To nie musi być państwowe - ebook
To nie musi być państwowe - ebook
Prowokacyjna, pełna przykładów historycznych jak i współczesnych, napisana z bezwzględną logiką a także z wielką pasją. Obok To NIE musi być państwowe nie można przejść obojętnym. Tę książkę trzeba przeczytać, głęboko przemyśleć przykłady, które najpewniej wywrócą do góry nogami nasze wyobrażenie o instytucji państwa i niepodważalnym dogmacie, że niektóre dziedziny życia ex definitione muszą być państwowe.
Zasada Ferdynanda Zweiga, że „wolność jest najtańszą, najskuteczniejszą i najlepszą sztuką rządzenia i gospodarowania” została w książce pokazana na życiowych przykładach. Nie zostawiają żadnych wątpliwości, że obywatele znacznie lepiej sami rozwiązują swoje problemy i organizują sprawy, niż jest w stanie to zrobić aparat partyjno-urzędniczy. Polecam lekturę tym wszystkim, którym bliski jest aforyzm Stanisława J. Leca, że „Z jednego systemu nie wydobędziemy się długo: ze słonecznego”.
Andrzej Sadowski, założyciel Centrum im. Adama Smitha – Pierwszego Niezależnego Instytutu w Polsce
Czy świat może nie być podzielony na państwa? Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, gdyż nawet konferencje episkopatów są powoływane przez papieża na terenie danego kraju. Ta książka pomoże nam zakwestionować zastany porządek świata. Ład i postęp przestaniemy łączyć z instytucją państwa. Zadanie państwa powinno ograniczać się do ochrony własności prywatnej. Dotąd jednak tak nie było i ciągle nie jest. Państwo zawsze – wcześniej czy później – przeradza się w agencję, która w sposób zinstytucjonalizowany rozporządza człowiekiem tak, jakby był on jego własnością. Po lekturze tej książki już nigdy więcej nie przejdziemy obojętnie obok mapy politycznej świata, która nie przez przypadek wisi na ścianach w państwowych szkołach.
Ks. Jacek Gniadek SVD
Jakub Wozinski (ur. 1984) – doktorant filozofii na KUL-u, tłumacz i publicysta, m.in.: „Najwyższego Czasu!”, „Uważam Rz” oraz „Uważam Rze Historia”, autor książki Historia pisana pieniądzem, czyli jak rządzący na przestrzeni wieków manipulowali polską walutą (Prohibita 2013). Prowadzi własnego bloga pod adresem:
www.pobozny-socjalizm.blogspot.com. Mieszka i pracuje w Poznaniu.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
Państwowa własność stanowi na tyle powszechny element naszej rzeczywistości, że dla wielu osób jakakolwiek próba zakwestionowania jej wydaje się być walką z wiatrakami. Nie brakuje dziś niestety ludzi, którzy uważają, że wiele dziedzin gospodarki musi być z definicji całkowicie podporządkowanych państwu, gdyż w przeciwnym razie żaden podmiot prywatny nie pofatygowałby się o dostarczenie ważnych z cywilizacyjnego punktu widzenia dóbr i usług. Jeszcze inni twierdzą, że pewne dziedziny życia społecznego stanowią rodzaj służby, za którą nie można pobierać żadnych opłat.
Pozornie takie przekonanie zdaje się potwierdzać nasze codzienne doświadczenie: każdy z nas przechadza się państwowymi chodnikami, jeździ autem po państwowych drogach oraz korzysta z państwowej komunikacji miejskiej. Niektóre branże wydają nam się zbyt deficytowe, aby jakiemukolwiek prywatnemu przedsiębiorcy chciało się w ogóle w nie inwestować. Wielu z nas (pomijając margines zagorzałych komunistów) skłonnych jest uznać, że wolny rynek wprawdzie działa dobrze w takich dziedzinach, jak motoryzacja, branża spożywcza, odzieżowa, rozrywka, czy też informatyka, ale zdecydowanie zawodzi chociażby w tworzeniu infrastruktury komunikacyjnej, zapewnianiu opieki społecznej, czy też usług sądowniczych. Zgodnie z powszechnym przekonaniem w społeczeństwie dominuje pogląd, iż wiele branż musi należeć do państwa i nie dopuszcza się w tym względzie żadnych ustępstw. Sformułowanie – „to musi być państwowe” stało się dogmatem współczesności, a jego kwestionowanie uznaje się za objaw społecznego radykalizmu.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61344-66-7 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W
1850 roku, mieszkający w Nowym Jorku John Smith przechadzał się wśród lasu budynków. Tego dnia właśnie wyszedł z prywatnej Mercantile Library of New York. Po uiszczeniu skromnej opłaty subskrypcyjnej mógł wypożyczyć książkę z biblioteki, która od trzydziestu lat udostępniała swój liczny księgozbiór. Kątem oka spostrzegł, że ulicą mknie właśnie pojazd jednej z prywatnych drużyn strażackich, a woźnica krzyczy na przechodniów, aby zeszli z drogi. Jego uwagę przykuła wiadomość z Wall Street, zauważona w sprzedawanej przez gazeciarza popołudniówce. Dotyczyła akcji jednej z hut, w którą zainwestował i głosiła, iż właściciel przewiduje wzrost produkcji. Smith uśmiechnął się: oznaczało to, że akcje zdrożeją. Na giełdzie grała wtedy cała jego rodzina, a państwowe obligacje należały jeszcze do rzadkości.
Smith zamierzał tego samego dnia odwiedzić swojego brata, dlatego sięgnął do kieszeni po banknot dziesięciodolarowy, wyemitowany w jednym z nowojorskich banków. Jego brat mieszkał kilkadziesiąt kilometrów na zachód od miasta, dlatego John zamierzał udać się tam jedną z prywatnych linii kolejowych. Przypomniał sobie jednak, że brat prosił go o zakup morfiny w aptece. Nie potrzebował do tego żadnej recepty, więc od razu kupił większy zapas, tak, aby starczyło na dłużej.
Sięgając do kieszeni natknął się na schowaną w kaburze broń, którą kupił bez żadnego pozwolenia w zeszłym miesiącu, gdy postanowił wybrać się za miasto. Zabrał wtedy całą rodzinę i specjalnym powozem udali się jedną z prywatnych dróg na wieś – w całym stanie było ich wtedy ponad 4 tysiące mil. Smith miał czwórkę dzieci, które posyłał do prywatnych szkół, pomimo braku obowiązku szkolnego. Najmłodszy syn miał cztery lata i uczęszczał do jednego z setek prywatnych przedszkoli w mieście.
Smith cieszył się na wizytę u brata, gdyż zamierzał razem z nim wznieść się balonem w powietrze. Nie wymagano na to wówczas żadnej licencji. Chciał przypomnieć bratu o tym, żeby przygotował sprzęt, dlatego wszedł do biura jednej z prywatnych firm telegraficznych, której pracownik w ciągu paru chwil przekazał liczącą 10 słów wiadomość. Choć nie mówił mu o tym wcześniej, Smith miał do brata jeszcze jeden interes: chciał mu zaproponować wspólne poszukiwanie złóż nafty. Eksploatacja kopalin nie podlegała ograniczeniom, dlatego chciał wspólnie dokonać próbnych wykopów u podnóża Appalachów.
Gdy już prawie wsiadał do dorożki mającej zabrać go na dworzec, przypomniał sobie, że w weekend obiecał żonie wspólne wyjście do teatru na Broadwayu. Od wyboru bolała go głowa, gdyż nie wiedział, które przedstawienie w jednym z ponad 50 prywatnych teatrów będzie najlepsze. Kazał więc zawieźć się na Broadway, a po drodze obserwował budowę nowych kamienic mieszkalnych, z których żadna nie należała do państwa. Ich mieszkańcami byli czasami milionerzy, ale w przeważającej części mieszkali tam zwykli ludzie, którzy nie mogli liczyć na żaden państwowy zasiłek, a mimo to wiodło im się znacznie lepiej niż ich odpowiednikom gdziekolwiek indziej na świecie. Dlatego też codziennie do miasta przybywali nowi imigranci, którzy dzięki wolnemu rynkowi żyli dostatnio i nieporównanie lepiej niż w krajach, z których uciekli. A ci, którzy pragnęli jeszcze większej wolności i dobrobytu, uciekali dalej na zachód, gdzie brak państwa dawał okazję do bezprecedensowego wzbogacenia.
***
Był rok 2014 i Jan Kowalski wyszedł z jednej z państwowych bibliotek w Warszawie. Nie znalazł żadnych nowości oprócz magazynów dla kobiet, które zamawiały dla siebie znudzone bibliotekarki. Wokół budynku biblioteki wyrastał las prostokątnych bloków mieszkalnych, należących do państwa. Kątem oka Kowalski dostrzegł, że jedną z ulic mknął pojazd Państwowej Straży Pożarnej, który trąbił na nie chcące ustąpić samochody. Jego uwagę przykuła jednak wiadomość, którą ujrzał w darmowej gazecie rozdawanej na rogu ulicy przez młodego chłopaka. Minister Skarbu wyrażał radość z pomyślnego przebiegu najnowszej emisji państwowych obligacji, które Kowalski zakupił wraz z całą rodziną.
Kowalski zamierzał tego samego dnia odwiedzić jeszcze swojego brata, dlatego sięgnął do kieszeni po banknot pięćdziesięciozłotowy wyemitowany przez Narodowy Bank Polski. Jego brat mieszkał kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Warszawy, dlatego Jan musiał się tam udać pociągiem monopolistycznych Polskich Kolei Państwowych. Wtedy przypomniał sobie, że brat poprosił go o zakup leku na krążenie w aptece. Jan z przerażeniem stwierdził, że zgubił gdzieś receptę otrzymaną od licencjonowanego przez państwo lekarza, bez której mógł kupić co najwyżej witaminę C.
Wtedy niespodziewanie do Kowalskiego zbliżyła się grupka ogolonych na łyso nastolatków, którzy wyrwali mu z ręki portfel i z uśmiechem na ustach powoli oddalili się w kierunku najbliższego sklepu. Kowalski nie miał przy sobie broni i napastnicy dobrze o tym wiedzieli, gdyż nosić ją mogli tylko nieliczni, którzy uzyskali zgodę państwa – dlatego też napastnicy czuli się całkowicie bezkarni.
Kowalski westchnął głęboko, czując się zupełnie bezradny. Żałował, że nie mieszka na wsi, gdzie czasami jeździł wraz z rodziną jedną z państwowych dróg. Miał czwórkę dzieci, która już od szóstego roku życia podlegała obowiązkowi szkolnemu. Kowalski marzył o posłaniu ich do prywatnych szkół, lecz z racji wysokich podatków przeznaczanych między innymi na państwową oświatę nie było go na to stać. Najmłodsza córka miała pięć lat i uczęszczała do jednego z państwowych przedszkoli.
Kowalski cieszył się na wizytę u brata, który był licencjonowanym przez państwo pilotem i czasem zabierał go na małe wycieczki po okolicy. Choć nie mówił mu o tym wcześniej, miał do niego jeszcze jeden interes: chciał razem z nim wybrać się na wycieczkę do państwowych lasów na grzyby. Chciał go też namówić na poszukiwanie skarbów przy pomocy wykrywacza metali, ale brat zawsze mu odmawiał. „Po co szukać” – mówił – „skoro niczego cennego nie wolno nam zatrzymać”.
Gdy już prawie wsiadał do tramwaju mającego zabrać go na dworzec przypomniał sobie, że w weekend obiecał żonie wspólne wyjście do teatru. Miał do wyboru jeden z kilku państwowych teatrów oraz kilka małych, prywatnych, które jednak były zawzięcie zwalczane przez teatralny establishment. Pomyślał więc, że może lepiej zabierze żonę do kina na jeden z polskich filmów sfinansowanych z podatków przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej. Kupił więc dwa bilety i ruszył w stronę dworca.
Po drodze mijał siedziby państwowych urzędów i uczelni oraz bloki należące do państwowych spółdzielni mieszkaniowych. W centrum miasta stało nieco wieżowców, które jednak należały przede wszystkim do państwowych gigantów lub międzynarodowych korporacji żyjących w symbiozie z państwem. W pewnym momencie nad jego głową przeleciał samolot lądujący właśnie na państwowym lotnisku Okęcie. Gdy już wsiadał do pomazanego farbą wagonu nagle przypomniał sobie, że zapomniał odebrać listu poleconego z państwowej poczty, lecz machnął na to ręką, będąc pewnym, że była to przesyłka z Zakładu Ubezpieczeń, informująca go o waloryzacji zasiłku dla bezrobotnych, który pobierał.
Z kraju Kowalskiego co roku wyjeżdżały tysiące osób, które nie widziały dla siebie żadnej przyszłości. Na miejscu zostawali na ogół ci, którzy umiejętnie odnajdywali się w jednej z państwowych instytucji lub firm żyjących w symbiozie z państwem. Ojczyzna Kowalskiego wyludniała się, gdyż dzietność należała w niej do jednej z najniższych na świecie. W wielu miejscach na Ziemi było jeszcze gorzej. Nawet w dalekiej Ameryce lata największej wolności już dawno przeminęły.
***
Państwowa własność stanowi na tyle powszechny element naszej rzeczywistości, że dla wielu ludzi jakakolwiek próba zakwestionowania jej wydaje się być walką z wiatrakami. Nie brakuje dziś niestety ludzi, którzy uważają, że wiele dziedzin gospodarki musi być z definicji całkowicie podporządkowanych państwu, gdyż w przeciwnym razie żaden podmiot prywatny nie pofatygowałby się do dostarczania ważnych z cywilizacyjnego punktu widzenia dóbr i usług. Jeszcze inni twierdzą, że pewne dziedziny życia społecznego stanowią rodzaj służby, za którą nie można pobierać żadnych opłat.
Pozornie takie przekonanie zdaje się potwierdzać nasze codzienne doświadczenie: każdy z nas przechadza się państwowymi chodnikami, porusza się po państwowych drogach oraz korzysta z państwowej komunikacji miejskiej. Niektóre branże wydają nam się zbyt deficytowe, aby jakiemukolwiek prywatnemu przedsiębiorcy chciało się w ogóle w nie inwestować. Wielu z nas (pomijając margines zagorzałych komunistów) skłonnych jest uznać, że wolny rynek wprawdzie działa dobrze w takich dziedzinach, jak motoryzacja, branża spożywcza, odzieżowa, rozrywka, czy też informatyka, ale zdecydowanie zawodzi chociażby w tworzeniu infrastruktury komunikacyjnej, zapewnianiu opieki społecznej, czy też usług sądowniczych. Zgodnie z powszechnym przekonaniem, w społeczeństwie dominuje pogląd, iż wiele branż musi należeć do państwa i nie dopuszcza się w tym względzie żadnych ustępstw. Sformułowanie: „to musi być państwowe” stało się dogmatem współczesności, a jego kwestionowanie uznaje się za objaw społecznego radykalizmu.
Dla zdecydowanej większości naukowców zajmujących się naukami społecznymi ingerencja państwa w określone branże stanowi oczywistość. Dotyczy to osób reprezentujących całe spektrum poglądów politycznych oraz ideowych, nie zaś tylko tych, których uważa się najczęściej za socjalistów. Przekonanie o konieczności powierzenia państwu niektórych branż to jeden z niewielu elementów łączących przedstawicieli nawet najbardziej opozycyjnych wobec siebie idei. O. Józef Maria Bocheński przekonywał, że państwo musi zajmować się m.in. egzekucją prawa, więziennictwem oraz wydawaniem przepisów^(¹); Leszek Kołakowski był przekonany, że w imię ograniczenia wyzysku państwo powinno kontrolować ceny produktów, regulować inwestycje gospodarcze oraz zapewniać odpowiednią opiekę społeczną^(²); Leszek Balcerowicz, pomimo deklarowanego przywiązania do idei państwa minimum, akceptuje państwowy monopol produkcji pieniądza oraz kontrolę nad sektorem bankowym^(³); Janusz Korwin-Mikke twierdzi niezmiennie, że zadaniem państwa jest zajmowanie się administracją, dostarczanie usług policyjnych oraz organizowanie wojska^(⁴); z kolei Jacek Hołówka argumentuje, że państwo musi wziąć w swoje ręce kontrolę nad policją oraz zwalczanie przestępczości zorganizowanej^(⁵).
Przekonania powyższych osób stanowią zaledwie cień identycznych poglądów głoszonych na całym świecie. Peter Singer uważa, że państwo powinno aktywnie działać na rzecz zmniejszenia liczby urodzeń oraz być dominującym podmiotem udzielającym pomocy najbiedniejszym^(⁶); o. Jacques Maritain OP uważał, że najpilniejszym zadaniem dzisiejszych demokracji jest udoskonalenie światowego zarządzania całą gospodarką^(⁷); zaś Karl Raimund Popper przekonywał, iż „państwo musi stać na straży tego, by nikt nie musiał godzić się na niesprawiedliwą umowę ze strachu przed śmiercią głodową lub ruiną ekonomiczną”, domagając się tym samym, aby „nieograniczony kapitalizm ustąpił interwencjonizmowi ekonomicznemu”^(⁸).
Nie bez winy za taki stan rzeczy są także ci, których powszechnie uważa się za największych obrońców nieskrępowanej przedsiębiorczości. Adam Smith, uznawany wśród dzisiejszych kręgów akademickich za jednego z twórców współczesnego liberalizmu ekonomicznego^(⁹), przyznawał państwu całkiem spore kompetencje. Uważał, iż powinno ono sprawować całkowitą kontrolę nie tylko nad armią i sądami, ale także nad drogami, portami, mostami, patentami, bankami czy też instytucjami opieki społecznej^(¹⁰). Inny z rzekomo bezgranicznie oddanych wolnemu rynkowi myślicieli, Friedrich von Hayek, dopuszczał jeszcze większy zakres interwencji. W jego mniemaniu państwo powinno zająć się także kontrolą czynszów, zapewnianiem mieszkań komunalnych oraz płacy minimalnej^(¹¹). Jakby tego było mało, nawet kreowany na jednego z najbardziej „twardogłowych” leseferystów Milton Friedman przekonywał o konieczności nakładania przez państwo opłat za emitowanie zanieczyszczeń oraz produkcji pieniądza papierowego^(¹²).
Uderzającą cechą wspólną wszystkich powyższych opinii jest to, iż wypowiadane są z całkowitym pominięciem faktów historycznych. Niewielu jest teoretyków społecznych, którzy zadają sobie trud, aby sprawdzić, czy ich przekonanie o konieczności obecności państwa ze względu na rzekomą niemoc procesów rynkowych ma jakiekolwiek uzasadnienie w zdarzeniach z przeszłości. Zazwyczaj stwierdzenie „to musi być państwowe” traktowane jest jako apriorycznie pewne wbrew wszelkim dowodom historycznym oraz rzeczywistym zjawiskom obecnym na świecie.
Najważniejszym zadaniem niniejszej książki jest więc dostarczenie polskiemu czytelnikowi możliwie najbogatszego zbioru faktów historycznych oraz informacji dotyczących czasów nam współczesnych, które świadczą niezbicie o tym, że nie ma na świecie ani jednej branży, która nie mogłaby zostać powierzona wolnej przedsiębiorczości. Dzieje ludzkości oraz współczesność pełne są dowodów na to, że obecność państwa w każdym z sektorów gospodarki czy dziedzin życia społecznego nie wynika z tego, iż wolny rynek w nich nie działa, lecz że nie pozwala mu się działać. Państwo ingeruje we wszystkie branże nie dlatego, że wymaga tego sytuacja oraz nieudolność wolnego rynku, lecz tylko i wyłącznie z powodów politycznych.
W pracy tej świadomie pominę dyskusję nad możliwością zaprowadzenia społeczeństwa w pełni wolnorynkowego, pozbawionego jakiegokolwiek udziału państwa i skupię się przede wszystkim na wykazaniu, że każda branża, która jest powszechnie uważana za skazaną na mniejszą lub większą ingerencję państwa, potrafiła i nadal potrafi być regulowana wyłącznie przez dobrowolne procesy rynkowe.
Jednym z głównych zadań książki jest także dostarczenie faktograficznej ilustracji do błyskotliwego stwierdzenie autorstwa Murraya N. Rothbarda, iż rynek produkuje dobra, a państwo „zła”^(¹³). Tylko dobrowolne wymiany rynkowe są w stanie przynieść korzyść i dobro obydwu stronom wymiany. W przypadku państwa, jedna ze stron przy pomocy przymusu autorytarnie przywłaszcza sobie prawo do oceny tego, co dobre. W rezultacie, wszystkie towary i usługi świadczone przez państwo są obarczone podstawową wadą, którą jest nieumiejętność udzielenia drugiej stronie dobra. Państwo jest w stanie wytwarzać fizyczne przedmioty przypominające towary i wykonywać czynności naśladujące wykonywanie usługi, lecz będąc opartym na przymusie zamyka sobie drogę do satysfakcji klienta, a jednocześnie do wytwarzania dóbr. W rezultacie wszystko, co wytwarza państwo jest kiepskie i gorsze od tego, co wytwarza rynek. Pod względem cech fizycznych dzieła państwa mogą nieraz do złudzenia przypominać wytwory rynku, lecz w rzeczywistości obydwie klasy przedmiotów i usług dzieli jakościowa przepaść. Rynek dostarcza dobra i usługi; państwo – przedmioty i czynności.
Moim marzeniem jest, aby niniejsza książka mogła służyć ludziom jako kompendium wiedzy o wolnym rynku – podręczny zbiór faktów ukazujących wspaniałe dziedzictwo wolnej przedsiębiorczości. Mam nadzieję, że przyczyni się ona do tego, że filozofowie, politolodzy, socjolodzy oraz inni teoretycy społeczni wyzbędą się wreszcie bardzo irytującej maniery oskarżania wolnego rynku o nieumiejętność naturalnego regulowania ludzkich interakcji. Byłbym niezwykle uradowany, gdyby dzięki mojemu skromnemu wkładowi udało się kiedyś wreszcie doprowadzić do sytuacji, w której przynajmniej niektórzy zwolennicy obecności państwa w niezliczonej ilości branż choć raz przyznaliby uczciwie, że ich własne przekonania nie posiadają żadnego rzetelnego uzasadnienia, lecz stanowią wyłącznie wyraz ich nie popartych niczym przekonań oraz życzeniowego myślenia.
Mam też nadzieję, że moja praca pozwoli w pewnym ograniczonym stopniu wyleczyć debatę publiczną ze stwierdzeń typu: „to działa tylko w Ameryce”, „to działa tylko w małych krajach” lub też „tu w Polsce to nie zadziała”. Podawane przeze mnie przykłady pokazują wyraźnie, że nawet w Polsce, wiele branż uważanych dziś za skazanych na dominację państwa, było wcześniej regulowanych przez rynek lub też posiada chlubne, prywatne wyjątki zmagające się z wieloma przeciwnościami.
Ostatecznie bowiem głoszenie przekonania, iż niektóre idee sprawdzają się tylko na kontynencie lub w kraju X, ale już w kraju Y niekoniecznie, to wyraz daleko posuniętego relatywizmu. Prawo własności obowiązuję na całym świecie w ten sam sposób. Nie ma chyba zbyt wielu ludzi o zdrowych zmysłach, którzy głosiliby, że prawa matematyki ze Stanów Zjednoczonych nie stosują się do Europy. Niestety, nie brakuje dziś ludzi uważających, że własność prywatna może dominować jedynie w określonych krajach i w określonym czasie – a w ten właśnie sposób wiele osób przekonuje, że Polska nie może sobie pozwolić na wielką prywatyzację życia społecznego.
Osobom, które przy okazji czytania tej książki po raz pierwszy spotykają się z ideą powierzenia siłom prywatnym jak największej liczby dziedzin życia, należy się pewne wyjaśnienie. Autor tej pracy jest z przekonania libertarianinem – zwolennikiem pełnej prywatyzacji życia społecznego. Libertarianizm wykazuje wiele cech wspólnych z klasycznym liberalizmem, który na przełomie XVIII i XIX wieku urósł do rangi jednego z najbardziej wpływowych światopoglądów. Libertarianizm różni się jednak od klasycznego liberalizmu tym, że sprzeciwia się istnieniu państwa, nawet minimalnego, które postulował ten drugi.
Najważniejszym teoretykiem libertarianizmu był Amerykanin Murray N. Rothbard (1926–1995). Prezentację jego poglądów, które uchodzą za reprezentatywne dla całego nurtu, można znaleźć w przystępnej formie w jego pracy noszącej tytuł O nową wolność. Manifest libertariański. Punktem wyjścia dla libertarianizmu jest przekonanie, że każda osoba, bez wyjątku, posiada pewne fundamentalne prawa, obowiązujące niezależnie od jakiegokolwiek prawodawstwa, czy urzędowego uznania. Uznanie tych praw w najlepszy sposób zabezpiecza zarówno jednostkę, jak i ludzkie społeczności. W innych pracach Rothbard wykazywał także, że libertarianizm nie jest wcale ideą, która zrodziła się w XX wieku, lecz miała swoich protoplastów już w czasach starożytnych. Niniejsza książka stanowi więc nawiązanie do wielowiekowej tradycji zmagań o wolność, której największym wrogiem jest według libertarian państwo.Architektura
C
o by się stało, gdyby architektem mógł być każdy, bez uzyskania stosownego pozwolenia? Gdyby nie było żadnych ograniczeń w dostępie do zawodu, a swoje projekty w oficjalnych konkursach mogły zgłaszać osoby, które nie odbyły nawet studiów architektonicznych?
Absolutnie nic – Michał Anioł nigdy nie studiował architektury, a mimo to tworzył najwspanialsze dzieła!
Przez całe wieki w Europie zawód architekta nie podlegał żadnym większym ograniczeniom, a mimo to nasza cywilizacja wzniosła się na wyżyny. Nasi odlegli przodkowie nie rozdzielali jeszcze zawodu architekta i budowniczego, dlatego projektant budynku musiał jednocześnie znać się na murarce, ciesielstwie itd. – sporą część prac wykonywał osobiście.
We wczesnym średniowieczu architektami byli praktycznie wyłącznie duchowni. To oni wznosili świątynie i klasztory, a także inne budowle o świeckim charakterze. Formy architektoniczne już wtedy odzwierciedlały kształt życia społecznego. W czasach silnie scentralizowanych monarchii merowińskiej i karolińskiej w dziedzinie architektury panował praktycznie zastój. Jakiekolwiek innowacje przyniosły dopiero czasy, gdy władza na kontynencie uległa decentralizacji – tak właśnie z końcem X wieku zrodził się styl romański^(¹⁴).
Od XI wieku centrum cywilizacji staje się Francja, w której władza króla była właściwie iluzoryczna. Rozciągała się ona w zasadzie wyłącznie na terytorium dzisiejszego Paryża i okolic Orleanu, a zgodnie z obowiązującym prawem status prawny króla był de facto równy zwykłemu szlachcicowi. Monarcha Francji był nawet lennikiem opata St. Denis (!)^(¹⁵). W tym niezwykle sprzyjającym rozwojowi społecznemu środowisku powstawały zręby nowej, wspaniałej sztuki. Dziś uznaje się, że po raz pierwszy styl gotycki – kwintesencja cywilizacji chrześcijańskiej – pojawił się przy okazji dokonanej w latach 1140–1144 przebudowy kościoła w opactwie St. Denis. Dzięki nowej konstrukcji sklepienia oraz łukom przyporowym, w mroczne świątynie poprzednich dekad wdarło się światło. Pojawiły się też nowe możliwości zdobienia.
Katedra w Amiens – piękna bryła świątyni ma swoje źródło w rozdrobnieniu politycznym średnio wiecznej Francji.
Ukoronowaniem epoki rozdrobnienia politycznego Francji – centrum ówczesnej cywilizacji – były stojące do dziś katedry budowane w latach 1140–1220 w: Laon, Chartres, Reims, Amiens, czy też paryska Notre-Dame. Styl ten przeniósł się wkrótce do innych krajów, przede wszystkim do podporządkowanej Normanom Anglii. Zachowując w świadomości, iż gusta są kwestią nie podlegającą obiektywnej ocenie, niech będzie wolno powiedzieć autorowi, iż w jego przekonaniu, budowle te stanowią szczytowe osiągnięcie architektury sakralnej, a być może i architektury w ogóle.
Co ciekawe, budowniczy gotyckich arcydzieł byli najczęściej całkowicie anonimowi i wszystko wskazuje na to, że ich wynagrodzenie za wykonaną pracę było skromne lub wręcz znikome.
Pod koniec XIII wieku, rozdrobnienie polityczne we Francji było już fikcją. Rządzącego w latach 60. króla Ludwika IX Świętego nazywano, wówczas najpotężniejszym władcą Zachodu, „Rozjemcą”. Sztuka gotycka straciła właściwe sobie podglebie i jej najbardziej twórcze ośrodki znalazły się w innej części kontynentu. Cesarstwo Niemieckie i północne Włochy były wówczas najbardziej rozdrobnionymi politycznie regionami Europy. Jeszcze w XIV wieku, potężni później Habsburgowie posiadali względnie skromne posiadłości w Austrii i Tyrolu, a Wenecja, Florencja, Mediolan, Parma, Modena i Genua konkurowały ze sobą dosłownie we wszystkim.
Podczas gdy w Niemczech w XIV i XV wieku kwitł jeszcze późny gotyk, którego osiągnięciami możemy się dziś zachwycać także w Polsce (głównie Śląsk, Małopolska), we Włoszech doszło do pewnych istotnych zmian. Uważnie studiując prace antyczne, Brunelleschi już w 1420 stworzył we Florencji przytułek dla ubogich, a wkrótce także kościół Św. Ducha. Były to pierwsze budowle stylu renesansowego, który do końca XV wieku stał się wyłączną domeną krajów północnych Włoch^(¹⁶).
W tym okresie działało wielu słynnych twórców, którzy przestawali być anonimowi. Nie byli już osobami duchownymi, lecz świeckimi mistrzami, pracującymi dla władców i możnych. Niestety, w tych czasach osoby prywatne nie były jeszcze w stanie zatrudnić najlepszych architektów, natomiast rozdrobnienie polityczne sprawiało, iż ci ostatni mieli bardzo wielu klientów, którzy zawzięcie o nich rywalizowali. Nie była to w pełni rynkowa sytuacja, lecz daleko posunięte rozdrobnienie polityczne Niemiec i północnych Włoch pokazuje, że słabość państwa znacznie sprzyjała rozwojowi architektury. Już od XIV wieku obydwa te regiony stanowiły główny ośrodek sztuki architektonicznej (i nie tylko, więcej o tym w haśle: Muzyka).
Dla osoby, która po raz pierwszy usłyszała o związku między rozdrobnieniem politycznym a rozwojem społecznym, a także postępem w dziedzinie architektury, teza ta może się wydać nieco dziwaczna. Warto jednak pamiętać, że zależność ta jest znana historykom i filozofom społecznym od dawna. Przytoczmy wypowiedź Pawła Jasienicy:
Mało jest rzeczy równie pouczających, jak widok mapy przedstawiającej dawne państwa kontynentu. Oto karta Niemiec z drugiej połowy XVIII wieku, a więc z czasów bardzo późnych. Jest ona usiana kolorowymi plamkami o najbardziej fantastycznych kształtach. Nie podejmę się policzyć wszystkich hrabstw, księstw, biskupstw, wolnych miast, palatynatów i elektoratów. Wydaje mi się jednak, że ich wielkość i szczupłe rozmiary doskonale wyjaśniają pochodzenie zjawisk, których tak bardzo zazdrości się Niemcom. Mam tu na myśli ich zamiłowanie do porządku, pracowitość oraz do przestrzegania prawa u siebie w domu (…)^(¹⁷).
Można by tu dodać jeszcze inne zjawiska, których zazdrościmy Niemcom: muzykę, literaturę, technikę, czy wreszcie architekturę. Jestem absolutnie przekonany, że gdyby nie zniszczenia z czasów II wojny światowej oraz komunizmu we wschodniej części kraju, Niemcy byłyby dziś obok Włoch najczęściej odwiedzanym przez turystów krajem na świecie.
Jasienica wypowiadał się na temat XVIII wieku, a więc epoki schyłku politycznego rozdrobnienia, lecz w XIV czy też XV wieku podziały te były jeszcze głębsze, a władza państwa jeszcze słabsza. Tymczasem w innych krajach: we Francji, Anglii, czy Polsce, państwo było wysoce scentralizowane, przez co architektura stała na o wiele niższym poziomie. Kraje te nie wydały tylu uzdolnionych twórców, co Włochy czy Niemcy, a w rzeczywistości nieustannie „importowały” z nich zdolnych architektów.
Wiele o tych czasach mówi fakt, że tacy twórcy, jak Donato Bramante, Rafael, czy też Michał Anioł, w ogóle nie byli architektami z wykształcenia. Nie posiadali żadnego zezwolenia na prowadzenie działalności, nikt nie robił im egzaminu z wiedzy o architekturze, a mimo to wszyscy podziwiamy dziś ich osiągnięcia i uznajemy za klasyczne.
Od kiedy w 1534 roku Michał Anioł Buonarotti przeniósł się z Florencji do Rzymu, stolica chrześcijaństwa zachodniego stała się żywym pomnikiem architektury. Tam właśnie w postaci kościoła Il Gesù zrodziła się sztuka baroku. Do końca XVII wieku zdecydowana większość najlepszej architektury barokowej była dziełem Włochów i Niemców: Berniniego, Borrominiego, Cartony, Vignoli, Neumanna, Dientzenhofferów, czy też Zimmermanna. W tym samym czasie budowniczy z wysoce scentralizowanych krajów, takich jak: Anglia, Francja, Rosja, Polska, czy Hiszpania stanowili najczęściej architektoniczną drugą ligę.
Około 1670 roku centrum świata architektury przeniosło się z powrotem do Francji, lecz w zupełnie innym charakterze. O ile jeszcze w XII i XIII wieku Paryż stanowił symboliczne centrum zdecentralizowanego kraju, o tyle za czasów Ludwika XIV – Króla Słońce – stolica kraju była już siedzibą najpotężniejszego państwa na świecie. Niszcząc autonomię regionów oraz prowadząc śmiałą politykę imperialną, francuscy królowie przekreślali dawne wolności, którymi cieszyły się ludy Europy. Wysiłki królewskiego kontrolera generalnego – Jeana-Baptisty Colberta – szły wówczas w kierunku totalnego podporządkowania władzy państwa wszelkich dziedzin życia (por. podobny wątek z dziedziny sztuki w rozdziale: Teatr). Jednym z elementów tych dążeń było utworzenie w 1671 roku Królewskiej Akademii Architektury, która uzyskała monopol na przyznawanie tytułu architekta oraz na prowadzenie studiów architektonicznych.
Podobne instytucje istniały już wprawdzie wcześniej, np. w rządzonym przez papieża Rzymie, czy też we Florencji. Ich kompetencje były spore, lecz nie mogły się równać z tymi, które udzielone zostały Królewskiej Akademii. Monarchowie w całej Europie powoływali królewskich architektów co najmniej od XIII wieku, lecz ci ostatni byli zawsze traktowani jako rzemieślnicy, nie urzędnicy^(¹⁸). Za sprawą najbardziej scentralizowanego państwa ówczesnego świata, architektura stała się częścią administracji państwa.
W 1682 roku Ludwik XIV wprowadził się do nowo powstałego pałacu w Wersalu, największej monarszej rezydencji w Europie (dla porównania: ogrody wersalskie liczyły sobie kilkaset hektarów, a największy wówczas w Polsce zaledwie 15). Król wyznaczył tym samym charakter zmian w architekturze na następne lata, a ponieważ inni władcy pozazdrościli mu siedziby tym samym rozpoczął się wyścig o najbardziej monumentalną siedzibę monarchy absolutnego. W pierwszej połowie XVIII wieku barok miał się wciąż dobrze, lecz od około 1760 roku architektura europejska zatrzymała się w rozwoju. Od tego momentu zapanował klasycyzm, który wprawdzie przyniósł wiele solidnych i rzetelnych dzieł, lecz nie był już tak twórczy jak poprzednie kierunki.
Przyczyną tych zmian było zinstytucjonalizowanie zawodu architekta i pochłonięcie go przez państwo. Architekci będący na usługach „oświeconych” monarchów stali się zwykłymi urzędnikami i przejęli ich najgorsze cechy: wygodnictwo i konformizm. Zagubili artystyczny zmysł i stali się naśladowcami minionych epok.
Jednocześnie za sprawą monarchów oświeconych i ich nadwornych, licencjonowanych architektów, dokonała się jeszcze jedna istotna zmiana, która zaciążyła na charakterze całej sztuki. Jeszcze w pierwszej połowie XVIII wieku budownictwo sakralne stanowiło jeden z filarów rozwoju architektury i, jak widzieliśmy, wyznaczało często kierunki zmian. W momencie, gdy architekci stali się służkami państwa w jego absolutnym wydaniu, zdecydowaną przewagę zyskała architektura świecka. Wielcy architekci doby gotyku czy też baroku byli często ludźmi bardzo religijnymi, tworzącymi na cześć Boga. Od czasów oświeceniowych monarchii miejsce Boga zajęło państwo i to jemu zaczęto odtąd poświęcać najwięcej uwagi.
Przed rokiem 1800 architekci bardzo rzadko tworzyli budynki publiczne. Swoje talenty wykazywali wznosząc kościoły, klasztory, ratusze, czy też pałace dla władców lub możnych. W XIX wieku najwięcej pracy mieli już jednak przy konstruowaniu rozmaitych budowli państwowych: teatrów, ministerstw, urzędów, muzeów, bibliotek, szpitali, uniwersytetów, banków, dworców, giełd czy więzień^(¹⁹). To dopiero pierwszy rozdział książki, lecz we wszystkich kolejnych Czytelnik znajdzie zapis tego, jak przez cały XIX wiek dochodziło do stopniowego przejmowania przez państwo kontroli nad szeregiem dziedzin życia społecznego. Proponuję, aby czytając kolejne rozdziały, każdy przypomniał sobie o wątku architektonicznym, gdyż stanowi on doskonałe uzupełnienie dla pozostałych historii opowiadanych w tej pracy.
Historycy architektury przekonują niekiedy, że dziewiętnastowieczny zamęt w architekturze europejskiej stanowił w sporej mierze wynik tego, iż mecenasami sztuki stali się nowobogaccy przemysłowcy i kapitaliści. Był to dla nich nowy świat, dlatego często wybierali projekty, których przedstawiciele dawnej arystokracji nigdy by nie zaakceptowali. Być może jest w tym trochę prawdy, lecz nie wolno zapominać o bezprecedensowej skali budownictwa publicznego, które z dnia na dzień zaczęło dominować na całym kontynencie. W tych czasach stało ono na wyższym poziomie niż dzisiejsze, lecz w sporej mierze to właśnie budynki publiczne straszyły brakiem elegancji. Każdy, kto mieszka w zachodniej Polsce wie o tym doskonale, jeśli choć raz w życiu przyjrzał się jednemu z licznych budynków pruskiej administracji publicznej, wojskowym koszarom lub szkole.
Schyłek XIX wieku to już epoka stali, a XX wiek – szkła (będę o tym wspominał także w rozdziale: Mieszkania). Już teraz napomknę, iż bez reszty szkaradny styl modernistyczny, który nieszczęśliwie do dziś dominuje, stanowi owoc inwazji państwa w dziedzinę architektury. Nie chodzi mi tu o propagowanie tezy głoszącej, że wszystko, co nowoczesne w architekturze, jest złe z definicji, lecz jedynie o proste stwierdzenie faktu, iż obecny chaos jest w sporej mierze powiązany z państwową ingerencją w rynek architektoniczny. Współcześni architekci projektują przecież liczne cuda udowadniając, że szkło, stal, czy też nawet plastik potrafią stać się integralnym składnikiem piękna. Nie można jednak zapominać, że państwo kontroluje dziś system uczelni, nadaje licencje i jest głównym zleceniodawcą. Siłą rzeczy, to właśnie od niego, a nie od sił prywatnych, zależy dziś architektoniczne oblicze świata.
Jestem głęboko przekonany, że ludzkość nie powiedziała jeszcze w tej dziedzinie ostatniego słowa. Nie wszystkie wznoszone dziś budowle stanowią wyraz pustego modernizmu i na świecie wciąż powstaje cały ogrom cennych i pięknych budowli. Z drugiej jednak strony, przekonanie, że żyjemy w czasach „post-” i „neo-” jest błędne, gdyż całkowicie abstrahuje od instytucjonalnych zmian w dziedzinie architektury, które dokonały się na przestrzeni ostatnich wieków. Wierzę, że Europa i świat może jeszcze twórczo podjąć swoje dziedzictwo, lecz wpierw architekci muszą się wyzwolić z państwowych akademii.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Sprzedaż książki w Internecie