To zwierzę mnie bierze - ebook
To zwierzę mnie bierze - ebook
Adam Wajrak na tropie tajemnic zwierząt dużych, małych i najmniejszych. Dlaczego ślimak pokazuje rogi, a dzierzba nosi maskę? Po co dzięciołkom tylu mężów? Jak zaganiacz radzi sobie z kukułczym jajem? Dlaczego niedźwiedź to też człowiek? Co stresuje świstaka? Po co drą się rzekotki? Felietony Adama Wajraka, które ukazały się wcześniej na stronach naukowych „Gazety Wyborczej” w ramach cyklów „Poczta Teremiski” i „To Zwierzę Mnie Bierze”, a także w „Dużym Formacie”, zabiorą wszystkich zainteresowanych sekretami przyrody w fascynującą podróż po królestwie zwierząt... i nie tylko.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-426-6 |
Rozmiar pliku: | 23 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SKĄD SIĘ BIERZE TO ZWIERZĘ
„To zwierzę mnie bierze” tylko z pozoru jest moją książką. Oczywiście teksty, które w niej znajdziecie, sam napisałem, a zdjęcia sam zrobiłem. Ale przecież w książce najważniejszy jest pomysł, a on nie był mój. To Wasze dzieło, Drodzy Czytelnicy, a szczególnie pewnej pani, która na spotkaniu autorskim po ukazaniu się drugiego wydania „Kuny za kaloryferem” powiedziała: „»Kuna« jest zbiorem opowieści o zwierzętach, które z wami mieszkały, prawda? Więc dlaczego nie ma jeszcze książki o zwierzakach, które podgląda pan w ich naturalnym środowisku?”. „Zresztą – dodała starsza pani – ja już taki zbiór mam. Wycinam pańskie teksty z »Gazety Wyborczej« i wklejam do zeszytu w kratkę. Dla wnuczka”. Tak powstał prototyp książki, którą trzymacie w rękach. Pomysł więc był nie mój, ale Wasz. Ja tylko dokonałem wyboru tekstów, które w ciągu ostatnich kilku lat ukazały się na stronach naukowych „Gazety” w ramach cyklu „Poczta Teremiski”, potem „To zwierzę mnie bierze”, oraz w „Dużym Formacie”. Niektóre opowieści znacie z „Przewodników prawdziwych tropicieli”, ale w tej książce są one podane w nieco dłuższej i bardziej „naukowej” formie.
Choć tytuł książki brzmi „To zwierzę mnie bierze”, znajdziecie w niej również tekst o drzewach, które – jak wiadomo – zwierzętami nie są, oraz o śluzowcach – dziwnych stworzeniach, które mają w sobie coś ze zwierzęcia, coś z grzyba, ale tak naprawdę nie są ani jednym, ani drugim. Jednak nie mogłem sobie odmówić wyskoków poza granice królestwa zwierząt. Przecież bierze mnie i ciekawi wszystko, co żyje wokół nas, nie tylko zwierzaki. Poznawanie tego bardzo dziwnego świata to fascynująca przygoda. Dla mnie zbieranie materiałów i pisanie każdego z tych tekstów było właśnie przygodą, którą teraz, Drodzy Czytelnicy – mam nadzieję – przeżyjecie razem ze mną. Ponieważ każdy z tych tekstów kojarzy mi się z jakąś moją przygodą albo zjawiskiem, które dzieje się w świecie przyrody, pogrupowałem felietony według miesięcy, w których moje przygody lub zjawiska miały lub mają miejsce. Niebieskie żaby widuję w kwietniu, małe liski wychodzą przed nory w czerwcu, kozice najbardziej są zestresowane w środku lata, a wielkie drzewa najlepiej wyszukiwać w listopadzie, gdy już nie ma liści i widać, jak są potężne. Tak powstał swoisty kalendarz moich spotkań ze zwierzętami i nie tylko. Dlaczego zaczyna się w maju? Bo w maju książka trafia do Waszych rąk.
Tej książki by nie było, gdyby nie wielu naukowców, którym chciało się ze mną gadać, oraz gdyby nie moje koleżanki i moi koledzy z działu naukowego „Gazety” oraz wydawnictwa Agory, którzy redagowali moje teksty. Szanowni Państwo, Kochane Dziewczyny i Chłopaki, dziękuję bardzo!
Adam WajrakMAJ
ŚLIMAK, ŚLIMAK, POKAŻ ROGI
Siedziałem na werandzie i gadałem przez telefon z przyjacielem, aż nagle na liściach malwy zobaczyłem coś niezwykłego. To coś było maleńkie, ale mrugało i migotało w słonecznym świetle, tak jakby mówiło: „Zwróć na mnie uwagę”. Choć nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem, doskonale wiedziałem, co to jest, chociażby z listu prof. Teresy Pojmańskiej z Instytutu Parazytologii PAN, który dostałem jeszcze w kwietniu.
Wtedy w ramach „Szkoły z klasą” organizowaliśmy BioBlitz, czyli nalot na przyrodę. Uczniowie mieli w określonym czasie i miejscu rozpoznać jak najwięcej gatunków. Pani profesor zaproponowała, żeby zwracać uwagę nie tylko na zwierzaki, lecz także na to, co na nich, a raczej w nich, żyje. „Przyszło mi na myśl, że można by dzieciakom podpowiedzieć, że gdy znajdą ślimaki bursztynki, niech zwrócą uwagę na ich czułki, które mogą być rozdęte i mieć w środku coś pulsującego i zabarwionego w zielone lub brązowe paski i ciapki. To coś, co przypomina żywą gąsienicę, to workowaty odrostek stadium rozwojowego przywry z rodzaju Leucochloridium zawierający mnóstwo larw – metacerkarii” – pisała.
Przez jakiś czas po tym liście bacznie przyglądałem się ślimakom mieszkającym w ogrodzie i napotkanym w lesie, ale nic szczególnego nie zauważyłem. I gdy już zupełnie o tym zapomniałem, parę metrów przede mną zobaczyłem bursztynkę z takimi właśnie czułkami. Po chwili się okazało, że na malwie są jeszcze dwa takie dziwolągi.
Choć bursztynka to maleńki ślimak, bo mający nie więcej niż 2 cm długości, i niczym specjalnym się niewyróżniający, tym razem wyglądał jak przybysz z kosmosu. Dotknięty albo przeniesiony na inny liść, zamiast chwilę poczekać w muszli, natychmiast wyciągał swoje rogi. To dziwne, bo te małe ślimaki są raczej skryte i zwykle chowają się pod spodem liścia.
Teraz jednak ślimakowi zależało na tym, by być dobrze widocznym. A dokładnie nie ślimakowi, tylko siedzącemu w nim pasożytowi, który całkowicie zmienia zachowanie bursztynki. Na przykład ślimak, zamiast chować się przed promieniami światła, wyłazi na słońce. Widoczne oczywiście są głównie czułki – rozdęte i wydłużone, a przy tym migoczące kolorowymi pasami, bo cysty pasożyta kurczą się i rozkurczają niezwykle szybko pod cienką skórą ślimaka. Po co to wszystko?
Otóż bursztynka jest tylko żywicielem pośrednim. Pasożyt, by dalej się rozwijać, musi dostać się do organizmu ptaka. Tam zmienia się w postać dorosłą. Czułki ślimaka przypominają ptakom smaczne gąsienice – mają je zachęcić do dziobnięcia. I chyba zachęcają skutecznie, bo następnego dnia już nie znalazłem bursztynek z pulsującymi czułkami. Pewnie zostały zjedzone.
Co będzie dalej? Dorosłe przywry złożą jaja, które wraz z odchodami ptaka dostaną się na jakąś roślinę i tam będą czekać na pechową bursztynkę, która je zje. Następnie pasożyt tak pokieruje życiem ślimaka, aby ten został zjedzony, i cykl znów się zamknie.
Choć szkoda mi bursztynek, to pasożyty też nie mają lekko. Udaje im się zarazić tylko niewielką część ślimaków. Widziałem już przecież tysiące bursztynek, które nie migotały i nie mrugały czułkami mającymi udawać gąsienice.
DZIERZBA, CZYLI MASKA ZORRO
Nie wiem, czy zauważyliście, ale wiele zwierząt nosi maski. Oczywiście nie takie jak nasze – zakładane i zdejmowane – lecz rysunek wokół oczu. Takie ciemne maski mają ssaki: tchórze, orki, kozice, i niektóre ptaki, na przykład remizy. Jednak najbardziej znanymi ptasimi posiadaczami maski, która wygląda niemal dokładnie jak maska Zorro, są dzierzby.
Choć na takich nie wyglądają, to znakomici myśliwi. Małe gatunki, jak na przykład dzierzba gąsiorek, polują na owady, jaszczurki i – bardzo rzadko – małe ptaki. Ale jej większy kuzyn dzierzba srokosz, która w przeciwieństwie do gąsiorka zostaje u nas na zimę, potrafi zabijać spore gryzonie, takie jak norniki polne i północne, oraz ptaki nawet wielkości drozda (czyli nieco od niej większe). W Ameryce został nawet odnotowany wypadek ataku srokosza na pardwę, czyli ptaka przypominającego naszą kuropatwę.
Dzierzby, a w szczególności srokosze, słyną z tego, że nadziewają swoje ofiary na kolce krzewów, a czasami również na kolce różnych ogrodzeń wyposażonych w drut kolczasty. To zarówno spiżarnia, jak i znak dla samic, jakimi myśliwymi mogą być ich przyszli partnerzy, oraz coś w rodzaju sztućców. Dzierzby, choć są genialnymi myśliwymi o mocnych dziobach, mają dość słabe łapki. Dlatego właśnie do przytrzymywania ofiary w trakcie rozdzierania jej na kawałki służą im kolce.
Jednak dzierzby mają jeszcze coś – wspomniany wyżej pasek przez oczy. Czasami brązowy jak u samic i młodych gąsiorka, czasami szary jak u młodych srokoszy, wreszcie czarny jak u dorosłych srokoszy. A po co tym ptakom taka ozdoba? Na pewno nie po to, by wyglądać zawadiacko albo chronić swoją tożsamość jak słynny bohater filmowy.
Teorii, po co zwierzętom maski, jest cała masa. Niektóre mówią o tym, że chodzi o zamaskowanie oczu i uchronienie ich przed atakami drapieżnika. Inne twierdzą, że u zwierząt polujących może chodzić o to, by ofiara nie widziała dokładnie, w którą, a raczej, czy dokładnie w jej, stronę patrzy myśliwy. Niedawna publikacja w renomowanym piśmie „Behavioral Ecology” proponuje inne wyjaśnienie.
Prof. Reuven Yosef z Uniwersytetu Ben Guriona w Izraelu oraz naukowcy z Poznania – dr Piotr Zduniak z Zakładu Biologii i Ekologii Ptaków Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza oraz prof. Piotr Tryjanowski z Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego – postanowili przyjrzeć się polującym w ostrym słońcu Ejlatu (najbardziej wysunięte na południe miasto Izraela) dzierzbom białoczelnym, które podobnie jak nasze srokosze i samce gąsiorka mają czarny pasek przez oczy.
– Może głupio się przyznać jako naukowcowi, ale na trop naprowadziła nas stara indiańska legenda mówiąca, że malowanie się wojowników, szczególnie w okolicach oczu, nie tylko miało przestraszyć wrogów czy miało znaczenie rytualne, ale chodziło również o to, by lepiej on widział – mówi prof. Tryjanowski. Otóż światło odbijające się wokół oczu, gdy patrzymy pod słońce, może utrudniać nam patrzenie i zakłócać obraz. A malowanie na ciemny kolor temu odbiciu zapobiega albo je bardzo ogranicza.
By sprawdzić indiańską legendę, naukowcy wymyślili prosty eksperyment.
Dzierzby polują z zasadzki. Siedzą na jakimś krzaku, czubku drzewa lub kablach linii energetycznych i gdy tylko zauważą ofiarę, spadają na nią z góry. Co ciekawe, bardzo często jest to atak pod słońce. Chodzi o to, że gdyby dzierzba polowała ze słońcem, to zanim doleciałaby do ofiary, ta zostałaby spłoszona przez jej cień. Patrzenie pod słońce wymaga jednak ciemnej maski, która pochłania światło wokół oczu i zapobiega jego odbijaniu się i zakłócaniu tego, co dzierzby widzą.
By to sprawdzić, naukowcy pomalowali czarne maski części obserwowanych dzierzb białoczelnych na biało nieszkodliwą dla nich farbą. Jednocześnie obserwowano dzierzby z oryginalnymi czarnymi maskami.
Okazało się, że te z białymi natychmiast odwróciły się plecami do słońca. Bardzo też spadła ich skuteczność łowiecka. – Ciekawe było to, że w miarę wykruszania się i znikania białej farby z czarnych masek dzierzby na powrót odwracały się w stronę słońca, a ich skuteczność łowiecka znacznie się poprawiała – opowiada dr Zduniak. Indiańska legenda całkowicie się więc potwierdziła. – Zresztą chodzi nie tylko o Indian. Recenzent naszej pracy zwrócił nam uwagę, że na ciemno pod oczami malują się również piloci myśliwców. Robią to też zawodnicy futbolu amerykańskiego, a snajperzy malują twarze zapewne nie tylko po to, by były one mniej widoczne – mówi dr Zduniak.
To niejedyna rola maski. Naukowcy przypuszczają, że może też być ważnym sygnałem przy dobieraniu się ptaków w pary. Samiec o bardzo czarnej masce jest bardziej pożądanym kandydatem na męża niż taki, którego maska albo wyblakła, albo jeszcze się nie zaczerniła. Wiadomo – skoro lepiej poluje, tym większa szansa, że wykarmi samicę i pisklęta. Ale żeby mieć czarną maskę, trzeba dobrze syntezować ciemne barwniki, a to wymaga wysiłku od organizmu. Im lepszy myśliwy, który nie ma kłopotu ze zdobywaniem pokarmu, tym łatwiej mu to przychodzi.
Z drugiej strony wygląda na to, że im czarniejsza maska, tym lepiej i łatwiej się dzierzbom poluje. – Może tu zachodzić bardzo ciekawe ewolucyjne sprzężenie zwrotne – podsumowuje prof. Tryjanowski.
SZPAK AGRESOR
Postanowiłem zrobić nowe zdjęcie dzięcioła białogrzbietego (zapewne zauważyliście, że cały czas publikujemy zdjęcie samicy przy dziupli – to jedyne dobre, jakie mam).
Wykonanie takiego zdjęcia nie jest łatwe, bo dzięcioł białogrzbiety przy dziupli jest cichutki jak trusia, a poza tym jego dziuple zwykle są szalenie wysoko. Pierwsza w kolejce była dziupla odnaleziona przez Michała Androsiuka. Niestety, tu się spóźniłem – dzięciołów już nie było. Mogły wylecieć, ale mogły też dobrać się do nich drapieżniki, na przykład kuna. – W latach, w których brakuje gryzoni, kuny potrafią zniszczyć większość lęgów dzięciołów białogrzbietych – wyjaśnił mi prof. Tomasz Wesołowski z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Na szczęście od dr Doroty Czeszczewik z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach dostałem informację o kolejnej dziupli. Znajdowała się na zrobionym przez bobry rozlewisku zwanym martwym lasem. To magiczne miejsce pełne jest dzięciołów. Jak sama nazwa wskazuje, martwy las jest pełen martwego drewna. Dzięcioły mają gdzie szukać pokarmu i gdzie wykuwać dziuple. Poza tym ten las – strefa ochronna gniazda orlika krzykliwego – chroniony jest prawem i bez specjalnego zezwolenia nie można tu wchodzić. Bałem się, że dzięcioły znów mi wylecą. Codziennie chodziłem i z szosy się przyglądałem, co się dzieje w dziupli. Dorosłe ptaki co kilkanaście minut przylatywały z pokarmem w dziobie i znikały w dziupli. To mnie uspokajało. Skoro dorosłe wchodzą całe do dziupli, to młode jeszcze są małe.
Dzięki uprzejmości białostockiej Dyrekcji Ochrony Środowiska zezwolenie otrzymałem w ekspresowym tempie. Natychmiast pognałem do dzięciołów, ale przy dziupli nie działo się nic. Byłem przekonany, że to przerwa w karmieniu. Nagle stało się coś, co sprawiło, że zbaraniałem. Z dziupli wyjrzał szpak, potem przyleciał drugi. Szpaki wyraźnie krzątały się przy nowym domu. Byłem przekonany, że to kuna zjadła mi dzięcioły, a szpaki po prostu zajęły pustostan. Opowiedziałem to białowieskiemu przyrodnikowi Arkowi Szymurze. – To nie kuna. To szpaki – odpowiedział Arek. Dwóch jego znajomych dzień wcześniej obserwowało, jak szpaki walczą z dzięciołami o dziuplę. Walka polegała na znoszeniu materiału i zabudowywaniu młodych dzięciołów białogrzbietych. Szpaki po prostu je zarzuciły, czym się dało, gdy rodzice latali po pokarm. W pewnym momencie dzięcioły zobaczyły, że nie mają czego bronić. Młodych nie było widać, ucichło też ich wołanie. Szpaki wygrały.
Sympatyczny szpaczek takim draniem? Okazuje się, że tak, i nawet 30-40 proc. lęgów dzięcioła białoszyjego, który jest tylko nieco mniejszy od białogrzbietego, może być niszczonych przez szpaki. Tak naprawdę jednak nie powinienem się dziwić. To bezwzględna walka o dobre miejsce na wychowywanie młodych. Poza tym w lesie zagospodarowanym przez człowieka dziupli zawsze będzie brakować. Nam może się wydawać, że ptakom wystarczy pozostawienie kilku dziuplastych drzew na hektar. Z punktu widzenia ptaków wcale tak nie jest.
NIE MA GRABU DLA MUCHOŁÓWKI
Muchołówki białoszyje mają tu, w puszczy, ciężkie życie. Jaja i pisklęta mogą im wyjeść kuna, koszatka, dzięcioł, a nawet mysz leśna. Jakby tych kłopotów było mało, my, ludzie, uznaliśmy, że graby, w których się gnieżdżą, to „niepożądany” gatunek drzewa.
Tydzień temu zobaczyłem pierwszego samca muchołówki białoszyjej (to maleństwo przylatuje do nas aż z Afryki Wschodniej). Skakał sobie z gałęzi na gałąź, wymachiwał skrzydełkami i popiskiwał. W wiosennej zieleni wyglądał ze swoim kontrastowym biało-czarnym ubrankiem niezwykle elegancko. To właśnie to upierzenie, a dokładnie biała plamka na czole, decyduje o tym, jak atrakcyjny jest samiec. Co ciekawe, nie w każdym roku jest ona tej samej wielkości. Taki rozchwytywany ojciec z wielką plamką, który wychował sporo młodych, musi w końcu odpocząć. Dlatego w kolejnym roku plamka się zmniejsza.
Nie o tym, jak muchołówki dobierają partnera, chciałem jednak pisać, ale raczej o ich kłopotach z dziuplami. Otóż muchołówki są ptakami tak małymi i tak bezbronnymi, że wyjeść im jaja lub pisklęta może dosłownie każdy, nawet wspomniane wcześniej myszy leśne. Te ostatnie są szczególnym zagrożeniem i gdy zdarza się „gryzoniowy” rok i w lesie jest ich dużo, muchołówki tracą, jak wynika z badań ornitologów z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach, nawet 80-90 proc. lęgów.
Gdy gryzonie mają kryzysową sytuację, muchołówki powoli odbudowują swoją liczebność. W najlepszych latach w Białowieskim Parku Narodowym zagęszczenie tych małych ptaszków może wynosić aż 22 pary na 10 ha.
Niektórych drapieżników muchołówki mogą unikać. Na przykład dzięciołów. Dzięcioł duży, gdy natrafi na gniazdo muchołówki, od razu potraktuje pisklęta jak nieco większe „robale”, które zwykle wydłubuje spod kory. Dlatego muchołówki wolą nie zakładać gniazd w dziuplach dzięciołów, bo te często odwiedzają swoje stare domostwa. Muchołówki lubią dziuple naturalne – takie, które powstały po odpadnięciu gałęzi, albo takie w szczelinie, którą wydrążył mróz. Czasami mają one duże otwory, ale przynajmniej dzięcioły do nich rzadziej zaglądają. To dla muchołówek pewna szansa. Takie dziuple tu, w Puszczy Białowieskiej, najczęściej powstają w lipach i grabach. I właśnie w dziuplastych grabach najczęściej można znaleźć gniazdo muchołówki. Według ornitologów z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach ponad 80 proc. muchołówek zakłada gniazda w drzewach tego gatunku. Oczywiście dziuple nie pojawiają się w młodych i cienkich grabkach, ale w drzewach mających grubość pnia wynoszącą około 50 cm.
Choć grab jest gatunkiem drzewa, które znakomicie się samo rozsiewa i którego – wydawałoby się – jest w puszczy pełno, to jednak w jej wycinanej i niechronionej części grubych grabów jakoś nie widać. Powód jest prosty. Z punktu widzenia gospodarki leśnej grab jest gatunkiem „niepożądanym”. Twarde, często poskręcane drewno grabowe nadaje się na opał, ale nie na deski. Dlatego graby są wycinane, „by zrobić miejsce” gatunkom uznanym za „cenne” i „pożądane”, czyli takie, których drewno można łatwo sprzedać, bo nadaje się na deski, belki oraz meble. Ta walka z grabem odbija się na muchołówkach. Badania przeprowadzone na transektach wykazały, że na 1 km Białowieskiego Parku Narodowego muchołówka białoszyja jest spotykana niemal trzy razy częściej niż w części niechronionej. Ten mały ptaszek to kolejny dowód na to, że gospodarka leśna jedynie szkodzi unikalnej przyrodzie puszczy.
DZIĘCIOŁKI Z DWOMA LUB TRZEMA MĘŻAMI
Nic nie robiąc sobie z mojej obecności, dzięciołek spokojnie przeszukiwał pnie wierzb, które porastają rów przed naszym domem. „Pnie” to przesada – nie mają one więcej niż 10 cm w obwodzie. Dla dzięciołka to były jednak pnie, bo jest on maleństwem, najmniejszym europejskim gatunkiem dzięcioła. Waży nie więcej niż 26 g, mniej niż wróbel.
Wśród obserwatorów ptaków panuje przekonanie, że te dzięciole krasnoludki wybierają cienkie gałęzie i pnie, które nie wzbudzają zainteresowania ich dużych kuzynów. Jednak widywałem już dzięciołki, które skrupulatnie przeszukiwały także całkiem grube pnie. Od większości innych dzięciołów różni je na pewno to, że często w ogóle nie zwracają uwagi na człowieka. Większy brak zainteresowania nami przejawia chyba tylko dzięcioł trójpalczasty.
Sądząc po czerwonej czapeczce, jaka zdobiła głowę obserwowanego przeze mnie ptaka, miałem do czynienia z samcem. Samice takiej ozdoby nie mają, ale i bez niej są niezwykle ciekawe. Otóż u wszystkich naszych dzięciołów obydwoje rodzice zajmują się młodymi przez cały czas ich przebywania w dziupli. U dzięciołków jednak nie dotyczy to wszystkich par. Jak wynika z badań przeprowadzonych w Niemczech i Szwecji, do kilkunastu procent par dzięciołków to pary poliandryczne, czyli takie, w których samica zakłada rodzinę przynajmniej z dwoma samcami. Inaczej mówiąc, samica kursuje między dziuplami, dzieli czas między dwa domy, wysiadując jaja, a później karmiąc pisklęta do spółki z dwoma mężami. Jedna z samic miała nawet trzech partnerów.
Rodzinne zachowania dzięciołków są na tyle ciekawe, że przyjrzeli im się niemieccy „modelarze” – tak nazywa się w biologicznym slangu naukowców, którzy za pomocą modeli matematycznych opisują zjawiska przyrodnicze. Odkryli, że poliandria jest dla dzięciołków bardzo korzystna, na przykład jest sposobem na nadmiar samców. Poza tym wykazali, że wpływa na minimalną bezpieczną liczbę osobników populacji – czyli taką, przy której ryzyko wymarcia w ciągu stulecia jest mniejsze niż 5 proc. Dla gatunków monogamicznych to minimum wynosi 410 ptaków, ale gdy część samic ma przynajmniej dwóch partnerów – od 220 do 290 ptaków. To ważne, bo dzięciołki żyjące w lasach łęgowych we współczesnym świecie mogą być bardzo łatwo podzielone na małe populacje, być może nawet zbyt małe, by im pomogło to wielomęstwo.
Z danych „European Bird Census Council” wynika, że w Europie żyje pięć razy mniej dzięciołków niż w latach 80. ubiegłego wieku. W Polsce ich jednak przybywa, jak podaje Monitoring Pospolitych Ptaków Lęgowych. Z dzięciołkiem jest więc podobnie jak z kryzysem – parafrazując słowa premiera Donalda Tuska, można rzec, że jesteśmy zieloną plamą wzrostu na tle czerwonej Europy spadków. Problem polega na tym, że nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje i jak długo to potrwa. Przynajmniej jeśli chodzi o dzięciołka.
PUSZCZYK, CZYLI URALSKA RODZINKA
Gorąco, ciężki plecak i strome podejście, których w Bieszczadach nie brakuje, trochę mnie wykończyły. Na zalesionym grzbiecie zrzuciłem plecak. I nagle, kurczę, uwierzcie mi, zobaczyłem ten kształt! Już tłumaczę, o co chodzi. Chodzi o sowę.
Jeżeli chcecie znaleźć sowę w gęstym lesie, to nie ma co się rozglądać za sową. Nie ma sensu szukać czegoś z cętkami, szarego lub brązowego, czyli ptaka z dużą głową, uszami, czymś, co przypomina ludzką twarz z parą świdrujących oczu. Tak nie znajdziecie żadnej sowy.
One zlewają się z otoczeniem. Wyglądają jak kawałek kory, pień, zeschły liść, ale na szczęście dla nas, tropicieli, mogą się znaleźć w sytuacji, gdy to maskowanie na nic, gdy wyglądają szalenie nienaturalnie i zupełnie się z otoczeniem nie zlewają. Tak dzieje się wtedy, gdy usiądą na cienkiej gałązce.
A lubią to robić. Wtedy na nic ich talenty kamuflażowe, bo po prostu nigdy nie jest tak, że od cieńszej gałęzi odrasta grubsza. Mało tego, rzadko jest tak, że ta gruba rośnie pod kątem prostym do góry, prawdziwa gałąź zawsze jest trochę pochylona. A sowa siedzi prosto!
Powoli zacząłem podchodzić do tego czegoś, co było najprawdopodobniej sową.
Po sekundzie byłem pewien, że jest to puszczyk uralski. W Bieszczadach to podobno najpospolitsza sowa. W Polsce już taka pospolita nie jest. Żyje tylko na południu w górach i na północnym wschodzie. Tuż przy granicach. Nie wszędzie, bo w Puszczy Białowieskiej, gdzie mieszkam, jej nie ma.
Chciałem ją spotkać, bo to trzecia co do wielkości po puchaczu i puszczyku mszarnym sowa żyjąca w naszym kraju. Puszczyk uralski może ważyć od pół do półtora kilograma i mieć rozpiętość skrzydeł dochodzącą nawet do półtora metra. Kilogram to niezbyt dużo? Jak na sowę to bardzo dużo. Najbardziej znana sowa, czyli zwykły puszczyk, który przez zwykłych ludzi opisywany jest jako „ogromna sowa”, waży pół kilograma i ma rozpiętość skrzydeł dochodzącą nierzadko do metra. Wszystkie sowy zresztą wydają się większe, niż są, bo dużo na nich piór i puchu.
Puszczyk uralski powinien wydawać się ogromny. Ale kształt, który siedział na cienkiej gałązce tuż przy pniu jodły, wcale taki wielki nie był. Po chwili wiedziałem dlaczego. To był puchaty młody. Nie przypominał tych znanych przeze mnie z książek młodych, które są szare. Był czarny. Ale nie kolor zaprzątał mi teraz głowę. Skoro jest tu jeden młody, to na pewno są jeszcze inne oraz... ich wielcy rodzice. – No, maluszku, gdzie jest twoja rodzina? – zapytałem młodego i jakiś diabeł mnie podkusił, żeby zahukać. Pomyślałem, że może jakiś dorosły odpowie lub nawet przyleci, i zahukałem, a raczej zabuczałem nisko jak puszczyk uralski.
Znacie takie uczucie, kiedy zrobicie coś głupiego i jak dotrze do Was, że jest to głupie, jest już za późno? Tak było wtedy. Zahukałem i zanim zrozumiałem, co zrobiłem, poczułem na plecach wzrok. Odwróciłem się i zrobiło mi się zimno. Kilka metrów przede mną, na wysokości twarzy, siedziała wielka samica. Była nastroszona i pochylona w moją stronę. Wyglądała na naprawdę wkurzoną. Każdy miłośnik ptaków wie, że puszczyki uralskie słyną z tego, że atakują w obronie młodych. Nie ma znaczenia, czy mają przed sobą orła, lisa, niedźwiedzia, czy człowieka. Wielgachnymi pazurami starają się trafić w głowę.
Na głowie miałem tylko czapeczkę. Musiałem przekonać samicę, że to buczenie to była pomyłka i nie zagrażam młodemu. Powoli, bez gwałtownych ruchów, cichutko się wycofałem.
Nie myślcie tylko, proszę, że puszczyki rzucają się z pazurami na ludzi, bo są złe albo wredne. Ich młode przez pewien czas są puchatymi stworkami, które zamiast zgrabnie latać i lądować na gałęzi, spadają na ziemię i później z trudem próbują się wygramolić wyżej i wyżej. Gdyby nie samice gotowe bronić maluchów przed każdym wrogiem, niechybnie zostałyby zjedzone. Taka obrona to wielkie poświęcenie, bo taki człowiek albo nawet orzeł jest większy od puszczyka uralskiego i można łatwo w konfrontacji stracić życie.
A samce? No cóż, ojcowie nie są zwykle tacy dzielni i gotowi do poświęceń.
Samica przestała przejmować się moją obecnością i ruszyła na polowanie. Siadała nisko, na wysokości 2 m, i jak zaklęta wpatrywała się w ściółkę. Próbowała, a gdy zmieniała miejsce zasadzki... to leciała, leciała bezszelestnie w tej gęstwinie, między grubymi bukami i strzelistymi jodłami, jak duch, jak wielki szary motyl. Mówię Wam, nie widziałem w Bieszczadach piękniejszego widoku...
W pewnym momencie straciłem ją z oczu. Po paru minutach usłyszałem dziwny odgłos, jakby ktoś się głośno bawił olbrzymim suwakiem. „Ziip, ziip” – dochodziło z małej stromej dolinki. Tak trafiłem pod wielki stary buk, omszały i pełen hub. Buk miał złamany czub. W tym miejscu zrobiła się wielka naturalna dziupla, a z tej dziupli wyglądał mały puszczyk uralski. Kolejny siedział już na gałęzi poza dziuplą. A tuż obok siedziała samica i je wołała.
Ale fart. Trafiłem na moment, gdy młode opuszczają dziuplę i wchodzą w okres, który w naszym ludzkim życiu odpowiada wiekowi nastoletniemu. Potrafią latać, ale nie za dobrze, są ciekawskie, ale nie znają świata. Czyli mogą robić głupoty i muszą znajdować się pod czujnym okiem rodziców. Usiadłem w bezpiecznej odległości, aby móc dobrze rozejrzeć się po okolicy. I nagle niespodzianka.
Tuż przede mną siedział szary młody, a za chwilę coś pisnęło mi nad głową. Zbaraniałem. Tuż nade mną siedział czarniutki młody i z zaciekawieniem się na mnie gapił.
Kurczę, co to jest? Dwa młode czarne i wyglądają jak kosmate diabełki, a trzy szare, srebrne, niczym puchate aniołki? Może to jakaś mieszana rodzina? Puszczyka uralskiego z czymś innym? Tylko z czym? Wszystko się wyjaśniło, gdy przyleciał samiec, przekazał samicy upolowaną żabę i usiadł na cienkiej gałązce przy pniu jodły. Był brunatny, prawie czarny. Wyjaśniło się więc: część młodych była szara, bo szara jest mama, a część czarna – jak tata.
Czarny tata latał gdzieś na dalekie wyprawy. Zdobycz zawsze przekazywał samicy i to ona karmiła młode. Dopóki nie zrobiło się zupełnie ciemno, siedziałem z uralską rodzinką i czułem się jak w bajce. Puchate maluchy gramoliły się na drzewa, spadały i znów się wspinały. A rodzice uwijali się przy nich, starając się każdego sprawiedliwie obdzielić myszką. W końcu nadeszła noc i musiałem zabierać się na dół.
Moje puszczyki spotkałem w maju. Ale to nie znaczy, że nie możecie zobaczyć w czasie wakacyjnej wędrówki takiej rodzinki. Młode są z rodzicami około trzech miesięcy. Latem zapewne są całkiem spore i mało puchate. W zeszłym roku buki zrzuciły całe masy orzeszków, a to oznacza, że w tym roku jest w Bieszczadach pełno gryzoni. Puszczyki mają się więc wyjątkowo dobrze i na pewno niejedna liczna rodzina lata po tych górach. Pamiętajcie tylko, żeby wypatrywać dziwnego pionowego kształtu na cienkiej gałązce.