Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

To nie moje pieniądze - ebook

Data wydania:
7 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To nie moje pieniądze - ebook

Niezwykle wciągający kryminał jednego z najlepszych polskich adwokatów. Jacek Dubois zabiera nas na prawdziwy rollercoaster kryminalny.

Duże kancelarie, topowi prawnicy, wielki biznes i równie duże pieniądze. Z jednej z kancelarii ginie bez śladu sto milionów złotych złożonych jako depozyt...

Podejrzanych jest wielu, a sprawcy zostają niewinni.

Kto ukradł pieniądze? Kto na tym zyskał najbardziej? Czy była to zwykła kradzież, czy może misternie utkana intryga?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-556-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Powie­trze w wypeł­nio­nej po brzegi sali roz­praw było gęste od emo­cji. Uwaga dzien­ni­ka­rzy kon­cen­tro­wała się na ławie obroń­czej.

Mece­nas Andrzej Rek nie prze­kro­czył jesz­cze czter­dziestki, a spoj­rze­nia publicz­no­ści przy­cią­gała jego wzbu­dza­jąca zaufa­nie twarz pro­fe­sjo­na­li­sty. Był męż­czy­zną szczu­płym o wyspor­to­wa­nej syl­wetce, a na jego ciem­nych, krótko ostrzy­żo­nych wło­sach nie można było dostrzec śladu siwi­zny.

Po jego lewej stro­nie sie­dział główny boha­ter roz­gry­wa­ją­cego się wła­śnie sądo­wego dra­matu, kilka lat star­szy od swo­jego obrońcy Krzysz­tof Korn. Rów­nież ciem­no­włosy, ubrany w śnież­no­białą koszulę, nie­na­gan­nie skro­jony gra­na­towy gar­ni­tur uzu­peł­niony nie­bie­skim kra­wa­tem w deli­katne geo­me­tryczne wzory, góro­wał nad mece­na­sem.

Tocząca się prze­ciwko niemu sprawa karna od kilku mie­sięcy była pożywką dla mediów, któ­rym nie­czę­sto zda­rzała się taka gratka, by na ławie oskar­żo­nych zasia­dał ktoś z listy pięć­dzie­się­ciu naj­bo­gat­szych Pola­ków. Pod­jęta przez pro­ku­ra­turę próba dopro­wa­dze­nia do ska­za­nia kogoś takiego wywo­łała zain­te­re­so­wa­nie porów­ny­walne z wal­kami gla­dia­to­rów w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie.

Korna oskar­żono o wyko­rzy­sty­wa­nie nie­le­gal­nie pozy­ska­nych infor­ma­cji przy inwe­sty­cjach gieł­do­wych, na któ­rych to ope­ra­cjach miał zaro­bić for­tunę. Pikan­te­rii doda­wało pro­ce­sowi współ­za­wod­nic­two dwóch praw­ni­czych gigan­tów: stronę oskar­że­nia repre­zen­to­wał bowiem pro­ku­ra­tor Woj­ciech Dobosz z Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w War­sza­wie, wsła­wiony posta­wie­niem w stan oskar­że­nia, a następ­nie dopro­wa­dze­niem do ska­za­nia gangu pory­wa­czy, który przez lata nękał war­szaw­skich przed­się­bior­ców. Opi­su­jąc syl­wetkę obrońcy, dzien­ni­ka­rze pod­kre­ślali, że mece­nas Rek od czte­rech lat nie poniósł porażki w żad­nej medial­nej spra­wie, a przed nie­spełna sze­ścioma mie­sią­cami wygrał z pro­ku­ra­torem Dobo­szem star­cie w pro­ce­sie o zabój­stwo, do któ­rego zda­niem pro­ku­ra­tury miało dojść w trak­cie zgro­ma­dze­nia wspól­ni­ków jed­nej z naj­więk­szych spółek ener­ge­tycz­nych w kraju. Mece­na­sowi Rekowi udało się prze­ko­nać sąd, że jego klient nie zamor­do­wał jed­nego z mniej­szo­ścio­wych akcjo­na­riu­szy spółki, a jedy­nie odpie­rał jego bez­prawny atak, dzia­ła­jąc w ramach obrony koniecz­nej.

Pod­czas pro­cesu Korna dzien­ni­ka­rze spe­ku­lo­wali, czy tym razem doj­dzie do rewanżu oskar­że­nia. Sym­pa­tia publicz­no­ści była zde­cy­do­wa­nie po stro­nie pro­ku­ra­tury. Krzysz­to­fowi Kor­nowi zarzu­cano bowiem, że na trans­ak­cjach gieł­do­wych zaro­bił ponad sześć­dzie­siąt milio­nów zło­tych, co nie wzbu­dzało sym­pa­tii obser­wa­to­rów. Nagły wzrost war­to­ści akcji spółek, które nabył biz­nes­men, nastą­pił po pod­pi­sa­niu nego­cjo­wa­nej w cał­ko­wi­tej tajem­nicy umowy mię­dzy­na­ro­do­wej. Zakła­dano, że Korn wie­dział o umo­wie i użył tych infor­ma­cji, żeby kupić wszyst­kie dostępne na rynku akcje dotych­czas mało atrak­cyj­nych spółek, które po pod­pi­sa­niu umowy zaczęły zwyż­ko­wać. Trans­ak­cje te wzbu­dziły zain­te­re­so­wa­nie Komi­sji Nad­zoru Finan­so­wego, która o swo­ich podej­rze­niach zawia­do­miła pro­ku­ra­turę. W trak­cie śledz­twa pro­ku­ra­to­rzy dotarli do świadka, który zeznał o powią­za­niach biz­nes­mena z nie­usta­lo­nym pra­cow­ni­kiem mini­ster­stwa, które pro­wa­dziło nego­cja­cje. Wyda­wało się oczy­wi­ste, że do kupna akcji nie doszło legal­nie i główne zain­te­re­so­wa­nie publicz­no­ści prze­ko­na­nej o jego winie sku­piało się na tym, czy po wyroku Krzysz­tof Korn skoń­czy w wię­zie­niu, czy też uda mu się wymi­gać wyro­kiem w zawie­sze­niu, a sąd zado­woli się jedy­nie orze­cze­niem prze­padku bez­praw­nie uzy­ska­nych przez oskar­żo­nego korzy­ści. Ta powszechna opi­nia na temat sprawy trwała do dziś, kiedy to przed sądem sta­wił się główny świa­dek oskar­że­nia. Potwier­dzał on wpraw­dzie zezna­nia zło­żone w pro­ku­ra­tu­rze, jed­nak gdy doszło do pytań obrony, jego wia­ry­god­ność z każdą sekundą zaczęła spa­dać. Oka­zało się, że nie był on bez­po­śred­nim świad­kiem zda­rzeń, o któ­rych opo­wia­dał pro­ku­ra­to­rowi, a jedy­nie sły­szał o tym od osób trze­cich. Potem oka­zało się, że nie wie, od kogo o tym sły­szał. Na koniec wyznał, że nie jest wcale pewien, czy osoba, z którą miał się kon­tak­to­wać biz­nes­men, pra­cuje w mini­ster­stwie, które nego­cjo­wało umowę. Publicz­ność obecna w sali sądo­wej na­dal była prze­ko­nana, że przy zaku­pie akcji musiało dojść do jakie­goś prze­krętu, gdyż nikt nie ma takiej intu­icji, by bez żad­nej racjo­nal­nej przy­czyny kupić bezwar­to­ściowe akcje, które wkrótce przy­niosą for­tunę, jed­nak musiała obiek­tyw­nie przy­znać, że pro­ces nie przy­niósł bez­spor­nych dowo­dów potwier­dza­ją­cych winę oskar­żo­nego. W trak­cie dwu­go­dzin­nej mowy obrońca prze­pro­wa­dził logiczny wywód, że oskar­ża­jąc jego klienta, pro­ku­ra­tor opi­sał jedy­nie swoje pra­gnie­nia, jak miałby wyglą­dać stan fak­tyczny w spra­wie, lecz nie przedsta­wił nic poza swoim poglą­dem.

Zbli­żała się godzina dzie­więt­na­sta, a sędzia w pokoju narad na­dal zasta­na­wiał się nad wyro­kiem. Mece­nas Rek zabi­jał czas ocze­ki­wa­nia, szki­cu­jąc wiecz­nym pió­rem abs­trak­cyjne wzory na kartce, biz­nes­men zaś sie­dział wypro­sto­wany, w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu i spra­wiał wra­że­nie pogrą­żo­nego w medy­ta­cji. Gdy drzwi od sali narad wresz­cie się otwo­rzyły, roz­mowy w sali zamarły w ułamku sekundy. Za chwilę miał zostać ogło­szony tak długo ocze­ki­wany wyrok. Wszy­scy wstali i skie­ro­wali spoj­rze­nia na ciem­no­włosą pro­to­ko­lantkę, za którą szedł sędzia – pięć­dzie­się­cio­letni kor­pu­lentny męż­czy­zna w oku­la­rach w gru­bych opraw­kach, o przy­pró­szo­nych siwi­zną, mocno już prze­rze­dzo­nych wło­sach.

Sędzia usiadł, popra­wił krzywo uło­żony na todze łań­cuch zakoń­czony odle­wem orła w koro­nie, poło­żył przed sobą sen­ten­cję wyroku i pod­niósł wzrok na oskar­żo­nego.

Kon­stanty Rapacki sądził od pra­wie ćwierć wieku i był uwa­żany za naj­lep­szego sędziego w swoim wydziale. Na jego ocenę tego, co dzieje się na sali sądo­wej, duży wpływ wywarły poglądy ame­ry­kań­skiego sędziego Jose­pha Hut­che­sona na temat praw­ni­czej intu­icji. Hut­che­son wyka­zy­wał, że wnio­ski, do któ­rych praw­nika może dopro­wa­dzić skom­pli­ko­wana ana­liza dowo­dów i prze­pi­sów, można cza­sem wycią­gnąć dużo szyb­ciej, bazu­jąc na samej intu­icji. Sędzia Rapacki czę­sto sto­so­wał tę metodę, dba­jąc jed­nak, by intu­icyj­nie wydany wyrok był zgodny z zasa­dami spra­wiedliwości, a następ­nie spraw­dzał, czy taki wyrok jest do obro­nie­nia z punktu widze­nia zgro­ma­dzo­nych dowo­dów i obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów.

W spra­wie prze­ciwko Kor­nowi rów­nież zasto­so­wał tę metodę. Na wyda­nie wyroku zgod­nie z poglą­dem praw­ni­czej intu­icji potrze­bo­wał kil­ku­na­stu sekund od roz­po­czę­cia narady z samym sobą. Intu­icja pod­po­wia­dała mu, że wina oskar­żo­nego nie budzi żad­nych wąt­pli­wo­ści i sędzia byłby gotów poło­żyć obie ręce pod topór w zakła­dzie o to, że oskar­żony jest winny wszyst­kiemu, co mu zarzuca pro­ku­ra­tura. Był pewien, że wyja­śnie­nia oskar­żo­nego doty­czące ana­liz eko­no­micz­nych, w któ­rych wyniku miał pod­jąć decy­zję o naby­ciu aku­rat tych akcji, można wło­żyć mię­dzy bajki. Pro­blem poja­wił się jed­nak, gdy sędzia swoją intu­icję skon­fron­to­wał z zebra­nymi dowo­dami. To było powo­dem, że narada, która począt­kowo zapo­wia­dała się na kilka minut, prze­cią­gnęła się do ponad dwóch godzin. Choć sędzia był pewien, że zna prawdę, nie mógł tego wyka­zać w uza­sad­nie­niu, które musiał wygło­sić po ogło­sze­niu wyroku, gdyż z dowo­dów, które przed­sta­wiła pro­ku­ra­tura, nie dawało się tego wywieść ina­czej niż w opar­ciu o przy­pusz­cze­nia, a takiego rodzaju dowodu prawo nie prze­wi­dy­wało. Ist­niały różne moż­liwe sce­na­riu­sze tego, co się wyda­rzyło, a prawo w takich sytu­acjach było jasne: wszel­kie wąt­pli­wo­ści zawsze trzeba było roz­strzy­gać na korzyść oskar­żo­nego. Dla­tego po dwóch godzi­nach dys­ku­sji z samym sobą sędzia stwier­dził, że choć jest prze­ko­nany o winie oskar­żo­nego, to nie może go ska­zać, gdyż w uza­sad­nie­niu nie będzie w sta­nie tego logicz­nie wywieść, a na intu­icję praw­ni­czą nie mógł się powo­łać, ponie­waż nie było to narzę­dzie prawne, które uzna­wał kodeks. Wie­dział, że wydany przez niego wyrok będzie niespra­wiedliwy, bo nie ponie­sie kary ten, kto na nią zasłu­żył, on jed­nak, wyda­jąc taki wyrok, postąpi jak stu­pro­cen­towo spra­wiedliwy sędzia, bo wyro­ku­jąc, postąpi zgod­nie z regu­łami prawa. Ten para­doks mar­twił go, bo mając świa­do­mość, że wyko­nuje swoją pracę naj­le­piej, jak potrafi, wie­dział, że postę­pu­jąc zgod­nie z zasa­dami, w efek­cie czyni niespra­wiedliwość.

Spoj­rzał w zimne i ana­li­tyczne oczy oskar­żo­nego i nabrał prze­ko­na­nia, że tam­ten już wie, co się za chwilę sta­nie. Skoro dla nich obu było jasne, co ma się za chwilę wyda­rzyć, nie było sensu tej chwili prze­cią­gać i sędzia przy­stą­pił do odczy­ta­nia orze­cze­nia:

– Wyro­kiem z dnia dzie­sią­tego czerwca dwa tysiące sie­dem­na­stego roku w spra­wie oskar­żo­nego Krzysz­tofa Korna uro­dzo­nego pięt­na­stego maja tysiąc dzie­więć­set siedemdzie­sią­tego roku w War­sza­wie, bez­dziet­nego, nie­po­zo­sta­ją­cego w związku mał­żeń­skim, nie­ka­ra­nego sąd unie­win­nia oskar­żo­nego od zarzu­ca­nych mu w akcie oskar­że­nia czy­nów.

Wygło­sze­nie ust­nego uza­sad­nie­nia było dla sędziego praw­dziwą tor­turą. Gdyby powie­dział to, co myślał naprawdę, czyli że oskar­żony jest winny jak wszy­scy dia­bli, a jedy­nie panu­jąca wokół sprawy zmowa mil­cze­nia nie pozwala mu niczego udo­wod­nić, spo­wo­do­wałby, że w ciągu kilku minut cały wymiar spra­wie­dli­wo­ści i on sam zna­leź­liby się pod prę­gie­rzem prasy. Wyobra­żał sobie memy na swój temat w por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych. Powie­dze­nie prawdy byłoby jak publiczne hara­kiri, dla­tego w uza­sad­nie­niu musiał zapo­mnieć o swo­ich prze­my­śle­niach i ogra­ni­czyć się do omó­wie­nia dowo­dów, z któ­rych – jak słusz­nie wywo­dził w cza­sie mowy obroń­czej mece­nas Rek – nic nie wska­zy­wało na winę oskar­żo­nego.

Po upo­ra­niu się z oceną dowo­dów sędzia prze­szedł do przy­po­mnie­nia publicz­no­ści zasady prawa kar­nego, z któ­rej wyni­kało, że jeśli sąd nie jest w sta­nie przy­jąć jed­nej jedy­nej wer­sji wyda­rzeń poprzez wyeli­mi­no­wa­nie pozo­sta­łych, to wów­czas musi przy­jąć wer­sję naj­ko­rzyst­niej­szą dla oskar­żo­nego, a to w realiach niniej­szej sprawy ozna­czało, że oskar­żony, doko­nu­jąc trans­ak­cji gieł­do­wych, po pro­stu albo miał szczę­ście, albo intu­icję, w związku z tym jest nie­winny.

Gdy sąd zakoń­czył uza­sad­niać wydany wyrok i oskar­żony, z obrońcą wyszli z sali, od razu oto­czył ich tłum dzien­ni­ka­rzy.

– Jak pan sko­men­tuje wyrok? Dla­czego sędzia stwier­dził, że nie udo­wod­niono panu winy, a nie, że jest pan nie­winny? – spy­tał repor­ter Krzysz­tofa Korna.

Mece­nas Andrzej Rek był w pełni świa­dom, dla­czego sąd tak uza­sad­nił orze­cze­nie, i był zda­nia, że Korn nie powi­nien komen­to­wać wyroku, dla­tego po ogól­ni­ko­wym stwier­dze­niu, że wyrok jest spra­wie­dliwy, chciał jak naj­szyb­ciej znik­nąć wraz ze swoim klien­tem z zasięgu wzroku dzien­ni­ka­rzy. Ujął go pod łokieć, zamie­rza­jąc wypro­wa­dzić z tłumu, jed­nak ten nie podzie­lał takiej stra­te­gii obrońcy. Korn zatrzy­mał się i zde­cy­do­wa­nym ruchem uwol­nił swój łokieć z opie­kuń­czych dłoni mece­nasa.

– Bo to był zły sąd – odpo­wie­dział, patrząc pro­sto w oczy dzien­ni­ka­rzowi. – Dla­tego wszy­scy musimy refor­mo­wać sądy, żeby nie były takie złe jak ten. Ten sędzia mnie po pro­stu nie lubił i dla­tego tak powie­dział, żeby mi zszar­gać opi­nię. To oskar­że­nie od początku było absur­dalne. Jak tylko wyrok się upra­wo­mocni, mój praw­nik będzie się doma­gać wie­lo­mi­lio­no­wego odszko­do­wa­nia od pro­ku­ra­tury.

Adwo­kat zda­wał sobie sprawę z tego, że z każ­dym kolej­nym sło­wem Korna sprawa w postę­po­wa­niu odwo­ław­czym staje się coraz trud­niej­sza, pono­wił więc próbę wypro­wa­dze­nia go z tłumu dzien­ni­ka­rzy.

– Pusz­czaj pan! – zapro­te­sto­wał biz­nes­men. – Pozwę, jak mi Bóg miły, tego pro­ku­ra­tora, który fał­szy­wie mnie oskar­żył. Spo­tkamy się w sądzie! – wykrzyk­nął w stronę Dobo­sza wycho­dzą­cego z sali.

Rek zbli­żył usta do ucha klienta i szep­nął tak, by nic nie doszło do dzien­ni­ka­rzy:

– Niech pan w to nie brnie. Ten wyrok to praw­dziwy cud.

– Nie zapłacę panu reszty hono­ra­rium, jak będzie pan wciąż prze­szka­dzał – zde­ner­wo­wał się Korn. – Nie ma pan poję­cia, co to zna­czy dba­łość o wize­ru­nek. Ten pro­ku­ra­tor ucie­kał przede mną jak gazela przed lam­par­tem. Oni to widzieli, a ja im muszę wbić do głowy, że ta sprawa to jedna wielka kom­pro­mi­ta­cja pro­ku­ra­tury.

– Jeśli rze­czy­wi­ście jest pan nie­winny, to jak pan wyja­śni, że zde­cy­do­wał się pan inwe­sto­wać w spółki, o któ­rych nikt inny nie pomy­ślał? – zapy­tał kolejny dzien­ni­karz.

– Bo ja jestem wizjo­ne­rem biz­nesu i czuję to, czego nikt inny nie potrafi tak dobrze jak ja wyczuć. Ja wiem, gdzie są pie­nią­dze! – Po czym szep­nął już tylko do obrońcy: – Dobra, teraz możemy już iść.

Rek, korzy­sta­jąc z tej szansy, natych­miast wypro­wa­dził go przed gmach sądu. Led­wie zna­leźli się na chod­niku, obok nich zatrzy­mał się mer­ce­des z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. Adam Chyb, sekre­tarz Korna, otwo­rzył przed nim drzwi, po czym szybko zajął miej­sce obok szefa. Samo­chód ruszył, pozo­sta­wia­jąc mece­nasa na chod­niku.

– Tak jak szef kazał, ta dzien­ni­karka czeka na pana w biu­rze – poin­for­mo­wał Korna asy­stent.

– Dobrze. Dopil­nuj, żeby ten wywiad poszedł na pierw­szą stronę.

– Sze­fie, czy pana adwo­kat się zasta­na­wiał, dla­czego świa­dek pro­ku­ra­tury tak nagle dzi­siaj stra­cił pamięć? – zain­te­re­so­wał się asy­stent.

– A co mnie obcho­dzi, nad czym on się zasta­na­wia?

– Boję się, żeby nie­po­trzeb­nie na ten temat nie zaczął gadać, po co nam plotki…

– Nie może gadać, bo obo­wią­zuje go tajem­nica zawo­dowa, a jako obrońca nie może dzia­łać prze­ciwko swo­jemu klien­towi. Nawet gdy­bym mu powie­dział, dla­czego świa­dek dostał amne­zji, nic by nie mógł z tym zro­bić. Ma na zawsze zasznu­ro­wane usta. Ty też nie powi­nie­neś o tym myśleć. Wiesz, że pamięć bywa cza­sem groź­niej­sza od raka?

W salo­niku przy­le­ga­ją­cym do gabi­netu Korna cze­kała już dzien­ni­karka. Na jego widok spoj­rzała na zega­rek.

– Jest pan na czas co do sekundy. Czy zawsze jest pan punk­tu­alny jak szwaj­car­ski zega­rek?

– Czy uważa pani, że szwaj­car­ski zega­rek to szczyt pre­cy­zji?

– Tak mnie zawsze uczono.

– Bzdura, cza­sem jedna sprę­żynka nie zadziała, jak trzeba, i cały mecha­nizm szlag tra­fia. Elek­tro­nika w iPho­nie jest o niebo pew­niej­sza. Opo­wiem pani o czymś, co naprawdę jest dosko­nałe, o mojej fir­mie nagro­dzo­nej po raz drugi tytu­łem „Naj­lep­sze, bo pol­skie”.

– Odbiera pan nagrody w Pol­sce, ale wycho­wy­wał się za gra­nicą…

– Tak, miesz­ka­łem w Hisz­pa­nii. Mój ojciec pra­co­wał tam w amba­sa­dzie. W Madry­cie skoń­czy­łem stu­dia i zało­ży­łem swoją pierw­szą firmę. Jed­nak serca nie da się oszu­kać, moje bije tylko dla Pol­ski, dla­tego wró­ci­łem.

– Dzien­ni­ka­rze czę­sto piszą, że jest pan lide­rem pol­skiego biz­nesu, ale w ran­kingu naj­bo­gat­szych Pola­ków nie ma pana jesz­cze na podium.

– Bo moja tak­tyka polega na tym, by prze­wo­dzić nie od początku, tylko zaata­ko­wać na fini­szu i zwy­cię­żyć. Wła­śnie wsze­dłem na ostat­nią pro­stą.

– Kiedy roz­ma­wia­li­śmy przed rokiem, już wtedy zapo­wia­dał pan rychłą detro­ni­za­cję lide­rów. Czy coś poszło nie tak?

– Wtedy to nie była jesz­cze ostat­nia pro­sta. Pro­szę chwilę pocze­kać.

– Ale w miarę cze­ka­nia prze­staje się już cze­kać.

– Co pani powie­działa?

– To nie ja, to Albert Camus. Zmieńmy jed­nak temat… Czy­tel­ni­ków nie­po­koją pana kło­poty z pra­wem. Dwu­krot­nie sta­wał pan przed sądem i dwu­krot­nie został pan unie­win­niony, ale, jak mówi przy­sło­wie, do trzech razy sztuka.

Korn poczuł, jak mię­śnie mu się napi­nają.

– Uwa­żaj! – syk­nął, zanim zdą­żył nad sobą zapa­no­wać. Widząc jej prze­stra­szony wzrok, roze­śmiał się i przy­brał nie­winny wyraz twa­rzy. – Nabra­łem panią. Szkoda, że nie widziała pani swo­jej miny. Cza­sem w inte­re­sach odro­bina złej opi­nii pomaga, ale w tym wypadku mogę panią zapew­nić, że te sprawy były wyni­kiem tylko i wyłącz­nie nie­kom­pe­ten­cji pro­ku­ra­tury i może zło­śli­wo­ści kon­ku­ren­cji. – Po chwili dodał: – Samemu Sokra­te­sowi mógł­bym dawać kore­pe­ty­cje z etyki biz­nesu. Pro­szę pamię­tać, że ja zawsze pra­cuję po pol­sku, czyli uczci­wie.ROZDZIAŁ 2

Dwie młode kobiety sunące kory­ta­rzem musiały się pod­trzy­my­wać, by zacho­wać rów­no­wagę.

– To przez te okropne obcasy – oce­niła Magda, spo­glą­da­jąc nie­chęt­nie na swoje dwu­na­sto­cen­ty­me­trowe szpilki.

– Raczej przez wino – sko­ry­go­wała Anna. – Już ni­gdy nie pozwolę, żeby bez opa­mię­ta­nia się we mnie wle­wało.

Obie roze­śmiały się i poty­ka­jąc się przy każ­dym kolej­nym kroku, parły z deter­mi­na­cją do przodu, bawiąc się i przy każ­dym potknię­ciu wybu­cha­jąc bez­tro­skim śmie­chem. Nie mogąc skon­cen­tro­wać się na mar­szu, czar­no­włosa Anna sta­rała się opo­wie­dzieć przy­ja­ciółce skom­pli­ko­waną histo­rię towa­rzy­ską. Tra­ciła wątek przy każ­dym potknię­ciu, lecz za każ­dym razem podej­mo­wała kolejną próbę, roz­po­czy­na­jąc opo­wieść od nowa. Gdy zbli­żyły się do drzwi miesz­ka­nia, jasno­włosa Magda, sta­ra­jąc się na­dal słu­chać przy­ja­ciółki, szu­kała rów­no­cze­śnie klu­czy. Nie odno­siła jed­nak suk­cesu i zamiast nich z obszer­nej skó­rza­nej torby wyj­mo­wała różne naj­dziw­niej­sze przed­mioty: małego nie­bie­skiego plu­szo­wego sło­nia, z któ­rym się nie roz­sta­wała i w waż­nych dla sie­bie momen­tach gła­skała na szczę­ście jego trąbę, czer­wone pióro Mon­te­grappa, pre­zent od patrona za wzo­rowo zdany egza­min adwo­kacki, pudełko z wkła­dami do niego z zie­lo­nym atra­men­tem, paczkę spi­na­czy, port­fel z kar­tami kre­dy­to­wymi i kilka zdjęć z pola­ro­idu. Foto­gra­fie zostały zro­bione tego dnia w restau­ra­cji, gdzie swoją apli­kancką grupą oble­wali ślu­bo­wa­nie, po któ­rym mogli posłu­gi­wać się tytu­łem adwo­kata i poja­wić się w sądzie w wyma­rzo­nej adwo­kackiej todze. Klu­czy nie zna­la­zła. Zde­spe­ro­wana młoda kobieta usia­dła na pod­ło­dze i wysy­pała zawar­tość torby na wycie­raczkę.

– O, mam was! Tu żeście się ukryły! – Zado­wo­lona zaczęła ponow­nie umiesz­czać w tor­bie rze­czy wyrzu­cone na wycie­raczkę.

Pech chciał, że razem z innymi przed­mio­tami wrzu­ciła do torby rów­nież klu­cze, więc poszu­ki­wa­nia musiała powtó­rzyć od początku. W końcu udało jej się otwo­rzyć drzwi.

Gdy tylko dostrze­gła w salo­nie swoją uko­chaną kanapę, Magda od razu rzu­ciła się na nią, obok niej padła Anna.

– Wiesz, Anka, jaka jestem szczę­śliwa, że już po wszyst­kim. Myśla­łam, że zwa­riuję, ucząc się do tego egza­minu.

– Wiem, rok temu sama to prze­cho­dzi­łam, ale pomyśl, jak zabój­czo będziesz wyglą­dać w todze.

– Pew­nie. Chcesz zoba­czyć? – Magda z tru­dem dźwi­gnęła się z kanapy i mocno chwiej­nym kro­kiem pode­szła do szafy, skąd wycią­gnęła pach­nącą jesz­cze nowo­ścią czarną adwo­kacką togę ozdo­bioną zie­loną wypustką. Zarzu­ciła ją sobie na ramiona, obró­ciła się kilka razy, sta­ra­jąc się naśla­do­wać ruchy modelki, po czym potknęła się i upa­dła na pod­łogę. – Chyba jestem pijana – oce­niła.

– Jesteś – potwier­dziła Anna. – Ja też jestem i musimy coś z tym zro­bić.

– Może się napi­jemy? – zna­la­zła roz­wią­za­nie Magda.

– Świetny pomysł – oce­niła przy­ja­ciółka.

– Ale ja nie mogę.

– Dla­czego?

– Bo jutro mam pierw­szą w życiu roz­prawę jako adwo­kat. Jak przyjdę nawa­lona do sądu, to mnie wywalą z adwo­katury w tym samym dniu, w któ­rym się do niej dosta­łam.

– Racja, nie możesz być nawa­lona – przy­znała Anna.

– To co robimy?

– Napijmy się her­baty, to wytrzeź­wie­jemy.

– Masz rację. W ten spo­sób na mojej pierw­szej roz­pra­wie nie będę wyglą­dać jak zom­bie.

Prze­nio­sły się do kuchni. Magda skon­cen­tro­wała się na napeł­nie­niu czaj­nika. Nie było to łatwe. Nagle zaczęła się śmiać.

– Co się stało? – zapy­tała Anna.

– Nic, po pro­stu przy­po­mnia­łam sobie, jakiej dziś wio­chy naro­bi­łam w aresz­cie.

– Co się stało?

– Patron popro­sił mnie, żebym zaj­rzała do jego nowego klienta, Mariu­sza Kozłow­skiego; sie­dzi z zarzu­tem usi­ło­wa­nia zabój­stwa. Powie­dzia­łam, że nie ma sprawy i do niego zaj­rzę. Cze­kam w pokoju widzeń, czy­tam jego zarzuty i kon­sta­tuję, że facet nie będzie miał z górki. Ścią­ga­nie hara­czy, pobi­cie, posia­da­nie broni, usi­ło­wa­nie zabój­stwa, a do tego recy­dywa… Jak trafi na ambit­nego sędziego, to może dostać nawet dwa­dzie­ścia pięć lat. Aż zro­biło mi się go żal. I wtedy mi go przy­pro­wa­dzili. Niski, myszo­waty, szczu­pły i do tego rudy, zupeł­nie nie wyglą­dał na takiego macho, co to gania z giwerą po mie­ście i chce mor­do­wać ludzi. Ale patron pro­sił, żebym uświa­do­miła mu, w jakiej jest sytu­acji. Więc mu mówię, oczy­wi­ście zupeł­nie deli­kat­nymi sło­wami, że ma cał­kiem prze­je­bane. Przed­sta­wiam mu zarzuty i ile można za nie posie­dzieć. A on nagle zaczyna się trząść jak baba.

– Ty się lepiej odwal od bab, baby wcale się nie trzęsą, jak mają zarzut o zabój­stwo, przy­naj­mniej moja się nie trzę­sła – zapro­te­sto­wała Anna.

– No dobra, więc on cały się trzę­sie wcale nie jak baba i do tego zaczyna pła­kać. A ja nie­na­wi­dzę, jak faceci pła­czą, więc mówię mu, żeby się nie mazał jak jakaś baba.

– Baby się nie mażą – przy­po­mniała jej Anna. – Przy­naj­mniej moje się nie mażą.

– Dobra. Więc mówię mu, żeby się nie mazał jak nie jakaś baba, a on na­dal się trzę­sie jak gala­reta i zaczyna mi tłu­ma­czyć, że on nic złego nie zro­bił, że tylko chciał ukraść rower, a w zasa­dzie to nawet nie chciał ukraść, bo się pomy­lił, bo myślał, że ten rower jest jego, i że jak chciał wziąć ten rower, to tam nikogo nie było, więc jakby nawet chciał kogoś zabić, toby nie mógł, więc nie mogą go ska­zać za usi­ło­wa­nie zabój­stwa. Powta­rza, że jest nie­winny, więc za nie­win­ność nie mogą mu dać dwu­dzie­stu pię­ciu lat, bo to by była nie­spra­wie­dli­wość. To ja mu wtedy tłu­ma­czę, że takiej gadki to sędzia nie kupi, a przy zgro­ma­dzo­nych dowo­dach to o unie­win­nie­niu nie ma nawet co myśleć. Że oczy­wi­ście musimy popra­co­wać nad linią obrony, ale na to, że zej­dziemy poni­żej pięt­na­stu lat, nie ma szans. Wtedy facet traci pano­wa­nie nad sobą i pła­cze jak baba, to zna­czy jak nie twoja baba, i jak kata­rynka powta­rza, że jest nie­winny, że niczego nie robił i że nie chce do wię­zie­nia nawet na te pięt­na­ście lat. W tym momen­cie drzwi do pokoju widzeń się otwie­rają i straż­nicy wpro­wa­dzają faceta dwa metry wzro­stu, o budo­wie roz­ro­śnię­tego baobabu, z twa­rzy podob­nego do Robo­copa. No i wyobraź sobie, co się stało. – Magda ponow­nie zaczęła się histe­rycz­nie śmiać. – Straż­nicy pomy­lili pokoje i ten ryży myszaty to naprawdę ukradł tylko rower, a ten mój od usi­ło­wa­nia zabój­stwa to był ten wielki.

– A ty zanim z nim zaczę­łaś gadać, to oczy­wi­ście nie spy­ta­łaś, jak się nazywa. – Roze­śmiała się Anna.

– No nie – przy­znała Magda. – A jak zama­wiasz w restau­ra­cji kotlet mie­lony, to jak ci przy­niosą talerz, to pytasz, czy to kotlet mie­lony? Zgło­si­łam, żeby mi przy­pro­wa­dzili Mariu­sza Kozłow­skiego, więc zakła­da­łam, że przy­pro­wa­dzą Mariu­sza Kozłow­skiego.

– Ty to jed­nak głu­pia blon­dynka jesteś.

– No jestem – przy­znała Magda. – I za to mnie wszy­scy kochają.

– Kto cię kocha? – zain­te­re­so­wała się Anna.

– No wła­śnie nikt kon­kretny… Dla­czego nie mogę zna­leźć chło­paka? – Magda posmut­niała.

– Bo nie robisz her­baty i dla­tego tak nam się kręci w gło­wach.

Następ­nego dnia Magda dzię­ko­wała Bogu, że sąd z uwagi na kon­wój, który miał przy­wieźć oskar­żo­nych z innego mia­sta, wyzna­czył roz­prawę dopiero na dzie­siątą trzy­dzie­ści. Udało im się z Anną zdą­żyć do sądu.

Oglą­da­jąc się w lustrze i zacho­wu­jąc pełen obiek­ty­wizm, musiała przy­znać, że w todze wyglą­dała naprawdę dobrze. Była nie­bie­sko­oką szczu­płą blon­dynką, mie­rzącą ponad metr sie­dem­dzie­siąt, z krę­co­nymi wło­sami, które, mimo że sta­rała się codzien­nie pro­sto­wać, zawsze wra­cały do afro. W gra­na­to­wych szpil­kach, czar­nej roz­klo­szo­wa­nej sukience lekko za kolana i czar­nej todze, któ­rej na razie jesz­cze nie zapięła, wyglą­dała olśnie­wa­jąco. Do tego z ulgą stwier­dziła, że maki­jaż sku­tecz­nie tuszo­wał eks­cesy wczo­raj­szego wie­czoru.

Drzwi od sali roz­praw się otwo­rzyły.

– Wszy­scy w spra­wie Mariu­sza Kozłow­skiego i innych pro­szeni są do sali – wywo­łał roz­prawę pro­to­ko­lant.

Po wej­ściu do sali cze­kali, aż sędzia zaj­mie swoje miej­sce.

– Witam pań­stwa. – Prze­wod­ni­czący roz­po­czął posie­dze­nie sądu. – Szcze­gól­nie miło widzieć panią mece­nas Magdę Rymsę w nowej roli.

– Dzię­kuję, wysoki sądzie. Dziś mój debiut w todze. Podobno ten dzień zapa­mię­tuje się do końca życia.

– Zatem życzę, żeby to były miłe wspo­mnie­nia.

– Zoba­czysz, wszy­scy faceci będą wario­wać na twoim punk­cie – szep­nęła jej do ucha Anna.

– Daj spo­kój. Nie muszą wszy­scy. Wystar­czy, żeby jeden zwa­rio­wał, ale tak na poważ­nie.

Do sali wpro­wa­dzono pierw­szego świadka. Kiedy Magda prze­py­ty­wała go na temat trans­ak­cji sprze­daży nar­ko­ty­ków, o któ­rej zezna­wał w pro­ku­ra­tu­rze, kątem oka dostrze­gła, że jej wyci­szony tele­fon leżący pomię­dzy aktami wibruje. Gdy skoń­czyła zada­wać pyta­nia, spoj­rzała na ekran.

– To znowu mama – szep­nęła do Ani. – Jest taka dumna, że zda­łam egza­min adwo­kacki, że dzwoni co chwilę, żeby o tym poroz­ma­wiać.

Po chwili dostała ese­mesa.

„Twój tata nie żyje” – prze­czy­tała wia­do­mość.

Wie­czo­rem, gdy emo­cje tro­chę opa­dły, razem z Anną sie­działy w miesz­ka­niu Magdy.

– Nie pozna­łam two­jego ojca, opo­wiedz mi coś o nim – popro­siła Anna.

– Rodzice się roz­wie­dli, kiedy mia­łam osiem lat. Tata został w War­sza­wie, gdzie pro­wa­dził kan­ce­la­rię, a ja z mamą prze­nio­słam się do jej rodzin­nego Wro­cła­wia, gdzie dostała pro­po­zy­cję obję­cia sta­no­wi­ska ordy­na­tora na oddziale pedia­trycz­nym. Z tatą byli­śmy bar­dzo bli­sko, przez całe stu­dia miesz­ka­łam u niego. Był taki szczę­śliwy, gdy zde­cy­do­wa­łam się zda­wać na apli­ka­cję. Chciał, żebym została w War­sza­wie i robiła ją u niego, ale nie mogłam zro­bić tego mamie. Zapła­ka­łaby się beze mnie.

– Mówiono, że był rewe­la­cyj­nym kar­ni­kiem.

– Był. To on zara­ził mnie pasją do obrony kry­mi­na­li­stów.

– Kiedy będzie pogrzeb?

– Jutro pojadę do War­szawy wszystko zor­ga­ni­zo­wać.

– Chcesz, żebym z tobą poje­chała?

– Byłoby cudow­nie. – Magda przy­tu­liła się do Anny. – Nie wiem, czy dam sobie z tym radę sama.

Na cmen­ta­rzu Powąz­kow­skim w czerw­cowe połu­dnie zebrał się tłum żałob­ni­ków. Chęć wygło­sze­nia mowy poże­gnal­nej mece­nasa Pio­tra Rymsy wyra­ziło sze­ściu jego kole­gów. Jako ostatni prze­ma­wiał dzie­kan War­szaw­skiej Rady Adwo­kac­kiej. Magda, słu­cha­jąc go, zasta­na­wiała się, czy na koniec powinna zabrać głos w imie­niu rodziny. Czuła, że powinna, ale nie wie­działa, czy da radę, wyobra­żała sobie, że jak tylko weź­mie do ręki mikro­fon, zacznie pła­kać. Gdy dzie­kan skoń­czył prze­mowę, bły­ska­wicz­nie pod­jęła decy­zję.

– Losy taty zawsze zwią­zane były z adwo­ka­turą. Była całym jego życiem. Trudno mi to przy­znać, ale kochał ją bar­dziej niż rodzinę. Został adwo­ka­tem, kiedy miał dwa­dzie­ścia osiem lat. W sali sądo­wej spę­dził pięć­dzie­siąt, bywał w niej czę­ściej niż w domu. O moich naro­dzi­nach dowie­dział się, wygła­sza­jąc mowę obroń­czą. Kolega prze­ka­zał mu kartkę z tą wia­do­mo­ścią, a on spo­koj­nie skoń­czył prze­ma­wiać i dopiero wtedy poje­chał do szpi­tala. Umarł, tak jak żył, wygła­sza­jąc mowę obroń­czą. Czy można sobie wyma­rzyć pięk­niej­sze odej­ście dla adwo­kata? Sale sądowe będą bez cie­bie puste. Będzie cię tam, tato, bar­dzo bra­ko­wało. Do widze­nia, tato, żegnaj, mece­na­sie.

Przyj­mo­wa­nie kon­do­len­cji trwało ponad godzinę. Jako jeden z ostat­nich do Magdy pod­szedł wysoki ciem­no­włosy męż­czy­zna.

– Nazy­wam się Andrzej Rek. Pani ojciec był moim mistrzem, od niego uczy­łem się zawodu. Pro­szę przy­jąć moje kon­do­len­cje.

Po pogrze­bie Magda odwio­zła mamę na dwo­rzec i z Anną poje­chały do domu ojca. Była to odre­mon­to­wana willa z lat trzy­dzie­stych zeszłego wieku na Gór­nym Moko­to­wie. Par­ter i pierw­sze pię­tro zaj­mo­wały pomiesz­cze­nia kan­ce­la­rii, na dru­gim znaj­do­wało się miesz­ka­nie mece­nasa. Piotr Rymsa miesz­kał sam, sam też pro­wa­dził kan­ce­la­rię. W domu pano­wał kawa­ler­ski nie­ład. Magda zasta­na­wiała się, od czego zacząć porząd­ko­wa­nie jego pry­wat­nych doku­men­tów i akt kan­ce­la­rii, żeby prze­ka­zać je wyzna­czo­nemu przez radę likwi­da­to­rowi. Potrze­bo­wała na to kilku dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: