- W empik go
To jest zjawisko, i na to nie ma rady - ebook
To jest zjawisko, i na to nie ma rady - ebook
Wspomnienia Antoniego Kroha dotyczące przede wszystkim przyjaźni z artystką Barbarą Magierową. Autor z sentymentem, ale i właściwym sobie humorem opowiada o wspólnej pracy nad tworzeniem wystaw i książek w niełatwych realiach Polski Ludowej, m.in. o zbieraniu materiałów do Prywatnego leksykonu współczesnej polszczyzny.
Spis treści
SPIS RZECZY
Witaj
Nieznajomi
Wystawa „Łemkowie Лемкы”
Leksykon
Katechizm cierpliwości galicyjskiej
Fredro
Wielka wojna nudna niesłychanie
Wywoływanie duchów
U kundelka, u hrabiego, u króla
Sokoły
Portrety trumienne
Na Spiszu
Wesz na góralskim kożuchu
Druh Władek
W Pradze
Losy dobrego żołnierza
Mój pies wabił się Medor!
Baśnie
Życie pozagrobowe
Jan Kochanowski na pożegnanie
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1124-5 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piesek Witaj stoi na honorowym miejscu w naszej pracowni. Basia go narysowała, aby mnie witał, gdy wrócę z kilkudniowego wyjazdu. Basia nie żyje, piesek Witaj niezmiennie cieszy się na mój widok. Podnosi łapkę i w ogóle całym swym jestestwem wyraża bezgraniczną radość. To zobowiązuje.
Ma swój pierwowzór – kudłatą Sunię z Kopańca w Górach Izerskich. Znam ją tylko z opowiadań. Sunia uwielbiała tarzać się w śniegu. Wbijał jej się w futerko, a pod brzuszkiem rosła wielka piguła, która unosiła Sunię na tyle, że przebieranie łapkami stawało się bezskuteczne. Pozostawało więc jedynie głośne, rozpaczliwie skamlenie. Basia brnęła w śniegu, brała Sunię pod pachę i łagodnie strofując, stawiała koło pieca, w brytfannie używanej po raz ostatni zgodnie ze swym przeznaczeniem w grudniu czterdziestego czwartego roku. Sunia stała cierpliwie, czekała, aż śnieg zmieni się w brudną wodę, a łapki dotkną ziemi. Wodziła tylko za Basią wymownym spojrzeniem, przypominając, że niebawem trzeba będzie wyjąć psa z brytfanny i powycierać, a wodę wylać.
Sunia cieszyła się pełną swobodą. Zamykana była jedynie podczas cieczki. Zbiegali się adoratorzy z bliska i z daleka. Czterech, pięciu, czasem więcej. Basia lubiła na nich popatrzeć. Cóż za rozmaitość ras, min, środków wyrazu! Siedzieli rzędem na belce, wpatrywali się w zamknięte drzwi.
Zachowało się zdjęcie Basi z Sunią. Kto je robił, nie wiem.
Pierwotne, odrzucone wersje Witaja wyglądały tak:
Ofiarowała mi te rysunki z ociąganiem, nie odpowiadały jej oczekiwaniom. Chciała wyrzucić. Mnie tam się podobają.
Wspominała też drugiego przyjaciela z Kopańca, wilczura. Siedziała w gospodzie, obok jakiś mężczyzna z psem.
– Wyjeżdżam, nie mam co z nim robić. Nie mogę wygnać, bo wraca, więc chyba go powieszę albo zatłukę.
– To niech mi pan go da.
– O nie, nie. Za darmo nie dam, nie wypada. Ale mogę niedrogo sprzedać. Okazyjnie.
Pies darł w górę, ledwo za nim nadążała. Doskonale rozumiał, co by go czekało, i chciał być od tego jak najdalej.
W marcu sześćdziesiątego ósmego Basia brała wybitny udział w strajku we wrocławskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Była dobrą studentką, ale na polecenie esbecji wpisano jej do indeksu same dwóje i skreślono z listy studentów. Wspominała z zaciśniętym gardłem, że wykładowcy, którzy jeszcze niedawno lubili ją i cenili, nagle zaczęli uciekać wzrokiem, traktować jak powietrze.
Tchórzostwo to niewątpliwie jedna z najstraszniejszych ludzkich wad. Tak powiedział Jeszua Ha Nocri do Piłata. Michał Bułgakow powtórzył to czterokrotnie; kto czytał Mistrza i Małgorzatę, wie, że to bardzo ważne zdanie, spinające powieść. A kto nie czytał, niechaj przeczyta. Jeszcze zdąży. Wykładowcy, którzy relegowali Basię z uczelni, chyba czuli mniej więcej to, co Piłat.
„Tchórzostwo to niewątpliwie jedna z najstraszniejszych wad. Tak mówił Jeszua Ha Nocri. Nie, filozofie, nie zgadzam się z tobą: to wada najstraszniejsza! (...) Ale wybacz mi, filozofie! Czyż przy swoim rozumie możesz dopuścić myśl, że z powodu człowieka, który popełnił przestępstwo przeciw cezarowi, prokurator Judei zrujnuje swoją karierę?”
Basia przez półtora roku pielęgnowała młodniki w Górach Izerskich. W latach sześćdziesiątych tamtejsze lasy wyglądały zwyczajnie, nic nie zapowiadało ich zagłady. Minęło parę lat, siarka i tlenek azotu z pobliskich elektrowni wywołały kwaśne deszcze, obumarła połowa drzew.
Ciekawy byłem Gór Izerskich, nie znam tamtych stron. Chciałem zobaczyć miejsca, gdzie żyła, pochodzić po górach. Las podobno odrasta.
– Nie chcę tego widzieć.
Psy zajmowały poczesne miejsce w naszej ponadtrzydziestoletniej współpracy.
– Zobacz, każdy czeka inaczej – powiedziała, gdy staliśmy pod sklepem. – Ten całym ciałem, w napięciu, od czubka nosa do końca ogona, zobacz, jak sprężył grzbiet, mięśnie pod skórą mu drgają. Tamten odwrócił łeb, patrzy w drugą stronę, obraził się, trzeba go będzie przepraszać. Inny znów pogrążył się w niebycie, siedzi nieruchomo. Tamten zaś ujada rytmicznie, wyszczekuje swoją krzywdę, nie odpuści, domaga się sprawiedliwości. A już zupełnie szczególnie zachowują się psy, gdy ich właścicielki trafiają na siebie w sklepie i wdają się w dłuższą pogawędkę.
Akurat przyszła jakaś pani. Jeszcze nie uwiązała psa, a już się awanturował. Wiedział, że znów spotka go zniewaga. A mógłby przecież z panią wejść. Obwąchać, podyskutować, doradzić. Jego oczywiste prawo.
– Wybacz, przepraszam cię, muszę już iść. Im szybciej pójdę, tym szybciej wrócę. Nie krzycz.
– No, bądźże cicho, nie tylko tobie jest nieprzyjemnie.
– Jak będziesz tak szczekać na całą ulicę, to za karę nic ci nie kupię, zobaczysz.
Ale gdzie tam.
Pozostało mi przyzwyczajenie – lubię gapić się na psy czekające pod sklepem. Trochę się z nimi solidaryzuję.
Basia opowiadała, że jakiś Francuz, zafascynowany teatrem Grotowskiego, przyjechał do Wrocławia. Dzielnie zmagał się z polszczyzną. Wyznał, że ogromnie mu się podoba polska dbałość o psy. Na niektórych skrzyżowaniach zauważył napisy „Piesi”, liczba mnoga od „pies”, ostrzeżenie dla kierowców, żeby jechali uważnie.
Minęło pół wieku, przyjechałem po coś do Wrocławia i proszę, co kilkadziesiąt kroków tabliczka z napisem „Piesi”. Miło mi się zrobiło.
– Przed Marcem działałam w ZSP, w niewielkiej, zgranej grupie. Rektor nas cenił, zaprosił na kawę, by zaproponować, żebyśmy się wszyscy zapisali do partii i obsadzili uczelnianą podstawową organizację partyjną, on się wystara dla nas o etaty asystenckie, będzie można wiele zdziałać.
Takie wtedy krążyło przekonanie: niechaj do partii wedrze się wysoka fala ludzi młodych, wykształconych, rozsadzą ją od środka. Jestem rówieśnikiem Basi, miałem wtedy dwadzieścia kilka lat. Taką właśnie drogę życiową sugerował mi pan W., skądinąd mądry człowiek, za czasów carskich konspirator, później polityk, z niejednego pieca chleb jadł.
Odpowiedziałem bez namysłu, że trzeba przeprowadzić doświadczenie: zatrudnić w Bristolu kilka zakonnic i sprawdzić, jak prędko wyplenią stamtąd wszelakie zepsucie. Pan W. łypnął jednym okiem, „włożył do ust milczenia palec podziwu” i przestał o tym mówić.
– Miałam wszystkiego dość, ciasno mi było, zastanawiałam się nad emigracją. Ktoś mnie spytał, czy znam francuski. Powiedziałam, że jak pies – wszystko rozumiem, ale słabo mówię. To nie był żart, ale rzeczowa odpowiedź. We Wrocławiu kręciło się wtedy sporo Francuzów, jeden całymi dniami oglądał Rękopis znaleziony w Saragossie, kadr po kadrze, robił notatki. Inni przyjeżdżali, by oglądać Teatr Laboratorium. Ówczesny młody Wrocław to było bardzo żywe i wartościowe środowisko. Marzec je rozpędził.
Namawiali, żebym wyjechała, obiecywali pomoc.
Odziedziczyłem po Basi kieszonkowy słownik francuski z notatkami, wzory listów, gramatykę, Listy z mojego wiatraka i Tartarin z Tarasconu w oryginale.
W Kopańcu zaprzyjaźniła się z leśniczym. Polubił ją, bo nie bała się roboty i wypytywała o różne leśne sprawy. No, i mówiła bałakiem, jak on, lubiła też słuchać opowieści o lasach Czarnohory. Załatwił jej pracę w gminnej bibliotece. Ale ubecja nie wyraziła zgody na przenosiny. Ubek lubił słowo „resocjalizacja” i dawał tego dowody, rugając leśniczego oraz bibliotekarkę za sam pomysł.
Latem siedemdziesiątego studentom pozwolono wyjechać, ale nie tam, gdzie studiowali poprzednio, lecz koniecznie gdzie indziej. Basia do Łodzi. W Kopańcu zamieszkali hipisi. Starzy mieszkańcy ich pamiętają, marcowych studentów nie.
W tamtejszym kościele Świętego Antoniego zostało po niej malowidło. Opowiedziała mimochodem, że ksiądz u niej zamówił, nie pamiętam co. Sięgnął do kieszeni, wyjął garść pomiętych banknotów, dał bez liczenia.
– Pani weźmie, to ludzkie. A panią ciężko skrzywdzili.
Niedawno przeczytałem, że w Wilnie jest Republika Zarzecze, dzielnica artystów, z własną konstytucją.
„§ 11. Człowiek ma prawo opiekować się psem, dopóki śmierć jednego z nich nie zabierze.
§ 12. Każdy pies ma prawo być psem”.
Chciałem podzielić się tą wiadomością z Basią. Ale Basia nie żyje.
Wycięła to z gazety. Szkoda jej było wyrzucić, bo to przecież dzieło sztuki. Zastanawiałem się: a może tak zatytułować książkę?
Inne tytuły, które brałem pod uwagę, a potem z konieczności odrzuciłem:
„Czy środa może przypaść w piątek?”.
Inspiracją była ukochana książka Basi – Atlantyda. Opowieść o Wielkim Księstwie Bałaku Andrzeja Chciuka. Rzecz dzieje się w latach trzydziestych w Drohobyczu. Narrator, maturzysta, zadarł z rzymskokatolickim katechetą, bo nie chciał wyjawić, który z kolegów powiedział głośno w obecności księdza słowo „gówno”. Ksiądz się uwziął, chłopakowi groziło usunięcie ze szkoły, ale wyciągnął go z opresji wykładowca religii żydowskiej. Należało mu podziękować.
– Chciuk. Mnie mówią, że ty nie jesteś głupi, ale ty, zdaje się, nie rozumiesz jednego: czy środa może przypaść w piątek? Nie może. (...) Ksiądz katecheta Gościński tej sprawy nie może inaczej zrozumieć, niż zrozumiał, jasne? I nawet nie możesz oczekiwać, by inaczej zrozumiał. To jest zresztą bardzo porządny człowiek, widzisz, on i ja, my, jesteśmy w tym samym sporcie, tylko w innym klubie.
– To czemu rebe mi pomógł?
– Czy ja wiem czemu? Bo może tu nic nie było, a może ty kiedyś jakiemuś biednemu Żydkowi też pomożesz? Bóg jeden to wie. Do widzenia, panie Chciuk!
Od tego czasu w trudnych sytuacjach życiowych, gdy napotykam jakieś nieporozumienie albo opaczne zrozumienie mych intencji, gdy czyjeś podejście mnie wkurza, powtarzam sobie słowa uczonego rebego Schreiera: „Czy środa może przypaść w piątek? Nie może”. No, bo czy może? Zaraz też głupota ludzka i podłość mniej mnie denerwują. Albo i nie głupota, i nie podłość, tylko fakt, że zrozumieć innego nie przychodzi łatwo, która to prawda winna grać na obie strony. Ale niestety nie zawsze gra.
I tytuł, który ostatecznie wybrałem: „To jest zjawisko, i na to nie ma rady”.
Tak odpowiedziała studentka spytana na egzaminie, co to jest interferencja fal akustycznych. Adiunkt zrobił zgorszoną minę, chciał wlepić dwóję, ale nie wlepił, bo akurat w tym momencie się zakochał. Żyli długo i szczęśliwie. Basia o tym opowiadała, gdy zbieraliśmy nad Dunajcem kasztany, które potem nosiła po kieszeniach i ściskała w dłoni, dzięki czemu ręka jej nie drżała podczas długiego rysowania.
„To jest zjawisko, i na to nie ma rady”. Byłaby szkoda, gdyby ta piękna, ulotna fraza poszła w zapomnienie, więc gdy wróciliśmy do pracowni, zapisała ją na fiszce i wetknęła do kartoteki. „Odpowiednie dać rzeczy słowo!” – jakże słusznie napisał Cyprian Norwid, ulubiony autor Zenona Kliszki. (Informacja dla młodszych czytelników: w latach sześćdziesiątych druga osoba w państwie, w marcu 1968 inicjator decyzji o zdjęciu Dziadów ze sceny Teatru Narodowego. W grudniu 1970 współodpowiedzialny za pacyfikacje w Gdańsku i Gdyni. Protegował wydanie dzieł wszystkich Norwida, lubił się z tym obnosić. W Warszawie mówiono: „Jak bida, to do Norwida”).
Ozdobą Psiwólki, czyli naszej pracowni, jest kalendarz z psami. Powiesiliśmy go, instalując się w lokalu. Minął rok, pasowało wyrzucić i kupić nowy, ale lojalna Basia nie pozwoliła. Odtąd co miesiąc drukowałem dół, który starannie dolepiała, górę zaś – czyli wizerunki psów – uroczyście odwracaliśmy, żegnając i witając starych przyjaciół o antycznych imionach: January, August, November, December. Psy z Psiwólki mają już ponad dwadzieścia lat, u nich to wiek sędziwy, aż nieprawdopodobny, ale wyglądają młodo, niektóre z nich to nieustanne szczeniaki o wielkiej urodzie, budzącej nadzieję. Obok kalendarza, jako naturalne dopełnienie, torebki na psie odchody, przywiezione z Pragi. Znaczy torebki przywiezione. Wiszą tam na latarniach, można je po prostu zerwać i schować na pamiątkę. Każda dzielnica drukuje swoje, ze stosownym rysunkiem i tekstem. Basi najbardziej podobała się sylwetka zadowolonego psa, mówiącego „Děkuji!”. Natomiast poddała surowej krytyce poglądowe rysunki przedstawiające psa robiącego kupę, a obok pana z nocnikiem oraz psa siedzącego na sedesie i czytającego gazetę.
– Taka natrętna dydaktyka i ten rodzaj humoru świadczy o braku delikatności.
Co kraj, to obyczaj. Praga podjęła problem od strony pragmatycznej, Wrocław przywołał na pomoc poezję, korzystając z wypróbowanych form życia społecznego: przed dzielnicowym ratuszem stanęła grupa mieszkańców z transparentem: „Wrocławianin trudno ma, gdzie nie spojrzy, kupa psia!”. Do demonstrantów wyszedł pan w garniturze, z zatroskaną miną.
Psiwólka, nie Psia Wólka. Neologizm, znany tylko Basi i mnie. Uznała, że Psiwólka będzie wygodniejsza w użyciu. Tytuł książki mógłby więc brzmieć W czterech ścianach Psiwólki.
Szkoda, że trzeba wybrać tylko jeden tytuł, a nie kilka na zmianę, jak ubrania. Ale to jest zjawisko, i na to nie ma rady.
Antoni Słonimski ułożył swoich przyjaciół i wrogów w porządku alfabetycznym. Ze swych bogatych przeżyć wybrał do książki, co mu pasowało, resztę pominął. Dzięki temu w jego narracji nie widać luk, czasem znacznych. Alfabet wspomnień ma bardzo poręczną formę literacką. Skorzystał z niej Kisiel, Urban, inni.
Z tego płynie morał, że aby rzecz dała się czytać, bo o to przecież chodzi, trzeba narzucić sobie ramy, a nie zasuwać metodą „gadaj sobie dowoli, aż cię morda zaboli”, jak mawiano u nas na Bielanach.
To będzie pamiętnik pracy. Nie ma w nim rodziny, nie ma pana doktora, który uratował mi życie, brak niesamowitych rozmów szpitalnych, przyjaciół czeskich, nie ma Warszawy i Zakopanego sprzed pół wieku, wyprawy w Bieszczady latem pięćdziesiątego ósmego, nie ma młodzieńczych ambicji i upokorzeń, nie ma dziewczyn, ówczesnych książek, filmów, wystaw. Nie ma ludzi, którzy mi pomogli, i tych, którzy szkodzili, ot tak, dla czystej przyjemności.
Pracowałem z Basią przez trzydzieści kilka lat, to będzie pamiętnik tej pracy. Oczywiście przyszło mi też pracować z innymi ludźmi, byłoby co opowiadać, ale obrazek potrzebuje ram. Dziękuję za uwagę.
Nieznajomi
Mama przyjechała do nas do Sącza w odwiedziny. Rozmawiamy, co by tu zwiedzić w okolicy, zeszło na cepeliowską spółdzielnię Koronka w Bobowej. Tkają tam piękne wełniane kilimy.
– To ja sobie taki sprawię. Żeby mi wisiał nad łóżkiem. Nie będę mieć przed oczami ściany podczas kolejnej bezsennej nocy. Bobowa? Niedaleko stąd? Zaraz, zaraz. Bobowa to przecież kraj lat dziecinnych Wieniawy, chętnie tam się wybiorę. My, pensjonarki z gimnazjum panny Plater, kochałyśmy się wszystkie w Wieniawie, naturalnie z wyjątkiem endeczek, bo im nie wypadało. Choć niektóre się wahały. Chodziłyśmy w Aleje Ujazdowskie popatrzeć na Marszałka i Wieniawę, można ich tam było spotkać. Któraś z koleżanek spytała: słuchajcie, kim jest ten starszy pan z wąsami, w szarej bluzie, który idzie obok Wieniawy? To zdanie szybko się rozeszło, powtarzała je cała Warszawa.
Dziadek przyniósł z senatu dykteryjkę o Wieniawie, że ni z tego, ni z owego w teatrze klepnął jakąś przechodzącą damę poniżej pleców, aż klasnęło. Taką miał ułańską fantazję. Ciało poniżej pleców okazało się częścią korpusu dyplomatycznego, należało do ambasadorowej zaprzyjaźnionego królestwa, chyba Belgii. Ambasador uniósł się honorem, złożył oficjalną skargę w Belwederze. Marszałek wezwał Wieniawę i straszliwie zrugał, trzeba wiedzieć, kogo się klepie, to wielki polityczny błąd o daleko idących konsekwencjach, ma się wbić w galowy mundur i iść przeprosić. Pani ambasadorowa zgotowała słodką zemstę. Nie poprosiła do salonu, lecz stojąc w przedpokoju, załamała ręce i zaczęła ubolewać.
– Ach, ogromnie mi przykro, zaszła straszliwa pomyłka. Nie wiedziałam, że to sam pan generał raczył mi poświęcić nieco uwagi, myślałam, że to jakieś nędzne indywiduum, którego nie powinno się wpuszczać do teatru. A tu proszę, pan generał Długoszowski we własnej osobie! Co za zaszczyt! Dziękuję panu generałowi za wizytę, lecz tymczasem żegnam, proszę wybaczyć, jestem zajęta.
Wzięła od Wieniawy wielki bukiet róż, jeszcze raz podziękowała, odwróciła się i odeszła. Nie mogła bardziej go upokorzyć.
O wyczynach Wieniawy śpiewano w kabarecie:
Ja się boję w nocy spać, nie wiem dlaczego,
Ja się boję potem stać u Piłsudskiego.
Lecz nie bądź srogi, Dziadku drogi, bo ja jestem ułan chwat,
Mnie się zdaje, że mam znowu dwadzieścia lat!
Mama zwierzyła się przed laty przyjaciółce, nie wiedząc, że podsłuchuję:
– Antek był moim jedynym mężczyzną. Ale, gdyby okoliczności sprzyjały, zawróciłoby mi w głowie jeszcze dwóch: Wieniawa i Boy. Cóż, nie złożyło się. Chyba to lepiej, choć trochę szkoda.
– Dobrze więc, jedziemy jutro do Bobowej, bardzo się cieszę. Najpierw do Jankowej, tam jest wzorcownia kilimów. Pooglądamy sobie, zamówimy, a potem pospacerujemy śladami Wieniawy i zjemy obiad w miejscowej gospodzie o wyszukanej, jakże trafnej nazwie Bobowianka. Mamo kochana, to będzie piękny dzień.
W Jankowej przyjęła nas kierowniczka wzorcowni. Młoda, bardzo ładna, rzeczowa kobieta. Z uśmiechem, bez odrobiny zniecierpliwienia, rozpościerała kolejne kilimy, opowiadała o nich, wyjaśniała, pokazała tkalnię i przędzalnię. Mama długo nie mogła się zdecydować. W końcu wybrała kilim Rzeka Biała. Nad tapczan, o poziomej kompozycji. Przez całą tkaninę wije się szare pasemko rzeki, a wokół kolorowe, stylizowane drzewa w jesiennych kolorach.
– Przepraszam, czy pani jest tutejsza?
– Nie, przyjezdna. Od niedawna.
– To zapewne pani nie wie, gdzie jest dwór Długoszowskich?
– Parę kroków od rynku, vis-à-vis kościoła Wszystkich Świętych. Bobowianie mówią na niego Zamek. Dwór stoi, jest w nim szkoła, z dawnego wyposażenia nic nie zostało. Do roku czterdziestego piątego mieszkał w nim brat Wieniawy. Budują nową szkołę, więc uznali, że dworu nie warto remontować. Lepiej tam nie wchodzić, smutny widok.
– Nie mam zwyczaju wchodzić do cudzego domu pod nieobecność gospodarzy – uśmiechnęła się Mama.
Pani kierowniczka uśmiechała się podobnie. Pomyślałem, że chyba sporo w życiu przeszła.
– Na cmentarzu jest grobowiec Długoszowskich, nieźle zachowany. A za górą, w Lipnicy Wielkiej, po obu końcach wsi stoją dwa dwory, też Długoszowskich. W jednym stacja naukowa, w drugim ośrodek zdrowia. Ludzie opowiadają, że młody Wieniawa jeździł tam konno w odwiedziny, niezależnie od pogody. Ale Bobowa to również, a może przede wszystkim, zabytki żydowskie.
Pożegnaliśmy się. Gdy byliśmy sami, Mama się odezwała, kręcąc głową:
– Ta kierowniczka od kilimów to interesująca kobieta. Ileż ona wie. A mówiła, że mieszka tu od niedawna.
Ja także pomyślałem coś w tym rodzaju.
No i rozstaliśmy się bez jakichkolwiek przeczuć, nie wiedząc o sobie niczego. Mama nie wiedziała, że ta interesująca pani od kilimów przez trzydzieści kilka lat będzie kontynuować i rozwijać jej dzieło – słownik mowy potocznej. Również nie wiedziała, że za kilka lat odejdzie, a po jej śmierci zabiorę do Sącza bibliotekę literatury polskiej, którą starannie zbierała, i upamiętnię ją ekslibrisem. Przyjdę w tej sprawie do Basi, która tymczasem przeprowadzi się z Bobowej do Nowego Sącza i zacznie współpracować z naszym muzeum.
Z kolei Basia nie wiedziała, że za kilka lat będziemy wspólnie robić wystawę „Łemkowie” i na tyle się zgramy, że żal nam będzie się rozstawać. Podejmiemy kolejną robotę, po niej kolejną. I również, oczywiście, nie miała zielonego pojęcia, że zostanie współautorką leksykonu, który rozrośnie się do czternastu milionów znaków drukarskich.
Zwiedziliśmy z Mamą miasteczko: dwór, grobowiec Długoszowskich, synagogę, w której stały warsztaty tkackie, kościół z gotyckim portalem i kamiennym progiem, głęboko wyżłobionym w ciągu setek lat służby. Rozsiedliśmy się w Bobowiance. Mama nieśmiało spróbowała płynu w miejscowym narzeczu zwanego kawą.
– Przyznaj się, dla ciebie Wieniawa to postać trochę niepoważna. Wjeżdża konno do Adrii (zresztą nieprawda), pije, płata głupie figle, poklepuje nieznane kobiety, pisuje andrusowskie szlagiery. A to sprawa nieprosta. Pamiętasz pana Ch.? W pierwszych latach powojennych pracował jako osobisty tłumacz generała Ludowego Wojska Polskiego, który po polsku nie umiał. No i ten generał, Rosjanin w polskim mundurze, był zafascynowany postacią Wieniawy. Zbierał zdjęcia, publikacje, miał tego sporą kolekcję. Pan Ch. robił mu przekłady. Szukał ludzi, którzy Wieniawę znali osobiście. Idol sowieckiego generała, dziwne. Jak myślisz, co on w nim widział?
Basia wielokrotnie wspominała Bobową. Proponowano jej i Mietkowi pozostanie w Łodzi na uczelni, ale postanowili gdzieś się przenieść i samodzielnie robić coś wartościowego, a nie parzyć kawkę profesorom. Akurat w Bobowej szukano plastyków od tkanin. Oboje skończyli wydział tkanin, zdecydowali się. Przedtem wzięli ślub. Zabukowali termin w urzędzie, poprosili dwóch przypadkowych kolegów na świadków, a po uroczystości, jeśli to odpowiednie słowo, wypili we czworo butelkę wina. Ileż było gadania w obu rodzinach!
Dzięki tym przenosinom Basia miała przyjemność poznać osobiście psa pani Janikowej, który był osobnikiem nerwowym, wielce niecierpliwym. Drżał z emocji, gdy pani Janikowa gotowała mu obiad. Przestępował z nogi na nogę, przekrzywiał łeb, łapał zębami za fartuch, szczekał, skomlał, przysiadał, podskakiwał.
– Poczekaj, gorące. Uspokój się, przecież ci nie zjem. Musi ostygnąć. Skaranie boskie z takim psem. Ktoś mógłby pomyśleć, że zagłodzony, niedożywiony. A przecież nic podobnego. On po prostu ma taki charakter. Wczoraj dostał, dzisiaj dostanie, jutro dostanie, dobrze o tym wie. I takie głupoty wyczynia. Co za łakomiec nienażarty. Przynajmniej ładnie z jego strony, że nie jest człowiekiem. Lubię go, ale tylko jako psa – monologowała pani Janikowa – jakbym miała takiego chłopa, tobym go z domu przepędziła. Zobacz, Basiu, cuduje, jakby od tygodnia nie miał nic w pysku. Wstyd mi robi przy ludziach. Nie ma go cały dzień, ale gdy postawię na blasze jego garnek i naleję wody, już waruje, już mnie pogania.
– Dawno temu, może to było w końcu lat pięćdziesiątych – powtarzała Basia przy innej okazji miejscową legendę – któraś bobowianka wybrała się do Krakowa. Zobaczyła na Plantach kobiety spacerujące z psami, uznała, że to wielce wytworne. Wróciwszy do domu, odpięła burka z łańcucha, przywiązała mu do obroży postronek i kilkakrotnie obeszła rynek dostojnym krokiem. Ściągnęła zbiegowisko, co najmniej pół miasta pękało ze śmiechu. Miała później niełatwo, bo gdzie się pokazała, tam na jej widok szczekano. Dzieci też odpokutowały, rzecz jasna.
Inna niewiasta weszła do historii Bobowej w latach pięćdziesiątych przy okazji zwalczania stonki. Ogłoszono akcję, miała się stawić co najmniej jedna osoba z każdego domu, oznajmiał to duży kolorowy plakat z wyobrażeniem żuczka kolorado.