To nie kraj, to ludzie - ebook
To nie kraj, to ludzie - ebook
Początek marca. Pierwszy tydzień wojny. Zmierzch. Oglądam serwis za serwisem. Nie mogę się oderwać od informacji. Już nie ma łez. Mały chłopczyk nagrany w pociągu powtarza: „Mój tata to bohater, on teraz pomaga żołnierzom w Kijowie walczyć z naszymi wrogami. Ja z mamą wyjeżdżamy”. Serce pęka.
Dzwonek telefonu. Joasia Ziędalska-Komosińska, bliska mi bardzo, cudowna dziewczyna. „Joasiu, potrzebny ktoś, kto pojechałby na granicę. Znasz kogoś? Nie wiem – może dziennikarz, który zobaczy, co się tam dzieje i opisze. Powie o tym światu. Ilona błaga o pomoc. Mówi, że to armagedon”. Ilona Puszek – pedagożka z poradni w Hrubieszowie. Wolontariuszka, koordynatorka pomocy. Hrubieszów… Boże, moje strony. Rodzinny dom przy Zamojskiej.... Myśli pędzą z szybkością światła. Igor… praca… dom… pies… Asia coś jeszcze tłumaczy. Głos dobiega jak zza szyby. „Ja pojadę – słowa mówią się same – jestem stamtąd. Moje miejsce jest przy granicy”. Odkładam słuchawkę. Dzwonię do Ilony. Nie znamy się jeszcze, a gadamy jak koleżanki z liceum.
„Czego potrzeba?” „Wszystkiego. Przyjedź, zobaczysz. Tu jest tłum ludzi, małe dzieci. Malutkie. Trzeba pieluch, jedzenia, leków, środków czystości. I przywieź też jakiegoś psychologa. Nie radzimy sobie. Państwo? Jakie państwo? Tu nikogo nie ma. Tylko ludzie. Opadamy z sił, Joasiu. Nie pamiętam, kiedy spałam. Pomóż”.
Wiem, jacy to ludzie. Znam tych urodzonych przy granicy. Są jak armia pospolitego ruszenia. Jeśli trzeba – nie do zdarcia. Ale wojna – to nawet dla nich zbyt wiele. Ogłaszam zbiórkę na grupie „Kobiety mocy”, to samo na Instagramie, Facebooku, wśród znajomych. Przy recepcji bloku, w którym mieszkam, rośnie góra darów. Muszę mieć większy samochód. Nie zmieszczę wszystkiego. Znajomy podstawia mi dużego SUV-a. Jest pełen po dach. Zawieszenie trochę siada, ale to przecież misja. Damy radę! Jesteśmy stamtąd.
Joanna Racewicz
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-306-8 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do 24 lutego 2022 roku my, Polacy, nie myśleliśmy o sobie zbyt dobrze. To nasza „narodowa” cecha. Nie umiemy docenić tego, co mamy, co zbudowaliśmy, co osiągnęliśmy, jak jesteśmy silni, wytrwali, pracowici i niezłomni. Sygnał o tym, jacy jesteśmy wspaniali, musi przyjść z zewnątrz. Dopiero wtedy jesteśmy w stanie, choć nie bez podejrzliwości, w to uwierzyć. Nasza, polska siła nie opiera się na kształtowanej przez bałamutnych polityków idei „wstawania z kolan”, nie jest urojeniem zakompleksionych osiłków schowanych za brunatną, neofaszystowską fasadą, nie wyraża się przez pseudokibicowską ksenofobię i zaściankowość. Nasza, polska, społeczna siła – co udowodniliśmy wiosną 2022 roku – opiera się na wrażliwości, na niezgodzie na niesprawiedliwość oraz na niesieniu pomocy tym, którzy tego najbardziej potrzebują.
Kilka tygodni po wybuchu wojny w Ukrainie, kiedy pomogliśmy kilku milionom uchodźców – głównie kobietom i dzieciom – którzy w amoku, strachu i niepewności pakowali swoje życie w dwie walizki i uciekali na zachód, do Polski, dotarło do nas, co mówi „świat”. A świat nas chwalił, zachwycał się nami. Zachodni, wygodny, syty, odgrodzony mentalnie i fizycznie od ofiar wojny świat nie mógł się nadziwić, że przyjęliśmy do siebie tyle uciekinierek i uciekinierów. Pytał, gdzie są nasze obozy dla uchodźców? Nie mógł wyjść z podziwu dla naszego ogólnonarodowego zaangażowania i różnorodności pomocy. I wtedy dotarło do nas – zmęczonych, utrudzonych pomaganiem, zalęknionych niepewną przyszłością, wydrenowanych z emocji i tęskniących za snem i spokojem – milionów Polek i Polaków, że ktoś nas chwali, komplementuje za to, co wydawało nam się normalne, co było czystym odruchem serca. Odruchem, w którym nie było czasu na myślenie o konsekwencjach. Dzięki tym pochodzącym z zewnątrz panegirykom choć na chwilę uwierzyliśmy w to, że my, Polacy jesteśmy niesamowici.
Na tę gloryfikującą nas falę od razu wskoczyli populistyczni politycy, którzy w sytuacji największej potrzeby, kiedy każda para rąk była na wagę złota, nie wyściubili nosa ze swoich pałaców i strzeżonych willi. Wylewali krokodyle łzy, fotografowali się z możnymi świata i mówili: „Polska zdała egzamin. Polska pomogła. Polska uratowała”. I mówiąc „Polska”, mieli na myśli głównie siebie. Mówiąc „Polska”, zapominali o tym, że to nie rząd, nie centralne instytucje, a Polki i Polacy – sami, skrzykujący się dzięki portalom społecznościowym – uczynili to piękno. To nie rząd, a Polki i Polacy robili i rozdawali setki tysięcy kanapek przyjeżdżającym do Polski uchodźcom, przyjmowali ich do własnych domów, szukali pracy, pomagali w urzędach, znajdowali lekarstwa, opłacali transport, organizowali zbiórki pieniędzy i darów. Zrobiliśmy to nie dzięki rządowi, ale w pierwszych tygodniach nawet wbrew niemu.
Kiedy 24 lutego 2022 roku wystartowaliśmy w tym morderczym biegu, nie spodziewaliśmy się, że będzie to maraton, a nawet ultramaraton. Większość z nas była przygotowana tylko na sprint. Pomagaliśmy, jak mogliśmy, na tyle, na ile było nas stać.
Własnymi siłami zażegnaliśmy jeden z największych kryzysów migracyjnych w najnowszych dziejach Europy. Pokazaliśmy, w jak wspaniały sposób jesteśmy w stanie zjednoczyć się w słusznej sprawie. Jak mądrze potrafimy pomagać i zmieniać świat.
Warto byłoby, żebyśmy – w chwilach zwątpienia, politycznej próby, pogłębiających się podziałów ideologicznych – pamiętali o tym, jak niesamowitym jesteśmy społeczeństwem i że zjednoczeni możemy przenosić góry.
Świat będzie o tym pamiętał bardzo długo. Pamiętajmy i my, bo „nasz naród jak lawa”.
Tomasz SobierajskiWSTĘP
WSTĘP
Gigantyczne, pospolite ruszenie – tak wyglądało polskie pomaganie w pierwszych dniach wojny. Jego skala przerosła wszystkie wyobrażenia. Ruszyliśmy w stronę granicy ze wszystkich stron kraju, bo właśnie tam trzeba było rzucić „wszystkie ręce na pokład”. Nie było żadnego „kierownictwa”, nikt nikim nie moderował, nie wydawał rozkazów. Swoją moc pokazały media społecznościowe – to tam skrzykiwali się wolontariusze, tam ogłaszali zbiórki albo apele: „Zbieram konwój w stronę Kijowa, mamy już cztery samochody, ktoś chce dołączyć?”
To był czas porażających kolejek na przejściach granicznych. Czas strachu, niepewności i tragedii. Ukraińcy nie musieli wołać o pomoc – pomoc przychodziła spontanicznie. Być może odżywały spopielałe rodzinne wspomnienia, może górę brała zwykła ludzka empatia.
W Zosinie, Hrebennym, Dołhobyczowie, Korczowej, Krościenku, Medyce i Dorohusku – jeden po drugim – wyrastały namioty, a w nich – stoły z kanapkami, zupą, stosami pieluch i środków czystości. Pierwszy kontakt z „normalnością” dla sponiewieranych i upokorzonych uciekinierów. Troska w najczystszej postaci. Czułość na drugiego człowieka – jakby wyjęta z noblowskiej mowy Olgi Tokarczuk. Słowo stało się ciałem. Ludzie ruszyli ławą. Mocarstwowa obsesja jednego człowieka wyzwoliła w setkach tysięcy uśpioną potrzebę pomagania. Przyschnięte ziarenko dobroci. Nie, nie chcę udowadniać, że wojna ma sens. Nie ma.
Zabijanie niewinnych ludzi i rujnowanie ich domów może wyzwalać w obserwatorach anioły, ale też bestie. Ideowców gotowych oddać ostatnią koszulę albo szmalcowników, którzy nie zawahają się sprzedać brata za garść monet. Życie.
Chciałam je pokazać. Zarejestrować, opisać, zapamiętać. Pojechałam na wschód, bo taka była moja potrzeba. Bo jestem stamtąd.
Joanna RacewiczŁóżko obok łóżka. Jak w wojsku. Rzędy i szeregi. Od okien do trybun. Od jednej bramki do drugiej. Hala Hrubieszowskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji wypełniona po brzegi. Polówki stoją nawet na miejscach dla kibiców. Tłok. Teraz na pewno jest tu więcej niż pół tysiąca ludzi. W miejscu, które nigdy nie było przewidziane na gigantyczne przytulisko dla wojennych uciekinierów.
Pod ścianą na polowym łóżku siedzi chłopiec. Ma jakieś jedenaście, może dwanaście lat. Ciemne włosy, szara bluza z kapturem. Wygląda, jak zwykły nastolatek. Jest sam. Rysuje. Przechodzę obok, spoglądam mu przez ramię. Dom. Spadzisty dach, okna z firankami, na parapetach chyba doniczki z kwiatami. Drzwi, klamka. Dróżka, przy niej płot i kot na płocie. Dym z komina. Kilka mocnych ruchów dłonią, raz koło razu. Krzyż. Narysował krzyż tuż obok domu. Przysiadam przy nim.
– Masz ochotę na coś do picia? – pytam.
Uśmiecha się nieśmiało. Upewniam się, czy mnie rozumie. Kiwa głową. Dookoła nikogo dorosłego. Zastanawiam się, gdzie jego mama? Nie pytam. Nie jestem pewna, czy chce rozmawiać. Czy ktoś mu towarzyszy? Tak, jest z babcią. Poszła sprawdzić, jak mogą się dostać do Berlina. Tam mieszka jego ciocia, siostra mamy. Przy słowie „mama” chłopcu szklą się oczy. Uważne, smutne, nad wiek dojrzałe. Odwraca głowę, rękaw wędruje w okolice twarzy. Długa cisza. Czekam. Mogę mu teraz tylko towarzyszyć.
Trzaskają drzwi. Chłopak w sekundę zwija się w kłębek, kurczowo łapie mnie za rękę. Kredki rozsypują się po podłodze. Turlają we wszystkie strony.
– Spokojnie. To drzwi, tylko drzwi. Ktoś zamknął je za mocno, to przez nieuwagę i przeciąg. Już dobrze.
Co się mówi dziecku, które uciekło przed wojną i boi się każdego gwałtownego odgłosu? Mija chwila, zanim uścisk osłabnie. Chłopak prostuje plecy, łapie oddech. Starannie wygładza zmięty rysunek.
– Jestem Anton – mówi. – Anton z Żytomierza.
Wraca babcia. Drobna, szczupła, w żółtym bezrękawniku. Zmęczona dłoń, szczupłe, spracowane dłonie. Ciężko siada na łóżku obok.
– Polaki dla nas takie dobre. – Podaje mi przyniesioną w papierowym kubku herbatę . Miłe. Przecież nie miała pojęcia, że przy posłaniu poza Antonem będzie ktoś jeszcze.
– Już piłam, dziękuję. Może Anton ma ochotę?
„Żytomierz” – odtwarzam w myślach mapę i ostatnie doniesienia z wojny. Kilka dni temu, na początku marca, miasto było bombardowane. Rakiety spadły na bazę lotniczą, szpital i kilka domów. Zginęły cztery osoby, wśród ofiar było dziecko.
– Tata Antona poszedł do armii. Dostał powołanie na samym początku. Nawet gdyby nie dostał i tak by poszedł. – Cichy głos starszej pani wyrywa mnie z odrętwienia. – Bardzo płakał, gdy – to było jeszcze w lutym – chowali synka Sierhieja, kolegi z pracy. Rodzice nie powinni chować dzieci. Dzieci, takie małe, nie powinny grzebać rodziców.
Słowa znów grzęzną w gardle. To nie koniec tej historii.
– Siedzieliśmy we troje z Leną w piwnicy u sąsiadów. Oni wyjechali, oddali nam klucze. Każdego dnia dołączali kolejni ludzie. Była młoda dziewczyna z malutką córeczką. Mała miała może kilka miesięcy. Taka była grzeczna, spokojna. Cały czas spała. Nawet alarm jej nie budził. Tylko ta jej mama ciągle chowała się w kąt i płakała. Nic nie chciała mówić, tylko płakała. Lena chciała jej pomóc, porozmawiać. Nie chciała. Któregoś dnia zapytała, czy ktoś ma jakieś jedzenie dla niemowląt, bo jej się skończyło. Skąd jedzenie dla niemowląt w schronie? Lena powiedziała: „Ja pójdę, przyniosę. Wiem, gdzie jest otwarty sklep”. Zabili ją. Nigdy się nie dowiemy jak. Mówią, że odłamek rakiety. Nie wiem. Moja córeczka nie żyje.
Anton wtula się w babcine kolana. Mocno, aż bieleją kostki na dłoni. Starsza pani siedzi bez ruchu, jak kamienny posąg.
– Polaki dla nas takie dobre – powtarza za babcią Anton. Dziecinny głosik, stłumiony, jeszcze przed mutacją. Bardziej domyślam się wypowiadanych słów, niż je słyszę.
Chwila, kiedy zatrzymuje się czas. Żadne słowo nie przechodzi przez gardło. Siedzi przede mną matka, która straciła córkę. Syn, któremu zabrano mamę. Dziecko ograbione z domu, rodziny, bezpieczeństwa, radości. Z poczucia bezpieczeństwa, maminych uścisków i ojcowskich połajanek. Zabrano mu dzieciństwo, szkolną ławkę, kolegów, spotkania na podwórku. Siedzi przede mną dziecko, któremu zafundowano koszmar. Ale nie wiem jeszcze wszystkiego.
– Chowaliśmy Lenę na podwórku, w nocy, zaraz przed drogą. – Babcia Antona pokazuje zdjęcie w telefonie. Ledwie widać zarys kamienicy, grupka ciemnych postaci. Tylko krzyż odbija się wyraźniej na tle jaśniejszej ściany. Drewniany, zbity z dwóch desek. Taki narysował Anton. Takie stawiano w Warszawie, kiedy trzeba było szybko grzebać ofiary Powstania. – Ziemia była twarda jak skała. A ja kopałam grób dla mojej Leny.
Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakby to był zły film, koszmar i zaraz się zbudzimy. Anton pomagał ubierać mamę. Sam chciał. Bardzo prosił. Mówił, że tak się chce z nią pożegnać. Mieliśmy w schronie tylko parę jej rzeczy. Nie było w czym wybierać. Daliśmy Leniuszy zieloną sukienkę w kwiaty. Lubiła ją. Była w niej na urodzinach Antonka. Tych ostatnich, na których był tata i tort. Pamiętasz?
Babcia mocno przytula wnuka. Drobnymi ramionkami wstrząsa szloch. Krótki oddech. Chłopiec z trudem łapie powietrze. Tulę go mocno, niewiele młodszego od mojego synka. Nie sposób zebrać myśli.
– Pomóc? – Mocny męski głos. – Mogę pomóc? – pyta jeszcze raz.
Starsza pani uśmiecha się ledwie dostrzegalnie.
– Znam tego człowieka – mówi w moją stronę – Marek, to on nas tu przywiózł.
Wysoki, postawny młody człowiek w mundurze strażaka z naszywką OSP Kowalewko. Pogodna twarz, jasne oczy, kilkudniowy zarost. W górnej kieszeni bluzy kilka lizaków. Wyciąga dwa, daje Antonowi. Męskim gestem dotyka ramienia. Domyślam się, że te słodycze mają szczególne znaczenie.
– Marek. – Uścisk niemal miażdży mi rękę. Proszę o rozmowę. Chyba jest zaskoczony.
– Ze mną? – pyta. – O czym?
– O podróży do Żytomierza. Na początek.
To była wtedy linia frontu. Marek uśmiecha się niepewnie. Nie wygląda na wylewnego. Siadamy na trybunach z widokiem na morze ludzi. Tłum wygnańców. Za oknem zaparkowany stary autobus. Autosan. Nie do zdarcia. Polska konstrukcja, dwudziestokilkuletnia. Strażacy z Kowalewka dostali go od kolegów ze służby więziennej w Wejherowie. Jeździł w szkole kadetów na ćwiczenia, teraz służy do ratowania życia. Nie, nie jest pancerny. Nie ma wzmocnionych szyb. Z przodu pęknięcie. Spora rysa. Ślad po odłamku.
Z Żytomierza – poza Antonem i babcią i trzydzieściorgiem uchodźców – jechało jeszcze dwóch ukraińskich żołnierzy. Byli powołani w pierwszych dniach wojny do obrony Kijowa. Obaj ciężko ranni. Trafili do szpitala, bez kontaktu ze światem, bez telefonów komórkowych. Rodziny dawno temu dostały wiadomość, że polegli. I właśnie się znaleźli. Miesiąc później. Chcą wracać do domów, do Włodzimierza. Wsiadają do polskiego autobusu i opowiadają historię wartą filmu.
– Wiesz, czego mi szkoda? Że nie zobaczę twarzy ich bliskich, gdy staną w progu. Cud zmartwychwstania.
Dlaczego jeździ tam, gdzie świszczą pociski? W imię zasady: „Bogu na chwałę, ludziom na ratunek”. To słowa ze strażackiej przysięgi . Złożył ją pięć lat temu. Od pięciu jest jej wierny. Teraz też nie zastanawia się – działa. Nie jeździ sam, ma kolegów z jednostki, choć przyznaje, że dalej – do Irpienia, Buczy i Charkowa, i Mariupola – wybiera się bez ich towarzystwa. To jego trasa. Trzeba było tylko szybko uaktualnić paszport. Długo nie był potrzebny. Urząd wojewódzki w Bydgoszczy się postarał. Cztery dni wystarczyły na formalności.
Marek Kończewski, strażak, ratownik medyczny:
– Nie wierzyłem, że wojna wybuchnie. Tak, słyszałem o koncentracji wojsk rosyjskich przy granicy, o manewrach i poligonach, ale jak chyba większość byłem przekonany, że to tylko próba sił, blef gościa, który chce zostać carem, ale nigdy się do tego nie posunie. Aż tu przychodzi dwudziesty czwarty lutego, czwartek. Szok. Pierwsza myśl? Zawsze lubiłem czytać o wojnie. Wspomnienia bohaterów, opisy bitew i strategii. W historycznych książkach. Ale nie na bieżąco, w internecie. Kompletny absurd. Nie mogłem się z tym zgodzić. Nie mieściło mi się w głowie. Byłem przekonany, że ruscy rozjadą Ukrainę w dwa, trzy dni, a tu niespodzianka. Za nami tydzień za tygodniem, a Ukraina walczy. Decyzja o przyjeździe na granicę zapadła bardzo szybko. Co mieliśmy do roboty w swoim powiecie nakielskim? Siedzieć na tyłku i czekać na „alarm dla jednostki”? Można, ale nasz komendant, były żołnierz GROM-u, uznał, że tu jesteśmy bardziej potrzebni. I miał rację. Najpierw przyjechałem sam jako ratownik. Dwudziestego siódmego lutego byłem na granicy. I to był koszmar. Nie działało nic poza ludzkimi odruchami. Ława ludzi po obu stronach szlabanu, kolejki po dziesięć kilometrów. Nieludzki mróz. Szlag mnie trafiał. Chodziłem po granicy, dwanaście, osiemnaście godzin każdego dnia, z plecaczkiem w moich fluo ciuszkach, w czapce i rękawiczkach od wolontariuszy, bo własnych nie wziąłem, i zastanawiałem się, gdzie, do cholery, jest państwo? Gdzie kraj, ci faceci w rozpiętych koszulach, którzy występowali na okrągło w telewizji i mówili, że „rząd robi wszystko, żeby pomóc”. Komu, pytam? Byłem tam i żadnej pomocy nie widziałem. Widziałem za to ludzi z odmrożonymi stopami i rękami, którym trzeba było udzielać pomocy pod gołym niebem. Dosłownie. Wtedy nie było namiotów. Nie było nawet prowizorycznych wiat. Spróbuj oczyścić rany po odmrożeniu, głębokie, prawie do kości i założyć opatrunek przy zacinającym śniegu, na wietrze, pod kępą zarośli. Nie było innego schronienia. Hrebenne było w tamtych dniach wielkim poligonem przetrwania. Gdyby nie ludzie, byłaby tragedia. Musiałabyś mówić o ofiarach kolejek na polsko-ukraińskich przejściach, a nie ofiarach ostrzałów i bombardowań. Udało się na szczęście oczyścić stopy temu chłopakowi, posmarować, czym trzeba, owinąć dokładnie. Jego buty były całe mokre, zdarte, widać, że przeszedł w nich kawał drogi. Któryś z kolegów z miejscowej straży pobiegł do domu. Miał podobny rozmiar, przyniósł własne. Tak to działało. W życiu nie widziałem takiego czynu społecznego. Nie było dyrygenta, sztabu, jakiegoś kierownictwa. Wystarczyło powiedzieć: „Idzie matka z niemowlęciem”, a już ktoś leciał do domu i grzał kaszkę, żeby dać coś ciepłego. Ktoś biegł z okryciem, ktoś pytał, czy może pomóc ponieść malucha.
Spotykałem wolontariuszy z każdego krańca Polski, przyjeżdżali ze świata. Psiakrew, nawet mnie ścisnęło parę razy za gardło.
– Kiedy najmocniej?
– Chyba wtedy, gdy starsza pani z Charkowa podeszła do mnie i ze łzami w oczach powtarzała: _diakuju, diakuju, diakuju_. Łamał się głos i jej, i mnie. Wtedy poczułem, że takie _diakuju_ znaczy dużo więcej. Podziękowanie od kogoś, komu naprawdę ratujesz życie, waży znacznie więcej niż takie, które słyszysz, gdy komuś pomożesz zdjąć kota z dachu. Nie chcę trywializować. W sytuacjach skrajnych słowa znaczą coś całkiem innego niż w codziennym życiu.
– Kiedy zacząłeś jeździć w głąb Ukrainy?
Gdy przyjechałem drugi raz, na początku marca. Z trzema kumplami z jednostki. Spakowany w dwa plecaki. W jednym sprzęt do ratownictwa medycznego, w drugim moje rzeczy. Tak, zgadłaś. Ten mniejszy to moje osobiste graty. Ten większy jest do pracy. Komendant dał nam autobus i kazał robić co trzeba.
Autobus w funkcji domu na kółkach. Na siedzeniach zaraz za kierowcą rzeczywiście leżą dwa plecaki. W mniejszym bluza, bielizna, mała kosmetyczka. Ma wystarczyć na co najmniej dwa tygodnie. W większym sterta bandaży, plastrów, wenflonów, leków. Bezcenne na froncie. Jesteśmy sami. Marek wciąż opowiada o kolegach, ale w okolicy nie widzę żadnego.
– Wyjechali kilka dni temu. Ja też czasem wracam do domu na kilka dni. Przepakować się, przeprać, złapać dystans. I wracam. Dlaczego sam? Nie wszyscy decydują się zapuszczać tam, gdzie strzelają. Nie dziw się. Ktoś mnie już pytał, dlaczego ryzykuję. Mam prostą kalkulację. Spójrz na mnie, nie mam rodziny, żony, dzieci. Niewiele ryzykuję. Za nikogo poza sobą nie odpowiadam. Nikt za mną nie tęskni. W razie skuchy nie skrzywdzę nikogo tak, jakbym skrzywdził, będąc głową rodziny. Ja jeden i pięćdziesiąt miejsc w autobusie. Pięćdziesiąt istnień do ocalenia. Nie prowadzę jakiejś zaangażowanej buchalterii, ale szacuję, że do tej pory mogłem przywieźć z Ukrainy około tysiąca osób. To mój przelicznik. Jeden do tysiąca. Tysiąc do jednego. Nie ma co sobie strzępić języka po próżnicy. I żeby była jasność, to nie ma nic wspólnego z potrzebą adrenaliny w życiu. Ona wydziela się, jak by to powiedzieć, przy okazji. Czy się boję? Pewnie, że tak. Strach pomaga unikać głupich błędów. Gdyby coś się stało i tak było warto. Byle tylko salwę na koniec równo strzelili.
Dystans i czarne poczucie humoru. Cały Marek.
– Pamiętasz bombardowanie bazy w Jaworowie?
Poranek, 13 marca. Rosyjskie pociski spadają na poligon w Jaworowie i bazę wojskową we wsi Starzyska. W prostej linii niecałe osiemnaście kilometrów od granicy w Medyce. Sukces Rosjan. Komunikat Kremla brzmiał: „W tych obiektach kijowski reżim rozmieścił centrum szkoleniowe i koordynacyjne dla zagranicznych najemników oraz magazyn broni i sprzętu wojskowego pochodzących z zagranicy. W wyniku uderzenia unicestwiono do stu osiemdziesięciu zagranicznych najemników oraz dużą partię zagranicznej broni”.
Kijów potwierdził śmierć trzydziestu pięciu ludzi, wyłącznie ukraińskich żołnierzy.
– Byliśmy wtedy bardzo blisko. Dzień wcześniej przyjechałem do Lwowa po grupę ludzi do ewakuacji. Było wcześnie rano. Wyjechaliśmy o świcie właśnie po to, żeby uniknąć ostrzału, który najczęściej zaczynał się wieczorem albo około południa. Wtedy pierwszy raz poczułem, jak to jest, kiedy „trzęsie się ziemia”. Musiałem zatrzymać autobus, bo nie było wiadomo, z której strony lecą pociski i ile jeszcze ich spadnie. Ludzie krzyczeli. Miałem autobus pełen uciekinierów, którzy już nie chcieli słyszeć wojny, a my byliśmy bardzo blisko piekła. Może cztery kilometry od tej bazy i poligonu. To nie był czas na dywagacje. Musiałem jechać. Jedyna moja myśl wtedy brzmiała tak: „do ruchomego celu jednak trudniej się strzela”. To prułem do przodu, próbując tylko omijać dziury w drodze i leje po bombach.
Albo Czernihów. Kilka dni później. Kawałek za Kijowem. Niby „tylko” sześćset kilometrów od granicy, ale trzeba było jechać w jedną stronę ponad siedemnaście godzin. Ruscy prowadzili atak na stolicę, próbowali okrążać miasto także od północy. Drogi były w ruinie, wiele z nich zaminowanych, o poruszaniu się po nich zapomnij. Trzeba było telepać się bokiem i objazdami. W Ukrainie pojęcie „droga” jest względne. Teraz zdecydowanie względne. Mało brakowało, a wyleciałbym w powietrze. Omijałem właśnie potężną dziurę w drodze, trzeba było trochę zjechać na pobocze. A tu mina. Leżała ot tak na asfalcie. Duży, „wąsaty” kawałek żelastwa. Ominąłem z honorami, pomalutku. Powiadomiłem kogo trzeba. To dlatego jazda potrafi tyle trwać. Musieliśmy zostać na noc w mieście, w schronie. Piwnica w jednym z domów, która pewnie od dawna już ratowała ludzi. Na ścianach rysunki, na podłodze materace, koce, śpiwory. Na szafkach pod ścianami trochę konserw, pokrojony w pajdy chleb. Pozory życia w nienormalnych czasach. W nocy kolejny nalot. Niech nikt mi nie mówi, że chodziło o cele wojskowe. Piwnica, w której siedzieliśmy, była na osiedlu domków jednorodzinnych. Rakiety waliły zaraz obok. Modliłem się, żeby autobus ocalał, bo bez niego cała akcja nie miałaby sensu. Tynk sypał się na głowę. Może to i naiwne, ale do tej pory myślałem, że takie sceny to tylko w filmach o wojnie. A tu wszystko dzieje się naprawdę. To ani film, ani ćwiczenia. Miałem umówionych ludzi do zabrania na rano. Zadziałali wolontariusze i koordynatorzy z obu stron granicy. Znowu ludzie. Sieć, która powstała, bo była taka potrzeba. Przerażonych mieszkańców Żytomierza, Lwowa czy Czernihowa nie ewakuuje przecież „państwo”, tylko człowiek. Ma twarz, imię i nazwisko. Jest jednym z wielu, którym świat nie postawi pomnika.
Pięćdziesiąt osób, dokładnie tyle mogę zmieścić w autobusie. To nawet trochę ponad normę. Jest ścisk. Przyszło trochę więcej. Wiesz, jak to jest spojrzeć w twarz tym, którzy już się nie zmieścili? Nie wiem, jak bym sobie z tym poradził, gdyby nie asysta żołnierzy ukraińskich. Oni sprawdzali listę tych, których mam zabrać. Byli umówieni. Dla kilkunastu osób zabrakło miejsc. Mam ich twarze przed oczami. Cholera. Każde słowo jest bez sensu. Musieliśmy czekać na zgodę na wyjazd. Koledzy z wojska mówią: „Nie masz co ruszać, droga rozwalona, trzeba przygotować”. Czekamy. Kilka godzin po naszym wyjeździe na Czernihów znów spadły bomby. Nie mogłem pozbyć się myśli – czy zginął ktoś z ludzi, których zostawiłem? W życiu nie sądziłem, że będę miał takie obsesje. Próbuję do tego nie wracać. Najchętniej zasłoniłbym szyby, żeby ci, którzy się zmieścili, nie musieli patrzeć na krajobraz za oknem. Z daleka widziałem cywilne auto na poboczu. Jeśli ktokolwiek w nim był, nie miał szansy przeżyć. Znam się na tym, nieraz jeżdżę do wypadków. To nie był wypadek. To totalnie irracjonalne. Wyobraź sobie – mijasz samochód porwany na strzępy. A kiedy kończy się dzień i sięgasz po internet, czytasz, że na drodze z Czernihowa do Kijowa ruscy granatnikiem RPG rozwalili osobówkę, którą uciekała rodzina z Sokołówki. Matka i dwoje dzieci. Wszyscy zginęli. Nie byli dla nikogo groźni. Chcieli tylko przeżyć ten zły sen.
Dzwoni telefon Marka. Igor, oficer służby bezpieczeństwa Ukrainy. To on zawiaduje potrzebami, wyjazdami, bezpieczeństwem. Jest łącznikiem między potrzebującymi pomocy a tymi, którzy mogą pomoc ofiarować. Ma kontakty w całej Europie. Jak to działa? Tak jak teraz. Igor mówi: „Potrzeba zabrać ze Lwowa parę osób. Możesz?”. Marek dzwoni do swojego komendanta. Zgoda jest formalnością. Tankuje autobus, pakuje po dach pomoc humanitarną z zaplecza HOSiR-u i jedzie. Kiedy potrzebny jest sprzęt wojskowy – hełmy, kamizelki, mundury – jedzie do Piotrkowa Trybunalskiego. Nie, nie ma tam żadnych państwowych magazynów z militariami. Jest człowiek, który opracował wzór munduru polowego, którego nie chciała polska armia, a który teraz może się przydać armii ukraińskiej. Czasem przed i za autobusem Marka jedzie uzbrojona obstawa. Chłopcy z ukraińskiego wojska, specjalni wysłannicy od Igora. Jeśli to konieczne. Na miejscu Marek wyładowuje jedzenie dla tych, którzy zostają. I zabiera tych, którzy chcą wyjechać. Ot, cała filozofia. Puzzle, które idealnie do siebie pasują. Czasem któryś wypadał. Tak było, kiedy Marek wracał z jednego z kursów z pomocą humanitarną. Autobus wyjeżdżał z kraju zatankowany do pełna, z zapasem dwustu trzydziestu litrów paliwa w kanistrach. Na wypadek, gdyby w Ukrainie nie było szans na nieuszkodzoną stację benzynową.
Szczęśliwie zapas nie był potrzebny i kanistry wróciły w bagażniku nietknięte. No i się zaczęło. Polska służba celna na przejściu w Zosinie uznała, że to przemyt. Nie pomogło pokazywanie dokumentów i faktur potwierdzających zakup paliwa w Polsce.
– Szanowna pani, jestem strażakiem, jeżdżę z pomocą humanitarną, zrobiłem tym autobusem ponad trzydzieści tysięcy kilometrów po Ukrainie, przemyt mi nie w głowie. Jestem gotowy oddać baniaki do ekspertyz, żeby można było stwierdzić, czy zawartość jest z polskich rafinerii, czy pochodzi z Ukrainy.
– Bez dyskusji. Proszę wjechać na kanał, jest pan podejrzany o nieuprawnione wwożenie do kraju Wspólnoty nielegalnego paliwa. Musimy sprawdzić, co jeszcze jest w pana samochodzie.
Straszyli mandatem za dwa tysiące, skończyło się na siedmiuset złotych. Potem trzeba było raz jeszcze przekroczyć granicę i zostawić dodatkowe paliwo po ukraińskiej stronie. W przeciwnym razie trzeba by uregulować rachunek za podatek i akcyzę, które już raz były opłacone przy zakupie na stacji w Hrubieszowie.
– Wiele było we mnie żalu. Nie mogłem pogodzić się z oskarżeniem o przemyt w sytuacji, gdy jechałem z pomocą, a nie wizją szybkiego zarobku.
Samochód trafił do bazy pojazdów używanych do nielegalnego handlu. Trudno to wymazać. Trudno też wymazać z pamięci obrazy z Buczy wyzwolonej spod rosyjskiej okupacji.
– Pojechałem tam na początku kwietnia. Miałem na pokładzie kilkaset czarnych worków na ciała. Leżały na ulicy. Widok, którego nie sposób zapomnieć. Moim zadaniem było dostarczyć worki żołnierzom z miejscowej jednostki. Tylko tyle. Ale nie dało się zamknąć oczu. Powiem wprost – trzeba było kilka razy zatrzymać autobus, wysiąść i przeciągnąć martwego człowieka na pobocze. Każdy miał związane z tyłu ręce i nogi. To naprawdę wyglądało, jak gigantyczna egzekucja, wściekły, zwierzęcy akt zemsty. Co czuję? Mam powiedzieć prawdę? To nie nadaje się do druku, uwierz mi.
Chcesz wiedzieć, jakie to uczucie dowiedzieć się o śmierci kumpla? Opowiem ci. Witalij był tuż przed czterdziestką. Wysoki, postawny facet. Jeździł ze mną w konwojach. Czasem był moim nawigatorem. Zaprzyjaźniliśmy się. Jak przeżyjesz z kimś ostrzał rakietowy i niejedną noc w mokrej piwnicy – wiesz o nim wszystko. Tym razem jechaliśmy na dwa samochody. Ja miałem mieć kurs do Izium, on – do Charkowa. Tuż przed rozwidleniem dróg dostaję informację od naszego koordynatora, Igora: „zmiana planów – ty do Charkowa, Witalij do Izium”. OK, rozkaz to rozkaz. Zawiozłem swój transport gdzie trzeba. I też było zamieszanie, bo miałem dojechać do centralnego magazynu, a skierowali mnie do mniejszego, na przedmieściach. OK, rozkaz to rozkaz, powtórzyłem. Następnego dnia dowiaduję się, że ten duży skład, w którym miałem być, został zbombardowany. „Dziecko szczęścia” – myślę bezczelnie. I przychodzi druga informacja – Witalij nie żyje. Dostał podczas bombardowania magazynu w Iziumiu, do którego ja miałem jechać. Jak to nazwać? Przecież to wygląda jak gotowy scenariusz do filmu z cyklu „oszukać przeznaczenie”. Ktoś bardzo nie chce, żeby mi zagrali _Anielski orszak_, co?
– Na to wygląda.
– Podczas tego kursu do Charkowa towarzyszył mi Wiktor, weteran z Donbasu z dwa tysiące czternastego roku. Miał co najmniej szcześćdziesiąt lat, ale bardzo chciał walczyć. Mówił, że się przyda, że jest saperem, a na wschodzie wszystkie drogi zawalone minami. Doskonale go rozumiem. Nie dyskutuję z potrzebą obrony ojczyzny. Dojeżdżamy do Charkowa. „Zatrzymaj się na chwilę” – prosi Wiktor. Wypatrzył wielki rów wykopany w ziemi. Zbiorowy grób. Ukraińscy żołnierze wrzucali do niego ciała poległych ruskich. Wiele z nich było już w stanie znacznego rozkładu. Wiesz, co mnie powaliło? Oni wszyscy byli w starych, metalowych hełmach. Ktoś mi pokazuje: „Patrz, w środku wybita data 1943”. Ich łby chroniły hełmy z II wojny. Wyobrażasz sobie? Może to i lepiej, łatwiej było ubić drani.
Wracam do rozmowy z Markiem kilka razy. Wciąż po nowe historie. Jego życie od niemal pół roku to nieustanne wyjazdy, ciągłe narażanie się, balans na krawędzi. Teraz szykuje transport łóżek do szpitala psychiatrycznego w Łucku.
– Trafiają do niego żołnierze… żołnierze po kastracjach. Nowy sowiecki „sport” uprawiany na jeńcach. Obcinanie genitaliów nożyczkami albo nożykiem do papieru. Chłopaki są po czymś takim wrakami. O ile przeżyją. Szlag… Od kiedy o tym usłyszałem, zawsze mam przy sobie granat. I mam plan. Jakby mnie dopadli – wyjmuję zawleczkę. Klękam na ziemi, ręce w górę. Pozwalam im podejść na dwa metry i zabieram ze sobą. Taki mam plan.
Czy śnią mi się te obrazy? Na szczęście nie. Wracam zmęczony, padam na twarz, nic się nie śni. To może płytkie, po prostu wyłączam się. Czas na przeżywanie przyjdzie. Ale jeszcze nie teraz.