Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

To ostatnie lato - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To ostatnie lato - ebook

Lato 1930 roku. Młoda i utalentowana Effie Gillies całe swe życie mieszka na szkockiej wyspie St Kilda. To tu, w tym dzikim, oddalonym od świata zakątku po raz pierwszy spotyka przystojnego lorda Dumfriesa, w którym się zakochuje. Po kilku miesiącach ścieżki tych dwojga ponownie się splatają… Effie, zmuszona do opuszczenia swej pięknej wyspy wraz z innymi mieszkańcami, trafia do posiadłości lorda. Łączy ich uczucie, jednak w otoczeniu dziedzica rodu nie ma zgody na związek między osobami z tak różnych światów! Kiedy wkrótce po ewakuacji na wyspie zostaje znalezione ciało, wybucha skandal. Marzenia Effie o przyszłym szczęśliwym życiu zdają się lec w gruzach…

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-431-8
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

21 czerwca 1930 roku
Glen Bay, St Kilda

Na tra­wie sie­działy po turecku trzy młode kobiety. Słońce prze­su­wało się łagod­nie po wyso­kim łuku i kła­dło za nimi dłu­gie cie­nie. Nie­opo­dal nich na zbo­czach drze­mały owce, od czasu do czasu strzy­gąc ogo­nami, by odpę­dzić muchy. Dziew­czyny szu­kały choćby lichego schro­nie­nia przy kamien­nych mur­kach i cze­kały na trze­po­tliwy poca­łu­nek wia­tru. W naj­dłuż­szy dzień lata niebo wstrzy­my­wało oddech. Suchy skwar wisiał nad nimi niczym pod­wią­zana zasłona. Palce kobiet poru­szały się zgod­nym ryt­mem, gdy rwały pióra z pta­sich tru­cheł, a biały puch pstrzył łąkę niczym kobie­rzec sto­kro­tek.

Flora przy­ci­snęła skroń wierz­chem dłoni.

– Nie będzie mi tego bra­ko­wać.

– No pew­nie, że nie. Nie będziesz tego nawet pamię­tać – sko­men­to­wała Effie, obda­rza­jąc ją krzy­wym spoj­rze­niem. – Będziesz wielką panią w wiel­kim domu, będziesz miała szminkę i radio i zapo­mnisz, że kie­dyś musia­łaś sku­bać ful­mary.

Flora nadęła się dum­nie, zachwy­cona tą per­spek­tywą.

– Musi­cie mnie odwie­dzić. James mówi, że na każdą z was zawsze będzie cze­kać pokój, dosta­nie­cie też nowe sukienki, będziemy cho­dzić na przed­sta­wie­nia, jadać w restau­ra­cjach…

Mha­iri ścią­gnęła brwi.

– W praw­dzi­wych restau­ra­cjach?

Effie się roze­śmiała.

– Tak! W naj­praw­dziw­szych loka­lach, gdzie cię wyrę­czą i nie będziesz musiała osku­bać i przy­rzą­dzać ptaka sama.

– Och… To pew­nie miło.

– James mówi, że w Glas­gow można by wycho­dzić na mia­sto codzien­nie przez mie­siąc i ani razu nie zjeść kola­cji w tym samym miej­scu. – Flora odrzu­ciła z twa­rzy dłu­gie, ciemne włosy.

– Póki brzuch mam pełny, za bar­dzo nie dbam, co w nim jest. – Effie wzru­szyła ramio­nami.

Dło­nie Mha­iri zasty­gły. Jej nagła bez­czyn­ność wybiła pozo­stałe z rytmu. Pod­nio­sły wzrok i zoba­czyły, że Mha­iri przy­gryza wargę i stara się powścią­gnąć łzy.

– Ciii, Mha­iri – rzu­ciła szybko Flora. – Nic ci nie będzie.

– Jak możesz tak mówić? Ze mną jest ina­czej niż z wami. Gdy prze­pły­niemy przez wodę, wy dosta­nie­cie wszystko, o czym w życiu marzy­ły­ście. Ale ja wszystko stracę. I nie da się tego powstrzy­mać.

– Fala się wzbije i na cichej wodzie, Mha­iri – powie­działa Flora. Pogła­dziła ogni­ste włosy przy­ja­ciółki i chwy­ciła ją za rękę. – Musisz po pro­stu uwie­rzyć, że twoje szczę­ście kryje się gdzie indziej.

Mha­iri wyrwała jej dłoń.

– Cią­gle to powta­rzasz, ale… Pro­szą mnie o zbyt wiele! – Jej szare oczy gorzały. Rzadko ule­gała gnie­wowi. Z natury była łagodna i serce miała otwarte, lecz ani jedno, ani dru­gie się jej nie przy­słu­żyło, i tak oto zna­la­zła się w trud­nej sytu­acji.

– Wiem. Ja też była­bym roz­ju­szona. Osza­la­ła­bym z żalu, gdy­bym to ja miała to zro­bić – zgo­dziła się z nią Flora z prze­ję­ciem. – Ale ty jesteś lep­sza niż ja. Jesteś dobra na wskroś. A u mnie dobroci tyle, co kot napła­kał.

– Aż taka zła nie jesteś – zaopo­no­wała Effie, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Nie? Tracę cier­pli­wość, gdy wiatr zmierzwi mi włosy. Prze­kli­nam, gdy w kościele walnę się w kolano. Gdyby nie to… – Ujęła swą piękną twarz w dło­nie. – …już dawno zrzu­ci­liby mnie z urwi­ska.

Na krótką chwilę zapa­dła cisza. Flora powoli uśmiech­nęła się szel­mow­sko.

Mha­iri zaśmiała się cicho wbrew sobie.

– Wcale nie – zła­jała Florę i z czu­ło­ścią trzep­nęła ją w kolano. – Masz masę zalet.

– Piękny ze mnie potwór – oświad­czyła na prze­kór Flora. Nie wyglą­dała na prze­jętą w naj­mniej­szym stop­niu. – A Effie to dzi­kie blond czu­pi­ra­dło…

– Ej! – obu­rzyła się Effie. Dłu­gie spodnie zakry­wały liczne strupki na kola­nach i łyd­kach, powstałe, gdy łaziła po ska­łach.

– Ty jesteś z nas naj­lep­sza, Mha­iri. Nie­moż­liwe, by nie cze­kała cię nagroda. Już się zbliża – oświad­czyła Flora z typową dla sie­bie deter­mi­na­cją. – Nawet jeśli ty tego nie widzisz. Musisz wie­rzyć, że to nastąpi.

Mha­iri smutno pokrę­ciła głową, nie komen­tu­jąc słów kole­żanki. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach pasja Flory prze­ko­na­łaby je wszyst­kie, że niebo jest zie­lone, a morze czarne, ale Mha­iri nie pra­gnęła wyobra­żać sobie nie­po­ję­tej przy­szło­ści, skoro aspi­ro­wała jedy­nie do tego, co już miała. Gdy­byż tylko mogły tu zostać… Ale wyzna­czono im ścieżki i tego nie dało się już zmie­nić. Musiały pod­dać się losowi.

– Z tobą zresztą jest tak samo.

Effie się wzdry­gnęła, a oddech uwiązł jej w gar­dle, gdy baczne spoj­rze­nie Flory spo­częło na niej. Zamknęła oczy. Pra­gnęła, by oka­zało się to prawdą, lecz wie­działa, że aby jej życie poto­czyło się szczę­śli­wie, będzie musiała się bar­dziej posta­rać, niż tylko wsiąść do łodzi. Jej przy­szłość nie uka­zy­wała się nie dla­tego, że kryła się w odle­głym cza­sie czy odmien­nym miej­scu, lecz dla­tego, że roz­cią­gało się przed nią widmo cze­goś nie­wy­sło­wio­nego. Nie do pomy­śle­nia. Wisiało nad Effie nie­ustan­nie niczym roz­ko­ły­sana kosa nad jej głową – czy kopała torf, czy pie­liła grządki. Ten cień, który czaił się w jej snach.

– Tam będziesz wolna – zapew­niła Flora żar­li­wie.

Effie prze­łknęła ślinę i poki­wała głową. Chcia­łaby w to wie­rzyć. Przez dłuż­szą chwilę wszyst­kie mil­czały. Na­dal zakra­wało na nie­po­do­bień­stwo, że coś strasz­nego może się im przy­da­rzyć tutaj, na ich ustron­nej wyspie, tego lata jed­nak wszystko się zmie­niło.

– Zostało jesz­cze tylko kilka tygo­dni, ale na wszelki wypa­dek musisz być gotowa – rze­kła Flora. – Musisz kopać za przy­nętą, póki jest odpływ.

– Wiem. – Effie pomału zbie­rała potrzebne rze­czy. Z roz­my­słem robiła prze­rwy mię­dzy drob­nymi kra­dzie­żami, żeby nikt nie zauwa­żył braku liny czy zardze­wia­łego noża, który leżał kie­dyś na dnie łódki. Potrze­bo­wała jesz­cze jed­nej rze­czy, ale wie­działa, że nie znaj­dzie jej na wyspie. – Już pra­wie wszystko gotowe, jeżeli tylko kapi­tan McGre­gor mi pomoże.

– Kiedy pod­nosi kotwicę? – zapy­tała nie­spo­koj­nie Mha­iri.

Effie zer­k­nęła na zacho­dzące słońce, by osza­co­wać porę dnia. Słońce znaj­do­wało się poni­żej kli­fów Mul­lach Bi, do zapad­nię­cia zmroku zostało nie wię­cej niż trzy godziny. Ale skoro cze­kała ją dwu­go­dzinna mar­szruta na koniec wyspy…

– Już nie­długo. Muszę wra­cać. – Pod­wi­nęła nogi, by wstać, lecz Flora chwy­ciła jej dłoń.

– Zanim pój­dziesz.

Sie­działy w nie­wiel­kim kręgu, oto­czone sym­fo­nią grzmią­cego morza i świer­gotu strzy­ży­ków.

– Wiem, że jest trudno. Wam dwóm jest naj­trud­niej. Za kilka mie­sięcy nasze życie na zawsze się zmieni. Wyje­dziemy stąd i wszystko będzie ina­czej. Wszy­ściutko. Coś zmieni się na lep­sze, coś na gor­sze. Ale wiem też, że przyj­dzie dzień, kiedy wró­cimy pamię­cią do tej chwili, gdy sie­dzia­ły­śmy we trzy na tra­wie, we wło­sach mia­ły­śmy pióra, a u stóp mar­twe ptaki, i coś z tego się uchowa.

– Co? – Mha­iri zamru­gała.

– My. To. – Flora ści­snęła dło­nie przy­ja­ció­łek. – Zawsze będziemy dziew­czę­tami z St Kildy, nie­za­leż­nie od tego, gdzie nas los zanie­sie. Mama cią­gle powta­rza, że jeśli trzy osoby o czymś wie­dzą, to żaden sekret, ale w naszym przy­padku się myli. Tylko my trzy będziemy wie­działy, co robimy. – Przy­ło­żyła palec do ust. – Jeste­śmy sio­strami, prawda?

Mha­iri potak­nęła, Effie rów­nież. Flora poczuła dziwny ucisk w gar­dle. Nie ule­gała sen­ty­men­tom, lecz emo­cje pró­bo­wały się prze­bić przez jej grubą skórę. Wstała i się wypro­sto­wała. Jej smu­kłe ciało przy­po­mi­nało patyk – było twarde, lecz kru­che.

– Wrócę, gdy będę mogła.

Odwró­ciła się i ruszyła przez grań. Za ple­cami czuła ich nie­po­kój. Chciała zostać z przy­ja­ciół­kami, uda­wać, że wciąż są tylko dziew­czyn­kami, a życie, nawet jeśli nie jest łatwe, to przy­naj­mniej spra­wie­dliwe. Te dni jed­nak uto­nęły w morzu wraz z innymi zacho­dami słońca. Wie­działa, że nad­szedł czas, by sta­wiła czoła przy­szło­ści. Flora miała słusz­ność, zawsze miała rację: trwał odpływ. Przy­szła pora kopać przy­nętę.Rozdział 1

Mie­siąc wcze­śniej
13 maja 1930 roku

Na plaży uja­dały psy. Trzy sta­ruszki wyszły na próg swo­ich domów i ze ścią­gnię­tymi brwiami zapa­trzyły się w łuk zatoki. Trwał odpływ, cały dzień brzegi sma­gał gniewny wiatr, wzbi­ja­jąc fale, nad któ­rymi ptaki krą­żyły z zachwy­tem.

Effie nie ruszyła się z miej­sca. Sie­działa na kamie­niu do doje­nia z policz­kiem przy brzu­chu Iony i spo­koj­nie, obo­jęt­nie napeł­niała sko­pek. Wie­działa, że minie jesz­cze jakieś dwa­dzie­ścia minut, nim łódź opły­nie cypel, choć przy tym wie­trze praw­do­po­dob­nie nastąpi to szyb­ciej. Jej col­lie Świer­gotka, z brą­zo­wym pyskiem i białą plamką na oku, sie­działa przy niej i strzy­gła uszami, spo­glą­da­jąc na wodę. Wycze­ki­wała intru­zów z odle­głych mórz, lecz nie zamie­rzała odstą­pić od Effie.

Dziew­czyna przy­pa­try­wała się prze­miesz­cza­ją­cym się miesz­kań­com wio­ski z usy­tu­owa­nego wyżej punktu obser­wa­cyj­nego. Zaułek do doje­nia znaj­do­wał się mniej wię­cej w jed­nej trze­ciej stoku i widok stąd zawsze cie­szył jej oczy. Był wto­rek, co ozna­czało pra­nie. Widziała, jak młode kobiety stoją w poto­kach z pod­ka­sa­nymi spód­ni­cami, piorą płótna i roz­ma­wiają. Nie chcia­łyby, by ich pościel powie­wała na wie­trze przy gościach. Nie spo­dzie­wano się w tym tygo­dniu łodzi z tury­stami, jeśli to jed­nak traw­ler, nie byłoby naj­go­rzej, bo więk­szość ich kapi­ta­nów to sta­rzy zna­jomi.

W wio­sce, gdzie pry­wat­ność sta­no­wiła kon­cept czy­sto teo­re­tyczny, poni­że­nie wyni­ka­jące z wie­trze­nia pościeli przed obcymi trak­to­wano poważ­nie. Ukształ­to­wa­nie terenu spra­wiało, że poczy­na­nia miesz­kań­ców widać było nie­mal z każ­dego miej­sca w wąwo­zie: był on w kształ­cie stożka o gład­kich, lecz stro­mych zbo­czach, toną­cych w cie­niu i wio­dą­cych ku strze­li­stym kli­fom opa­da­ją­cym z dru­giej strony nie­mal pio­nowo do huczą­cego morza. Na połu­dnio­wym wscho­dzie jed­nak roz­stę­po­wały się one, dając dostęp do kamie­ni­stej plaży. Na całej wyspie nie było innego miej­sca, gdzie można by przy­bić do brzegu, wokół bowiem sza­lały wzbu­rzone fale. Szczę­śli­wym tra­fem sąsied­nia wyspa Dun – będąca led­wie chu­dym skraw­kiem skał – sty­kała się nie­mal z brze­gami Hirty i two­rzyła natu­ralny falo­chron, dzięki czemu Vil­lage Bay sta­no­wiła bez­pieczną przy­stań w skłę­bio­nych wodach pół­noc­nego Atlan­tyku. Pod­czas sztor­mów mogło się tu skryć aż dwa­dzie­ścia stat­ków.

Rybacy, wie­lo­ryb­nicy, mary­na­rze – wszy­scy bez wyjątku, chro­niąc się tu, wzno­sili peany na temat widoku gościn­nej i przy­tul­nej wio­ski wtu­lo­nej pod bar­czy­sty nawis, z dymią­cymi komi­nami i migo­tem lamp naf­to­wych. Szare kamienne domki sąsia­do­wały ze star­szymi tra­dy­cyj­nymi chat­kami, stop­niowo opusz­cza­nymi od lat sześć­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku. Zabu­do­wa­nia roz­cią­gały się po wschod­niej stro­nie zatoki i przy­le­gały do solid­nego kamien­nego wału. Gdy patrzyło się z wyso­kiej grani, przy­po­mi­nały otwartą szczękę naje­żoną zębami. Matka Effie nazy­wała je zębami wiel­ko­luda.

Poło­że­nie wio­ski zapew­niało jej ide­alną ochronę przed ostrymi wia­trami, które prze­ta­czały się po sto­kach z pręd­ko­ścią pory­wa­jącą głazy i zdzie­ra­jącą meta­lowe dachy z kamien­nych domów (przy­naj­mniej do czasu, aż wła­ści­ciel ziemi sir John Mac­Leod z Mac­Leod kazał je przy­twier­dzić meta­lo­wymi obej­mami).

Ulica – a mieli tylko jedną – była sze­roką, poro­śniętą trawą ścieżką bie­gnącą mię­dzy chat­kami a gru­bym, niskim murem wień­czą­cym działki. Tu biło serce życia na wyspie. Tutaj wszy­scy się gro­ma­dzili osło­nięci od wia­tru wła­snymi domami, w pogodne zaś dni wygrze­wali się w słońcu. Sta­ruszki sie­działy przy drzwiach, robiły na dru­tach i przę­dły. Dzieci bie­gały wzdłuż muru, przy któ­rym nie­kiedy drze­mały krowy. Każ­dego ranka męż­czyźni spo­ty­kali się przed nume­rem pią­tym i szó­stym na obrady i roz­dzie­lali pracę. Po obie­dzie zaś wie­śniacy spa­ce­ro­wali po Ulicy, by dowie­dzieć się od sąsia­dów, co wyda­rzyło się w minio­nym dniu.

Przed każ­dym dom­kiem po dru­giej stro­nie Ulicy znaj­do­wało się dłu­gie, wąskie poletko cią­gnące się w kie­runku plaży. To tutaj miesz­kańcy na pod­wyż­szo­nych grząd­kach sadzili ziem­niaki, wywie­szali pra­nie i trzy­mali zimą swoją nie­liczną trzodę. W mie­sią­cach let­nich krowy prze­pro­wa­dzano za główny wał, a stada owiec wie­dziono na pastwi­ska nad Glen Bay po dru­giej stro­nie wyspy. Glen Bay od Vil­lage Bay dzie­liła wysoka grań – Am Blaid, za którą teren opa­dał ostrym zbo­czem ku osło­nię­tej zatoczce. Nie było tam plaży z praw­dzi­wego zda­rze­nia, bowiem od pół­nocy fale nie­stru­dze­nie biły w brzeg, a choć miesz­kańcy trzy­mali tam na wszelki wypa­dek łódkę, to można nią było wypły­nąć bądź przy­bić do brzegu tylko w te rzad­kie dni, gdy domi­nu­jące wia­try zmie­niły kie­ru­nek i morze uci­chło.

Iona prze­stała prze­żu­wać i drgnęła roz­draż­niona. Effie nie­wzru­sze­nie się­gnęła po szczaw, któ­rego nazbie­rała po dro­dze, i bez słowa podała jej kolejne liście. Krowa sap­nęła z zado­wo­le­niem i Effie wró­ciła do doje­nia. W ten spo­sób na ogół spę­dzały poranki i obie przy­wy­kły do tego łagod­nego rytmu.

Kilka minut póź­niej sko­pek był nie­mal pełny. Effie wypro­sto­wała się i pokle­pała Ionę po boku.

– Dobra krówka – pochwa­liła, wstała z kamie­nia i zeszła po stoku.

Jak prze­wi­dy­wała, zza cypla Dun wychy­nął wła­śnie dziób slupu.

Przy­glą­dała się bacz­nie, jak sta­tek wpływa cicho w obję­cia zatoki, rzuca kotwicę i zwija żagle. Czyli jed­nak nie traw­ler. Kobiety będą zawie­dzione. Ten sta­tek o smu­kłym masz­cie i niskim, pod­wi­nię­tym kadłu­bie wyróż­niał się wyra­fi­no­wa­niem bar­dziej pasu­ją­cym do sza­fi­ro­wych wód u wybrzeży Fran­cji niż do obrzeży Hebry­dów.

– Swój czy wróg?!

Pyta­nie odbiło się echem w niecce.

Załoga przy­po­mi­nała zale­d­wie czarne kro­peczki, ale Effie widziała, że miej­scowi szy­kują już bączka. Męż­czyźni będą musieli nie­li­cho wio­sło­wać pod prąd ude­rza­ją­cych o brzeg fal. Pasa­że­ro­wie z pokładu slupu obrali sobie zły dzień na żeglugę. Na otwar­tej wodzie mio­tali się pew­nie jak korek, a choć cypel Dun miło­sier­nie zapew­niał schro­nie­nie, łatwo nie było. Połu­dniowo-wschodni wiatr spie­niał osło­nięte na ogół wody zatoki, aż kipiały niczym kocioł wiedźmy, i nie­po­dobna było stwier­dzić z pew­no­ścią, że uda im się zejść na ląd.

Jedno było pewne: jeżeli męż­czyźni ścią­gną ich na brzeg, wszy­scy prze­mokną do suchej nitki. Miesz­kańcy dosko­nale o tym wie­dzieli. Nikłe smużki sza­ra­wego dymu zaczy­nały już się uno­sić z komi­nów, ludzie wbie­gali do nie­du­żych cha­tek uło­żo­nych łukiem przy­po­mi­na­ją­cym kształ­tem usta roz­cią­gnięte w uśmie­chu, wno­sili suszące się pra­nie, zamia­tali obej­ścia, wzu­wali buty, prze­su­wali koło­wrotki w widoczne miej­sca, tak by goście mogli sobie je bez prze­szkód obej­rzeć.

Znali ten rytuał. Obsługa tury­stów stała się dys­kret­nym, dodat­ko­wym źró­dłem dochodu. Wykar­mić ich to nie mogło – na wyspie nie było ani jed­nego sklepu, więc na Hir­cie z pie­nię­dzy nie­wielki był poży­tek – przy­da­wały się one jed­nak, gdy chciało się popro­sić bli­żej zazna­jo­mio­nych kapi­ta­nów, by przy naj­bliż­szej oka­zji przy­wieźli jakiś rary­tas, lub gdy fak­tor zgła­szał się po czyn­sze. Albo tak jak w przy­padku Flory, by kupić szminkę w jaskra­wym kolo­rze. Widziała kie­dyś taką u odwie­dza­ją­cych wyspę pań w butach na wyso­kich obca­sach, mimo że trzy­sta owiec, które Flora wypa­sała tego lata w Glen Bay, pomadki nie doceni.

Nikt z miej­sco­wych nie rozu­miał, dla­czego wielki świat się nimi inte­re­so­wał, ale kole­dzy z lądu wspo­mi­nali poczmi­strzowi Ianowi McKin­no­nowi, ojcu Mha­iri, że pocz­tówka ze stem­plem z St Kildy ucho­dziła za godną pożą­da­nia, wręcz war­to­ściową. Jak im mówiono, reszta świata szybko porzu­cała taki tryb życia, jaki wie­dli na wyspie. Uprze­my­sło­wie­nie przy­spie­szyło zmiany w bez­pre­ce­den­so­wym stop­niu, a miesz­kańcy St Kildy prze­ista­czali się w żywe relikty i oso­bli­wo­ści z minio­nej epoki. Nie­któ­rzy być może nad nimi się lito­wali, ale wyspia­rze z St Kildy za nic mieli współ­czu­cie. W lot pojęli zasady gry i czer­pali z niej korzy­ści, z Effie na czele.

Pod­nio­sła sko­pek i zaczęła scho­dzić po zbo­czu, nie spusz­cza­jąc wzroku z czar­nych kro­pek prze­miesz­cza­ją­cych się z jed­nego koły­szą­cego się na falach statku na drugi. Wie­działa, że gdy ich odzież wyschnie, a oni dojdą do sie­bie po prze­pra­wie, nabiorą ochoty na przed­sta­wie­nie. I ona zamie­rzała im je zaofe­ro­wać.

– Gdzie to będzie? – zapy­tał ją ojciec szorstko, gdy skoń­czyła ubi­jać masło. Stał przy oknie i wyglą­dał na zewnątrz. Fajka zwi­sała mu z dol­nej wargi.

– Pew­nie na Sgeir nan Sgarbh – odparła, zamknęła wieko masel­nicy i sta­nęła przy nim. – Tam będzie lep­sza osłona od wia­tru.

– Na górze, _aye_, ale uda im się zawró­cić bączki na wodzie?

– Archie MacQu­een ma parę w łapach – mruk­nęła.

– Ale nie w nogach.

– Nie, w nogach nie. – Przy­glą­dała się trzem męż­czy­znom idą­cym Ulicą. Jed­nego roz­po­znała po cha­rak­te­ry­stycz­nym cho­dzie: był to Frank Mathie­son, zarządca wysłany przez ich gospo­da­rza Mac­Le­oda, fak­tyczny władca wyspy. Dwaj pozo­stali byli obcy. Mieli na sobie dobrze skro­jone, ciem­no­brą­zowe gar­ni­tury i weł­niane kape­lu­sze. Spod jed­nego z nich mignęły zło­to­blond włosy i opa­lony kark. Zakli­nała nie­zna­jo­mych w myślach, by się odwró­cili, bo chciała spoj­rzeć na twarz męż­czy­zny o ele­ganc­kiej apa­ry­cji, ale ścieżka skrę­cała, więc stra­ciła przy­by­szy z oczu.

Grupka, która zeszła na brzeg, oka­zała się roz­cza­ro­wu­jąco nie­wielka. Było to grono pry­watne, jak z typową dla sie­bie auto­ry­ta­tyw­no­ścią orzekł Ian McKin­non. Ozna­czało to skąpe napiwki. Skoro kobiety musiały scho­wać pościel, powinna zacho­dzić poważna przy­czyna, a dwóch zale­d­wie panów raczej wszyst­kim tego nie wyna­gro­dzi. Kapi­tana ulo­ko­wano w domku jej wujka Hami­sha, dwóch pozo­sta­łych miało noco­wać w naj­więk­szym na wyspie domu: u Mathie­sona. Nie zazdro­ściła przy­by­szom, że będą musieli zno­sić jego gościnę.

– Odsta­wię to w chłodne miej­sce – powie­działa, wzięła na ramię masel­nicę i wyszła. Świer­gotka drep­tała jej po pię­tach. Effie patrzyła, jak przy­by­sze wci­skają pensy w dło­nie Pomy­lo­nej Annie, która sie­działa, czy­ściła wełnę i snuła opo­wie­ści o tra­dy­cji zawie­ra­nia mał­żeństw przez skok przez mio­tłę i łowie­niu masko­nu­rów w sidła. W odróż­nie­niu od więk­szo­ści star­szych miesz­kań­ców wio­ski dobrze mówiła po angiel­sku. Nie ozna­czało to jed­nak, że pozo­stali nie potra­fią się komu­ni­ko­wać: Effie uśmiech­nęła się lekko, widząc, jak Mama Peg teatral­nie się krząta i chowa przed apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, mimo że dawno już minęły czasy, gdy nowe tech­no­lo­gie zdu­mie­wały. Z ręki do ręki prze­szły kolejne monety.

Poszła na tył domku i wspięła się kawa­łek po stoku na pła­ski An Lag, gdzie w razie brzyd­kiej pogody gro­ma­dzili owce w kamien­nych kosza­rach. W oddali maje­sta­tycz­nie wzno­siła się Con­na­chair, naj­wyż­sza góra wyspy, przy­po­mi­na­jąca schody do nieba. Dla nie­któ­rych wła­śnie tym się oka­zy­wała. Los wielu przy­pie­czę­to­wały prze­pa­ście, jeżeli dali się zwieść zaokrą­glo­nemu wierz­choł­kowi wznie­sie­nia od strony wio­ski i zasko­czyć urwi­stym kli­fom wyso­kim na tysiąc czte­ry­sta stóp, które nagle opa­dały wprost do morza, jak gdyby ktoś odłu­pał kawał brzegu.

Bujną zie­loną trawę, sprę­ży­nu­jącą pod jej sto­pami, zdo­biły jaskry i zawciąg. Prze­szła obok licz­nych kamien­nych spi­chrzy zwa­nych cle­itami, takich samych jak ten, w któ­rym wraz z ojcem prze­cho­wy­wali masło i śmie­tanę. Pochy­liła się, wcho­dząc do środka, i odsta­wiła masel­nicę. Jej rodzina uży­wała tego spi­chle­rza od ponad trzy­stu lat. Na wyspie znaj­do­wało się bodaj tysiąc czte­ry­sta gar­ba­tych budowli z ukła­da­nego cia­sno kamie­nia, ale Effie potra­fiła roz­po­znać każdą nale­żącą do swo­jej rodziny. Ta pod An Lag na nabiał; tamta na Ruival na pie­rze; na Oise­val na ful­ma­rze sadło; na Con­na­chair na solone mięso; ta na torf… Wiele stało pustych, lecz i one przy­da­wały się jako zapa­sowe spi­żar­nie, schro­nie­nie przed desz­czem i wichrem, kry­jówki dla kochan­ków w zalo­tach…

Zeszła z powro­tem po stoku, zwin­nie prze­ska­ku­jąc wtu­lone w trawę skały. Ponad dachami domów dostrze­gła miesz­kań­ców gro­ma­dzą­cych się na plaży i szy­ku­ją­cych pokaz dla gości.

– Idziesz do nich, Effie? – Usły­szała nagle.

Obej­rzała się i zoba­czyła, jak popra­wia­jąc kasz­ta­no­wate włosy, od poczmi­strza wycho­dzi Lorna Mac­Do­nald, która cza­sami pra­co­wała razem z nim.

Effie pod­bie­gła do niej, choć Świer­gotka wyprze­dziła ją o dwie dłu­go­ści ciała.

– _Aye_ – odparła z sze­ro­kim uśmie­chem. – Nie wia­domo, może będzie z tego dla mnie parę gro­si­ków.

– A nawet wię­cej – sko­men­to­wała Lorna, pusz­cza­jąc do Effie oczko.

– O czym mówisz?

– Ten młody to przy­stojny chłop. Gdy się taki uśmiech­nie, wystar­czy to za zapłatę. – Lorna się roze­śmiała, a jej brą­zowe oczy zaskrzyły się wesoło.

Effie wzru­szyła ramio­nami z zakło­po­ta­niem.

– Widzia­łam go tylko z tyłu.

– Podej­rze­wam, że to też cał­kiem ładny widok.

Effie zaśmiała się cicho. Nie prze­sta­wało jej zadzi­wiać, że Lorna to ich tutej­sza stara panna – miała już trzy­dzie­ści trzy lata, a na­dal była nie­za­mężna – bo straszna z niej była kokietka. Nie­stety przy­jezdni nie zagrze­wali tu miej­sca, a naj­bliż­szym jej wie­kiem kawa­le­rem na archi­pe­lagu był Don­nie Fer­gu­son, jego zaś nie inte­re­so­wało mał­żeń­stwo z kobietą sie­dem lat od niego star­szą i znacz­nie mądrzej­szą, która lata, gdy zdolna była rodzić dzieci, miała już nie­mal za sobą.

– Co to w ogóle za ludzie?

– Boga­cze. – Lorna wzru­szyła ramio­nami. – Jeżeli sądzić po tym statku.

Lorna znała się na takich spra­wach. Nie uro­dziła się na St Kil­dzie, była pie­lę­gniarką ze Stor­no­way, posta­no­wiła jed­nak osiąść na wyspie. Widziała inny od tego świat i to, co można kupić za pie­nią­dze.

– Dobrze – wes­tchnęła Effie. Spo­strze­gła, że męż­czyźni zaczy­nają się wspi­nać po wzgó­rzu z linami. Przed nimi bie­gły psy. – W takim razie ja posta­ram się zdo­być od nich parę pen­sów, a ty możesz sobie zatrzy­mać uśmie­chy tego mło­dego dżen­tel­mena. Co ty na to?

– Umowa stoi. – Lorna mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo jesz­cze raz, a Effie ruszyła pędem do chatki, by wziąć sznur. Lina była grubo ple­ciona z koń­skiego wło­sia, w dotyku szorstka i giętka. Ojciec sie­dział teraz na krze­śle przy pale­ni­sku – nie dał rady długo ustać – i ubi­jał skrę­cany tytoń.

– No to ja idę.

Popa­trzył na nią. Oczy miał kaprawe, białka pożół­kły mu z wie­kiem, lecz mimo osła­bio­nego ciała wciąż pło­nął w nich ogień. Ski­nął głową. Nie­skory był do sen­ty­men­tal­nych poże­gnań.

– Trzy­maj się mocno, dziew­czę.

– _Aye_. – Potak­nęła. Wie­działa, że w ten spo­sób poże­gnał się także z jej bra­tem.

Przez chwilę sądziła, że powie coś jesz­cze – jak gdyby kłę­biła się w nim ener­gia, by wygło­sić kolejne słowa. Chwila ta jed­nak minęła, więc Effie wyszła, kiwa­jąc tylko głową.

Część męż­czyzn prze­mie­rzała już zbo­cze z linami prze­wie­szo­nymi przez barki, kie­ru­jąc się ku kli­fom od wschodu. Nie­duża kamienna kon­struk­cja w wodzie tuż przy brzegu wystar­czyła, by prze­ła­mać boczne fale, więc pod­czas pokazu można było ścią­gnąć bączka na linach we względ­nym spo­koju.

Pod­bie­gła do nich i przy­słu­chi­wała się, jak gawę­dzą o gościach i nowi­nach „z zagra­nicy”, czyli ze Skye.

– …przy­ja­ciele dzie­dzica – mówił wła­śnie naj­star­szy brat Flory David MacQu­een. – Musimy się posta­rać.

– Szkoda, że wieje, bo mogli­by­śmy dalej zakrę­cić – zauwa­żył jej kuzyn Euan.

– Jeśli porzy­gają się jak psy, to nie sypną gro­szem – odparł Ian McKin­non.

– Ale tu klify są niż­sze.

– To im w zupeł­no­ści wystar­czy. I tak będzie się im zda­wało, że to wysoko.

Zaczęła iść wraz z Angu­sem i Fin­layem, star­szymi braćmi Mha­iri.

– A ty co tu robisz? – zapy­tał Angus, jak zwy­kle szy­der­czo.

– To co ty. – Wzru­szyła ramio­nami. Zasa­pała się nieco, bo ich dłuż­sze nogi sta­wiały więk­sze kroki.

– Nie będziemy polo­wać, to tylko pokaz.

– _Aye_, więc będą napiwki.

– To wydzier­gaj im skar­petki!

– Dobrze wiesz, że dosta­ła­bym uła­mek tego, co mogę zdo­być tutaj. Poza tym zgod­nie z umową ile­kroć cho­dzi­cie na skały, mnie też wolno tam być.

– Ale z cie­bie wrzód na nodze, Effie Gil­lies – jęk­nął Fin­lay.

– I wza­jem­nie – odcięła się.

Prze­wró­cili oczami, ale jej to nie obe­szło. Przy­ja­ciele jej brata i bra­cia jej przy­ja­ciółki dro­czyli się z nią całe życie, ale ona potra­fiła odpła­cić im pięk­nym za nadobne. Dora­stali, bawiąc się w cho­wa­nego w cle­itach, razem uczyli się czy­tać w szkol­nej sali przy kościele i kopali się nawza­jem pod­czas kazań.

Nie mogła jed­nak igno­ro­wać toczą­cych się zmian. Ani zmian, które już nastały. Wyczu­wało się napię­cie, cichy poszum, któ­rego wcze­śniej nie było. Śmierć jej brata wywarła na wszyst­kich głę­boki wpływ. Nie była już w ich oczach młod­szą sio­strzyczką Johna, tylko dziew­czyną. Nie­kiedy przy­ła­py­wała ich na tym, że patrzą na nią w spo­sób, który wytrą­cał ją z rów­no­wagi. Fin­lay wodził za nią wzro­kiem, a kie­dyś, gdy wyci­nała torf, Angus pró­bo­wał ją poca­ło­wać. Nie wyba­czył jej jesz­cze, że go wyśmiała.

Przy­jezdni, któ­rzy chcieli podzi­wiać widoki – a zawsze chcieli – poko­na­liby tę trasę w czter­dzie­ści pięć minut, może godzinę, jed­nak ona z męż­czy­znami prze­była ją w nie­całe trzy­dzie­ści minut. Gdy bączek wyło­nił się zza kli­fów, oni roz­pierz­chli się już po wierz­chołku i pra­co­wali przy zwo­jach lin. Ptaki krą­żyły wokół nich ze skrze­kiem, zadzie­ra­jąc pióra na prą­dach wstę­pu­ją­cych. Z tej wyso­ko­ści sama łódka była wiel­ko­ści ptaka. Effie zer­k­nęła w dół parę razy, wyty­cza­jąc sobie trasę na skale, a następ­nie poszu­kała wzro­kiem kamie­nia, któ­rym będzie mogła wbić kołek.

Oplo­tła linę wokół kołka i odchy­liła się, by spraw­dzić, czy jest solid­nie osa­dzona i dobrze się napina. Sznur zawi­bro­wał z przy­jemną świe­żo­ścią, a Effie opa­sała się nim w talii w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla wyspy stylu.

Jesz­cze raz spoj­rzała w dół urwi­ska. Kuzyn Euan miał słusz­ność, rze­czy­wi­ście nie było tu zbyt wysoko. Jakieś sie­dem­set stóp? Połowa wyso­ko­ści Con­na­chair. Polu­zują raz liny i poko­nają może jedną trze­cią trasy w dół. No ale dzi­siaj tylko się popi­sują. Nie polują na ptac­two, nie zbie­rają jaj, nie ratują zbłą­ka­nych owiec. Zwy­kły pokaz.

– Blado coś wyglą­dasz, Eff – wyce­dził Angus. – Na pewno dasz radę?

Popa­trzyła na niego z pogardą. Angus szczy­cił się, że ze wszyst­kich miesz­kań­ców wyspy naj­szyb­ciej się wspina. Zwy­cię­żył w zeszło­rocz­nych Daw­nych Pró­bach – wyścigu we wspi­naczce roz­gry­wa­nym przez mło­dych męż­czyzn, któ­rzy mieli w ten spo­sób wyka­zać, że są godni zapew­nić byt swoim rodzi­nom… i przy­szłym żonom. Jeżeli Angus chciał jej coś udo­wod­nić, zupeł­nie się mu to nie udało. Effie nie miała wąt­pli­wo­ści, że pobi­łaby go (i pozo­sta­łych zawod­ni­ków), gdyby tylko wolno jej było rów­nież sta­nąć do kon­kursu. Ale że była dziew­czyną…

– Szcze­rze mówiąc, zasta­na­wiam się, jak szybko uda mi się tam zejść.

Uśmie­szek Angusa się roz­cią­gnął.

– Wydaje ci się, że dasz radę zro­bić to prędko?

– Prę­dzej od cie­bie. – Zebrała jasne włosy z twa­rzy i zwią­zała je w cia­sny węzeł. Tylko tego jej było trzeba, żeby w dro­dze podmuch wia­tru roz­wiał je i zarzu­cił jej na oczy.

– Ha! Mocna jesteś tylko w gębie, Effie Gil­lies.

Teraz to ona uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

– No tak, cóż, nawet ja nie będę uda­wać, że coś się kryje w moich por­t­kach. – Nawet jeśli Angus McKin­non był naj­szyb­szy na wyspie, do naj­by­strzej­szych się nie zali­czał. Osten­ta­cyj­nie zadarła spodnie w talii: nale­żały one do Johna i tylko taki strój nada­wał się do wspi­naczki, lecz Effie nie nosiła ich wyłącz­nie z przy­czyn prak­tycz­nych.

Fin­lay zaru­mie­nił się mocno.

– Nie zwra­caj na nią uwagi – powie­dział. – Prze­cież wiesz, że tylko cię pod­pusz­cza. Wszy­scy wie­dzą, bra­cie, że to ty jesteś naj­szyb­szy. Popiszmy się po pro­stu przed boga­czami. To jest pokaz, a nie wyścig.

Effie wzru­szyła ramio­nami, jak gdyby było jej to naj­zu­peł­niej obo­jętne, ale wszy­scy zda­wali sobie sprawę, że wyzwa­nie zostało rzu­cone. Effie – dzie­wu­cha! – wal­czyła z Angu­sem o laur. Mię­dzy nimi toczyć się miała rywa­li­za­cja. Czemu nie? Oka­zja rów­nie dobra jak każda inna. Przy­glą­dała się, jak Angus patrzy w dół urwi­ska, a wyspia­rze ostatni raz spraw­dzają liny i zaj­mują miej­sca na kra­wę­dzi klifu.

Effie patrzyła na wprost. Dło­nie zaci­skała już na linie. Cze­kała. Miała nadzieję…

– Już! – zakrzyk­nął Archie MacQu­een.

Ojciec Flory był doświad­czo­nym wspi­na­czem, teraz jed­nak pozwa­lał młod­szym się wyka­zać. Uty­kał na jedną nogę, ręce nie trzy­mały już tak mocno jak kie­dyś. Poza tym ktoś musiał zostać na górze na wypa­dek, gdyby trzeba było kogoś wcią­gać.

Był to znak, by ruszać, zacząć przed­sta­wie­nie, popi­sać się bra­wurą i umie­jęt­no­ściami, które na cały świat roz­sła­wiły Kil­dań­czy­ków, ich skoki i wyjąt­kowy taniec na ścia­nach kli­fów. Effie bez waha­nia odchy­liła się i zstą­piła z gruntu. Poczuła w żołądku, jak jej ciało zawi­sło w otwar­tej prze­strzeni, a lina się naprę­żyła. Ode­pchnęła się od ściany, tak by lina zako­ły­sała się niczym waha­dło. Jej gołe stopy były już przy­go­to­wane do kon­taktu ze ścianą, w pogo­to­wiu, by hasać po jej powierzchni i hardo sprze­ci­wiać się gra­wi­ta­cji. Pewien przy­jezdny powie­dział im kie­dyś, że przy­po­mi­nało to skok pająka spod sufitu. Effie uwiel­biała dźwięk, jaki wyda­wały napięte liny – niczym świsz­czące wiwaty – gdy wraz z męż­czy­znami prze­my­kali i odbi­jali się z boku na bok.

– W takim razie kto pierw­szy przy łódce?

Spoj­rzała na Angusa, który wisiał na linie i patrzył pro­sto na nią. Uśmiech­nęła się, przej­rzaw­szy jego tak­tykę – mieli się ści­gać do łódki, a nie do gruntu, a prze­cież żadne z nich nie potra­fiło pły­wać…

– _Aye_. Ale nie bój się nic, pocze­kam na cie­bie.

Angus przy­mru­żył powieki, sły­sząc przy­tyk, lecz ona już ruszyła. Dała spo­kój akro­ba­tyce, namie­rzyła stopą punkt pod­par­cia, drugą nogą szu­kała kolej­nego. Kil­dań­czycy zawsze wspi­nali się na bosaka, ni­gdy w butach. Nie­prze­jed­nane klify ofe­ro­wały naj­wy­żej pół cala opar­cia, a nic nie mogło się rów­nać zetknię­ciu skóry ze skałą. Na gra­ni­to­wych kli­fach nie było miej­sca na pode­szwy butów, znak cywi­li­za­cji.

Zosta­wiła gierki star­szym męż­czy­znom, któ­rzy napi­na­jąc potężne ramiona i nogi, popi­sy­wali się teatral­nie na tle płasz­czy­zny skał, odbi­jali się sto­pami, się­gali po wypust pal­cami i pod­cią­gali się jak jasz­czurki, i tak w kółko. Inni prze­my­kali bokiem, dro­biąc po gła­zach jak kraby.

Effie sku­piła się tylko na tym, by zje­chać na dół. Pomię­dzy nogami, dużo niżej, widziała łódkę. Opusz­czała się po linie, wytę­ża­jąc ręce i prze­kła­da­jąc dło­nie. Nie miała bicep­sów wiel­kich jak głaz, ale jak powta­rzała ojcu – wcale nie były jej potrzebne. Była żyla­sta i lekka, wręcz chuda, nie ozna­czało to jed­nak, że słaba. Im mniej ciała, tym mniej do dźwi­ga­nia. Nie zmę­czy się szybko. Była bar­dziej gibka i roz­cią­gnięta…

Kątem oka dostrze­gała, że nie­znacz­nie wyprze­dziła już Angusa. Jemu sprzy­jały siła, wyso­kość i gra­wi­ta­cja.

Skoń­czyła się jej lina. Wsparła się na wąskiej półce i odwi­nęła sznur z piersi.

– Co ty wypra­wiasz?! – zawo­łał do niej ostro Ian McKin­non, gdy zaczęła poko­ny­wać ścianę bez zabez­pie­cze­nia.

– Wygry­wam! Nie martw się. To był pomysł Angusa.

Bez liny ina­czej się wspi­nało. Effie wie­działa, że postę­puje lek­ko­myśl­nie, ale zauwa­żyła wystę­pu­jącą wów­czas oso­bliwą inten­syw­ność: mózg i wzrok wyostrzały się do gra­nic moż­li­wo­ści, adre­na­lina odświe­żała siłę musku­łów. Przy­po­mi­nały jej się oczy i uśmiech matki, wra­cał do niej tembr spon­ta­nicz­nego śmie­chu brata. Gdy roz­cze­sy­wała gma­twa­ninę życia, uda­wało jej się nie­omal dotrzeć do zmar­łych.

Scho­dziła zwin­nie i ostro, aż zrów­nała się z hory­zon­tem, a potem zna­la­zła pod jego pozio­mem. Huk fal zaczął wdzie­rać się w jej sku­pie­nie. Nagle się­gały do niej białe bry­zgi zim­nego morza – plu­skały na jej gołe, ogo­rzałe łydki, ale nie dbała o to, czy zmok­nie albo zmar­z­nie. Musiała zwy­cię­żyć. Musiała się prze­ko­nać – i co naj­waż­niej­sze, Angus musiał się prze­ko­nać – że była naj­szyb­sza i naj­lep­sza.

Zło­wrogo bli­sko ujrzała mroczne morze. Znaj­do­wała się nie­całe trzy­dzie­ści stóp nad bał­wa­nami. Klify wci­nały się bez­po­śred­nio w głę­bię, a gdy scho­dziła coraz niżej, uświa­do­miła sobie, że będzie mogła sta­nąć i się obró­cić jedy­nie jakieś sześć stóp nad powierzch­nią wody, na wąskiej półce, nie więk­szej niż jej dłoń.

Przez moment ści­skał ją instynk­towny strach. Toż to sza­leń­stwo! Gdyby jej ojciec wie­dział, jak bez­tro­sko trak­tuje swoje życie… A może wła­śnie o to cho­dziło. Może chciała, by wieść do niego dotarła. Śmierć bli­skich spra­wiła, że jego serce pękło już wie­lo­krot­nie – tylko ona mu została. Nie potra­fił – albo nie chciał – kochać jej na wypa­dek, gdyby ją także miał utra­cić. Czy o to cho­dziło? Gdyby się pośli­zgnęła, runęła pro­sto w dół, w fale… Czy on by pła­kał? Czy pogrą­żyłby się w żało­bie jak po pozo­sta­łych? A gdyby wygrała, czy byłby dumny? Czy zoba­czyłby, że ona mu wystar­czy?

Nie było czasu do namy­słu. Kie­ro­wał nią czy­sty instynkt. Sto­pami dotknęła kamie­nia, ręce roz­ło­żyła sze­roko i przy­lgnęła do ściany, chwy­ciła jej powierzch­nię opusz­kami, przy­warła policz­kiem do zim­nego, mokrego gra­nitu. Oddy­chała szybko, dając mię­śniom chwilę wytchnie­nia. Paliły ją, lecz wie­działa, że nie dotarła jesz­cze do celu.

Zer­k­nęła w górę. Angus był zale­d­wie parę stóp nad nią. Nie­do­sta­tek zwin­no­ści nad­ra­biał siłą. Jesz­cze kilka sekund… Obej­rzała się ostroż­nie przez ramię i zoba­czyła nie­opo­dal przy­wią­za­nego do skały bączka. Wujek Hamish, który wła­śnie szy­pro­wał, przy­glą­dał się jej bacz­nie ze ścią­gnię­tymi brwiami, podob­nie jak wcze­śniej Świer­gotka wypa­try­wała łódki. Zauwa­żył jej ruch i zro­zu­miał chyba, że Effie chce się dostać na pokład – że tak czy owak rzuci się w stronę bączka. Nawet jeśli się zanie­po­koił, to się nie zawa­hał. Nie przy gościach. Szybko szarp­nął za linę i przy­cią­gnął nie­dużą łódkę do ściany urwi­ska, naj­bli­żej, jak śmiał – wie­dział, że jeżeli posu­nie się za daleko, wzbu­rzone fale mogą cisnąć ich o skały.

Gdy na łódce pojęto jej zamiary, ktoś na pokła­dzie wzdry­gnął się ner­wowo. Effie wie­działa, że będzie musiała pocze­kać na następną falę i sko­czyć. Przy­tu­liła się do ściany, wytę­żyła wzrok i przy­go­to­wy­wała się, aż prze­ła­mie się kolejna fala… A Angus wła­śnie zna­lazł się tuż przy niej.

Spie­niona woda chlu­snęła na nich gwał­tow­nie, aż oboje stra­cili oddech, wstrzą­śnięci zim­nem i prze­mo­czeni. Nie dbała o to. Gdy poczuła, że fala odpływa, okrę­ciła się i sko­czyła na ślepo. Po śmierć lub chwałę!

Przez osza­ła­mia­jącą, długą chwilę miała wra­że­nie, jakby potra­fiła wręcz fru­wać niczym ptaki, które wzbi­jały się, krę­ciły i cięły prze­stwo­rza wyspy wokół niej. Potem zaczęła dzia­łać gra­wi­ta­cja i Effie wylą­do­wała do połowy w łódce, a do połowy w wodzie. Ude­rzyła z impe­tem w klatkę pier­siową, lecz rękami mocno chwy­ciła dziób. Łódź zako­ły­sała się sza­leń­czo, przez burty wlała się woda. Miała pła­skie dno, dosto­so­wane do trud­nych warun­ków, więc nie­mal natych­miast się wyrów­nała, a Effie zaśmiała się trium­fal­nie, gdy wujek Hamish prędko zła­pał ją za pas i wcią­gnął na pokład szyb­kim, płyn­nym ruchem niczym zło­wio­nego łoso­sia.

– Nie wie­dzia­łem, że posta­no­wi­li­ście się ści­gać na dół – rzekł do niej wujek Hamish z surową miną pełną dez­apro­baty. Tylko tyle mógł wyja­wić przy tury­stach, wie­działa już jed­nak, że opo­wie ojcu o całym zaj­ściu.

Cze­kały ją tara­paty, zapewne lanie, ale warto było. Oczy Effie jaśniały. Pobiła Angusa McKin­nona! Naj­szyb­szego wspi­na­cza na wyspie. Mało tego, nie będzie już mógł rościć sobie praw, by zapew­nić jej utrzy­ma­nie, skoro go poko­nała.

– Pomysł Angusa – wydy­szała. Pod­nio­sła się na kolana i obej­rzała na niego: wciąż tkwił na półce. Gdy ona sko­czyła ku zwy­cię­stwu, on zamarł i stał jak wmu­ro­wany, coraz bar­dziej prze­mo­czony przez zała­mu­jące się fale. On także musiał albo sko­czyć, albo wdra­pać się wyżej, ale nie mógł zostać na miej­scu.

Sap­nął ze zło­ścią i zadarł kciuk do góry, dając do zro­zu­mie­nia, że wybrał to dru­gie. Prze­grał. Po co miałby teraz z nimi pły­nąć? Effie będzie się tylko napa­wać swoim zwy­cię­stwem.

Wujek Hamish ski­nął głową – dosko­nale poj­mo­wał, co wła­śnie mię­dzy nimi zaszło. Było to męskie spoj­rze­nie – takie, które ją eli­mi­no­wało – ale co ją to obcho­dziło? Effie uśmiech­nęła się z satys­fak­cją i usia­dła na ławce, zdjęła wstążkę i wyżęła dłu­gie włosy. Na dnie zebrała się kałuża mor­skiej wody.

– Wiel­kie nieba! – roz­legł się głos. – To dziew­czyna?

Odwró­ciła się, by naresz­cie się przyj­rzeć gościom. Tak bar­dzo ponio­sła ją ambi­cja, by pobić Angusa, że zapo­mniała, komu wła­ści­wie chcą zaim­po­no­wać. Trzech męż­czyzn sie­dzą­cych przy rufie wpa­try­wało się w nią wytrzesz­czo­nymi ze zdu­mie­nia oczami. Byli to Frank Mathie­son i dwóch panów, któ­rych widziała prze­lot­nie wcze­śniej.

– Cóż, panie, w spód­nicy nie da się wspi­nać. – Uśmiech­nęła się sze­roko, wyci­ska­jąc wodę z twe­edo­wych spodni.

– Zmy­liło mnie nie tylko odzie­nie. Ta pręd­kość! W życiu nie widzia­łem takiego popisu. Zbie­głaś po kli­fie jak wie­wiórka po drze­wie! – Mówił star­szy z męż­czyzn. Był kor­pu­lentny i miał czarne wąsy lekko przy­pró­szone siwi­zną. Nosił oku­lary, więc trudno było doj­rzeć jego oczy zza odbi­cia w szkłach, ale zda­wał się przy­jaź­nie uspo­so­biony i chyba był pod wra­że­niem. – Chce pan powie­dzieć, że kobiety też się tu wspi­nają? – zwró­cił się do szy­pra.

– Tylko ta – odparł wujek Hamish z rezy­gna­cją, odwią­zał cumę od kamie­nia i zaczął wio­sło­wać. – To moja bra­ta­nica, Euphe­mia Gil­lies.

– Effie jest córką Roberta Gil­liesa. Miesz­kają pod dzie­wiątką – dodał Mathie­son, jak gdyby miało to coś wyja­śnić. – Jak się mie­wasz, Effie?

– _Aye_, dobrze, panie, dzię­kuję.

– Widzę, że zysku­jesz śmia­łość.

– Jeśli przez śmia­łość rozu­mie pan pręd­kość.

Zaśmiał się.

– Pozwól, że ci przed­sta­wię earla Dum­fries i jego syna, lorda Sholta – rzekł. – Z pew­no­ścią wiesz, że to ser­deczni przy­ja­ciele lorda Mac­Le­oda.

– Ta – rzu­ciła bez­na­mięt­nie, cho­ciaż z niczego takiego nie zda­wała sobie sprawy. To, z kim wła­ści­ciel ziemi się przy­jaź­nił, nie obcho­dziło jej, choć potwier­dzało to spo­strze­że­nie Lorny, że przy­jezdni byli zamożni.

– Skła­dali wizytę jego lor­dow­skiej mości w Dunve­gan, gdy zasły­szeli, że zamie­rzam wybrać się tutaj…

– Można rzec, że mia­łem ambi­cję, by się tu dostać – wtrą­cił earl dziar­sko. – Widzi pani, jestem zapa­lo­nym obser­wa­to­rem pta­ków, a sir John wielce uprzej­mie wyra­ził zgodę na moją pro­po­zy­cję, że sami przy­wie­ziemy tu pana Mathie­sona. Dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu i tak dalej.

– _Aye_. – Gdy mówiła, czuła na sobie uważne spoj­rze­nie młod­szego z męż­czyzn, ale póki pozo­stali się odzy­wali, nie nada­rzyła się jej spo­sob­ność, by popa­trzeć wprost na niego. – Czy więc długo tu pano­wie zaba­wią?

Mathie­son nabrał tchu.

– Cóż, wiele zależy od pogo…

– Co naj­mniej tydzień – wtrą­cił lord Sholto nie­spo­dzia­nie, a gdy w końcu spoj­rzała mu w oczy, obli­cze roz­ja­śnił mu olśnie­wa­jący uśmiech.

– Tydzień? – Effie odwza­jem­niła uśmiech błę­kit­no­okiego, zło­to­wło­sego męż­czy­zny. Wresz­cie zoba­czyła jego twarz. I spodo­bała się jej.

– Panno Gil­lies.

Odwró­ciła się: po plaży spie­szył za nią Mathie­son. Wujek Hamish cumo­wał łódkę, a gdy tylko szla­chetni goście zeszli na brzeg, na powrót objął ich w posia­da­nie pastor.

– Panie Mathie­son. – Sta­rała się ukryć znie­cier­pli­wie­nie, ale miała na sobie prze­mo­czone po kąpieli twe­edowe spodnie i pra­gnęła wró­cić do sie­bie i się prze­brać. Okrą­żyli cypel pomału, bo tra­fili na prze­ciwne wia­try, i teraz dygo­tała.

Przy­sta­nął przed nią nieco niżej, niż znaj­do­wała się Effie, więc nad nim góro­wała. Nie był czło­wie­kiem wyso­kim – syl­wetkę miał przy­sa­dzi­stą, lecz nie odzna­czał się też niskim wzro­stem. Wta­pia­nie się w tło dzia­łało na jego korzyść: nie­je­den raz wyspiarz pal­nął coś, czego nie powi­nien był mówić, bo nie zda­wał sobie sprawy, że zarządca jest w zasięgu głosu. Pomię­dzy Mathie­so­nem a Kil­dań­czy­kami pano­wały napięte sto­sunki: co wio­snę przy­wo­ził towary, a co jesień ścią­gał należne opłaty, był więc mar­chewką i kijem miej­sco­wej spo­łecz­no­ści w jed­nej oso­bie. Gdy mu to paso­wało, potra­fił się uśmie­chać i ujmu­jąco zacho­wy­wać, nikt jed­nak nie tra­cił z pamięci, że dzierży nad nimi wła­dzę nie­omal abso­lutną, nie­wielu więc – poza Pomy­loną Annie – odwa­ży­łoby się z nim zadrzeć. Nosił się bar­dziej ele­gancko niż miesz­kańcy wio­ski i naśla­do­wał maniery chle­bo­dawcy, ale czer­wone, pokryte bli­znami policzki oraz łapy zapa­śnika zdra­dzały, że nawykł do walki.

– Nie powiem, nie­zły pokaz – rzekł.

Effie nie była pewna, czy miał to być kom­ple­ment.

– O to cho­dziło – odparła mgli­ście. – Zawsze im się to podoba. – Nagły podmuch wia­tru zwiał do przodu jej dłu­gie, mokre włosy i musiała je przy­trzy­mać obu­rącz. Niebo zasnu­wało się zło­wróżbną ciem­no­ścią.

– W rze­czy samej. – Zawie­sił głos zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem, który w ciągu lat roz­gry­zła: chwila mil­cze­nia poprze­dzała słowa o zna­cze­niu odwrot­nym do wygło­szo­nych chwilę wcze­śniej. – Choć nie jestem pewien, czy takie bra­wu­rowe popisy trzeba jesz­cze uroz­ma­icać.

Dopiero po chwili zro­zu­miała, o co mu cho­dzi.

– Na przy­kład tym, że wspi­nała się dziew­czyna?

Wzru­szył ramio­nami.

– Rozu­miem, że przez twoje obo­wiązki wobec ojca musisz regu­lar­nie podej­mo­wać męskie zada­nia, ale jeśli cho­dzi o to, by zro­bić dobre wra­że­nie na gościach…

– Prze­cież im się podo­bało.

– Cóż, oczy­wi­ście, są bar­dzo uprzejmi, ale w wiel­kim świe­cie pewne kwe­stie wyglą­dają ina­czej. Wiem, że nie z wła­snej winy bra­kuje ci wie­dzy… Bo niby po co mia­ła­byś się dowia­dy­wać? Ale wysoko się tam ceni sto­sow­ność i dobry smak. Kobiety gra­mo­lące się po ska­łach jak małpy… – Skrzy­wił się. – Nie. Musisz roz­wa­żyć, jakie wra­że­nie robisz na tych gościach, i wziąć pod uwagę, co będą opo­wia­dać o tobie i two­ich sąsia­dach. Z pew­no­ścią nie chcia­ła­byś naro­bić wstydu sir Joh­nowi, nie­praw­daż?

Nie spo­tkała ni­gdy sir Johna.

– Natu­ral­nie, że nie.

– No wła­śnie. Zga­dzamy się więc, że koniec z prze­ja­wami próż­no­ści na linach. Musimy dążyć do tego, by goście nie poczuli się spe­szeni tym, co tu zoba­czą. Doło­żymy sta­rań, tak?

Odwza­jem­niła jego spoj­rze­nie, drżąc z zimna i gniewu.

– _Aye_.

Spoj­rzał ponad jej ramie­niem na Ulicę.

– Swoją drogą, jak się miewa twój ojciec? Na­dal kuleje?

Przy­mru­żyła powieki.

– I zawsze tak będzie.

– Tym więk­szy to łut szczę­ścia, że ma cie­bie. – Poki­wał głową, nie spo­strze­gł­szy, jak ostrym tonem odpo­wie­działa. – Ale prze­każ mu, pro­szę, że będę musiał potem do niego zaj­rzeć i omó­wić zale­gło­ści w czyn­szu.

– Zale­gło­ści? – rzu­ciła z nie­po­ko­jem.

– Jeśli mnie pamięć nie myli, w zeszłym roku zabra­kło wam trzy­na­stu łokci szkoc­kich twe­edu. Wujek nieco wyrów­nał, ale dostar­czy­li­ście też dzie­więć galo­nów oleju i sie­dem wor­ków czar­nego pie­rza za mało.

– W tym roku wszystko się będzie zga­dzać – zapew­niła prędko. – Zabra­kło nam, bo skrę­ci­łam kostkę i przez dzie­sięć dni nie mogłam cho­dzić. Pech, że tra­fiło się to aku­rat wtedy, gdy polo­wa­li­śmy na ptac­two.

Mathie­son nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego.

– Będę musiał ponow­nie usta­lić z nim przy­działy. Pamię­tasz zapewne, że wyka­za­łem się ogromną łaska­wo­ścią i po wypadku two­jego brata nie zmniej­szy­łem ilo­ści płat­ków owsia­nych, a w rezul­ta­cie od pra­wie czte­rech lat korzy­sta­cie z tej obfi­to­ści…

Effie popa­trzyła na niego w dzi­kim popło­chu. Mówił prawdę, lecz to wciąż było za mało. Minione zimy oka­zały się surowe, a plony mieli mizerne – ostało się sześć ziem­nia­ków i ten owies, który mróz zwa­rzył tylko czę­ściowo.

– Wyka­zy­wa­łem się tak hoj­no­ścią, jak i cier­pli­wo­ścią, ale nie­spra­wie­dli­wie jest ocze­ki­wać, by inni nad­ra­biali wasze braki. Wypadki cho­dzą po ludziach, panno Gil­lies. Nie możesz liczyć, że każ­dego dnia roku będziesz w pełni sił.

– Ale tego wła­śnie ocze­kuję. I tak będzie – obie­cała gorącz­kowo.

Mathie­son jesz­cze o tym nie wie­dział, ale w tym roku razem z ojcem stra­cili już cztery owce, więc już teraz mieli za mało wełny. W zamian ojciec utar­go­wał z Donal­dem McKin­no­nem sto dodat­ko­wych ful­ma­rów. Rzadko kiedy doce­niano zręcz­ność Effie we wspi­naczce, lecz teraz obaj męż­czyźni sądzili, że stać ją na to, by oprócz zwy­kłej zdo­by­czy odło­wić dodat­kowe sztuki.

– Panno Gil­lies, nie muszę ci prze­cież przy­po­mi­nać, że choć wyko­nu­jesz męską pracę, jesteś dziew­czyną. I tak szanse masz marne.

– Ale mam już osiem­na­ście lat, a w ciągu roku uro­słam. Potra­fię wszystko to samo, co oni, i to panu udo­wod­nię. Zoba­czy pan.

Przyj­rzał się jej bacz­nie.

– Dosta­je­cie wię­cej, niż się wam należy, a dostar­cza­cie mniej, niż jeste­ście dłużni. Widzisz, w czym tkwi szko­puł? Muszę być spra­wie­dliwy, panno Gil­lies. Dla­czego miał­bym robić dla was wyjątki, i to stale? Gdyby inni się dowie­dzieli…

– Ale się nie dowie­dzą. Dopil­nuję, żeby­śmy we wrze­śniu byli na czy­sto.

– Czyli chcesz, bym docho­wał tajem­nicy?

– Tajem­nicy?

Wie­lebny i dwóch przy­jezd­nych dżen­tel­me­nów podą­żało ścieżką w kie­runku wio­ski. Pastor pero­ro­wał o napra­wach na ple­ba­nii. Lord Sholto prze­lot­nie spoj­rzał na Effie i Mathie­sona, gdy ci pro­wa­dzili roz­mowę. Effie zła­pała się na tym, że jak za pocią­gnię­ciem sznurka w ręce mło­dego lorda odpo­wiada na jego uśmiech.

– Przed sąsia­dami? I twoim ojcem?

Spoj­rzała na Mathie­sona z kon­ster­na­cją. Przy­glą­dał się jej uważ­nie.

– Nie, pro­szę mu nie mówić. Nie chcę, żeby się mar­twił. Wypra­cuję w tym roku należny przy­dział, jestem pewna.

Cmok­nął.

– Sam nie wiem, czemu pozwa­lam ci sobą mani­pu­lo­wać, panno Gil­lies…

Ścią­gnęła brwi. Czy ona rze­czy­wi­ście nim mani­pu­lo­wała?

– Za dzię­kuję nic się nie kupuje, prawda? – wes­tchnął. – Nie­mniej współ­czuję wam i choć mam swoją robotę, wie­rzę, że przy­ja­ciół poznaje się w bie­dzie.

Effie przy­gry­zła wargę – nie miała wyj­ścia – by nie wybuch­nąć śmie­chem. Co pro­szę? Na całej wyspie nie zna­la­złby nikogo, kto uwa­żałby zarządcę za przy­ja­ciela. Sku­po­wał od nich pióra za pięć szy­lin­gów za kamień, równy czter­na­stu fun­tom, a sprze­da­wał je po pięt­na­ście. Za towary, które zwo­ził – płatki owsiane, mąkę, cukier, her­batę i tytoń – prze­pła­cali po trzy­kroć w porów­na­niu z kwotą, jaką on sam zapła­cił. Nie dzi­wota, że miesz­kańcy pró­bo­wali bez jego pośred­nic­twa wydać pie­nią­dze zaro­bione od tury­stów.

– A skoro o tym mowa, znów coś ci przy­wio­złem.

– Do nauki? – Skoń­czyła kształ­ce­nie cztery lata temu, ale on ni­gdy o tym nie pamię­tał.

– Zosta­wi­łem tam, gdzie zwy­kle. Tylko… pro­szę, bądź dys­kretna. Nie mogę sobie pozwo­lić na oka­zy­wa­nie takich wzglę­dów wszyst­kim.

Względy? Tajem­nice?

– Ale…

– Miłego dnia, panno Gil­lies – rzu­cił dziar­sko, wra­ca­jąc do zwy­kłej układ­no­ści, gdy zauwa­żył przed sobą na ścieżce trzech męż­czyzn. – Muszę już iść. Po dzi­siej­szych… roz­ryw­kach goście na pewno mają ochotę na poczę­stu­nek. Pamię­taj, o czym roz­ma­wia­li­śmy. Musimy mieć nadzieję, że pierw­sze wra­że­nie minie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: