- promocja
To nie przystoi - ebook
To nie przystoi - ebook
Z tej książki dowiesz się:
• Kto powiesił szczura pod zarzutem zamachu stanu?
• Dlaczego Richard Wagner rozmawiał ze swoim psem?
• Jaką obsesję miał Nikola Tesla?
• Jakie grzechy w wieku osiemnastu lat popełnił Isaac Newton?
O postaciach, które odcisnęły piętno w historii świata, często myślimy jednowymiarowo. Widzimy w nich niemal wyłącznie pozytywne lub negatywne cechy. A gdyby okazało się, że wielki wynalazca nałogowo dłubał w nosie, mąż stanu bawił się ołowianymi żołnierzykami, zapominając o świecie, a największy zbrodniarz kochał zwierzęta? Czy przez te drobne nawyki nie stają się bardziej ludzcy?
„To nie przystoi” to prawdziwa podróż po nieprzyzwoitych i wstydliwych manierach, podczas której od najdziwniejszej strony poznacie Kleopatrę, Napoleona, Benjamina Franklina, władców i królowe, pisarki i malarzy, a przede wszystkim – ludzi.
KSIĄŻKI DOBRE NIE TYLKO W TEORII!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-83-0 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niekiedy można dojść do wniosku, że żyjemy w stanie ciągłego oburzenia. Nasi przywódcy sprawiają wrażenie kolosów na glinianych nogach, ale tak po prawdzie kto wie, czy po drodze nie wdepnęli w coś jeszcze bardziej paskudnego niż glina. Wiadomości ze świata skupiają uwagę odbiorcy mniej więcej tak długo, jak uzależniona od red bulla złota rybka, a potem jeszcze bardziej rozprasza go szkodliwy szum mediów społecznościowych. Zanim wreszcie wyłączysz telewizor albo odłożysz swoje urządzenie mobilne i z wściekłością położysz się do łóżka, tak naprawdę zapomnisz, o co tak się wściekałeś przy porannej kawie.
Jesteśmy bombardowani efektami wizualnymi, i to przez cały czas, a wystarczy jedno kliknięcie, by przypomnieć sobie, w jak paskudnych żyjemy czasach.
Ale mam dla was też coś na pocieszenie: zawsze byliśmy tak okropni. Nie wszyscy i nie przez cały czas, ale plugawe zachowanie przewija się w naszej historii równolegle z tworzeniem wielkiej sztuki, komponowaniem poruszającej muzyki czy wymyślaniem świetnych sposobów na konserwowanie ryb. A bądźmy szczerzy – jesteśmy naprawdę nieźli w przygotowywaniu marynowanej rybki.
I nie mówię tutaj o żadnych doniosłych i poważnych zbrodniach przeciwko ludzkości, z którymi zmaga się każde pokolenie. W końcu ma tu być mowa o „przyzwoitej” historii nikczemnego zachowania. Interesują mnie występki wynikające z chciwości, ale też niedorzeczne, czasem brzemienne w daleko idące konsekwencje. Ciekaw jestem tych najbardziej prywatnych i małostkowych występków. Zdaję sobie również sprawę, że „przyzwoity” to pojęcie niezwykle względne. Być może moja interpretacja nie będzie szła w parze z tym, co ogół ludzi uważa za stosowne.
Jakoś będę musiał z tym żyć.
Nie twierdzę, że w książce nie opisano jednostek, które można by uznać za nieprzyzwoite, lubieżne albo i wręcz obrzydliwe. Znajdzie się tu też kilka smutnych zgonów, ale moje zainteresowania dotyczą przede wszystkim seryjnych łajdaków, a nie morderców. Fascynują mnie ludzie nadęci i dumni, słabostki możnych, konkretne grzeszki niektórych spośród naszych największych przywódców, myślicieli i pisarzy. A jurnych członków rodzin królewskich było w dziejach więcej, niż podejrzewacie.
Bywa i tak, że właśnie to, co niedorzeczne i karygodne, oferuje nam odpowiednią perspektywę spojrzenia na kwestie ważne, piękne i prawdziwe. Wszystkie te niebotyczne zamki buduje się nierzadko na ruchomych piaskach ludzkiego szaleństwa. I to właśnie wtedy robi się najciekawiej.
Czytelnikom o delikatnym usposobieniu sugerowałbym, aby podeszli do tej książki jak do gorącej kąpieli w hotelowym spa, którego nigdy dotąd nie odwiedzaliście. Zamoczcie paluszek raz po raz na próbę, aż będziecie gotowi, żeby zanurzyć się w całości.
Z kolei czytelnikom ze zdrową wątrobą chciałbym zasugerować, żeby przy okazji użyli tej książki do innego – ośmielę się nawet powiedzieć, że nagannego – celu. Zwłaszcza że – jak już mówiłem – żyjemy w czasach ciągłego oburzenia.
A zatem dla czystej przyjemności (o ile wiek pozwala wam na legalne spożywanie alkoholu) moglibyście wykorzystać lekturę tej książki jako formę gry do picia. Ilekroć natkniecie się na jakąś karygodną aktywność, która skojarzy wam się ze światowymi przywódcami o wątpliwej reputacji (choćby z pewnym opalonym na pomarańczowo prezydentem), weźcie łyk ulubionego trunku.
Tylko nie mówcie później, że was nie ostrzegałem.Gdy w szkole średniej zgłębiałem temat wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, moim ulubieńcem spośród ojców założycieli był zawsze Benjamin Franklin. W moim odczuciu uosabiał wszystko, co cenne w człowieku, który faktycznie sprawował rządy. Był dla mnie odpowiednim człowiekiem u władzy.
Franklin był postępowy i dociekliwy, a do tego ciepły, potrafił też oczarować pospólstwo (czego można było doświadczyć na łamach „Poor Richard’s Almanack”, wydawanego przez Franklina w latach 1732–1758), a przy tym stanowił drogowskaz dla demokracji i wolności osobistej. Właśnie takie wrażenie emanowało ze wszystkich portretów z jego cherubinowej twarzy. Twarzy, na której widniały okulary dwuogniskowe, które na dodatek, jak nam wmawiano, sam wymyślił.
Albo też, jak w 1907 roku stwierdził jeden z jego licznych biografów, Albert Henry Smith:
nie ma sensu przymykać oka na fakt, że zwierzęce instynkty i namiętności Franklina były silne, wręcz wybujałe, i doprowadziły go do popełnienia w życiu godnego ubolewania błędu, oraz że człeka tego spowija skaza niedającej się nijak odkupić wulgarności.
Albert Henry ewidentnie bardzo łatwo feruje wyroki w tym przypadku. Spójrzmy prawdzie w oczy: ilekroć ktoś używa słowa „skaza”, zazwyczaj chodzi mu o pogrożenie komuś palcem w ten czy inny sposób. Smutna prawda pozostaje jednak taka, że Franklin nie był również łagodną, dobrotliwą postacią, jaką jawił mi się za młodu.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że spłodził sporo dzieci z nieprawego łoża, wliczając w to syna, Williama, którego urodziła mu jego pokojówka. (Williama wychowano pod nazwiskiem Franklin i po wielu latach został gubernatorem New Jersey). Thomas A. Foster, historyk i autor książki Sex and the Founding Fathers: The American Quest for a Relatable Past , pisze, że nieślubnych dzieci Benjamin Franklin mógł mieć i piętnaścioro, a w tego typu kwestiach jestem zazwyczaj skłonny przychylić się do opinii, że są to wartości niedoszacowane.
Podczas pobytu Franklina w Londynie łączono go z Francisem Dashwoodem, najbardziej godnym potępienia rozpustnikiem i założycielem niesławnego Hellfire Club. Można by się spierać o to, czy Franklin faktycznie brał udział w orgiach odbywających się w klubie, ale już znacznie powszechniejszy jest inny fakt, mianowicie, że Franklin miał rozległą i dogłębną wiedzę na temat domów publicznych mieszczących się w Londynie, a także w Paryżu oraz w jego mieście rodzinnym, Filadelfii…
Nawet po siedemdziesiątce, mieszkając w Paryżu, mężczyzna nadal brał udział w schadzkach, jakby wciąż odznaczał się młodzieńczym wigorem i, że tak powiem, zdolnością oceny sytuacji.
Wiem, że rozbieżność między wizerunkiem publicznym a tym, w jaki sposób ktoś postępuje prywatnie, jest jedną z cech ludzi dążących do władzy i ją dzierżących. Jednak w przypadku Franklina widać to bardzo wyraźnie. Jak pisał inny z jego biografów, Carl Van Doren, „podczas porannej litanii modlił się, aby nie wodzić go na pokuszenie, jednakże owo pokuszenie nadchodziło wraz z nadejściem nocy. Wybierał się do kobiet wygłodniały, w tajemnicy i pośpiechu”.
Franklin w rzeczy samej był mężczyzną wielu pasji, niektóre z nich wykraczały poza kwestie swobody czy nawet libertarianizmu. W końcu jest to przecież jedyny człowiek na świecie, którego włączono w poczet galerii sław zarówno amerykańskiego związku szachowego, jak i międzynarodowej ligi pływackiej. Już samo to o czymś świadczy.
Niezależnie od tego, jak wiele wad mają ludzie u władzy, to faktem jest, że od kiedy gromadzimy się w społeczności, potrzebujemy przywódców, którzy pomogą nam się chronić przed nami samymi.
Podczas swoich badań natknąłem się na Problem z władzą, czyli setny odcinek animowanej serii He-Man i władcy wszechświata, gdzie Zbrojny Rycerz, znany też jako Duncan, wypowiada te właśnie mądre słowa:
Chcę porozmawiać z wami dzisiaj o bezpieczeństwie. Wypadki nie chodzą wyłącznie po innych ludziach. Mogą się one przydarzyć również wam. Możecie jednak dołożyć starań, by im zapobiec. Stosowanie pasa bezpieczeństwa podczas jazdy samochodem pomaga ratować życie i zapobiega poważnym obrażeniom. I wiem, że słyszeliście już, żeby nigdy nie bawić się zapałkami, ponieważ w ten sposób igra się z ogniem. Ten z kolei może spalić wasze zabawki, wasz dom, a nawet waszą rodzinę czy was samych. Dlatego też słuchajcie zdrowego rozsądku i myślcie nad tym, co robicie: zawsze lepiej dmuchać na zimne.
Dobrze powiedziane, Duncan, dokładnie to robią dla nas nasi prawodawcy i ludzie, którym powierzamy władzę, prawda? Ratują nas przed sytuacjami, w których jeździmy bez zapiętych pasów czy bawimy się zapałkami. A ustalane przez nich prawa z pewnością stanowią przykłady „zdrowego rozsądku”, czyż nie? Och, Duncanie, chciałbym, żeby tak było. Gdyby tylko niektórzy spośród członków naszych elit intelektualnych i ludzi u władzy spędzali mniej czasu w szkole, a więcej na oglądaniu He-Mana i władców wszechświata, nam wszystkim żyłoby się znacznie przyjemniej.
Niektóre z praw wynikają z uprzedzeń czy wierzeń religijnych, które często zmieniają się zgodnie z tym, w którą stronę zawieje akurat teologiczny wiatr, ale są też takie, które w głowie zupełnie się nie mieszczą.
Jednakże skoro już jesteśmy przy lasującej mózg legislaturze, pozwólcie, że obalę pewien mit, istotny zwłaszcza dla przyszłych matek, które planują odwiedzić Wielką Brytanię: sikanie do policyjnego hełmu zaiste nie jest zgodne z prawem! Krąży popularne przekonanie, że członkowie sił porządkowych są zobligowani pomóc ciężarnej, gdy ta rozpaczliwie potrzebuje sobie siknąć, i wbrew internetowym oraz prasowym artykułom powinno być wręcz przeciwnie, to jest kobieta taka nigdy nie powinna zakładać, że może sobie ulżyć do czapki konstabla. Zgoda na takie zachowanie może wystąpić jedynie wtedy, gdy jesteście fanami australijskiego krykieta i przebywacie w Anglii akurat podczas rundy eliminacji do turnieju The Ashes… (Właściwie wiecie co? Może lepiej najpierw się upewnijcie, czy to aby na pewno prawda).
Niekiedy elity lubią nadużyć władzy i skorzystać z istniejących praw, zwłaszcza gdy czują, że społeczeństwo zmienia się w sposób, który może im zagrozić. Pozwólcie, że ujmę to, korzystając z fachowej socjologicznej terminologii: gdy zapędzi się ich w kozi róg, pokazują pazurki.
W takich chwilach ludzie u władzy lubią na przykład rozpuścić niedorzeczne pogłoski czy nawet fałszywe teorie, co do których mają nadzieję, że pozwolą im one wymusić społeczne zmiany albo nawet cofnąć dane społeczeństwo do czasów, kiedy to ich kontrola była niezagrożona.
Jeden z bardziej dziwacznych przypadków, w których chodziło o takie właśnie zmiany, opisuje nasza kolejna historia, w której na swój sposób wymieszały się rowery, prawa kobiet i technologia wyrobu spodni.
Na rowery i w drogę
Pod koniec XIX wieku patriarchat został zaatakowany z pewnej niedocenianej dotąd broni. Nie mam na myśli coraz głośniejszego domagania się prawa głosu czy możliwości zdobywania wyższego wykształcenia. Nie chodziło mi nawet o powstanie związków zawodowych pośród pracujących w fabrykach kobiet. Nie, rzecz rozbijała się o coś znacznie mniej groźnego, co jednak przeraziło mężczyzn lękających się zmian… Chodziło bowiem o rowery.
W 1896 roku na łamach „Munsey’s Magazine” padły słowa:
Zdaniem mężczyzn rower był początkowo ledwie zabawką, kolejną maszyną na liście urządzeń, które były im znane zarówno w pracy, jak i w czasie wolnym. Dla kobiet był to jednak rumak, na którym wjechały prosto do nowego świata.
Sądzę, że to sama czynność jazdy najbardziej zaniepokoiła męskie towarzystwo. Jeżdżenie na rowerze w wiktoriańskiej sukni byłoby dosłownie niemożliwe, dlatego kobiety walecznie usiłowały powstrzymać suknie przed podwiewaniem przez wiatr czy przed przerzuceniem całego ciężaru na jedną stronę albo też – co być może najbardziej niebezpieczne – dbały o to, by materiał nie wkręcił się w pedały czy szprychy. Taka przejażdżka była dla kobiet bardziej niebezpieczna również dlatego, że musiały one czasem mierzyć się również z wyzwiskami czy nawet kamieniami ciskanymi w ich stronę przez bigoteryjnych przechodniów. I zapomnijcie o noszeniu spodni przez kobiety, na to zupełnie nie było szans.
A jednak kilku pomysłowych jegomości wpadło na zaprojektowanie spódnicy, którą można było odpowiednio dostosować. Była to suknia z systemem bloczków, pętelek i guzików, dzięki którym kobieta, kiedy akurat miała ochotę wybrać się na rower, mogła przerobić swoją kłopotliwą suknię na coś bardziej odpowiedniego.
Innym rozwiązaniem byłoby z pewnością namówienie mężczyzn, żeby poszli po rozum do głowy, ale zamiast tego woleli oni ustanawiać prawa uciskające rowerzystki. Kobieta na rowerze musiała znosić znacznie więcej surowych i seksistowskich reguł niż jej koledzy rowerzyści, których tak naprawdę nie ograniczały absolutnie żadne zasady. Taki szczególnie protekcjonalny nakaz można odnaleźć w publikacji z 1895 roku, gdzie redakcja „New York World” doradzała kobietom na rowerach: „Nie odmawiajcie pomocy podczas prób wjechania na górkę”.
Jednakże najbardziej podstępna próba powstrzymania kobiet z klasy średniej oraz tych z wyższych klas przed jazdą na rowerze nadeszła ze strony lekarzy. Ostrzegali oni, że czynność ta skutkuje dotykającą jedynie kobiety przypadłością zwaną „rowerowym grymasem”.
Periodyk „Literary Digest” wydrukował w 1895 roku takie właśnie niedorzeczne ostrzeżenie:
Nadmierny wysiłek w pozycji wyprostowanej oraz nieświadomy trud wynikający z konieczności utrzymania równowagi mają tendencję do powodowania znużonego, wręcz wycieńczonego grymasu rowerowego.
Później mowa jest o tym, że u rowerzystek zaobserwowano trzy symptomy:
Zwykle są one zaczerwienione, z rzadka jednak blade, częstokroć z mniej lub bardziej ściągniętymi ustami, a do tego zaobserwowano u nich początki cieni pod oczami oraz nieodłączny wyraz zmęczenia na twarzy.
Inne pisma zaś donosiły, w jaki sposób zmieniają się wyrazy twarzy rowerzystek, pisząc o „charakterystycznym zaciętym wyrazie, zaciśniętej szczęce i wybałuszonych oczach”.
Choć niektórzy lekarze twierdzili również, że rowerowy grymas może dotknąć również mężczyzn, to wszyscy w zasadzie zgodzili się co do tego, że w grupie szczególnego ryzyka znajdują się jednak kobiety, jako że jazda rowerem wymagała naprawdę wiele wysiłku i dobrego zmysłu równowagi, a były to cechy, których najwyraźniej nie łączono w tamtych czasach z paniami.
Zdarzały się również historie i artykuły na temat aktorek, które straciły głos z powodu głębokiego oddychania, koniecznego podczas jazdy na rowerze, a także opowieści o słynnych tancerkach, które nie mogły kontynuować kariery, ponieważ nadmiernie rozbudowały swoje łydki.
Kobiety ostrzegano przed niebezpieczeństwami jazdy na siodełku i przed szkodliwymi wibracjami, które mogły prowadzić do problemów z płodnością. Niektórzy szarlatani twierdzili nawet, że kobieta jeżdżąca na rowerze lekko się prowadzi. Pewien doktor – Garrigue – pisał o zdrożnym siodełku, które przeprowadza u kobiet „masaż intymny”, co może jego zdaniem prowadzić do upadku moralnego.
Najbardziej kuriozalnym spośród wszystkich kobiecych schorzeń rzekomo powodowanych przez rowery jest przypadłość zwana cyklomanią. Było to jakoby uzależnienie od jeżdżenia na rowerze prowadzące do euforii podobnej do stanu po zażyciu narkotyków, a osiągnąć można było ten stan poprzez jazdę do punktu zupełnego wyczerpania. Wydany w 1896 roku poradnik o nazwie Bicycling for Ladies zawierał następujące ostrzeżenie:
Spalanie stanowi formę rowerowego upojenia. Można ją zaobserwować u kobiet, które jeżdżą szybko i kompulsywnie, często szukając do tego celu wzniesień, tak by narazić ciało na jeszcze większy wysiłek. Kiedy dostrzeżecie rodzinę podczas przejażdżki i matka nie jedzie na swoim miejscu, tylko z przodu przed resztą, to właśnie jest pewna oznaka. Kobietę tę opętał paskudny demon cyklomanii!
Na szczęście do XX wieku większość tych ohydnych teorii udało się strącić w otchłań oznaczoną mianem szarlatanerii. Obecnie rowery traktuje się niemal wszędzie jako środek transportu zdrowy zarówno dla ciała człowieka, jak i dla środowiska. Głównym zagrożeniem jest nie wpływ dwóch kółek na kobiety, ale rezultat wystawienia na widok publiczny mężczyzn w średnim wieku przyodzianych w trykoty z lycry. Nie ma się co oszukiwać, chłopaki: jeśli kształtem czy rozmiarem jesteście zbliżeni do mnie i nadal chcecie śmigać na rowerze w obcisłych gatkach, to cóż, gwarantuję, że będziecie wyglądali w nich jak stos opon.
Papuga Jacksona, pierwsze wulgarne ptaszysko
We współczesnym świecie myślenie na temat prezydentów często prowadzi nas do psów. Obamowie mają Bo, Nixonowie mieli Paszę, Vicky i Króla Timahoe. Z kolei państwo Kennedy mieli cztery psy, w tym prezent od Chruszczowa, który wabił się Puszinka. Mówiono nawet, że matka Puszinki była jednym ze słynnych radzieckich psów, które poleciały w kosmos.
Jednakże gabinet Donalda Trumpa jest zupełnie wolny od zwierząt (chyba że policzymy Marlona Bundo, czyli królika Mike’a Pence’a, a także Jareda, rzecz jasna).
Co dziwne, to właśnie ptaki, a w szczególności papugi, były ukochanymi zwierzętami domowymi prezydentów – choć przez połowę stulecia było przecież inaczej.
Waszyngtonowie mieli papugę. Thomasa Jeffersona przedrzeźniał Dick. Ulysses S. Grant podobno również trzymał papugę, a syn jego szefa, Thomas „Tad” Lincoln, był kochającym właścicielem pewnego indyka zwanego Jack. Teddy Roosevelt miał kilka papug, z kolei William McKinley aż do czasu, gdy go zamordowano, opiekował się papugą, którą nieco sarkastycznie nazwano The Washington Post.
Być może jednak najbardziej osławionym ptakiem ze wszystkich rezydujących w Białym Domu była afrykańska papuga popielata o imieniu Poll należąca do Andrew Jacksona.
Poll został wręczony w prezencie jego żonie, Rachel. Niestety zmarła ona tuż przed uroczystym wprowadzeniem męża na urząd w 1829 roku. Poll natomiast zdołał dotrzeć do rezydencji przy Pennsylvania Avenue, gdzie nowy prezydent został tym samym głównym towarzyszem żako.
Nie zapominajmy też, że Jacksonowi nadano przydomek „Stary Orzesznik” jako wyraz uznania dla jego twardości i siły. Zabił przecież mężczyznę za oszustwo na wyścigach konnych, wziął udział w zatrważającej liczbie pojedynków. Cholera, przecież ten facet w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat pobił swoją laską niedoszłego zabójcę po tym, jak pistolet pechowca nie wypalił.
Aby powiedzieć więcej o naturze Jacksona, można by się odnieść do jednej z pierwszych rzeczy, które zrobił po przyjeździe do Białego Domu – kazał mianowicie zainstalować tam ponad tuzin spluwaczek.
Najwyraźniej miał on jednak bzika na punkcie Polla i spędzał z ptakiem sporo cennego czasu. Wziąwszy pod uwagę niektóre spośród nawyków, które Poll przejął od właściciela, być może zbyt długo przebywali razem. Nie trzeba się nazywać David Attenborough, żeby zdać sobie sprawę, że taki ptak – obdarzony długością życia typową dla papug – adoptowany przez właściciela w podeszłym wieku może żyć dłużej niż on. I tak też się stało, Poll był jednym z głównych gości honorowych, podczas gdy w 1845 roku składano ciało Jacksona na wieczny spoczynek. Uczestnictwo papugi podczas ceremonii nie trwało długo.
Kolejny fragment uwieczniono wraz z resztą zapisków czcigodnego Williama Menefee Normenta, którego cytuje się w trzecim tomie Andrew Jackson and Early Tennessee History :
Przed kazaniem, kiedy jeszcze tłum się gromadził, pewna szelmowska papuga, trzymana w domu jako ukochane zwierzątko, podekscytowała się i zaczęła kląć tak głośno i długo, że ludzi ogarnęło oburzenie.
Autor kontynuuje temat, twierdząc, że ptak „wypuścił z siebie istne eksplozje wulgaryzmów” oraz że żałobnicy byli „przerażeni i zdumieni zupełnym brakiem szacunku ze strony ptaka”.
Polla w końcu gdzieś przeniesiono – nikt tak naprawdę nie wie dokąd. Lubię jednak myśleć, że jego duch uśmiechał się tajemniczo, kiedy sto trzydzieści lat później Nixona zmuszono do ujawnienia tamtych owianych złą sławą taśm, kiedy to cały świat po raz kolejny zyskał wgląd do zakamarków prezydenckiej bezbożności.
Bluzgi, niedźwiedzie i uroczysty nastrój
Muszę przyznać, że nigdy nie stroniłem od wulgaryzmów. Jeszcze jako młody katolicki chłopiec nie miałem podczas spowiedzi świętej za dużo grzechów do wyznania z wyjątkiem tego, że przeklinałem. Nie ma się zresztą czym chwalić, ale moją wiedzę na temat stacji Drogi Krzyżowej zawdzięczam temu, że jako jedenastolatek używałem dość obscenicznego słownictwa.
Kiedy wiele lat później rozpocząłem pracę w radiu, stworzyłem nawet postać, która miała mi umożliwić przeklinanie na antenie… No cóż, prawie mi się to udało.
Keith the Moravian Swearing Bear powstał jako odpowiednik redaktorki rubryki porad osobistych, tyle że dla słuchaczy stacji. Ludzie pisali na temat swoich problemów, a następnie Keith (odgrywany przez niżej podpisanego) wymyślał każdemu po kolei w niewybrednych słowach, a producent programu, biedaczysko, musiał to wszystko tak zmontować, żeby wyciąć najgorsze bluzgi. W historii istnienia programu przedarł się na antenę tylko jeden wulgaryzm.
No dobra, może nie był to zbyt wysublimowany pomysł, ale Keith miał naprawdę sporo wiernych słuchaczy pośród naszych odbiorców. Cieszył się popularnością do tego stopnia, że wypuściliśmy nawet linię podkoszulków z gburowatym misiem na froncie, który mówił: „Na co się kwa gapisz?”. Nieźle się sprzedała i nadal czuję jakąś niestosowną dumę na wspomnienie jednego z fanów Keitha mającego na sobie tę właśnie koszulkę – na własne oczy widziałem, jak wyprowadzono go na zewnątrz stadionu Sydney Cricket Ground.
Dobra, zanim zapytacie, dlaczego Keith pochodził akurat z Moravii, to mogę wam powiedzieć tylko tyle, że jego pierwszy scenopis stworzyłem na odwrocie podkładki pod pewne piwo.
Zdaniem mojej żony jestem kimś w rodzaju „uśpionego ordynusa”. Zawsze spieszę z wyjaśnieniem: nie oznacza to, że nocami budzę się z krzykiem z jakiegoś straszliwego snu, po prostu zdarza mi się przeklinać i śmiać pod nosem niczym niesforny uczniak nawet w chwilach, kiedy wszyscy są już pewni, że śpię.
Tak więc jestem z przekleństwami zaprzyjaźniony od dawna.
Obecnie, kiedy myślimy o wulgaryzmach, często kojarzą nam się z obscenicznym słownictwem, mającym na celu obrażenie kogoś. Jest to oczywiście zawsze subiektywne i zależy od wrażliwości zarówno nadawcy, jak i odbiorcy komunikatu. Jednak przez bardzo długi czas nijak się to miało do definicji przeklinania. Aby zrozumieć kodyfikację komunikatów wulgarnych w Anglii Tudorów i Stuartów, należałoby przeczytać pewien fantastyczny esej spisany przez profesora Johna Spurra z Uniwersytetu w Swansea, zatytułowany „Damn your Blood”: Swearing in early modern English , który stanowi fascynującą lekturę, a przy tym udało się w nim uchwycić naturę przeklinania przeniesionego ze średniowiecza do angielszczyzny jako języka mówionego, który potrafilibyśmy rozpoznać współcześnie.
Spurr pisze:
Bluźnierstwa z czasów Tudorów i Stuartów czy ery Szekspira w dalszym ciągu biją po oczach, przewijają się bowiem w sztukach, podczas zeznań na salach sądowych i w innych niezliczonych miejscach. Są uderzająco różne od brzydkich słów, których sami używamy. Przeklinanie – uroczyste czy też bluźniercze – było kwestią religijną. I chodzi tu zarówno o przysięgę składaną Bogu, aby zagwarantować szczerość swoich oświadczeń, jak i o bluźniercze przywoływanie imienia Pana Boga nadaremno.
Można słusznie przyjąć, że bluźnierstwa natychmiast rozzłościły dobrych mieszkańców miasteczka i wioski. Ale tych, którzy nadużywali „przysięgi na Boga” i trywializowali tę świętą więź, również czekała kompromitacja, tak jak ludzi składających podobne deklaracje, aby poprzeć jakikolwiek fałsz. Pozostałości tego drugiego są zresztą widoczne po dziś dzień w prawach dotyczących krzywoprzysięstwa. Nigdy nie było to jednak tak oczywiste, jako że przez wieki ludzie modyfikowali przysięgi zgodnie z aktualnie panującą lingwistyczną i społeczną modą, zmieniając się i adaptując do języka przysiąg i bluźnierstw, które są z nami do dziś.
Spurr przywołuje szesnastowieczny wiersz protestanckiego kaznodziei, aby zademonstrować przesyt tychże przysiąg, które wówczas stosowano, oraz tego, że postrzegano je jako sposób osłabienia i wypaczenia pierwotnej intencji składanej przysięgi:
Jedni przysięgają na boże paznokcie, jego serce i zwłoki,
inni zaś ślubują na ciało, krew i jego stopę,
jeszcze inni na trzewia, jego życie i dobroć serca,
niektórzy chcieliby, aby przysięgi te ustały,
więc ślubują bez pokrycia, puste jako te ich mózgi,
na koguta, na ciasto i na gęsie skrzydło,
na mysi krzyż i Świętego Kurczaka,
niektórzy nawet na diabła, tak bardzo są ślepi.
Wprowadzano nowe prawa i ścigano ludzi nie tylko za wulgaryzmy, ale także za zwyczajne używanie imienia Pana Boga swego nadaremno. Profesor Spurr opowiada historię kobiety z Essex, Margaret Jones, którą aresztowano za przysięganie z pomocą najbardziej przeklętych słów, wliczając w to boskie rany i boże serce. Skarcona przez wikariusza odpowiedziała mu, co Spurr opisuje w ten sposób:
Lepiej, żeby przeklinała na serce Chrystusa niż na jego zęby. Wiele zatem przeklinając, wyrzuciła gwałtownie ręce i zdzieliła wikarego , po czym ruszyła za nim, bluźniąc, z jednego końca miasta na drugi.
Sami rozumiecie – gdyby tylko poczekała kilkaset lat, zostałaby pewnie uwielbianą gwiazdą jakiegoś programu telewizyjnego w stylu Ye Olde Real Housewives of Essex i nie doczekałaby się zarzutów u lokalnego sędziego.
Spurr wyjaśnia dalej, że ówczesne nastawienie do przeklinania było podobne do
infekcji, zakażenia czy powodzi. Był to grzech zdolny potępić duszę osoby przeklinającej i mógł nawet sprowokować natychmiastową karę z wysokości . Duchowni zachęcali swoje zbory, aby nie tylko unikali śmiałych przysiąg libertynów , ale też aby zważali na „drobniejsze przysięgi na wiarę i wszystkie świętości; wystrzegajcie się również bluźnierstw i wzywania imienia Pana Boga swego nadaremno, mając na względzie fakt, iż w oczach Pana takie osoby nie będą bez winy”.
W okresie swych rządów Jakub I Stuart wprowadził kilka praw ograniczających przysięgi, porządkując panujące wtedy podejście.
Kiedy marynarzowi Robertowi Abbotowi wypsnął się wianuszek przekleństw, ukarano go stosownie za sześć „na Boga” oraz sześć „przeklinam twój ród”. Co ciekawe, w późniejszym wyszczególnieniu widzimy, że w sekcji z frazą „przeklinam twój ród” mamy podział niejako na osobne wątki. Przede wszystkim wypunktowano sam akt rzucania na kogoś przekleństwa, a do tego chodziło o użycie klątwy w formie bluźnierstwa.
Oba te wątki, które w czasach współczesnych uznano by za zupełnie do siebie nieprzystające, przez całe wieki były znacznie mocniej ze sobą splecione.
Wygląda więc na to, że przeklinanie było niegdyś równie złożonym tematem jak teraz, natomiast same prawa dotyczące przeklinania są absolutnie bezużyteczne. Nasze społeczeństwo przeszło proces stopniowego zeświecczenia i natura wulgaryzmów naturalnie się zmieniła – język i moralność ze swojej natury ulegają przeobrażeniom.
Poza tym wiemy, jakie to cholernie przyjemne uczucie móc rzucić czasem mięsem, kiedy akurat człowiek czuje taką potrzebę. I nie zapominajmy o ludziach, którzy korzystają z eufemizmów w stylu „kurczę blade”, „motyla noga” czy „niech to dunder świśnie”, bo oni na swój sposób przecież też przeklinają. Po prostu zawiesili sobie poprzeczkę znacznie niżej niż reszta.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Jeśli nie zaznaczono inaczej, przekłady oraz przypisy pochodzą od tłumacza (przyp. red.).