- W empik go
To nie moje pieniądze - ebook
To nie moje pieniądze - ebook
Niezwykle wciągający kryminał jednego z najlepszych polskich adwokatów. Jacek Dubois zabiera nas na prawdziwy rollercoaster kryminalny.
Duże kancelarie, topowi prawnicy, wielki biznes i równie duże pieniądze. Z jednej z kancelarii ginie bez śladu sto milionów złotych złożonych jako depozyt...
Podejrzanych jest wielu, a sprawcy zostają niewinni.
Kto ukradł pieniądze? Kto na tym zyskał najbardziej? Czy była to zwykła kradzież, czy może misternie utkana intryga?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-556-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powietrze w wypełnionej po brzegi sali rozpraw było gęste od emocji. Uwaga dziennikarzy koncentrowała się na ławie obrończej.
Mecenas Andrzej Rek nie przekroczył jeszcze czterdziestki, a spojrzenia publiczności przyciągała jego wzbudzająca zaufanie twarz profesjonalisty. Był mężczyzną szczupłym o wysportowanej sylwetce, a na jego ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach nie można było dostrzec śladu siwizny.
Po jego lewej stronie siedział główny bohater rozgrywającego się właśnie sądowego dramatu, kilka lat starszy od swojego obrońcy Krzysztof Korn. Również ciemnowłosy, ubrany w śnieżnobiałą koszulę, nienagannie skrojony granatowy garnitur uzupełniony niebieskim krawatem w delikatne geometryczne wzory, górował nad mecenasem.
Tocząca się przeciwko niemu sprawa karna od kilku miesięcy była pożywką dla mediów, którym nieczęsto zdarzała się taka gratka, by na ławie oskarżonych zasiadał ktoś z listy pięćdziesięciu najbogatszych Polaków. Podjęta przez prokuraturę próba doprowadzenia do skazania kogoś takiego wywołała zainteresowanie porównywalne z walkami gladiatorów w starożytnym Rzymie.
Korna oskarżono o wykorzystywanie nielegalnie pozyskanych informacji przy inwestycjach giełdowych, na których to operacjach miał zarobić fortunę. Pikanterii dodawało procesowi współzawodnictwo dwóch prawniczych gigantów: stronę oskarżenia reprezentował bowiem prokurator Wojciech Dobosz z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wsławiony postawieniem w stan oskarżenia, a następnie doprowadzeniem do skazania gangu porywaczy, który przez lata nękał warszawskich przedsiębiorców. Opisując sylwetkę obrońcy, dziennikarze podkreślali, że mecenas Rek od czterech lat nie poniósł porażki w żadnej medialnej sprawie, a przed niespełna sześcioma miesiącami wygrał z prokuratorem Doboszem starcie w procesie o zabójstwo, do którego zdaniem prokuratury miało dojść w trakcie zgromadzenia wspólników jednej z największych spółek energetycznych w kraju. Mecenasowi Rekowi udało się przekonać sąd, że jego klient nie zamordował jednego z mniejszościowych akcjonariuszy spółki, a jedynie odpierał jego bezprawny atak, działając w ramach obrony koniecznej.
Podczas procesu Korna dziennikarze spekulowali, czy tym razem dojdzie do rewanżu oskarżenia. Sympatia publiczności była zdecydowanie po stronie prokuratury. Krzysztofowi Kornowi zarzucano bowiem, że na transakcjach giełdowych zarobił ponad sześćdziesiąt milionów złotych, co nie wzbudzało sympatii obserwatorów. Nagły wzrost wartości akcji spółek, które nabył biznesmen, nastąpił po podpisaniu negocjowanej w całkowitej tajemnicy umowy międzynarodowej. Zakładano, że Korn wiedział o umowie i użył tych informacji, żeby kupić wszystkie dostępne na rynku akcje dotychczas mało atrakcyjnych spółek, które po podpisaniu umowy zaczęły zwyżkować. Transakcje te wzbudziły zainteresowanie Komisji Nadzoru Finansowego, która o swoich podejrzeniach zawiadomiła prokuraturę. W trakcie śledztwa prokuratorzy dotarli do świadka, który zeznał o powiązaniach biznesmena z nieustalonym pracownikiem ministerstwa, które prowadziło negocjacje. Wydawało się oczywiste, że do kupna akcji nie doszło legalnie i główne zainteresowanie publiczności przekonanej o jego winie skupiało się na tym, czy po wyroku Krzysztof Korn skończy w więzieniu, czy też uda mu się wymigać wyrokiem w zawieszeniu, a sąd zadowoli się jedynie orzeczeniem przepadku bezprawnie uzyskanych przez oskarżonego korzyści. Ta powszechna opinia na temat sprawy trwała do dziś, kiedy to przed sądem stawił się główny świadek oskarżenia. Potwierdzał on wprawdzie zeznania złożone w prokuraturze, jednak gdy doszło do pytań obrony, jego wiarygodność z każdą sekundą zaczęła spadać. Okazało się, że nie był on bezpośrednim świadkiem zdarzeń, o których opowiadał prokuratorowi, a jedynie słyszał o tym od osób trzecich. Potem okazało się, że nie wie, od kogo o tym słyszał. Na koniec wyznał, że nie jest wcale pewien, czy osoba, z którą miał się kontaktować biznesmen, pracuje w ministerstwie, które negocjowało umowę. Publiczność obecna w sali sądowej nadal była przekonana, że przy zakupie akcji musiało dojść do jakiegoś przekrętu, gdyż nikt nie ma takiej intuicji, by bez żadnej racjonalnej przyczyny kupić bezwartościowe akcje, które wkrótce przyniosą fortunę, jednak musiała obiektywnie przyznać, że proces nie przyniósł bezspornych dowodów potwierdzających winę oskarżonego. W trakcie dwugodzinnej mowy obrońca przeprowadził logiczny wywód, że oskarżając jego klienta, prokurator opisał jedynie swoje pragnienia, jak miałby wyglądać stan faktyczny w sprawie, lecz nie przedstawił nic poza swoim poglądem.
Zbliżała się godzina dziewiętnasta, a sędzia w pokoju narad nadal zastanawiał się nad wyrokiem. Mecenas Rek zabijał czas oczekiwania, szkicując wiecznym piórem abstrakcyjne wzory na kartce, biznesmen zaś siedział wyprostowany, w całkowitym bezruchu i sprawiał wrażenie pogrążonego w medytacji. Gdy drzwi od sali narad wreszcie się otworzyły, rozmowy w sali zamarły w ułamku sekundy. Za chwilę miał zostać ogłoszony tak długo oczekiwany wyrok. Wszyscy wstali i skierowali spojrzenia na ciemnowłosą protokolantkę, za którą szedł sędzia – pięćdziesięcioletni korpulentny mężczyzna w okularach w grubych oprawkach, o przyprószonych siwizną, mocno już przerzedzonych włosach.
Sędzia usiadł, poprawił krzywo ułożony na todze łańcuch zakończony odlewem orła w koronie, położył przed sobą sentencję wyroku i podniósł wzrok na oskarżonego.
Konstanty Rapacki sądził od prawie ćwierć wieku i był uważany za najlepszego sędziego w swoim wydziale. Na jego ocenę tego, co dzieje się na sali sądowej, duży wpływ wywarły poglądy amerykańskiego sędziego Josepha Hutchesona na temat prawniczej intuicji. Hutcheson wykazywał, że wnioski, do których prawnika może doprowadzić skomplikowana analiza dowodów i przepisów, można czasem wyciągnąć dużo szybciej, bazując na samej intuicji. Sędzia Rapacki często stosował tę metodę, dbając jednak, by intuicyjnie wydany wyrok był zgodny z zasadami sprawiedliwości, a następnie sprawdzał, czy taki wyrok jest do obronienia z punktu widzenia zgromadzonych dowodów i obowiązujących przepisów.
W sprawie przeciwko Kornowi również zastosował tę metodę. Na wydanie wyroku zgodnie z poglądem prawniczej intuicji potrzebował kilkunastu sekund od rozpoczęcia narady z samym sobą. Intuicja podpowiadała mu, że wina oskarżonego nie budzi żadnych wątpliwości i sędzia byłby gotów położyć obie ręce pod topór w zakładzie o to, że oskarżony jest winny wszystkiemu, co mu zarzuca prokuratura. Był pewien, że wyjaśnienia oskarżonego dotyczące analiz ekonomicznych, w których wyniku miał podjąć decyzję o nabyciu akurat tych akcji, można włożyć między bajki. Problem pojawił się jednak, gdy sędzia swoją intuicję skonfrontował z zebranymi dowodami. To było powodem, że narada, która początkowo zapowiadała się na kilka minut, przeciągnęła się do ponad dwóch godzin. Choć sędzia był pewien, że zna prawdę, nie mógł tego wykazać w uzasadnieniu, które musiał wygłosić po ogłoszeniu wyroku, gdyż z dowodów, które przedstawiła prokuratura, nie dawało się tego wywieść inaczej niż w oparciu o przypuszczenia, a takiego rodzaju dowodu prawo nie przewidywało. Istniały różne możliwe scenariusze tego, co się wydarzyło, a prawo w takich sytuacjach było jasne: wszelkie wątpliwości zawsze trzeba było rozstrzygać na korzyść oskarżonego. Dlatego po dwóch godzinach dyskusji z samym sobą sędzia stwierdził, że choć jest przekonany o winie oskarżonego, to nie może go skazać, gdyż w uzasadnieniu nie będzie w stanie tego logicznie wywieść, a na intuicję prawniczą nie mógł się powołać, ponieważ nie było to narzędzie prawne, które uznawał kodeks. Wiedział, że wydany przez niego wyrok będzie niesprawiedliwy, bo nie poniesie kary ten, kto na nią zasłużył, on jednak, wydając taki wyrok, postąpi jak stuprocentowo sprawiedliwy sędzia, bo wyrokując, postąpi zgodnie z regułami prawa. Ten paradoks martwił go, bo mając świadomość, że wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi, wiedział, że postępując zgodnie z zasadami, w efekcie czyni niesprawiedliwość.
Spojrzał w zimne i analityczne oczy oskarżonego i nabrał przekonania, że tamten już wie, co się za chwilę stanie. Skoro dla nich obu było jasne, co ma się za chwilę wydarzyć, nie było sensu tej chwili przeciągać i sędzia przystąpił do odczytania orzeczenia:
– Wyrokiem z dnia dziesiątego czerwca dwa tysiące siedemnastego roku w sprawie oskarżonego Krzysztofa Korna urodzonego piętnastego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku w Warszawie, bezdzietnego, niepozostającego w związku małżeńskim, niekaranego sąd uniewinnia oskarżonego od zarzucanych mu w akcie oskarżenia czynów.
Wygłoszenie ustnego uzasadnienia było dla sędziego prawdziwą torturą. Gdyby powiedział to, co myślał naprawdę, czyli że oskarżony jest winny jak wszyscy diabli, a jedynie panująca wokół sprawy zmowa milczenia nie pozwala mu niczego udowodnić, spowodowałby, że w ciągu kilku minut cały wymiar sprawiedliwości i on sam znaleźliby się pod pręgierzem prasy. Wyobrażał sobie memy na swój temat w portalach społecznościowych. Powiedzenie prawdy byłoby jak publiczne harakiri, dlatego w uzasadnieniu musiał zapomnieć o swoich przemyśleniach i ograniczyć się do omówienia dowodów, z których – jak słusznie wywodził w czasie mowy obrończej mecenas Rek – nic nie wskazywało na winę oskarżonego.
Po uporaniu się z oceną dowodów sędzia przeszedł do przypomnienia publiczności zasady prawa karnego, z której wynikało, że jeśli sąd nie jest w stanie przyjąć jednej jedynej wersji wydarzeń poprzez wyeliminowanie pozostałych, to wówczas musi przyjąć wersję najkorzystniejszą dla oskarżonego, a to w realiach niniejszej sprawy oznaczało, że oskarżony, dokonując transakcji giełdowych, po prostu albo miał szczęście, albo intuicję, w związku z tym jest niewinny.
Gdy sąd zakończył uzasadniać wydany wyrok i oskarżony, z obrońcą wyszli z sali, od razu otoczył ich tłum dziennikarzy.
– Jak pan skomentuje wyrok? Dlaczego sędzia stwierdził, że nie udowodniono panu winy, a nie, że jest pan niewinny? – spytał reporter Krzysztofa Korna.
Mecenas Andrzej Rek był w pełni świadom, dlaczego sąd tak uzasadnił orzeczenie, i był zdania, że Korn nie powinien komentować wyroku, dlatego po ogólnikowym stwierdzeniu, że wyrok jest sprawiedliwy, chciał jak najszybciej zniknąć wraz ze swoim klientem z zasięgu wzroku dziennikarzy. Ujął go pod łokieć, zamierzając wyprowadzić z tłumu, jednak ten nie podzielał takiej strategii obrońcy. Korn zatrzymał się i zdecydowanym ruchem uwolnił swój łokieć z opiekuńczych dłoni mecenasa.
– Bo to był zły sąd – odpowiedział, patrząc prosto w oczy dziennikarzowi. – Dlatego wszyscy musimy reformować sądy, żeby nie były takie złe jak ten. Ten sędzia mnie po prostu nie lubił i dlatego tak powiedział, żeby mi zszargać opinię. To oskarżenie od początku było absurdalne. Jak tylko wyrok się uprawomocni, mój prawnik będzie się domagać wielomilionowego odszkodowania od prokuratury.
Adwokat zdawał sobie sprawę z tego, że z każdym kolejnym słowem Korna sprawa w postępowaniu odwoławczym staje się coraz trudniejsza, ponowił więc próbę wyprowadzenia go z tłumu dziennikarzy.
– Puszczaj pan! – zaprotestował biznesmen. – Pozwę, jak mi Bóg miły, tego prokuratora, który fałszywie mnie oskarżył. Spotkamy się w sądzie! – wykrzyknął w stronę Dobosza wychodzącego z sali.
Rek zbliżył usta do ucha klienta i szepnął tak, by nic nie doszło do dziennikarzy:
– Niech pan w to nie brnie. Ten wyrok to prawdziwy cud.
– Nie zapłacę panu reszty honorarium, jak będzie pan wciąż przeszkadzał – zdenerwował się Korn. – Nie ma pan pojęcia, co to znaczy dbałość o wizerunek. Ten prokurator uciekał przede mną jak gazela przed lampartem. Oni to widzieli, a ja im muszę wbić do głowy, że ta sprawa to jedna wielka kompromitacja prokuratury.
– Jeśli rzeczywiście jest pan niewinny, to jak pan wyjaśni, że zdecydował się pan inwestować w spółki, o których nikt inny nie pomyślał? – zapytał kolejny dziennikarz.
– Bo ja jestem wizjonerem biznesu i czuję to, czego nikt inny nie potrafi tak dobrze jak ja wyczuć. Ja wiem, gdzie są pieniądze! – Po czym szepnął już tylko do obrońcy: – Dobra, teraz możemy już iść.
Rek, korzystając z tej szansy, natychmiast wyprowadził go przed gmach sądu. Ledwie znaleźli się na chodniku, obok nich zatrzymał się mercedes z przyciemnionymi szybami. Adam Chyb, sekretarz Korna, otworzył przed nim drzwi, po czym szybko zajął miejsce obok szefa. Samochód ruszył, pozostawiając mecenasa na chodniku.
– Tak jak szef kazał, ta dziennikarka czeka na pana w biurze – poinformował Korna asystent.
– Dobrze. Dopilnuj, żeby ten wywiad poszedł na pierwszą stronę.
– Szefie, czy pana adwokat się zastanawiał, dlaczego świadek prokuratury tak nagle dzisiaj stracił pamięć? – zainteresował się asystent.
– A co mnie obchodzi, nad czym on się zastanawia?
– Boję się, żeby niepotrzebnie na ten temat nie zaczął gadać, po co nam plotki…
– Nie może gadać, bo obowiązuje go tajemnica zawodowa, a jako obrońca nie może działać przeciwko swojemu klientowi. Nawet gdybym mu powiedział, dlaczego świadek dostał amnezji, nic by nie mógł z tym zrobić. Ma na zawsze zasznurowane usta. Ty też nie powinieneś o tym myśleć. Wiesz, że pamięć bywa czasem groźniejsza od raka?
W saloniku przylegającym do gabinetu Korna czekała już dziennikarka. Na jego widok spojrzała na zegarek.
– Jest pan na czas co do sekundy. Czy zawsze jest pan punktualny jak szwajcarski zegarek?
– Czy uważa pani, że szwajcarski zegarek to szczyt precyzji?
– Tak mnie zawsze uczono.
– Bzdura, czasem jedna sprężynka nie zadziała, jak trzeba, i cały mechanizm szlag trafia. Elektronika w iPhonie jest o niebo pewniejsza. Opowiem pani o czymś, co naprawdę jest doskonałe, o mojej firmie nagrodzonej po raz drugi tytułem „Najlepsze, bo polskie”.
– Odbiera pan nagrody w Polsce, ale wychowywał się za granicą…
– Tak, mieszkałem w Hiszpanii. Mój ojciec pracował tam w ambasadzie. W Madrycie skończyłem studia i założyłem swoją pierwszą firmę. Jednak serca nie da się oszukać, moje bije tylko dla Polski, dlatego wróciłem.
– Dziennikarze często piszą, że jest pan liderem polskiego biznesu, ale w rankingu najbogatszych Polaków nie ma pana jeszcze na podium.
– Bo moja taktyka polega na tym, by przewodzić nie od początku, tylko zaatakować na finiszu i zwyciężyć. Właśnie wszedłem na ostatnią prostą.
– Kiedy rozmawialiśmy przed rokiem, już wtedy zapowiadał pan rychłą detronizację liderów. Czy coś poszło nie tak?
– Wtedy to nie była jeszcze ostatnia prosta. Proszę chwilę poczekać.
– Ale w miarę czekania przestaje się już czekać.
– Co pani powiedziała?
– To nie ja, to Albert Camus. Zmieńmy jednak temat… Czytelników niepokoją pana kłopoty z prawem. Dwukrotnie stawał pan przed sądem i dwukrotnie został pan uniewinniony, ale, jak mówi przysłowie, do trzech razy sztuka.
Korn poczuł, jak mięśnie mu się napinają.
– Uważaj! – syknął, zanim zdążył nad sobą zapanować. Widząc jej przestraszony wzrok, roześmiał się i przybrał niewinny wyraz twarzy. – Nabrałem panią. Szkoda, że nie widziała pani swojej miny. Czasem w interesach odrobina złej opinii pomaga, ale w tym wypadku mogę panią zapewnić, że te sprawy były wynikiem tylko i wyłącznie niekompetencji prokuratury i może złośliwości konkurencji. – Po chwili dodał: – Samemu Sokratesowi mógłbym dawać korepetycje z etyki biznesu. Proszę pamiętać, że ja zawsze pracuję po polsku, czyli uczciwie.ROZDZIAŁ 2
Dwie młode kobiety sunące korytarzem musiały się podtrzymywać, by zachować równowagę.
– To przez te okropne obcasy – oceniła Magda, spoglądając niechętnie na swoje dwunastocentymetrowe szpilki.
– Raczej przez wino – skorygowała Anna. – Już nigdy nie pozwolę, żeby bez opamiętania się we mnie wlewało.
Obie roześmiały się i potykając się przy każdym kolejnym kroku, parły z determinacją do przodu, bawiąc się i przy każdym potknięciu wybuchając beztroskim śmiechem. Nie mogąc skoncentrować się na marszu, czarnowłosa Anna starała się opowiedzieć przyjaciółce skomplikowaną historię towarzyską. Traciła wątek przy każdym potknięciu, lecz za każdym razem podejmowała kolejną próbę, rozpoczynając opowieść od nowa. Gdy zbliżyły się do drzwi mieszkania, jasnowłosa Magda, starając się nadal słuchać przyjaciółki, szukała równocześnie kluczy. Nie odnosiła jednak sukcesu i zamiast nich z obszernej skórzanej torby wyjmowała różne najdziwniejsze przedmioty: małego niebieskiego pluszowego słonia, z którym się nie rozstawała i w ważnych dla siebie momentach głaskała na szczęście jego trąbę, czerwone pióro Montegrappa, prezent od patrona za wzorowo zdany egzamin adwokacki, pudełko z wkładami do niego z zielonym atramentem, paczkę spinaczy, portfel z kartami kredytowymi i kilka zdjęć z polaroidu. Fotografie zostały zrobione tego dnia w restauracji, gdzie swoją aplikancką grupą oblewali ślubowanie, po którym mogli posługiwać się tytułem adwokata i pojawić się w sądzie w wymarzonej adwokackiej todze. Kluczy nie znalazła. Zdesperowana młoda kobieta usiadła na podłodze i wysypała zawartość torby na wycieraczkę.
– O, mam was! Tu żeście się ukryły! – Zadowolona zaczęła ponownie umieszczać w torbie rzeczy wyrzucone na wycieraczkę.
Pech chciał, że razem z innymi przedmiotami wrzuciła do torby również klucze, więc poszukiwania musiała powtórzyć od początku. W końcu udało jej się otworzyć drzwi.
Gdy tylko dostrzegła w salonie swoją ukochaną kanapę, Magda od razu rzuciła się na nią, obok niej padła Anna.
– Wiesz, Anka, jaka jestem szczęśliwa, że już po wszystkim. Myślałam, że zwariuję, ucząc się do tego egzaminu.
– Wiem, rok temu sama to przechodziłam, ale pomyśl, jak zabójczo będziesz wyglądać w todze.
– Pewnie. Chcesz zobaczyć? – Magda z trudem dźwignęła się z kanapy i mocno chwiejnym krokiem podeszła do szafy, skąd wyciągnęła pachnącą jeszcze nowością czarną adwokacką togę ozdobioną zieloną wypustką. Zarzuciła ją sobie na ramiona, obróciła się kilka razy, starając się naśladować ruchy modelki, po czym potknęła się i upadła na podłogę. – Chyba jestem pijana – oceniła.
– Jesteś – potwierdziła Anna. – Ja też jestem i musimy coś z tym zrobić.
– Może się napijemy? – znalazła rozwiązanie Magda.
– Świetny pomysł – oceniła przyjaciółka.
– Ale ja nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo jutro mam pierwszą w życiu rozprawę jako adwokat. Jak przyjdę nawalona do sądu, to mnie wywalą z adwokatury w tym samym dniu, w którym się do niej dostałam.
– Racja, nie możesz być nawalona – przyznała Anna.
– To co robimy?
– Napijmy się herbaty, to wytrzeźwiejemy.
– Masz rację. W ten sposób na mojej pierwszej rozprawie nie będę wyglądać jak zombie.
Przeniosły się do kuchni. Magda skoncentrowała się na napełnieniu czajnika. Nie było to łatwe. Nagle zaczęła się śmiać.
– Co się stało? – zapytała Anna.
– Nic, po prostu przypomniałam sobie, jakiej dziś wiochy narobiłam w areszcie.
– Co się stało?
– Patron poprosił mnie, żebym zajrzała do jego nowego klienta, Mariusza Kozłowskiego; siedzi z zarzutem usiłowania zabójstwa. Powiedziałam, że nie ma sprawy i do niego zajrzę. Czekam w pokoju widzeń, czytam jego zarzuty i konstatuję, że facet nie będzie miał z górki. Ściąganie haraczy, pobicie, posiadanie broni, usiłowanie zabójstwa, a do tego recydywa… Jak trafi na ambitnego sędziego, to może dostać nawet dwadzieścia pięć lat. Aż zrobiło mi się go żal. I wtedy mi go przyprowadzili. Niski, myszowaty, szczupły i do tego rudy, zupełnie nie wyglądał na takiego macho, co to gania z giwerą po mieście i chce mordować ludzi. Ale patron prosił, żebym uświadomiła mu, w jakiej jest sytuacji. Więc mu mówię, oczywiście zupełnie delikatnymi słowami, że ma całkiem przejebane. Przedstawiam mu zarzuty i ile można za nie posiedzieć. A on nagle zaczyna się trząść jak baba.
– Ty się lepiej odwal od bab, baby wcale się nie trzęsą, jak mają zarzut o zabójstwo, przynajmniej moja się nie trzęsła – zaprotestowała Anna.
– No dobra, więc on cały się trzęsie wcale nie jak baba i do tego zaczyna płakać. A ja nienawidzę, jak faceci płaczą, więc mówię mu, żeby się nie mazał jak jakaś baba.
– Baby się nie mażą – przypomniała jej Anna. – Przynajmniej moje się nie mażą.
– Dobra. Więc mówię mu, żeby się nie mazał jak nie jakaś baba, a on nadal się trzęsie jak galareta i zaczyna mi tłumaczyć, że on nic złego nie zrobił, że tylko chciał ukraść rower, a w zasadzie to nawet nie chciał ukraść, bo się pomylił, bo myślał, że ten rower jest jego, i że jak chciał wziąć ten rower, to tam nikogo nie było, więc jakby nawet chciał kogoś zabić, toby nie mógł, więc nie mogą go skazać za usiłowanie zabójstwa. Powtarza, że jest niewinny, więc za niewinność nie mogą mu dać dwudziestu pięciu lat, bo to by była niesprawiedliwość. To ja mu wtedy tłumaczę, że takiej gadki to sędzia nie kupi, a przy zgromadzonych dowodach to o uniewinnieniu nie ma nawet co myśleć. Że oczywiście musimy popracować nad linią obrony, ale na to, że zejdziemy poniżej piętnastu lat, nie ma szans. Wtedy facet traci panowanie nad sobą i płacze jak baba, to znaczy jak nie twoja baba, i jak katarynka powtarza, że jest niewinny, że niczego nie robił i że nie chce do więzienia nawet na te piętnaście lat. W tym momencie drzwi do pokoju widzeń się otwierają i strażnicy wprowadzają faceta dwa metry wzrostu, o budowie rozrośniętego baobabu, z twarzy podobnego do Robocopa. No i wyobraź sobie, co się stało. – Magda ponownie zaczęła się histerycznie śmiać. – Strażnicy pomylili pokoje i ten ryży myszaty to naprawdę ukradł tylko rower, a ten mój od usiłowania zabójstwa to był ten wielki.
– A ty zanim z nim zaczęłaś gadać, to oczywiście nie spytałaś, jak się nazywa. – Roześmiała się Anna.
– No nie – przyznała Magda. – A jak zamawiasz w restauracji kotlet mielony, to jak ci przyniosą talerz, to pytasz, czy to kotlet mielony? Zgłosiłam, żeby mi przyprowadzili Mariusza Kozłowskiego, więc zakładałam, że przyprowadzą Mariusza Kozłowskiego.
– Ty to jednak głupia blondynka jesteś.
– No jestem – przyznała Magda. – I za to mnie wszyscy kochają.
– Kto cię kocha? – zainteresowała się Anna.
– No właśnie nikt konkretny… Dlaczego nie mogę znaleźć chłopaka? – Magda posmutniała.
– Bo nie robisz herbaty i dlatego tak nam się kręci w głowach.
Następnego dnia Magda dziękowała Bogu, że sąd z uwagi na konwój, który miał przywieźć oskarżonych z innego miasta, wyznaczył rozprawę dopiero na dziesiątą trzydzieści. Udało im się z Anną zdążyć do sądu.
Oglądając się w lustrze i zachowując pełen obiektywizm, musiała przyznać, że w todze wyglądała naprawdę dobrze. Była niebieskooką szczupłą blondynką, mierzącą ponad metr siedemdziesiąt, z kręconymi włosami, które, mimo że starała się codziennie prostować, zawsze wracały do afro. W granatowych szpilkach, czarnej rozkloszowanej sukience lekko za kolana i czarnej todze, której na razie jeszcze nie zapięła, wyglądała olśniewająco. Do tego z ulgą stwierdziła, że makijaż skutecznie tuszował ekscesy wczorajszego wieczoru.
Drzwi od sali rozpraw się otworzyły.
– Wszyscy w sprawie Mariusza Kozłowskiego i innych proszeni są do sali – wywołał rozprawę protokolant.
Po wejściu do sali czekali, aż sędzia zajmie swoje miejsce.
– Witam państwa. – Przewodniczący rozpoczął posiedzenie sądu. – Szczególnie miło widzieć panią mecenas Magdę Rymsę w nowej roli.
– Dziękuję, wysoki sądzie. Dziś mój debiut w todze. Podobno ten dzień zapamiętuje się do końca życia.
– Zatem życzę, żeby to były miłe wspomnienia.
– Zobaczysz, wszyscy faceci będą wariować na twoim punkcie – szepnęła jej do ucha Anna.
– Daj spokój. Nie muszą wszyscy. Wystarczy, żeby jeden zwariował, ale tak na poważnie.
Do sali wprowadzono pierwszego świadka. Kiedy Magda przepytywała go na temat transakcji sprzedaży narkotyków, o której zeznawał w prokuraturze, kątem oka dostrzegła, że jej wyciszony telefon leżący pomiędzy aktami wibruje. Gdy skończyła zadawać pytania, spojrzała na ekran.
– To znowu mama – szepnęła do Ani. – Jest taka dumna, że zdałam egzamin adwokacki, że dzwoni co chwilę, żeby o tym porozmawiać.
Po chwili dostała esemesa.
„Twój tata nie żyje” – przeczytała wiadomość.
Wieczorem, gdy emocje trochę opadły, razem z Anną siedziały w mieszkaniu Magdy.
– Nie poznałam twojego ojca, opowiedz mi coś o nim – poprosiła Anna.
– Rodzice się rozwiedli, kiedy miałam osiem lat. Tata został w Warszawie, gdzie prowadził kancelarię, a ja z mamą przeniosłam się do jej rodzinnego Wrocławia, gdzie dostała propozycję objęcia stanowiska ordynatora na oddziale pediatrycznym. Z tatą byliśmy bardzo blisko, przez całe studia mieszkałam u niego. Był taki szczęśliwy, gdy zdecydowałam się zdawać na aplikację. Chciał, żebym została w Warszawie i robiła ją u niego, ale nie mogłam zrobić tego mamie. Zapłakałaby się beze mnie.
– Mówiono, że był rewelacyjnym karnikiem.
– Był. To on zaraził mnie pasją do obrony kryminalistów.
– Kiedy będzie pogrzeb?
– Jutro pojadę do Warszawy wszystko zorganizować.
– Chcesz, żebym z tobą pojechała?
– Byłoby cudownie. – Magda przytuliła się do Anny. – Nie wiem, czy dam sobie z tym radę sama.
Na cmentarzu Powązkowskim w czerwcowe południe zebrał się tłum żałobników. Chęć wygłoszenia mowy pożegnalnej mecenasa Piotra Rymsy wyraziło sześciu jego kolegów. Jako ostatni przemawiał dziekan Warszawskiej Rady Adwokackiej. Magda, słuchając go, zastanawiała się, czy na koniec powinna zabrać głos w imieniu rodziny. Czuła, że powinna, ale nie wiedziała, czy da radę, wyobrażała sobie, że jak tylko weźmie do ręki mikrofon, zacznie płakać. Gdy dziekan skończył przemowę, błyskawicznie podjęła decyzję.
– Losy taty zawsze związane były z adwokaturą. Była całym jego życiem. Trudno mi to przyznać, ale kochał ją bardziej niż rodzinę. Został adwokatem, kiedy miał dwadzieścia osiem lat. W sali sądowej spędził pięćdziesiąt, bywał w niej częściej niż w domu. O moich narodzinach dowiedział się, wygłaszając mowę obrończą. Kolega przekazał mu kartkę z tą wiadomością, a on spokojnie skończył przemawiać i dopiero wtedy pojechał do szpitala. Umarł, tak jak żył, wygłaszając mowę obrończą. Czy można sobie wymarzyć piękniejsze odejście dla adwokata? Sale sądowe będą bez ciebie puste. Będzie cię tam, tato, bardzo brakowało. Do widzenia, tato, żegnaj, mecenasie.
Przyjmowanie kondolencji trwało ponad godzinę. Jako jeden z ostatnich do Magdy podszedł wysoki ciemnowłosy mężczyzna.
– Nazywam się Andrzej Rek. Pani ojciec był moim mistrzem, od niego uczyłem się zawodu. Proszę przyjąć moje kondolencje.
Po pogrzebie Magda odwiozła mamę na dworzec i z Anną pojechały do domu ojca. Była to odremontowana willa z lat trzydziestych zeszłego wieku na Górnym Mokotowie. Parter i pierwsze piętro zajmowały pomieszczenia kancelarii, na drugim znajdowało się mieszkanie mecenasa. Piotr Rymsa mieszkał sam, sam też prowadził kancelarię. W domu panował kawalerski nieład. Magda zastanawiała się, od czego zacząć porządkowanie jego prywatnych dokumentów i akt kancelarii, żeby przekazać je wyznaczonemu przez radę likwidatorowi. Potrzebowała na to kilku dni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki