To jest wasz kraj, to jest mój kraj - ebook
To jest wasz kraj, to jest mój kraj - ebook
Ojciec folkowych pieśniarzy, kronikarz klasy pracującej, naczelny hobo Ameryki. Woody Guthrie to jedna z najciekawszych postaci w historii muzyki, a jego piosenki uczyniły z niego rzecznika ubogich pracowników i bezrobotnych biedaków. Guthrie wędrował przez Stany i rozmawiał z mieszkańcami tego kraju jak równy z równym, a zasłyszane historie przekuwał w protest songi, które ukształtowały kolejne pokolenia zaangażowanych twórców.
To jest wasz kraj, to jest mój kraj ukazał się po raz pierwszy w 1943 roku. Guthrie opisuje w tej książce swoje losy, zaczynając od dzieciństwa na równinach Oklahomy, przez lata spędzone w drodze, w pociągach towarowych i na tylnych siedzeniach autostopu, aż po Nowy Jork i próby dotarcia do większej publiczności. Śpiewał o trudzie, zwykłym życiu i ciężkiej pracy, a także o pięknie Stanów Zjednoczonych, które obserwował z otwartych drzwi wagonów, pędząc przez kraj od oceanu do oceanu. A wszystko to na tle najważniejszych wydarzeń amerykańskiej historii – czasów prohibicji, wielkich burz pyłowych, odkrywania złóż ropy i ataku na Pearl Harbor.
To jest wasz kraj, to jest mój kraj to porywająca autobiograficzna podróż przez życie największego barda Ameryki i poruszająca wyprawa do korzeni współczesnych Stanów Zjednoczonych. Do kraju, który był jego krajem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-400-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia
Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Rok Małpy_
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_
David Treuer _Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie_
_amerykańskich plemion_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w __USA_ (wyd. 2)
Ronan Farrow _Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa
i zmowa milczenia wokół gwałcicieli_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 2)
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam
gardzić sobą nawzajem_
Holly George-Warren _Janis. Życie i muzyka_
Jessica Bruder _Nomadland. W drodze za pracą_
Laura Jane Grace Dan Ozzi _Trans. Wyznania anarchistki,
która zdradziła punk rocka_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_ (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder _Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej_
Jon Krakauer _Wszystko za życie_
Ewa Winnicka _Greenpoint. Kroniki Małej Polski_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_ (wyd. 2)
Lawrence Wright _Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie
przemocy rytualnej_
Geert Mak _Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki_ (wyd. 2)
Timothy Egan _Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych_
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_ (wyd. 2)
Robert Kolker _W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii_
Alex Kotlowitz _Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago_ (wyd. 2)
Charlie LeDuff _Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków_
Piotr Jagielski _Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_ (wyd. 2)TEN KRAJ…
Był jego krajem… i nikt dotąd nie uchwycił jego ducha lepiej niż Woody Guthrie. Woody mówił, jak jest, na długo przed tym, nim zaczęto używać tej frazy – nie tak, jak widzieli sprawy politycy, profesorowie, dziennikarze czy inni samozwańczy eksperci, lecz tak, jak sam tego doświadczył, od równin Oklahomy przez góry Kalifornii do zimnych kanionów Manhattanu.
_To jest wasz kraj, to jest mój kraj_ to relacja z tych obserwacji i z tego życia.
„Zasługuje na uwagę naszego pokolenia . To nie tylko fascynująca autobiografia, ale głos od samych korzeni Ameryki . Woody uosabia niepokonanego ducha człowieka niezależnego, który postanowił robić swoje”.
„Library Journal”TO NA RAZIE, WOODY, MIŁO BYŁO POZNAĆ WOODY GUTHRIE, 1912–1967
Jedna z ostatnich piosenek Woody’ego Guthriego, napisana rok po tym, jak trafił do szpitala, nosi tytuł _I Ain’t Dead Yet_ . Lekarze poinformowali go, że cierpi na pląsawicę Huntingtona – zespół postępującej degeneracji układu nerwowego, prawdopodobnie wrodzony, wobec którego medycyna była bezsilna. Guthrie trzymał się przy życiu jeszcze przez trzynaście lat, nie kapitulował. W końcu jednak, kiedy nie mógł już chodzić, mówić, zogniskować wzroku ani jeść, ta wielka wola przeżycia nie wystarczyła i jego serce przestało bić.
Wiadomość o tym otrzymałem podczas _tournée_ w Japonii. Z początku do głowy przyszło mi tylko jedno: „Woody będzie wiecznie żywy, jak długo znajdą się chętni do śpiewania jego piosenek”. Szarpidruty w całych Stanach znają dziesiątki jego utworów, w tym ten ukochany przez dziesiątki milionów Amerykanów:
To jest wasz kraj, to jest mój kraj,
Od Nowego Jorku po kalifornijski gaj,
Od sekwoi Waszyngtonu aż po Golfsztromu nurt,
Oto kraj stworzony dla was i dla mnie.
Woody, którego poznałem, był niskim żylastym facetem kryjącym kędzierzawą czuprynę pod kowbojskim kapeluszem. Stał z gitarą zarzuconą na plecy i z krzywym uśmieszkiem snuł gawędy niczym nowy Will Rogers. Potem przerzucał gitarę do przodu i śpiewał najdłuższą balladę bandycką, jaką kiedykolwiek słyszeliście, czy może jakąś rabelaisowską fantazję, którą wykoncypował ledwie dzień wcześniej i kto wie, czy wykonał ją jeszcze kiedykolwiek później.
Jego piosenki są podchwytliwie proste. Dopiero gdy człowiek się z nimi zżyje, uświadamia sobie ich wspaniałość. Każdy bałwan umie komplikować. Żeby osiągnąć prostotę, trzeba geniuszu. Piosenki Woody’ego dla dzieci są dziś śpiewane w wielu językach:
Czemu jajko młotka nie zbije?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Bo młotek ma twardy łeb i sztywną szyję.
I do widzenia, kolego.
Jego muzyka zawsze wyrastała z bluesów, ballad i bluegrassowych breakdownów, na których się wychował w porażonej burzami pyłowymi Oklahomie. Woody, niczym Robert Burns w Szkocji czy Taras Szewczenko w Ukrainie, był poetą ludowym swojego narodu. Podobnie jak oni pochodził z małej miejscowości, zaznał biedy, miał palący głód wiedzy. Podobnie jak oni talentem utorował sobie drogę do wielkiego miasta, gdzie wielbiły go elity intelektualne, wobec których zachował jednak niezależność, pozostał sobą – radykalnym, wyszczekanym weredykiem.
Ta szczerość oderwała go z czasem od ziomków z Oklahomy. Jak wielu tamtejszych farmerów, Guthrie przez lata koso patrzył na banki. W rozpaczliwie trudnych początkach Wielkiego Kryzysu przyjął wiarę w Chrystusa Wodza Rewolucji. W wielkich miastach sprzymierzył się z ruchem związkowym:
Była raz w Związkach dziewucha
Co nigdy nie traciła ducha –
Mimo łamistrajków, bandytów,
Koncernowych łachmytów,
Policjantom śmiała się w twarz, od ucha do ucha.
Uczuciem tym obdarzał później wszystkich robotników świata – być może niektórych czytelników zaskoczy fakt, że twórca _This Land Is Your Land_ w roku 1940 pisał felietony do niedużego czasopisma, które eufemistycznie przechrzcił na „Pracownika Szabasowego” – w rzeczywistości nazywało się „The Sunday Worker” i było weekendowym wydaniem „The Daily Worker” , organu Partii Komunistycznej USA. Woody raczej nie wdawał się w debaty teoretyczne, ale można mieć pewność, że dziś z największą wzgardą odnosiłby się do zbrodniczych durniów, którzy wciągnęli Stany Zjednoczone w ten syf w Wietnamie:
Czemu wasze okręty pływają po naszych wodach?
Czemu wasze bomby sypią się z naszego nieba?
Czemu palicie nasze wsie i miasta?
Odpowiedzi na to mi potrzeba, o tak, odpowiedzi mi potrzeba.
Woody jednak nie tylko potępiał. Jego piosenka _Pastures of Plenty_ opisywała życie wędrownych zbieraczy owoców, kończyła się jednak dumnie afirmacyjną zwrotką:
Wiecznieśmy wędrowali, ta rzeka i ja,
Będę nad nią pracował, aż przyjdzie kostucha.
Jeśli trzeba, oddam życie w kraju obronie,
Bo zielone pastwiska nie mogą zostać zniewolone.
Uczyło się od niego całe pokolenie pieśniarzy – Bob Dylan, Tom Paxton, Phil Ochs. Podejrzewam, że po nich przyjdzie jeszcze wielu.
Gdy rozsypujemy jego prochy nad oceanem, słyszę, jak Woody jeszcze woła do nas: „Się nie przejmujcie, tylko przyjmujcie!”
Pete SeegerHOŁD DLA WOODY’EGO GUTHRIEGO
Sz. P. Woodrow W. Guthrie
Szpital Stanowy w Brooklynie
681 Clarkson Avenue
Brooklyn, Nowy Jork
Sekretarz Departamentu Zasobów Wewnętrznych
Waszyngton, 6 kwietnia 1966 roku
Drogi Panie Guthrie,
z wielką przyjemnością wręczam Panu Nagrodę Służby Konserwacji Departamentu Zasobów Wewnętrznych. W związku z tą nagrodą na Pańską cześć nadane zostanie również imię podstacji energetycznej w Bonneville. Od tej pory będzie ona zwana Podstacją imienia Woody’ego Guthriego, w uznaniu Pańskich wspaniałych dokonań w uświadamianiu naszym rodakom walorów ich spuścizny i rodzinnego kraju.
Śpiewał Pan: „Ten kraj należy do was i do mnie”, śpiewał Pan z samego serca Ameryki, która tak właśnie czuje, myśląc o ojczyźnie. W swoich piosenkach wyraził Pan to poczucie tożsamości, które każdy obywatel naszego kraju żywi wobec tej ziemi i jej cudów. Swoim piosenkom dał Pan serce, wielkie jak nasz kraj, i mamy szczęście, że dał nam Pan muzykę wyrażającą tę miłość i przywiązanie, które wszyscy czujemy wobec tych ziem „od Nowego Jorku po kalifornijski gaj / Od sekwoi Waszyngtonu aż po Golfsztromu nurt”, choć nie potrafilibyśmy go tak pięknie wysłowić.
Słów o urodzie przyrody nie rzucał Pan mimochodem – dał Pan żywą, tętniącą, rozśpiewaną siłę naszej walce o korzystanie z tej ziemi i zarazem jej zachowanie. Wielkość tego kraju bierze się stąd, że ludzie tacy jak Pan, obdarzeni talentem twórczym, pracowali w nim, a Pan o tej ich pracy opowiedział – opowiedział Pan o potężnej zaporze w Bonneville i o ludziach, którzy ujarzmili tam rzekę, o długości szosy imienia Lincolna i o tych, którzy ją budowali. Podsumował Pan wysiłki i głębokie przekonania wszystkich tych, którzy nasz kraj kochają i walczą, by go chronić.
Szczerze oddany,
Stewart L. Udall
Sekretarz stanu Departamentu
Zasobów Wewnętrznych2 PUSZKI PO TABACE
Okemah w języku Krików znaczy „Osada na wzgórzu”, ale u nas najbardziej ruchliwym wzgórzem było to zajęte pod cmentarz, choć z drugiej strony tylko tam w całym hrabstwie można było faktycznie spocząć. Na zachód od miasta wozackie gościńce rozmywały się wśród porośniętych krzakami piaszczystych wzgórków. Na południu w ogóle ginęła cywilizacja – zostały po niej tylko biedujące farmy, gdzie ludzie próbowali uczciwie zarabiać na życie wśród zagajników dębów karłowatych i czarnych, sumaków, sykomor i topól, między którymi mieściły się łąki porośnięte twardymi bylinami i pastwiska pełne ostów.
Okemah wcześnie zaczęło służyć jako miasteczko targowe dla rolników Oklahomy. Handlem zajmowali się tu w mniej więcej równych proporcjach Indianie, Murzyni i biali. Tutejszą linię kolejową obsługiwała firma Fort Smith and Western – nie było żadnej gwarancji, że korzystając z ich usług, dotrze się dokądkolwiek o jakiejś określonej porze. Naszym najsłynniejszym maszynistą był niejaki „Taran” Swenson – za każdym razem, kiedy przejeżdżał przez miejsce, gdzie rozjechał kogoś na torach, Taran ciągnął za linkę gwizdka i puszczał najdłuższy, najjękliwszy, najsmętniejszy świst, jaki kiedykolwiek niósł się od szyn.
Ot, jedno z wielu miasteczek, coś koło tysiąca mieszkańców, gdzie wszyscy wszystkich znają, więc w drodze na pocztę tyle się człowiek nakłania i nagada, że kiedy już podejdzie do okienka odebrać korespondencję (jeśli jakaś przyszła), to kark ma otarty do żywego. Żeby przejść przez miasto, trzeba było poświęcić godzinę na powitania, rozmowy o najświeższych nowinach, ploteczki o krewnych, chorobach, pogodę, zbiory, wyrzekania na politykę. Każdy miał coś do powiedzenia o czymś czy o kimś, i przeważnie można było co do słowa przewidzieć, co to takiego będzie, zanim jeszcze to powiedzieli, bo mieliśmy znanych i wybitnie wykwalifikowanych ekspertów na każdy temat pod słońcem i nie tylko.
Stary Tom Wiaterek z reguły nawijał o pogodzie. Umiał określić nie tylko, czy i kiedy z danej chmury spadnie deszcz, ale też kiedy i gdzie będzie padało, duło, śnieżyło czy przyjdzie odwilż, za dzień poprzedni, bieżący i następny, poprzez przypominanie rozmówcom z detalami o pogodzie danego dnia przed rokiem, dwoma czy czterdziestoma laty. Kiedy Tom Wiaterek się rozkręcał, to żaden cyklon mu nie dorównał, zagadałby kilka przecznic na śmierć. Jednak jako nasz najbardziej niestrudzony specjalista od pogody – istny prorok z Okemah – znalazłby obrońców, jakby przyszło co do czego.
Ja byłem po prostu, by tak rzec, swojski chłopak, wyrzynałem swoje inicjały na wszystkim, co nie uciekało i nie tłukło po łapach. W. G. Chłopak z Okemah. Rocznik 1912. Zdaje się, że to wtedy Woodrow Wilson dostał nominację prezydencką, a że moja mama i tata przejmowali się polityką, dyskutowali o tym, co jest dobre, a co złe, to ja też dostałem na imiona Woodrow Wilson. Dokładnie to nie pamiętam.
Miałem dwa latka z haczykiem, kiedy postawiliśmy sobie siedmioizbowy dom w dobrej dzielnicy Okemah. To był nasz nowiutki dom i mamę rozpierała radość i duma. Pamiętam jasną żółć na zewnątrz, mgliście jakieś ciemne wnętrza, coś pnącego zaglądającego do okien. Wydaje mi się też, że pamiętam, jak czasem próbowałem iść za siostrą do szkoły. Zbierałem wszystkie książki leżące luzem po domu i wio, za furtkę i dalej chodnikiem, żeby się porządnie wyedukować, ale mama wybiegała i zaciągała mnie z powrotem do domu, choćbym wierzgał i ryczał. Kiedy już miała książki odłożone na miejsce, wychodziłem na frontową werandę – bałem się znów uciec, ale robiłem tam sobie scenę, a trawa, kwiaty i sztachety naszego płotu były moją publicznością. Tam też ułożyłem moją pierwszą piosenkę:
Słuchajcie muzyki,
Muzyki, muzyki,
Słuchajcie muzyki,
Orkiestra gra.
W tamtym czasie naszej rodzinie chyba nieźle się powodziło. Wyelegantowani ludzie jeździli naszą ulicą w bryczkach i wagonetkach, patrzyli na nasz dom i mawiali: „O, tu mieszkają Charlie i Nora Guthrie”. „Nowy dom.”
Clara miała wtedy dziewięć czy dziesięć lat, ale jak dla mnie była dużo starszą siostrą. Zawsze się do czegoś schylała czy robiła piruety, z tańcem szła do szkoły, wracała ze śpiewem. Miała długie kręcone włosy, które kołysały się na wietrze i omiatały moją twarz, kiedy tarzaliśmy się na podłodze.
Roy był średni, miał siedem–osiem lat. Taki raczej milkliwy. Chodził tak wolno, a myślał tak głęboko, że zawsze mnie ciekawiło, co mu tam chodzi po głowie. Patrzyłem przez płot, jak walił twardym chłopakom fangi w nos, a potem po prostu wracał do domu i myślał, i myślał. Zastanawiało mnie, że ktoś taki dobry w biciu tak cicho siedzi.
Ja pewnie miałem wtedy ze trzy lata.
Spokój, ładna pogoda. Na wiosnę wszystko robiło się zielone. Latem wszędzie wyłaziły brązy. Jesienią wszystko robiło się czerwieńsze, brązowsze, kruchsze. A zima była biała, szara, w kolorze bezlistnych drzew. Tata chodził do miasta, handlował z ludźmi nieruchomościami, przynosił ich pieniądze do domu. Mama mogła wypisywać czeki na dowolne kwoty, kupować wszyściutko, co tylko wpadło jej w oko. Roy i Clara mogli zajść do każdego sklepu w Okemah i obkupić się w ubrania dobrane do pogody, świeże jedzenie, żeby nie chorować, a tata był dumny, że stać nas było na wszystko, co widzieliśmy. Dom mieliśmy pełny rzeczy, które podobały się mamie czy Royowi, czy Clarze, a to podobało się tacie. Pamiętam jego książki prawnicze w skórzanych oprawach, Blackstone’a i inne. Palił w fajce dobry tytoń – pamiętam, jak zastanawiałem się, czy gdy tak siedzi w wielkim, wygodnym fotelu, łatwiej mu idzie wymyślanie tych różnych umów i wymian, żeby jeszcze więcej zarobić.
To jednak były czasy, kiedy w Oklahomie trzeba było się bić. Skoro nawet mali gazeciarze prali się na ulicach o zaśniedziałe centy, łatwo można się domyślić, że i tata musiał chytrością, sprytem i szybkością pokonać mnóstwo konkurentów, żeby mieć w życiu tak dobrze. Mama miała z tego mnóstwo strachu i nerwów. Zawsze była poważna, po głowie chodziły jej głębokie myśli, ale te stare piosenki i ballady, które śpiewała w kółko całymi dniami, mówiły mi właściwie wszystko o tym, co ją dręczy. Tacie zresztą też, ale on nie słuchał. Mawiała do nas, maluchów: „Kochamy tatusia i jeśli coś będzie chciało zrobić mu krzywdę, żeby stał się zły i niedobry, będziemy walczyć, prawda?”. A Roy podrywał się, bił pięścią w pierś i krzyczał: „Ja będę się bił!”. Mama wiedziała, że handel gruntami to niebezpieczny interes, chciała, żeby tata wycofał się z tych bojów i przepychanek, osiadł i zajął się czymś lepszym, rozwojowym, pomagał też rozwijać się innym ludziom. Tata był jednak typem siarczystym, ognistym, myślą i uczynkiem, w całej naszej części stanu słynął jako najlepszy w walkach na pięści. Lał kułakami grandziarzy i kanciarzy, a wszystko po to, żeby rodzinie dać to, co najlepsze. A mama była z tych, którzy patrząc na coś ładnego, myślą: „Kto musiał pracować, żeby to powstało? Do kogo to wcześniej należało, kto to kochał?”.
Mieliśmy więc jakby dwa obozy w rodzinie: mama uczyła nas, dzieci, śpiewać stare piosenki, o każdej balladzie opowiadała nam długie historie, na swój sposób wciąż mówiła nam, żeby próbować patrzeć na świat także cudzymi oczami. Tymczasem tata wciąż kupował nam różne palcaty i sprężyny do rozciągania, ściągał dzieciaki, żeby na podwórzu ćwiczyły boks i zapasy, i uczył nas, żeby nigdy, przenigdy nie dać się nikomu na tej ziemi zastraszyć, sponiewierać, zmusić do czegokolwiek.
Potem na zachód spłynęło więcej osadników – mówili, że szukają miejsca na ziemi, przestrzeni, żeby uprawiać tutejszą żyzną glebę, ale po cichutku, skrycie, drążyli głęboko w sercu ziemi, szukając ołowiu, kruchego węgla, pożytecznego cynku. Jednak kiedy w mieście o niespełna trzydzieści kilometrów na wschód od nas ludzie tańczyli na przegrodzonych linami ulicach, przez bite tygodnie hucznie celebrowali, jak to nazwali, Karnawał Króla Karbona, byli już pierwsi pionierzy, sprytni nafciarze, którzy wiedzieli, że za rok czy dwa Król Karbon umrze, jego węglowe ciało obróci się w popiół, długie, kręte sztolnie pod ziemią będą ciemne, zatęchłe, puste jak grób – a w niebo wystrzeli nowy Król, bryzgając, spryskując każde miejsce dokoła śliską czarną krwią z żył przemysłu: ropa, Król Petrol, stokroć potężniejszy, dzikszy, bogatszy, zajadlejszy niż Król Drewno, Król Żelazo, Królowa Bawełna czy nawet Król Karbon.
Pierwsi do naszego miasteczka przybyli najcwańsi handlarze, ci, którzy zdobyli swoje, bo byli w handlu lepsi od tysięcy innych tam, skąd przybyli: śliscy jak ropa, bystrzy jak ropa, mocni jak ropa, bo żądni ropy. A tata mierzył się z nimi wszystkimi. Stanął twardo, zamieniał się, handlował, kupował i sprzedawał i rósł, sięgał dalej, robił większe pieniądze.
A wszystko po to, żebyśmy mieli fajne rzeczy. A nam wszystkim podobały się najładniejsze i najlepsze towary ze sklepowych wystaw. Clara mogła kupić w składzie, co tylko chciała, na sam podpis, Roy też, na sam podpis, i mama, na sam podpis – pamiętam, jaką dumę czułem z naszego nazwiska, że wystarczy je napisać na kawałku papieru i już w domu znajdą się nowe fajne rzeczy. Nie dlatego, że w powietrzu czuć było ropą, że strumienie z odwiertów biły w niebo, nie – dlatego, że tata był właścicielem ziemi, a to, co pod ziemią, należało do nas. O ropie szeptało się po nocach, to była plotka, loteria. Nigdzie jeszcze nie zobaczyłoby się wieży wiertniczej. Ot, zjawili się ludzie chcący wyprzedzić szalone marzenia o rok czy dwa. To ropa sprawiała, że inni ludzie traktowali cię jak człowieka, osła roboczego czy psa.
Mama uważała, że mamy już dość, by kupić farmę, na której sami byśmy pracowali, czy w każdym razie przejść do jakichś spokojniejszych interesów. Niemal każdego dnia tata wracał do domu ze śladami, sińcami po kolejnej walce, a mama robiła się taka cicha, że chyba nigdy dotąd nie widzieliśmy jej takiej. Kładła się w sypialni. Widziałem, jak płakała w poduszkę.
I wszystko to dało nam ten piękny, siedmioizbowy dom.
Pewnego dnia, nikt nie wie jak i dlaczego, wybuchł gdzieś w nim pożar. Sąsiedzi biegali z wodą. Każdy pospieszył z pomocą. Ogień przechytrzył jednak ludzi i po godzinie czy dwóch zostały nam tylko betonowe fundamenty, zawalone rozżarzonymi węglami i popiołem.
Skąd się wziął ogień? Gdzie się rozpalił? Wie ktoś? Ej, słyszałeś coś może? Że ja? Nie. Nie wiem. Ej, John, może ty widziałeś, jak to się zapaliło? Nie, ja nie. Chyba nikt nie wie. A gdzie był Charlie Guthrie? Handlował? A dzieciaki, w szkole? A pani Guthrie i mały? Nikt nic nie wie. Po prostu buchnęło, poszło przez wszystkie sypialnie, salon, pokój dzienny – i nikt nic nie wie.
To gdzie się teraz przenieśli? Do sąsiadów? Nikomu nic się nie stało? Nikt nie ucierpiał. Ciekawe, co z nimi teraz będzie. E, Charlie Guthrie pójdzie w miasto, jeszcze przed śniadaniem zrobi dwie wymiany i zarobi tyle, że postawi jeszcze lepszy dom… Nie miał ubezpieczenia… Mówią, że wszystko tu stracił… No, zobaczymy, dokąd to się teraz przeprowadzą.
Nasz następny dom pamiętam całkiem nieźle. Nazywaliśmy go starą chatą Londonów, bo przedtem mieszkała tam rodzina o tym nazwisku. Ściany zbudowane były z kanciastych bloków piaskowca. Dwa duże pokoje na parterze były wcięte w zbocze skalistego wzgórza. Wewnątrz od ścian ciągnęło chłodem, jak w piwnicy, a między kamieniami wydłubane były dziury, tak wielkie, że dawało się w nie włożyć dwie dłonie. A na belkach pod sufitem stały w rzędach stare puszki Londonów po tabace.
Podobała mi się galeryjka na piętrze, bo w całym mieście nikt nie miał takiego widoku. Znałem dzieciaki, które mieszkały w domach wzdłuż szczytu wzgórza, ale tam od tyłu gęsto rosły drzewa, nie dało się więc stamtąd spojrzeć za pierwszą ulicę, u stóp wzniesienia, i drugą, może o pół kilometra dalej na wschód, nad wierzbami wzdłuż smródki, i patrzeć na białe łańcuchy świeżych bel bawełny, na zastępy mężczyzn, kobiet i dzieci zjeżdżających do miasteczka na wozach wyładowanych bawełną dwa razy nad wysokość burt, ciągnących pod śmieszną wiatę odziarnialni i odjeżdżających do siebie z pełnym ładunkiem nasion bawełny.
Stałem więc sobie i patrzyłem na to wszystko, a to było tylko zatorze Okemah. Pamiętam, że wtedy długi pociąg dał dziki sygnał gwizdkiem, puścił kłęby pary wzdłuż kół lokomotywy po obu stronach, z komina bluznął obficie czarny dym. Lokomotywa ciągnęła za sobą długi sznur wagonów, a przy dworcu towarowym wypięła się ze składu i wędrowała po bocznicach, tu zebrała trochę wagonów, tam odstawiła, ciągała to tu, to tam. Najbardziej mi się jednak podobało, kiedy zobaczyłem, jak złapała jeden wagon i rozpędziła się, aż nabrała odpowiedniej prędkości, a potem zatrzymała się, a wagon toczył się dalej własnym impetem, aż zajechał tam, gdzie sobie życzył maszynista. Wiedziałem, że mogę się zakumplować z każdym dzieciakiem w okolicy tylko na słowo o widoku z naszej wysokiej galeryjki, o koniach, wozach bawełny, pociągach.
Tata wynajął człowieka z ciężarówką, żeby zwieźć jeszcze trochę mebli do chaty Londonów, więc Roy i Clara nosili rozmaite ciężary: wezgłowia łóżek, sprężyny, metalowe ramy, części pieców, trochę krzeseł, kołdry, które mi dziwnie pachniały, stoły i wkładki do blatów, pudło sztućców – miło było zobaczyć, że to te, których zawsze dotąd używaliśmy. Nieco rzeczy udało się wynieść z tamtego domu, zanim ogień stał się nie do opanowania. Inne wyglądały mi obco. Ktoś miał je u siebie w domu, a tata kupił takie używane.
– Będzie miło, kiedy wprowadzimy się do innego, własnego domu – mówiła Clara. – Wtedy mama będzie mogła kupić dużo nowych rzeczy.
– Właśnie, to wszystko jest takie stare i brzydkie – potakiwał jej Roy. – Aż strach będzie z tego jeść, spać, w ogóle być w jednym domu z tymi rzeczami.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawla II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I