- promocja
To wiem na pewno - ebook
To wiem na pewno - ebook
Opowieść o miłości i nienawiści, o buncie, walce i przebaczeniu, o zniszczeniu, ale i o odrodzeniu.
Historia wielopokoleniowej rodziny na tle życia współczesnej Ameryki, przedstawiona również w serialu HBO.
Tomasza Birdseya, poważnie chorego na schizofrenię, zamknięto w Zakładzie Psychiatrii Sądowej Hath o niezwykle surowym rygorze. Jego bliźniaczy brat, Dominik, czyni usilne starania o wypisanie Tomka ze szpitala. Dramat Dominika jest tym większy, że po śmierci córeczki odeszła od niego ukochana żona... Chcąc zrozumieć przyczyny swych niepowodzeń, sięga w odległą przeszłość i zapoznaje się z intrygującymi pamiętnikami swego dziadka Domenica Onofria Tempesty, włoskiego emigranta w Ameryce. Tę szczególną spowiedź, w której realizm miesza się z magią, czyta się jak urzekającą baśń.
Mądrzejszy o wiedzę z przeszłości, Dominik będzie starał się pozbierać okruchy swego rozbitego życia, odzyskać miłość i zdobyć się na przebaczenie.
"Uświadomiłem sobie - mówi z optymizmem nasz bohater - następujące prawdy: że miłość czerpie soki z żyznej gleby przebaczenia, że kundle to dobre psy i że dowodem na istnienie Boga jest prostota rzeczy".
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-618-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pragnę serdecznie podziękować Lindzie Chester, która jest nie tylko moim literackim agentem, ale i oddaną przyjaciółką, oraz współpracującej z nią pani Laurie Fox, która ma wobec mnie nie mniejsze zasługi. Wyrażam również wdzięczność Glindzie i Dorothy z tej samej agencji. Jakaż to pomyślna okoliczność dla autora!
Jestem zobowiązany Judith Regan, mojemu wydawcy i rodaczce, za jej lojalność, cierpliwość i zaufanie oraz za żywy i serdeczny stosunek do mego pisarstwa. Dziękuję ci, Judith!
Dziękuję pisarzom, moim kolegom po piórze, którzy mi pomagali w różnych stadiach powstawania tej powieści, dzieląc się bezcennymi dla mnie uwagami. Jestem im wdzięczny za krytykę i chylę czoło przed ich wspaniałomyślnym zespołowym odzewem.
Oto oni:
Bruce Cohen, Deborah DeFord, Laurie Fox, Joan Joffe Hall, Rick Hornung, Leslie Johnson, Terese Karmel, Ann Z. Leventhal, Pam Lewis, David Morse, Bessy Reyna, Wanda Rickerby, Ellen Zahl i Feenie Ziner.
Napisanie tak obszernej książki to z jednej strony ciężka praca, przypominająca zmaganie się z „wielką kudłatą bestią”, a z drugiej – złożony proces, wymagający wiary w siebie, szczęścia, moralnego wsparcia i wiedzy przekraczającej zasoby autora.
Nisko się kłaniam wszystkim tym, którzy pomogli mi znaleźć temat, opowiedzieć tę historię, a potem ją opublikować. (W dwóch zaś wypadkach uratowali mnie przed zapędzeniem się do krainy ułudy, czyli Nibylandii).
Wymienię ich nazwiska:
Elliott Beard, Andre Becker, Bernice Bennett, Lary Bloom, Cathy Bochain, Aileen Boyle, Angelica Canales, Lawrence Carver, Lynn Castelli, Steve Courtney, Tracy Dene, Barbara Dombrowski, David Dunnack, John Ekizian, Sharon Garthwait, Douglas Hood, Gary Jaffe, Susan Kosko, Ken Lamothe, Linda Lamothe, Doreen Louie, Peter Mayock, Susan McDonough, Alice McGee, Joseph Mills, Joseph Montebello, Bob Parzych, Maryann Petyak, Pam Pfeifer, Pit Pinegar, Nancy Potter, Joanna Pulcini, Jenny Romero, Allyson Salazar, Ron Sands, Maureen Shea, Dolores Simon, Suzy Staubach, Nick Stevens, Christine Tanigawa, David Teplica, Denise Tyburski, Patrick Vitagliano Jr., Oprah Winfrey, Patricia Wolf, Shirley Woodka, Genevieve Young.
Muszę tu także podziękować rannej zmianie w piekarni Sugar Shack oraz moim studentom z Norwich Free Academy i Uniwersytetu Connecticut.
Dziękuję pani Ricie Regan, która mi pomogła w redagowaniu tekstu i udzieliła cennych rad dotyczących wszystkiego, co się wiąże z Sycylią, oraz pani Mary Ann Hall za to, że podsunęła mi książkę Gabriele’a D’Annunzia Tales of My Native Town (oryg. Le Novelle della Pescara).
Szczególne słowa podziękowania składam pani Ethel Manzaris za jej długotrwałą przyjaźń, oddanie i poparcie.
Pragnę wreszcie wyrazić niewysłowienie wielką wdzięczność mojej ukochanej żonie, Christinie Lamb; to jej zasługa, że mogę się zajmować pisarstwem.
Słowa uznania i szacunku kieruję do nauczycieli, którzy – począwszy od szkoły podstawowej po wyższą uczelnię – zachęcali mnie do osiągania dobrych wyników i inspirowali do twórczej pracy. Należą do nich:
Frances Heneault, Violet Shugrue, Katherine Farrell, Leona Comstock, Elizabeth Winters, Lenora Chapman, Miriam Sexton, Richard Bilda, Victor Ferry, Dorothy Cramer, Mildred Clegg, Mary English, Lois Taylor, Irene Rose, Daniel O’Neill, Dorothy Williams, Alexander Medlicott, Alan Driscoll, Gabriel Herring, Frances Leta, Wayne Diederich, Joan Joffe Hall, Gordon Weaver i Gladys Swan.
Szczęśliwie dla mnie, pisząc powieść, mogłem korzystać z poparcia następujących, przyjaznych autorom, instytucji i organizacji: the Norwich Free Academy, the Willimantic, Connecticut, Biblioteki Publicznej, the Homer D. Babbidge Library, Uniwersytetu Connecticut i Connecticut Commission on the Arts (Komisji do spraw Sztuki).
Muszę jeszcze zaznaczyć, że książka ta nie mogłaby powstać bez hojnego wsparcia i aprobaty Narodowej Fundacji na rzecz Sztuki.1
Stało się to dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku w miasteczku Three Rivers, w stanie Connecticut. Tego dnia po południu Tomek, mój brat bliźniak, udał się do miejscowej biblioteki, wszedł do jednego z ustronnych pomieszczeń, nazywanych tu pokojami cichej pracy, i zaczął się modlić. Prosił Boga, by raczył przyjąć ofiarę, którą on, Tomek, pragnie Mu złożyć.
Pani Teresa Fenneck, bibliotekarka działu dziecięcego, zastępowała wtedy kierownika, który musiał wyjechać na całodzienną konferencję do stolicy stanu, Hartford. W poczuciu odpowiedzialności za porządek w bibliotece podeszła do mego brata i powiedziała, że albo ściszy głos, albo opuści czytelnię. Dodała, że słyszy go nawet przy swoim biurku u wejścia do sali, a przecież należy mieć wzgląd na potrzeby innych czytelników. Pouczyła jeszcze, że na modlitwę miejsce jest w kościele, a nie w bibliotece.
Poprzedniego dnia – jak zawsze w niedzielne popołudnia, co stało się wręcz rytuałem – spędziłem z Tomkiem kilka godzin. Zabrałem go na przepustkę ze szpitala stanowego, gdzie przebywał na oddziale Settle. Zwykle zapraszam go na lunch, razem odwiedzamy naszego ojczyma albo biorę go na przejażdżkę samochodem i na krótko przed kolacją przywożę z powrotem do szpitala.
Przy stoliku na końcu sali w restauracji Friendly’ego usiadłem naprzeciw brata i wciągając do płuc dym z jego kiepskich papierosów, po raz nie wiem który (na pewno zrobiłem to już kilkanaście razy) przewertowałem zszywkę z wycinkami prasowymi na temat kryzysu w Zatoce Perskiej. Zbierał je od sierpnia jako dowód na to, że Armagedon jest blisko i lada dzień dojdzie do ostatecznej rozprawy pomiędzy Dobrem i Złem.
– Ameryka już dawno powinna była zginąć. Wierz mi, Dominiku! – przekonywał mnie. – Te ostatnie lata są nam darowane. Nasz kraj odgrywa w świecie rolę kurtyzany, tarzającej się w grzechu zachłanności. Teraz za to zapłacimy...
Nerwowo bębniłem palcami po blacie stołu, ale Tomek tego nie zauważał.
– Nie myśl, że chcę zmienić temat rozmowy – powiedziałem – ale ciekaw jestem, jak ci idzie interes z kawą?
Od kiedy osiem miligramów haldolu, które Tomek codziennie otrzymuje, zdołało wyciszyć głosy, jakie go dawniej nieustannie nękały, brat załatwił sobie koncesję na prowadzenie małego handlu. W świetlicy dla pacjentów co rano sprzedawał kawę, papierosy i gazety. Woził towar na metalowym wózku, bardziej jeszcze roztrzęsionym niż nerwy jego właściciela. Podobnie jak wielu pacjentów tego oddziału Tomek uległ nałogowi picia kawy i palenia papierosów, ale w największym stopniu uzależnił się od czytania prasy.
– Jak śmiemy zabijać ludzi tylko po to, żeby zapewnić sobie tanią ropę? Jak można coś takiego usprawiedliwić? – mówił, trzepocząc rękami. Dłonie miał czarne od gazetowego druku; te jego brudne dłonie powinny były mnie ostrzec. – Jak uda nam się uniknąć zemsty bożej – pytał – skoro nie mamy za grosz szacunku dla ludzkiego życia?
Podeszła do nas kelnerka, uczennica tutejszego liceum. W fartuszek miała wpięte dwa znaczki: „Cześć! Jestem Krystyna” – głosił pierwszy; na drugim zaś widniał napis: „Proszę o wyrozumiałość, odbywam praktykę”. Spytała nas, czy chcemy zacząć od przystawki z sera, czy od zupy.
– Krystyno, nie możesz jednocześnie służyć Bogu i mamonie – pouczył ją Tomek. – Ameryka już rzyga własną krwią – dodał.
*
W jakiś miesiąc po ogłoszeniu przez prezydenta Busha, że „cierpliwość Ameryki jest na wyczerpaniu” i konflikt zbrojny z Irakiem wydaje się nieunikniony – zjawiła się u mnie bibliotekarka, pani Fenneck. Adres zdobyła chyba w biurze adresowym, odszukała mieszkanie, które dzieliłem z Joy, i zadzwoniła do drzwi. Ruchem ręki wskazała na męża, który czekał na nią w błękitnym dodge’u shadow, zaparkowanym przy krawężniku chodnika, i oznajmiła, że to właśnie ona wezwała do Tomka policję.
– Muszę przyznać, że pański brat jest zawsze porządnie ubrany i czysty – stwierdziła – czego niestety nie da się powiedzieć o całej reszcie. Z tymi ludźmi trzeba postępować stanowczo. Bez przerwy, dzień po dniu, szpitalny ambulans wysadza ich na mieście i zostawia samym sobie. Nie mają gdzie się podziać, nie mają nic do roboty. W sklepach ich nie chcą, bo ich obecność odstrasza klientów, a i tak biznes słabo idzie. Czubki przychodzą więc do biblioteki i w niej przesiadują.
Gdy mówiła, jej jasnozielone oczy unikały patrzenia mi w twarz. Tomek i ja nie jesteśmy zwykłymi bliźniakami, ale jednojajowymi. Po prostu jedno zapłodnione jajo podzieliło się na dwie części, z których rozwinęło się dwoje prawie identycznych dzieci. Pani Fenneck nie mogła na mnie patrzeć, ponieważ jej się zdawało, że widzi Tomasza.
Pamiętam, że było zimno, toteż poprosiłem ją do holu, ale nie dalej. Przez dwa tygodnie siedziałem przed telewizorem i przeskakiwałem z kanału na kanał, szukając najnowszych wiadomości o operacji „Pustynna Tarcza”. Dręczyła mnie wściekłość i poczucie winy w związku z czynem, jaki popełnił mój brat. Stale odkładałem słuchawkę telefonu, chcąc pozbyć się nastawiających uszu reporterów i różnych typów z telewizji. Ci krwiopijcy mieli tylko jeden cel: zapewnić sobie udział w sensacyjnym widowisku, jakie zamierzali pokazać w telewizji w przyszłym tygodniu.
Zaproponowałem pani Fenneck, żeby zdjęła płaszcz. Stałem przed nią z ramionami skrzyżowanymi na piersi i wbitymi pod pachy pięściami. O cokolwiek jej chodziło, chciałem już mieć to za sobą.
Prosiła, żebym starał się zrozumieć, jakie trudne życie mają teraz bibliotekarze. Dawniej praca w bibliotece była całkiem przyjemna; lubiła ją, bo mimo wszystko lubi ludzi. Ale ostatnio czytelnie zdane są na łaskę i niełaskę wszystkich wyobcowanych, opuszczonych i bezdomnych osób z całej okolicy. Co gorsza, tych ludzi nie obchodzą ani książki, ani jakiekolwiek zdobywanie wiedzy. Przychodzą do biblioteki tylko po to, aby w niej przesiadywać, załatwiać swoje życiowe potrzeby i co pięć minut latać do toalety. I to się dzieje w czasie, gdy panuje AIDS, a wszędzie pełno narkotyków i innych świństw. Któregoś dnia znaleźli w męskiej toalecie brudną strzykawkę wciśniętą za wieszak na papierowe ręczniki. W opinii pani Fenneck cały nasz kraj przypomina komodę z szufladami, które ktoś powyciągał i rzucił na podłogę.
Gdy otwierałem drzwi pani Fenneck, byłem boso i teraz okropnie mi marzły nogi.
– O co pani chodzi? – spytałem. – Po co pani tu przyszła?
Odparła, że przyszła, bo z powodu uczynku mojego brata straciła apetyt i w nocy nie może spać. Podkreśliła jednak, że to wcale nie znaczy, iż czuje się za jego postępek odpowiedzialna. Nic podobnego. Jest jasne, że Tomasz już przedtem całą historię zaplanował i dokonałby swego czynu bez względu na to, czyby mu zwróciła uwagę, czy nie. Tuzin osób – albo i więcej – potwierdza, że go widziały, jak się kręcił po mieście i mruczał coś o wojnie, trzymając pięść w górze, jakby zawisłą w powietrzu. Pani Fenneck zwróciła uwagę na ten gest, gdyż wydawał jej się bardzo dziwny.
– Pański brat – mówiła – wchodził do biblioteki i całe popołudnia spędzał w dziale czasopism. Siedział tam i głośno polemizował z artykułami, które przeczytał w gazetach. Po jakimś czasie się uspokajał, gapił przez okno i wzdychał. Ramię miał zgięte w łokciu, a dłoń zwiniętą w pięść. Ale nikt z nas się nie spodziewał, że to ma jakieś szczególne znaczenie. Czy ktokolwiek będący przy zdrowych zmysłach skojarzyłby te fakty i domyślił się, co on zamierza uczynić?
– Nikt! – przyznałem. – Nikt z nas na to nie wpadł.
Pani Fenneck powiedziała, że zanim została bibliotekarką działu dziecięcego, przez wiele lat pracowała w ogólnej czytelni i dobrze pamiętała moją matkę, niech odpoczywa w pokoju.
– Była zapaloną czytelniczką – wspominała pani Fenneck. – O ile sobie przypominam, czytała przeważnie powieści fantastyczne i romanse. Zawsze spokojna i bardzo miła, a jaka elegancka... Miała szczęście, że nie dożyła tej strasznej chwili, biedaczka. Choć umrzeć na raka to też żadna przyjemność.
Pani Fenneck zwierzyła się, że również jej siostra umarła na raka, a siostrzenica właśnie na to choruje i walczy o życie.
– Jeśli pan chce wiedzieć – dodała – to panu powiem, że lada dzień naukowcy znajdą przyczynę, dlaczego tyle ludzi choruje na raka. I wie pan, co się okaże? Że winne są komputery...
Gdyby jeszcze dłużej trajkotała, chyba wybuchnąłbym płaczem albo zrobiłbym jej coś złego.
– Pani Fenneck! – krzyknąłem.
– No, dobrze! – odparła i już bez ogródek mnie spytała, czy mój ojciec lub ja uważamy ją za odpowiedzialną za to, co się stało.
– Panią? – zdziwiłem się. – Dlaczego panią?
– Ponieważ ostro się do niego odezwałam na krótko przedtem, zanim to zrobił.
A tymczasem ja siebie obwiniałem za to, co się stało z Tomkiem, dlatego że zlekceważyłem bzdury, jakie plótł na temat islamu i Armagedonu, nie zawezwałem lekarza i nie przycisnąłem go do muru, by wyjawił, w jaki sposób leczy mego brata. I w końcu dlatego, że poszedłem z Tomkiem na pogotowie i podjąłem tam decyzję, która chyba nie była właściwa. Tamtej niedzieli w restauracji Friendly’ego Tomek zamówił tylko szklankę wody.
– Poszczę – powiedział, a ja celowo go o nic nie pytałem, zignorowałem jego brudne ręce i zamówiłem sobie cheeseburgera i frytki.
Uspokoiłem panią Fenneck, że nie ponosi żadnej odpowiedzialności za to, co zrobił Tomek.
Wtedy poprosiła, żebym potwierdził to na piśmie, wyraźnie zaznaczając, że wypadek Tomka nie miał z nią nic wspólnego. Tak jej poradził mąż. Kiedy będzie to miała napisane czarno na białym, może znów jej się uda dobrze przespać noc, zjeść obiad, a nawet zaznać trochę spokoju.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i tym razem nie odwróciła wzroku.
– Boję się – wyznała.
Poprosiłem, żeby chwilę poczekała. W kuchni znalazłem pióro i jeden z bloczków z podklejonymi karteczkami, na których jest napisane „Post-it”. Joy kradnie je w pracy i kładzie na stoliku obok telefonu. Zabiera ich więcej, niż kiedykolwiek zdołalibyśmy użyć. Któregoś dnia, szukając drobnych dla gazeciarza, włożyłem rękę do kieszeni jej zimowego płaszcza i znalazłem tuzin tych małych bloczków. Cały tuzin... Ręka mi się trzęsła, gdy pisałem oświadczenie, które pomoże pani Fenneck odzyskać zdolność jedzenia i spania oraz odpuścić jej winy. Nie zrobiłem tego z litości, lecz tylko dlatego, że chciałem zatkać jej gębę i wypieprzyć z mego holu. A także dlatego, że sam również się bałem. Bałem się o brata, ale także o to, że jestem jego drugą połową.
Wróciłem do holu, wyciągnąłem rękę w stronę pani Fenneck i przykleiłem jej tę żółtą karteczkę do klapy płaszcza. Gdy to zrobiłem, wzdrygnęła się i ta jej niezamierzona reakcja sprawiła mi pewną małą satysfakcję. Nigdy nie twierdziłem, że należę do ludzi, którzy dają się lubić. Nigdy też nie utrzymywałem, że nie jestem sukinsynem.
*
O tym, co się wydarzyło w bibliotece dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, dowiedziałem się od Tomka, a także z artykułów, jakie się ukazały w gazetach obok doniesień na temat operacji „Pustynna Tarcza”.
Gdy pani Fenneck, stojąc u wejścia do pokoju cichej pracy, zwróciła Tomkowi uwagę, mój brat przestał się głośno modlić i tylko po cichu wciąż na nowo powtarzał słowa z ewangelii świętego Mateusza, rozdział 5, wiersz 29 i 30.
„Przeto jeśli twoje prawe oko cię gorszy, wyłup je i odrzuć od siebie... A jeśli gorszy cię twoja prawa ręka, odetnij ją i odrzuć od siebie, albowiem lepiej jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało znaleźć się w piekle”.
Następnie Tomek wyjął ze swojej grubej bawełnianej kurtki obrzędowy nóż Gurków; przywiózł go nasz ojczym jako pamiątkę z drugiej wojny światowej. Przed owym feralnym popołudniem nóż, ukryty w pochwie i zapomniany, wisiał na ścianie w sypialni na pierwszym piętrze w domu, gdzie się obaj z bratem wychowaliśmy.
Chirurg ortopeda, który potem leczył mego brata, miał wiele podziwu dla jego determinacji. Był pewien, że Tomek musiał odczuwać straszny ból, i dziwił się, że nie przerwał amputacji już w połowie jej trwania. Posługując się lewą ręką, Tomek wykonał krok po kroku to, co sobie przedtem przećwiczył w głowie. Ostrym nożem zrobił cięcie na prawym nadgarstku, przepiłował kość do samego końca i amputował dłoń. Operacji towarzyszył głośny jęk. Odciętą dłoń Tom rzucił na podłogę pośrodku biblioteki. Potem dobrał się do rany, wyszarpnął tryskające krwią tętnice – łokciową i promieniową, ścisnął je i skręcił, próbując je zamknąć, najlepiej jak potrafił. W końcu uniósł do góry ramię, aby zmniejszyć krwawienie.
Obecni w bibliotece ludzie albo się dopiero po chwili zorientowali, albo myśleli, że się orientują, co tu zaszło. Powstał rozgardiasz. Niektórzy pobiegli w stronę drzwi. Dwie kobiety schowały się za regałami, bojąc się, żeby wariat ich nie zaatakował. Pani Fenneck wcisnęła się pod biurko, sięgnęła do telefonu i wykręciwszy 911, wezwała policję. Tymczasem Tomasz wstał, chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju cichej pracy, zatoczył się na pobliski stół, po czym usiadł. Prócz głębokich westchnień nie wydawał żadnych dźwięków, był już jednak w stanie szoku. Nóż zostawił w pokoju, w którym dokonał tego czynu.
Oczywiście pojawiła się krew, ale nie było jej tyle, ile mogłoby być, gdyby Tomasz nie znał się na tych sprawach i nie okazał się dość przytomny, aby zatamować jej wypływ. Tomek już jako dziecko zdobywał harcerskie sprawności i odznaki za udzielanie pierwszej pomocy. Zajmował się tym jeszcze długo potem, gdy ja doszedłem do wniosku, że harcerstwo nie jest poważną organizacją.
Gdy się wyjaśniło, że Tomek nie chciał nikomu zrobić krzywdy, jedynie sobie samemu zaszkodził, pani Fenneck wstała i zza biurka poleciła bibliotecznemu dozorcy, by przykrył odciętą dłoń gazetą.
Wkrótce zjawiły się jednocześnie pogotowie ratunkowe i policja. Sanitariusze zajęli się moim bratem. Ułożyli go na noszach i przywiązali, a odciętą rękę zapakowali do plastykowej torebki z lodem; ktoś przyniósł lód z zamrażarki w stołówce dla pracowników.
W pogotowiu brat odzyskał przytomność i stanowczo odmówił zgody na jakąkolwiek próbę przyszycia mu odciętej dłoni. Nasz ojczym, Ray, był nieuchwytny – wyjechał za miasto. Ja zaś pracowałem w tym czasie przy odnawianiu trzypiętrowej wiktoriańskiej kamienicy na Gillette Street i stałem na rusztowaniu, kiedy nadjechał policyjny samochód. Zatrzymał się przed domem i migał niebieskim światłem. Przywieźli mnie do szpitala właśnie w chwili, gdy Tomek wykłócał się z chirurgiem, żeby mu nie przyszywał ręki. W rezultacie mnie jako najbliższemu krewnemu Tomka – i będącemu przy zdrowych zmysłach – kazano podjąć decyzję, czy chirurg powinien próbować przyszyć Tomkowi odciętą dłoń, czy też nie.
– Damy mu mocny środek usypiający, żeby był nieprzytomny, a potem, kiedy wybudzi się z narkozy, dostanie lek na uspokojenie – obiecywał lekarz. Był młody i nosił taką samą fryzurę jak reporter telewizyjnych wiadomości; miał trzydzieści lat, może nawet mniej. Mówił normalnym głosem, nie uciekając się do konspiracyjnego szeptu.
– A ja ją natychmiast znowu oderwę – zagroził mój brat. – Czy wy myślicie, że kilka szwów powstrzyma mnie od zrobienia tego, co jest moją powinnością? Przecież zawarłem pakt z Panem Bogiem.
– Jeśli zajdzie potrzeba, możemy go przez pierwszych kilka dni po operacji pozbawić swobody ruchów. Dzięki temu jego nerwy będą miały szansę się zregenerować.
– Jest tylko jeden Zbawca na tym świecie, doktorze! – krzyczał Tomasz. – I pan na pewno nim nie jest!
Obaj – chirurg i Tomek – zwrócili się do mnie o podjęcie decyzji.
Powiedziałem, że potrzebuję trochę czasu na przemyślenie tego, bo żeby podjąć decyzję, muszę mieć jasność co do pewnych rzeczy. Opuściłem pokój i poszedłem w dół korytarza.
– Proszę się za długo nie zastanawiać! – wołał za mną chirurg. – Już teraz mamy tylko pięćdziesiąt procent szansy na udanie się zabiegu, a im dłużej będziemy zwlekać, tym szansa będzie mniejsza.
Czułem, jak krew pulsuje mi w głowie. Kochałem brata i jednocześnie go nienawidziłem. Nie mogłem sprawić, by był inny, niż jest; nie ma też powrotu do tego, kim był przedtem. Gdy doszedłem do końca korytarza, uświadomiłem sobie, że jedyne argumenty, jakimi dysponuję, ograniczały się do niemądrych pytań w rodzaju: czy Tomek będzie mógł się nadal modlić, nie będąc w stanie złożyć dłoni do modlitwy, czy da radę nalewać ludziom kawę i czy po siusianiu potrafi strzepnąć fiuta.
Z holu dochodziły mnie jego krzyki:
– To był akt wiary: ofiara!!! Kto dał wam prawo dysponować moją osobą?
Gdy usłyszałem jego pytanie, poczułem, że zapala mi się w głowie czerwone ostrzegawcze światełko, i dzięki temu właśnie podjąłem taką, a nie inną decyzję. Nagle ten młody chirurg z posmarowanymi żelem włosami upodobnił się w moich oczach do naszego ojczyma i wszystkich innych brutali i drani, którzy stosowali przemoc i od których Tomek tyle doznał cierpień. „Wygarnij mu, Tomku! – pomyślałem. – Walcz o swoje pieprzone prawa...”.
Ruszyłem z powrotem i przeszedłszy korytarz, powiedziałem doktorowi:
– Nie!
– Nie? – zdziwił się. Był już umyty i ubrany do zabiegu. Patrzył na mnie, nie wierząc. – Nie?
W sali operacyjnej chirurg, zamiast przyszyć bratu dłoń, wyciął mu płat skóry z górnej części uda i uformował z niego przeszczep przypominający klapkę, którą przykrył zmasakrowany nadgarstek. Operacja trwała cztery godziny. Kiedy się skończyła, gromada reporterów prasowych i telewizyjnych była już w moim domu i rozmawiała z Joy.
Przez kilka następnych dni przez cewnik wprowadzony do rdzenia podawano bratu środki uśmierzające ból. Wstrzyknięto mu też w tyłek antybiotyki i leki psychotropowe, aby zwalczyć infekcję i osłabić jego wojownicze nastroje. Sporządzono również listę gości, którym wolno go było odwiedzać, co miało trzymać media z dala od niego, nie przeszkadzało jednak Tomkowi wyjaśniać wszystkim innym: policyjnym detektywom, psychiatrom, pielęgniarkom i sanitariuszom, że wcale nie zamierzał pozbawiać się życia. Nie miał takich intencji. Chciał tylko publicznie zademonstrować, wstrząsnąć Ameryką i obudzić ją, by wszyscy mogli zobaczyć pewne sprawy tak, jak on je widział, i dowiedzieć się tego, co on wiedział: że jeśli mamy ocaleć i uniknąć potykania się o ciała pozabijanych własnych dzieci, nasz kraj musi zrezygnować z nikczemnej zachłanności i zająć się sprawami ducha. Był niewiernym Tomaszem – mówił o sobie – lecz teraz jest Szymonem Piotrem, skałą, na której Bóg zbuduje nowy porządek. Tłumaczył, że on, Tomek, został obdarzony trudnym darem proroctwa. Jeśli tylko ludzie zechcą go słuchać, poprowadzi ich właściwą drogą.
Powtórzył mi całą tę historię w nocy przed wypisaniem go z oddziału chirurgii i ponownym przyjęciem do szpitala stanowego, który od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku był jego domem i albo w nim przebywał, albo wychodził na przepustkę.
– Czasem się zastanawiam, dlaczego to ja właśnie zostałem wybrany, aby tego dokonać. Dlaczego wszystko spoczywa na moich barkach? Ciężko mi z tym, Dominiku! – skarżył się, wzdychając.
Nic mu nie odpowiedziałem. Nie mogłem mówić. Nie mogłem patrzeć na samookaleczenie, jakiego dokonał, nawet teraz, gdy miał już rękę czysto zabandażowaną. Spojrzałem na moje szorstkie, splamione farbą dłonie pokojowego malarza. Widziałem, jak lewa chwyta prawą w nadgarstku. Bardziej przypominały kukły niż ręce. I w żadnej nie miałem czucia.
------------------------------------------------------------------------
1 Według Biblii miejsce, gdzie odbędzie się ostatnia wielka bitwa między siłami dobra i zła przed Dniem Sądu Ostatecznego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).