- W empik go
Toksyczna szarada - ebook
Toksyczna szarada - ebook
z serii: Porachunki z przygodą Jajco, jego dziewczyna Marta, Pucek i Pchełka z Pauliną płyną kajakami przepięknym szlakiem Krutyni. Spokojne wakacje zmieniają się jednak w pościg i walkę o życie. Nie tylko własne. Jak zagadka z czasów drugiej wojny może wpłynąć na współczesną Europę? Czy jeden chłopak może zmienić losy świata? Czy Polak może być członkiem Al-Ka’idy? Pełna zwrotów akcji, pościgów i walk opowieść o przyjaźni, lojalności i - miłości między młodymi ludźmi.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788395822674 |
Rozmiar pliku: | 9,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drodzy!
Długo przyszło Wam czekać na kolejną część serii „Porachunki z przygodą”. Materiał do książki zebrałem latem 1999 roku, nie mogłem jednak publikować tej opowieści przez całe lata, póki nie uzyskałem pewności, że przestępca zamieszany w akcję nigdy już nie zagrozi moim młodym przyjaciołom. Dziś wiem, że mogę bezpiecznie oddać ten tekst w Wasze ręce.
Krzysztof Petek
Szlak Krutyni – kluczowe punkty akcji
PROLOG
Mazury, lato 1999
Jajco wstał powoli od stolika, prawą dłonią wykonał ruch, jakby sierpem kosił świeżą trawę dla królików babci, trafił dłonią na puchar z niedojedzonymi lodami waniliowymi, popchnął go końcami palców, podparł drugą ręką i wreszcie złapał szkło w trzy paluchy. Wszystko to robił, nie spoglądając nawet na drewniany stolik zastawiony smakołykami. Jego wzrok wędrował w lewo, w stronę dwóch postawnych mężczyzn, zajmujących miejsca blisko wyjścia z Tawerny, trzy metry dalej.
Marta wciąż nie dostrzegała jego manewrów. Piękną opaloną twarz okoloną długimi pszenicznymi włosami zwróciła w stronę zasłuchanej Pauliny.
Wielka oszklona ściana tawerny na przystani PTTK w Sorkwitach przepuszczała coraz więcej złocistych promieni słońca, które mieniły się odblaskami w zielonych oczach dziewczyny.
Jajco kochał te oczy i kochał tę dziewczynę, choć nieczęsto znajdował siłę, aby jej to powiedzieć. W tej chwili jednak jego umysł przestawił się na zupełnie inny tok percepcji. Zjawiskowo piękna Marta zniknęła z jego wyobraźni.
– Nie jestem przekonany – z pełną powagą odrzekł Pchełka – czy ze mnie nie jest za twardy diament do takiego szlifowania. Ale próbuj. Zobaczymy, co ci z tego wyjdzie.
Jajco już nie słuchał dialogu. Drepcząc pomiędzy zajętymi stolikami i wysuniętymi krzesłami, powędrował z tym jednym złapanym naczyniem do kontuaru, nadrabiając drogi i przechodząc za plecami najpierw młodszego z mężczyzn, na szyi którego dostrzegł fantazyjnie zawiązaną bordową bandanę, potem drugiego, starszego kosmacza.
Marta zerknęła wymownie na Paulinę i delikatnym ruchem podbródka wskazała swojego chłopaka.
– Dziwny jakiś dzisiaj ten mój Jacuś. A przecież nic nie pił. Chyba zaniechałam tego temperowania, o którym sama mówiłam. Ale obiecał mi po tym wszystkim, co już przeżyliśmy, że w żadną aferę nie będzie się pakował. Mam dość bycia dziewczyną Bonda. Przyjechaliśmy na Mazury, żeby popłynąć kajakami Krutynią, najpiękniejszym szlakiem, jak czytałam…
– Bo widzisz – ze śmiechem odpowiedziała Paulina, głaszcząc Pchełkę po krótko strzeżonych włosach – ważne jest, żeby znaleźć chłopaka, w którym jest tyle samo intelektu, co urody. Tak, Tomeczku?
Z całego mniej i bardziej znanego towarzystwa tylko Paulina i mama chłopaka zwracały się do niego po imieniu. Pchełka był Pchełką i wielu znajomych nawet nie wiedziało, jak ten niski chłopak ma naprawdę na imię. Sam Jajco uważnie się rozglądał za każdym razem, podświadomie szukając w towarzystwie nieproszonego gościa. Co za Tomeczek?
Pchełka zaczerwienił się. Niby miał już dużo czasu, aby przywyknąć do komplementów swojej dziewczyny, znali się przecież dwa lata, ale w jego naturze nie leżała taka bezpośredniość i wciąż słysząc podobne słowa, oblewał się purpurą jak mała księżniczka. Aby pokryć zmieszanie, spojrzał kolejno na Martę, Paulinę i milczącego chudego Pucka, po czym utkwił wzrok w wysokim, długowłosym Jajcu, który właśnie postawił pucharek na kontuarze.
– Marta trafiła – powiedział powoli. – Tyle urody, co intelektu. Nasz drogi Jajcowaty sprawia wrażenie równie brzydkiego co i zidiociałego. Zamiast odnieść te trzy puste talerzyki, zaniósł niedojedzone lody. Hej, panie Jajco, coś tak się zapatrzył na tych ślicznie opalonych kosmaczy? – wyszeptał wreszcie, odczekawszy, aż przyjaciel się zbliży.
Powracający do stolika chłopak usiadł lekko i pochylił głowę. Był tak zamyślony, że nie dotarły do niego słowa Pchełki.
Siedząca naprzeciwko Marta zmarszczyła brwi i odchyliła głowę. W jej oczach pojawił się błysk niepokoju.
– Jacusiu mój ukochany – szepnęła, dotykając długimi, wypielęgnowanymi palcami wierzch jego potężnej dłoni. – Cóż znowu za afera? Nagle spodobali ci się ci dwaj pięknie zbudowani... kosmacze, jak ich nazwał Pchełka? Ten starszy ma chyba klatę szerszą niż ty?
Na dźwięk słów swojej dziewczyny Jajco ocknął się, spojrzał na nią mętnym wzrokiem i przerażony, że zauważy kolejną „aferę”, szepnął:
– Eee, ten. Wystaje mu.
Na długą chwilę przy stoliku zapanowała taka cisza, że do ich uszu dotarły szepty innych klientów tawerny, a nawet śpiew ptaków, buszujących w koronach pobliskich drzew.
Marta zmarszczyła brwi, Pchełka nagle cofnął głowę, jakby wolał nie zbliżać się do wariata, Puckowi lekko opadła szczęka, zaś żywiołowa Paulina uniosła się lekko i ostentacyjnie zerknęła w stronę potężnego mężczyzny, ulokowanego dwa stoliki dalej.
– Musiałby wstać, żebym zobaczyła – stwierdziła niepewnie i klapnęła na powrót na drewnianą ławę.
– Wy to jesteście ślepe kurczaczki – podsumował Jajco nie podnosząc głosu. – Nawet jakby wam pod nos podstawić, to i tak nie zobaczycie.
Paulina wzdrygnęła się i popukała palcem po czole.
– Nie bardzo wiem, co mu wystaje niby – odrzekła. – Ale sobie nie życzę podstawiania mi tego pod nos.
Jajco teraz dopiero wrócił do rzeczywistości. Spojrzał im wszystkim w oczy i dwoma palcami prawej dłoni postukał się w okolicę mostka.
– Też bym nie chciał. Kolba mu wystaje.
– Różnie to nazywają – bąknął Pchełka. – Ale żeby kolba...?
– Kukurydzy? – wpadł mu w słowo Pucek.
– Nie, głupolku. Pistoletu. Nie widzicie, że spod kamizelki wędkarskiej wystaje czarna rękojeść?
Pchełka wzruszył ramionami i lekko poklepał Jajca po ramieniu.
– Za dużo przygód panie Jajco. Teraz wszędzie węszysz zbrodniarzy, bandziorów, porywaczy, terrorystów, szpiegów i ja wiem? Może wampiry? W Polsce jest ponad sto tysięcy policjantów i sporo różnych służb, których pracownicy mają prawo nosić ukrytą broń. To może być jeden z nich.
– Jasne – burknął Jajco. – Ja wiem, że w policji brakuje ludzi, ale ten wygląda jak Rumcajs granatem z jaskini wygnany.
– Za to ty to jesteś ślicznota – odparował Pchełka.
Zamiast odpowiedzi, Jajco złapał dwa puste talerzyki i znów powędrował znaną sobie przedłużoną trasą do kontuaru i z powrotem. Przez chwilę jego uwagę ściągnął oślepiający błysk, jakby ktoś blisko przystani puszczał zajączki małym lusterkiem. Cała frontowa ściana tawerny była oszklona, mógł więc rozejrzeć się dokładnie. Ale jego niepokój budzili raczej ludzie, którzy znajdowali się wewnątrz.
Potem, kiedy wspominał ten moment, utwierdzał się w przekonaniu, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Nie mógł przewidzieć tego, co zdarzyło się w ciągu najbliższych minut.
Przykucnął i udając, że wiąże but, odwrócił głowę, by dobrze słyszeć rozmowę dwóch mężczyzn.
Usłyszał, jak najbardziej. Ale nie mógł zrozumieć ani słowa.
Wrócił do stolika i rozejrzał się bezradnie.
– Ja tu miałem jeszcze chyba lody. Kto mi zeżarł?
Spojrzał wymownie na Martę, ale ta zrobiła minkę niewinnej Sierotki Martusi.
– No widzisz? – bąknął Pchełka. – Tak jak mówiłem. Tyle samo inteligencji, co urody. Sam sobie wyniosłeś, panie Jajco!
Jajco już szykował się do mądralińskiej riposty, kiedy złowił szybki ruch przy stoliku obserwowanych mężczyzn. Oto jeden z nich wyjął zadrukowaną kartkę i położył ją na blacie tak, aby młodszy mógł się jej przyjrzeć. Tłumaczył coś przy tym bardzo szybko.
Słuchacz skinął kilkakrotnie, wyjął smartfon, sfotografował kartkę i wykonał delikatny ruch palcami, jakby odsuwał od siebie niepotrzebny przedmiot.
Starszy z mężczyzn uniósł wydruk i natychmiast przytknął do niego płomień zapalniczki.
Jajco w tym momencie zdjął okulary i skupił się na wydrukowanym, skomplikowanym obrazku. Wystarczyły mu cztery sekundy. Zresztą los nie dał mu więcej, bo kartka zajęła się bardzo szybko pomarańczowym płomieniem.
– No panie, co pan robi?! – krzyknął barman i obiegł kontuar. – Chcesz pan spalić tę budę?
Ale mężczyzna uciszył go natychmiast, wyjmując z kieszeni dwudziestodolarowy banknot. Podał go barmanowi i szepnął:
– Przepraszam bardzo. Już idziemy.
Wstali i skierowali się do drzwi. Starszy złapał klamkę i przepuścił przodem młodszego.
Do tawerny wtargnął szum drzew i powiew lipcowego powietrza.
W pięć sekund później nie było ich już w zasięgu wzroku.
Jajco uniósł się natychmiast i podszedł do ich stolika. Niestety, dogasająca kartka była już tylko czarnym strzępem, na którym nie pozostały nawet ślady wydruku.
– Zaraz wracam – odezwał się do swoich przyjaciół, siląc się na beztroskę, po czym zniknął za drzwiami.
Zdążył jeszcze dostrzec kamienny wyraz twarzy Marty.
Nie najlepiej działo się między nimi w ostatnich miesiącach. Marta miała prawo być zmęczona przygodami, o które ocierała się zupełnie wbrew własnej woli. Kilkakrotnie znalazła się w stanie zagrożenia, a sylwestrowy wyjazd do Żabnicy, zamiast przynieść radość witania nowego roku, wpakował ją w sytuację skrajnego niebezpieczeństwa. Wówczas Jajco obiecał jej, że wydorośleje i przestanie bawić się w Don Kichota. Nie musi ratować całego świata, pomagać każdemu upadłemu wróbelkowi, biec na pomoc wszędzie, gdzie powinna działać policja, straż pożarna czy zgoła wojsko.
Obiecał.
A teraz poderwał się od stolika, mimo wszystkich przysiąg złożonych zimą.
W pewnej chwili zawahał się, czy nie zawrócić i po prostu nie zamówić jeszcze jednej porcji lodów. Kogo obchodzi facet z pistoletem pod pachą? Dlaczego ma się interesować spalonym planem, który wciąż tkwił mu w oczach? Nie jego sprawa.
Wiedział, że stawką w tej grze jest Marta. ich wspólna przyszłość. A od niedawna wiedział już na pewno, że chce, aby przyszłość była bardzo wspólna.
Mimo tego, gnany rozpędem, impulsem, niezrozumiałym imperatywem, złapał klamkę drzwi tawerny i wyszedł na zewnątrz.
Kości zostały rzucone.
Mężczyźni skręcili w prawo i znajdowali się teraz na drodze prowadzącej do bramy ośrodka PTTK w Sorkwitach. Tuż przed nią skręcili w lewo i krocząc po ubitej ziemi i resztkach trawy, dotarli do dużego, granatowego forda mondeo.
Jajco podążał za nimi, nie mógł jednak ostentacyjnie skręcić w ich stronę, minął więc bramę i korzystając z cienia rzucanego przez gęste zarośla, wzdłuż płotu posuwał się bezszelestnie, aby znaleźć się jak najbliżej podejrzanych mężczyzn.
Zdjął okulary, by na dużą odległość widzieć jak najlepiej. Minusem był jednak fakt, że całe podłoże rozmywało mu się, jakby patrzył na nie przez mleczne szkło. Dlatego mimo lat szkoleń poruszania się w terenie, nadepnął na gałązkę. Suchy badyl prawdopodobnie trzasnął pod jego stopą, ale chłopak tego nie usłyszał. Równocześnie bowiem z tym odgłosem od strony przystani mignęło światełko – czyżby znów ktoś puszczał zajączki? – a do uszu chłopaka dobiegł suchy grzmot. Znacznie mocniejszy niż łamanie badyla. Silniejszy niż uderzenie dłonią w stół. I bardziej przerażający w skutkach.
To był strzał.
Starszy z mężczyzn, który właśnie sięgał do klamki samochodu, odchylił się nagle, spojrzał w niebo i jak stukilogramowy manekin, padł na plecy. Jajco dostrzegł na jego klatce piersiowej duży wykwit krwi.
W tym momencie padł następny strzał i kula minęła drugiego z kosmaczy i włos, dwa metry za nim wzbijając w powietrze kłąb piachu i trawy.
Młodszy przykucnął, rzucił się na ziemię i przeczołgał do swojego towarzysza. Pochylił się nad nim, świadom, że od strzelca zasłania go samochód. nie próbował dokonywać żadnych zabiegów ratunkowych. Pochylił się tylko nad twarzą rannego i patrzył mu w oczy.
A ten, nie zwracając uwagi na swoje obrażenia, wyraźnie skupił się i głośno wypowiedział kilka słów. Potem znów. I jeszcze jedna fraza.
Jajco nie dosłyszał pytania młodszego z mężczyzn, ale odpowiedź umierającego człowieka dotarła do niego bez problemu.
Skupiony chłopak ani drgnął. Wiedział, że nie jest w stanie nikomu pomóc, a narażanie się musi przecież mieć jakiś sens. Dlatego tkwił za płotem przez całe dwadzieścia sekund, patrzył i słuchał, klnąc w duchu los, który wpychał go kolejny raz w środek jakiejś niewiarygodnej afery.
Co ja zrobiłem takiego – przemknęło mu przez myśl – że wszyscy bogowie świata zrzucają na mnie te cholerne plagi? Nie kradnę, nie zabijam, nie przeklinam... no prawie. Nie krzywdzę ludzi, chyba że się o to proszą... co to za jakieś fatum dziobane?!
Ranny człowiek drżącą dłonią sięgnął do bocznej kieszeni spodni-bojówek, rozpiął guzik i wyciągnął łańcuszek z grubych ogniw, których srebro pobłyskiwało w odblaskach południowego słońca. Uniósł dłoń i dopiero wówczas chłopak zobaczył, że na końcu wisi ozdoba. A może była to podobizna jakiegoś świętego? W każdym razie bryła wielkości figurki, jakie widywał na szyjach wielu ludzi.
Ranny podał swojemu towarzyszowi pobrzękujący skarb i zakrwawioną ręką zamknął go w dłoni milczącego człowieka.
Ten nabrał powietrza w płuca, by powiedzieć coś znaczącego, ale jego oczy rozszerzyły się – i zamilkł.
Głowa starszego z mężczyzn opadła nagle na trawę.
Młodszy pochylił się nad nim, na kilkanaście sekund znieruchomiał, sprawdzając oddech towarzysza. Ale nie było już niczego do sprawdzania. Rozejrzał się więc uważnie, otworzył tylne drzwi samochodu, złapał martwego przyjaciela pod ramiona i cofając się, wciągnął go do pojazdu.
W tym momencie padły kolejne dwa strzały, szybko, w odstępie trzech sekund.
Nie osiągnęły celu.
Jajco dostrzegł kolejne kępki trawy trzy metry za samochodem, wyskakujące nagle w powietrze, jakby wypchnięte od dołu ogromną siłą.
Kosmaty mężczyzna z bandaną zdawał się w ogóle nie zwracać na nie uwagi. Zatrzasnął drzwi i obiegł samochód, by usiąść za kierownicą. Potem raz jeszcze sięgnął do tyłu. Jajco domyślił się, że wyciąga kluczyki z kieszeni nieboszczyka.
Samochód zapalił i bez pośpiechu przejechał przez bramę stanicy wodnej.
Przez moment Jajcowi wydawało się, że jego wzrok spotkał się z oczami kierowcy, ale minęła sekunda i pojazd zakręcił w prawo.
Chłopak przyjrzał się jeszcze tablicy rejestracyjnej i teraz dopiero wciągnął w płuca ogromny haust powietrza. Zorientował się, że odkąd padł pierwszy strzał, nie oddychał. Ile to mogło być? Pół minuty? Minuta? Oddychanie jest wyraźnie przereklamowane.
Postanowił pobiec po betonowych płytach prowadzących od przystani aż do głównej drogi. Zobaczy chociaż, dokąd skierował się samochód. Co potem? Nie wiedział.
Puścił się pędem, mijając po obu stronach gęste dzikie zarośla. Przed sobą dostrzegł wbijające się w niebo wieżyczki opuszczonego dworu. Mieniły się czerwonobrązowymi starymi cegłami, okno zabrudzone i wyraźnie nieużywane strzelały odblaskami południowego słońca. Ale Jajco nie zwracał uwagi na styl budowli – interesowało go tylko dotarcie do głównej szosy.
Gdy w minutę później znalazł się przy zamkniętej bramie wielkiego dworu, nie dostrzegł jednak żadnego śladu pojazdu.
Nagle poczuł potrzebę sięgnięcia po telefon. Pożałował, że nie potraktował serio propozycji mamy, która chciała mu kupić komórkę.
Pozwolił sobie na kilka sekund wytchnienia, oparł otwarte dłonie na kolanach, po czym odwrócił się i popędził z powrotem.
Przy bramie zwolnił i raz jeszcze, zupełnie odruchowo, zlustrował miejsce, w którym rozegrała się tragedia. Na parkingu pośród dziesięciu samochodów nic nie wskazywało, by przed kilku minutami ktoś pożegnał się tutaj z najdziwniejszym ze światów.
Nic?
Wciąż trzymając okulary w kieszeni, dostrzegał nawet drobne szczegóły z odległości kilkunastu metrów. Dlatego aż zmarszczył brwi i bez słowa skierował się w stronę miejsca, gdzie jeszcze przed trzema minutami leżał trafiony pociskiem człowiek. Zatrzymał się i przykucnął, by zawiązać but.
Nie chodziło oczywiście o sznurówki. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli snajper nie opuścił posterunku, obserwuje go teraz uważnie. Warto go uspokoić.
Wysunął przed siebie drugą nogę, by sprawdzić, jak się ma węzeł na lewej stopie, i zasłaniając miejsce akcji ciałem, delikatnie uniósł srebrny wisior z niezwykłą, abstrakcyjną ozdobą. Przypominała dziesięciocentymetrową postać, nie miała jednak wyraźnie oddzielonej głowy, korpusu i nóg. Stanowiła raczej symboliczny kształt kobiecy ubrany w długą suknię i nakrycie głowy. Jej nogi zmieniały się u podstawy w regularny trójkąt równoboczny, w wielu miejscach ponacinany na krawędziach.
Uniósł wzrok, przekonany, że dostrzegł ruch w krzewach za płotem – dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą sam się ukrywał.
Czyżby kosmaty facet zorientował się, że pozostawił tu łańcuszek z wisiorem? Czemu więc tylko patrzy, zamiast rzucić się na znalazcę? Pewnie boi się snajpera...
Chłopak raz jeszcze zerknął na trzymany w dłoni kawałek metalu.
Nie był to dobry moment, by zajmować się podziwianiem niezwykłego dzieła sztuki.
Schował je ukradkiem do kieszeni, założył okulary i popędził do tawerny.
Dyszał dziko i walczył.
Nie z przeciwnikiem – tu poradziłby sobie bez problemu po tylu latach treningów karate. Bił się z myślami. Jeśli ujawni Marcie, co widział, jeśli powie, że tam w tawernie podjął obserwację tych dwóch mężczyzn, wyda na siebie wyrok ostateczny. Nie będzie spływu kajakowego piękną Krutynią, nie będzie wieczorów przy ognisku i całej reszty wspólnego życia. Zapowiedziała mu to naprawdę serio, a znał ją zbyt dobrze, by lekceważyć jej słowa.
Czy w takim razie ma porzucić sprawę, wymazać w pamięci fakt, że był świadkiem śmierci człowieka i nic z tym nie zrobić?
Już kiedyś, przed dziewięciu laty, nie zrobił nic, kiedy płonął samochód. Ich samochód. Z jego ojcem. I choć dzisiaj wiedział, że nie mógł w żaden sposób mu pomóc, wtedy po prostu stał i patrzył. Tego dnia obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie stał i patrzył.
Czy dziś ma złamać obietnicę daną sobie – czy Marcie?
Wciąż niepewny, złapał klamkę oszklonych drzwi.
– Papier – zażądał, spoglądając w oczy Pucka – Skołuj mi papier.
Jednocześnie sięgnął do bocznej kieszeni spodni i wyjął stamtąd czarny przedmiot, który większość ludzi uznałaby po prostu za metalowy długopis. Był nim zresztą, bez dwóch zdań. Po zdjęciu stalowej skuwki można było pisać nim jak każdym innym. Był jednak czymś jeszcze.
Solidnie zbudowany kubotan był jednocześnie środkiem obrony, którego skuwką można było zadać poważny cios. Nasada zaś przypominała flanki zamkowej wieży. Tyle, że odpowiednio wyprofilowane, pozwalały w sytuacji krytycznej rozbić szybę samochodu.
Jajco jeszcze nigdy nie użył kubotanu ani do obrony, ani w akcji ratunkowej, i nosił go z nadzieją, że zawsze będzie mu służył jedynie jako długopis.
Gdy tylko zwrócił wzrok na Pucka, ten wstał natychmiast, ale żądanie papieru wypowiedziane tak naglącym głosem, osadziło go w miejscu.
– Znaczy...?
Jak zwykle odezwał się tak krótko, jak to było możliwe.
– No papier! Daj szybko, póki mam to w głowie! – zniecierpliwił się Jajco.
Pchełka uniósł brwi i nachylił się w stronę długowłosego przyjaciela.
– Że jesteś dziwny, to wiem od dawna, panie Jajco i znajdę na to dwa tysiące osiemnastu świadków – bąknął. – Ale zawsze wydawało mi się, że to, co wymaga ingerencji papieru, zalega zwykle znacznie niżej, niż w głowie...
Paulina roześmiała się, Marta pokręciła głową, tylko Jajco całkowicie zignorował słowa niskiego przyjaciela. Zamknął oczy i utrwalał w pamięci skomplikowany wzór i napisy, które ledwie przez kilka sekund widział nad stolikiem, zanim pochłonęły je płomienie. Jego fotograficzna pamięć zapisywała każdy krzyżyk, krzywiznę, literę. Wiedział jednak, że z czasem pamięć lubi płatać figle. Mózg nałoży na zapamiętany obraz sieć własnych wyobrażeń i sugestii. Chciał tego uniknąć. Musiał.
Pucek, nie dostrzegając żadnych nowych reakcji przyjaciela, z głośnym szuranie odsunął krzesło i skierował się w głąb tawerny.
– Patrzcie – Paulina otwartą dłonią wskazała nieruchomego Jajca. – On wygląda tak jak ja na sprawdzianie z matmy, kiedy dostanę już wszystkie pytania i zastanawiam się, co to jest, o co tu chodzi, i w której właściwie jestem klasie. Nawet nos mu się spocił dokładnie tak jak mnie się to dzieje. Jajco, to wakacje! Wyluzuj!
Mina Marty świadczyła o jej poważnym zamyśleniu. Niczego jednak nie musiała sobie przypominać. Intensywnie wpatrywała się w swojego chłopaka, który doskonale wiedział, że oto nad jego jasną czupryną zbierają się ciemne burzowe chmury.
– Jajeczku! Mój drogi, kochany, cudny, umiłowany, wspaniały, debilowaty przyjacielu – wyszeptała głosem nieco chłodniejszym od trzaskającego grenlandzkiego lodowca. – Czytam z twojej ślicznej paszczy jak z otwartej księgi. Czy ty, do diabełka ciężkiego, właśnie znów się w coś wpakowałeś?
Na długie jedenaście sekund przy stoliku zapanowała cisza grobowej krypty. Wszyscy odnieśli wrażenie, że nie tylko pozostali goście tawerny umilkli, przestali przesuwać kufle i talerze, brzęczeć sztućcami, ale nawet daleko w gałęziach ukryte ptaki zaprzestały swoich lipcowych treli.
Jajco otworzył oczy, zdjął okulary, przetarł je krawędzią t-shirta, strzepnął dłonią ze stołu kilka okruchów, odchrząknął, mlasnął, spojrzał w sufit i westchnął raz jeszcze, świadom, że nie pozostało nic, co pozwoliłoby mu odłożyć odpowiedź.
– Nie – rzekł stanowczo. – W nic się nie wpakowałem.
Żelazna zasada ich związku mówiła, że nie wolno się wzajem okłamywać. W tej chwili wytłumaczył sobie, że wcale nie wprowadza Marty w błąd. Nie mówi jej nieprawdy. W końcu na razie w nic absolutnie się nie wpakował. Nie podjął żadnych działań, nikogo nie tropi, nie śledzi, nie ratuje. Widział tylko parę dziwnych rzeczy, jeśli nazwanie ich dziwnymi, to dobre określenie.
– W nic się, moja kochana jasnowłosa niewiasto, nie wpakowałem – powiedział z jeszcze większą stanowczością. Pomyślał, że gdyby powtórzył to kolejne sto razy, kto wie, może przekonałby nawet samego siebie?
– No to chwała panu w niebiesiech – odparła jego dziewczyna, choć twarz jej zdradzała wciąż wielką nieufność. – I niech tak pozostanie. Zdaje się, za pół godziny mamy odebrać kajaki. O, Pucek niesie ci twój upragniony papier. Swoją drogą, nie chcesz go chyba używać tutaj, przy wszystkich?
Jajco, którego wyobraźnią zawładnął już obraz ze spalonej kartki, nie zwrócił uwagi na dwuznaczności sytuacji.
– Jak to nie? – wzruszył ramionami. – Właśnie tu na stoliku chcę to zrobić, jak kulturalny człowiek. A co, mam z tym iść do toalety?
– Wypadałoby – wtrącił się Pchełka. – My już jesteśmy przyzwyczajeni do twoich dziwactw, chociaż takiego cudu jeszcze nie widziałem w twoim wykonaniu, ale weź pod uwagę, że jesteśmy w miejscu publicznym.
– A co to ludziom przeszkadza?
Teraz już i Marta, i Paulina, i krótko strzyżony Pchełka wysoko unieśli brwi.
Jajco zwariował – musieli pomyśleć, choć nie odezwali się ani słowem.
Tymczasem Pucek dotknął ramienia Jajca i wyciągnął rękę, zatrzymując tuż przed nosem chłopaka świeżutką rolkę papieru toaletowego.
– Co to ma niby być, Puckowaty? – zapytał Jajco, bardzo powoli odwracając się w stronę wybałuszonych oczu chudego przyjaciela. – Co ja mam sobie z tym zrobić? Papirus stworzyć?
Pucek wzruszył ramionami, po czym wyszeptał:
– Chciałeś.
Jajco wyjął z jego dłoni rolkę papieru, odstawił ją między szklanki z colą, po czym wolną już dłonią postukał się kilka razy po czole.
– Pucenty, uważaj, żebyś się nie potłukł, skacząc z poziomu swojego ego na poziom swojego IQ.
– Znaczy, że co?
– No właśnie. Chłopie, kartkę papieru potrzebuję. Zwykłą, do rysowania, najlepiej dużą. Załatwisz mi to?
Pucek otworzył szeroko usta, jakby chciał powiedzieć: Aha! – i podszedł do kontuaru. Wrócił po trzydziestu sekundach i położył przed przyjacielem czystą kartkę, wyjętą przez barmana z drukarki.
– Dziękuję absolutnie serdecznie – rzekł Jajco i natychmiast wziął się za rysowanie. Zamykał przy tym oczy, przygryzał wargi, szeptał coś do siebie. Nie słyszał uwag, które między sobą wymieniali Paulina i Pchełka, nie dostrzegając coraz bardziej mrożącego spojrzenia Marty.
Kończył już odtwarzanie kresek i liter, wciąż ostro wyrytych w pamięci, gdy jego dziewczyna wstała powoli, odwróciła się i wyszła z tawerny.
Nie wróżyło to najlepiej.
– Coś tam nabazgrolił, panie Jajeczny? – zaciekawił się Pchełka i wsadził nos w dzieło przyjaciela. – Mapa?
– Przecież widzisz, że nie jadłospis dla wielbłądów.
– A te krzyżyki to co? – Pchełka położył palec na jednym z sześciu znaków X, znajdujących się na skomplikowanym planie.
– To skrzyżowane kreseczki.
– Idiota. Co mają oznaczać?
– Sam chciałbym wiedzieć – odparł Jajco i wskazał ruchem brody drzwi. – Chyba trzeba już się zbierać.
Wyraźnie nie chciał ciągnąć tematu, więc dali za wygraną i podnieśli się od stołu.
ROZDZIAŁ 1
Pijany szerszeń * Podwodne manewry * Nie dawaj jej wiosła *
Snajperska wędka *
– Po co mamy iść całą pielgrzymką do tego sklepu? – Jajco wzruszył ramionami i wskazał niskiego przyjaciela. – Niech Pcheł idzie ze mną, a wy zacznijcie pakować kajaki. Pamiętajcie tylko, żeby cięższe rzeczy były z tyłu, bo inaczej dziobami będziemy ryć w wodę.
Otwartą dłonią wskazał trzy dwuosobowe kajaki. Chociaż mocno już zużyte, wyglądały całkiem solidnie. W przeciwieństwie do plastikowych, którymi przed czterema laty pływał po jeziorze Bielsko, ratując życie uczestnikom obozu harcerskiego, te wykonane były z polietylenu. Trwały, ale elastyczny materiał pozwalał bez przeszkód pokonywać płycizny i niemal nie reagował na tarcie o kamienie czy powalone drzewa.
– Pcheł, zabierz dwa plecaki i idziemy. Dokupimy tylko wodę, tego żółtka i cukier.
– A ja nie jestem potrzebna? – wtrąciła się Paulina i ujęła pod rękę swojego chłopaka. – Tomeczku, już mnie nie chcesz?
Pchełka znów się zaczerwienił i Jajco pomyślał, że ta dziewczyna kiedyś doprowadzi go do wylewu. Ale tym razem jedyne, co się wylało, to łyżeczka miodu na serce Pauliny:
– Cudowna moja, nie chcę, żebyś się męczyła. I tak czeka nas sporo wysiłku przy wiosłowaniu, a ty nie masz żadnego doświadczenia. Pójdę z Jajcem, kupimy wodę, żółtka i już.
Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek, co poskutkowało nową falą zaczerwienień.
Pucek w tym momencie uniósł głowę znad swojego plecaka i zdziwionym spojrzeniem obrzucił długowłosego przyjaciela.
– Żółtka? – zapytał cicho. – Bez białka?
– Ser żółty – wyjaśnił Jajco i ruszył w stronę parkingu, za którym widniała wciąż otwarta brama do ośrodka. Na drodze zaroiło się od turystów. Jedni kierowali się w stronę plaży, drudzy wracali do wioski. Doskonale! W takich warunkach, przy świadkach, nic się nie stanie. Nic.
Pchełka, czując, że chodzi nie tylko o towarzyszenie przyjacielowi w zakupach, bez słowa poderwał się, złapał dwudziestolitrowy dodatkowy plecaczek i popędził w ślad za nim.
– Co jest, panie Jajco?
Bestia jest niebezpieczna – pomyślał zaczepiony chłopak i nie odwracając się do przyjaciela, wzruszył ramionami. Za dużo widzi, za dużo odczuwa. Prawie jak Marta.
– Nic nie jest – odpowiedział spokojnie i poprawił zarzucony na ramię plecak.
Kiedy mijali obszar, na którym przed pół godziną zginął brodaty czterdziestolatek, nie mógł opanować konieczności obrzucenia spojrzeniem miejsca, gdzie stał granatowy ford mondeo.
Jak łatwo usunąć człowieka z tego najdziwniejszego ze światów! – przemknęło mu przez myśl. – Jeden krótki strzał i kończą się wszystkie problemy, troski, marzenia i uczucia. Potem tylko cyk! na tylne siedzenie samochodu i kto wie, może nikt już nigdy nie znajdzie kosmatego faceta.
– Sic transit gloria mundi – powiedział pod nosem, przypominając sobie łacińskie powiedzenie, którego uczył się tak niedawno, by zrobić wrażenie na historyku i podnieść sobie ocenę. Tak przemija chwała świata.
Pchełka usłyszał słowa przyjaciela i odruchowo powiódł wzrokiem po trawie rozwalcowanej dziesiątkami opon. Przyjrzał się dokładnie roślinom połamanym pod ciężarem samochodów i być może uznał, że zamyślony Jajco snuje właśnie jakieś ekologiczne refleksje, bo nie skomentował słów przyjaciela.
Tymczasem długowłosy przyjaciel szybkim krokiem poprowadził po wąskiej drodze ułożonej z betonowych płyt. Po lewej mijali zapuszczone ogrodzenie, za którym straszył pusty, samotny pałac. Zbudowany z czerwonej cegły, z wieżami i setką okien, przed laty służył pewnie niemieckim grafom. Dziś niszczał, czekając albo na kres swojego żywota, albo na lepsze czasy. Korzystały z niego jedynie ptaki, gnieżdżące się w niezliczonych zakamarkach i wyśpiewujący letnie trele.
– Jak cię znam, Jajowaty, masz mi coś do powiedzenia – Pchełka trącił go lekko łokciem w bok i przyjrzał się skupionej twarzy przyjaciela.
– A jak mnie nie znasz?
– Jak cię nie znam, to nawet własna matka cię nie zna. Nie zapominaj, że przeżyliśmy razem więcej przygód, niż się jej przyznałeś. Masz taką minę, że albo zżera cię jakaś tajemnica, albo...
– No? Albo co?
– Albo masz zatwardzenie.
Przez krótką chwilę Jajco wahał się, czy nie wtajemniczyć Pchełki w całą aferę. Wiedział, że jego niski przyjaciel ma głowę na karku i nieraz już wychodzili z opresji tylko dlatego, że Pchełka dysponował encyklopedyczną wiedzą i rozsądkiem starego dziada. Ale nie, jeszcze nie. chociaż na pewno przyjdzie czas.
– Pozostańmy przy zatwardzeniu – zdecydował.
A Pchełka, naprawdę znając Jajca doskonale, nie zapytał po raz drugi. Też wiedział, że przyjdzie czas.
Kiedy doszli do głównej drogi, Jajco zatrzymał się gwałtownie. Pałac jednak nie był tak bardzo opuszczony, jak można by się spodziewać. Którąś z bram – i na pewno nie tą, obok której stali – dostał się do środka samochód. Nie było widać ani pasażerów, ani w ogóle żadnych oznak życia. Pojazd wyglądał, jakby na porośniętym trawą dziedzińcu u wejścia do budowli stał niemal tak długo, jak otaczające park drzewa.
Jednak Jajco przez dłuższą chwilę przyglądał się kolejnym oknom budowli. Zdjął okulary i badał z dużej odległości wszystkie szczegóły pojazdu, i samego straszącego pałacu.
– Co tam zobaczyłeś? – zagadnął ostrożnie Pchełka. – Biała Dama snuje się po komnatach? Zegarek jej się pokiełbasił i zamiast przyprawiać turystów o gęsią skórę o północy, wyłazi w samo południe jak jakiś rewolwerowiec?
– Nie – odrzekł z roztargnieniem Jajco i szybko skręcił w prawo, którędy wiodła droga do niewielkiego sklepu wiejskiego. – Samochód mnie zainteresował.
Pchełka obrzucił lekceważącym spojrzeniem starego, granatowego forda mondeo i wzruszył ramionami.
– Nie rozumiem. Gdyby to był dżip albo land rover, taki jakim jeździ Krzychu, to miałbyś prawo się za nim oglądać.
– Za Krzychem?
– Za samochodem matołku. Ale ford?
– Faktycznie – odparł Jajco. – Co mnie obchodzi czyjś ford mondeo.
Ale choć bardzo nie chciał, ten akurat egzemplarz obchodził go jak wszyscy diabli.
Pchełka ruszył dalej, wywijając płóciennym workiem na zakupy, a Jajco stał ciągle, dostrzegając ruch w zaroślach, blisko obserwowanego samochodu.
Od strony ośrodka zbliżały się trzy dziewczyny, rozmawiające tak głośno, jakby urwały się w trakcie terapii słuchu w klinice specjalnej.
– A Enrique wygląda bosko! Bailamooooos! – zanuciła szatynka z wąskim nosem i wykonała szybki piruet. – Zeżarłabym go.
– A mnie to się bardziej podoba Ricky Martin – stwierdziła niższa, tęga, z krótkimi włosami. – Słyszałyście Livin’ La Vida Loca?
Rozmawiały o czymś jeszcze, ale Jajco usłyszał dźwięk przypominający tupniecie, dobiegający od strony pałacu. Wrócił wzrokiem w tę stronę i przez ułamek sekundy zarejestrował biegnącą postać.
Facet go widział.
I coś wie.
Pewnie faktycznie czaił się pod płotem i dostrzegł znalezisko...
Te myśli przebiegły Jajcowi przez głowę z prędkością światła. Zaraz potem wyparowały jeszcze szybciej, bo w lewym udzie poczuł kłujący ból. Szerszeń jakiś pijany? Zwariowana osa?
Odruchowo klepnął w to miejsce – punkt nieco z tyłu, w połowie między biodrem a kolanem, po czym obejrzał spodnie. Nie było śladu, nie dostrzegł też owada.
– Boli, cholera! – syknął do siebie i lekko utykając, podążył za Pchełką, pogwizdującym najnowszy przebój Ricky’ego Martina. Widocznie też słyszał rozmowę dziewcząt.
– Ja sobie nie poradzę na tych kajakach chyba – smutno westchnęła Paulina. – Tylko będę wam przeszkadzać, wy jesteście tacy... tacy... zgrani i umiecie wszystko, a ja? Może do domu wrócę?
Powiodła po pozostałych wzrokiem porzuconego jamnika.
Pchełka uniósł dłonie i chciał coś odpowiedzieć, ale ubiegła go Marta.
Z promiennym uśmiechem przytuliła Paulinę, szepcząc jej do ucha słowa, których inni nie mogli usłyszeć.
Chwila przedłużała się w nieskończoność, Jajco więc wszedł do wody i ściągnął trzeci kajak z piaszczystego brzegu. Teraz cała flota kołysała się przy drewnianym pomoście, czekając na pasażerów.
Dziewczyny odwróciły się w stronę jeziora z równie rozradowanymi twarzami.
Jeżeli Marta faktycznie zostanie psychologiem – pomyślał Jajco – to będzie w tym naprawdę dobra. Już jest.
– Nie mogę uwierzyć, że to wszystko się zmieściło w kajakach! – Paulina klasnęła w dłonie i spojrzała kolejno na Martę, Jajca, Pucka i Pchełkę.
– To nie wierz – skwitował Jajco wpatrzony w mapę i odgarnął za ucho garść gęstych, jasnych włosów. – Tylko nie wiem, co to zmieni. Kajaki są pojemne.
Marta przymrużyła oczy – wcale nie z powodu słońca – i przechyliła głowę zupełnie tak, jak owczarek jej starszego brata, gdy słyszy wysokie tony.
Może w jej ucho wpadła fałszywa nuta? – zastanowił się chłopak i natychmiast postanowił się rozpogodzić. Za wszelką cenę. Złośliwość może zdradzić, jakie napięcie nim targa.
– No, kurczaczki! – klasnął niemal identycznie, jak przed chwilą dziewczyna Pchełki. – Wsiadamy. Kolejno, najlepiej najpierw ten z tyłu... Pływaliście już kiedyś, pamiętacie? Cztery lata temu na jeziorze Bielsko...?
Marta wzdrygnęła się.
– Nawet mi nie przypominaj. Ci uciekinierzy z więzienia, ten bunkier... Afera!
– A teraz kolejna – szepnął do siebie Jajco i spojrzał na Pucka, który miał płynąć sam. Zamiast pasażera, na przodzie kajaka miał trzy namioty, pięć hamaków i niewielki kociołek. Nowy, jeszcze srebrny, nieokopcony.
Zamyślony, nie dostrzegł manewrów Pauliny, która usiadła na pomoście, opuściła nogi do kajaka i obiema stopami stanęła na jego lewej burcie.
– Na środku! – wrzasnął, słysząc jednocześnie jakiś bulgot, wydobywający się z gardła Pchełki. Obaj wyciągnęli przed siebie ręce, ale było już za późno.
Kajak w ułamku sekundy odsunął się od pomostu i przechylił – a dziewczyna bez słowa, pisku czy westchnienia z krótkim siorbnięciem wody zniknęła pod jej powierzchnią.
I nastała cisza.
Znieruchomieli wszyscy na długie trzy sekundy. Żona Lota przy ich bezruchu mogłaby uchodzić za tancerkę z Bali. Tylko kajak powoli i dostojnie odsuwał się lekkim łukiem od pomostu.
Nagle dwa metry dalej wysunęła się głowa oblepiona czarnymi włosami. Wyskoczyła jak wypuszczona z dna piłeczka pingpongowa i spokojnym głosem oświadczyła:
– Ja nie umiem pływać.
Po czym natychmiast zanurzyła się, jakby złapał ją wściekły rekin.
Teraz dopiero Jajco odblokował świadomość. Rzucił na pomost mapę i tak, jak stał, skoczył do wody, ciesząc się, że zegarek ma wodoodporny, a dokumenty i pieniądze schował do specjalnego etui, zamkniętego szczelnie w kieszeni.
Dokładnie w tej samej chwili do wody wskoczył Pchełka. Jajco dostrzegł tylko tysiące bąbelków powietrza, uciekających spod sylwetki przyjaciela.
Nagle zrobiło się cicho.
Szum ustał w sekundę, świat stracił jaskrawość, zazielenił się i zszarzał. Chłód dotarł do ciała i Jajco poczuł, że wstrząsnął nim dreszcz.
Nie zamykał oczu, nawet podczas skoku. Teraz rozejrzał się bacznie. Widział dno zarośnięte moczarką kanadyjską i nieznanymi mu glonami. Były gęste, ale to niemożliwe, by zniknęła wśród nich nastolatka!
Kilkoma ruchami otwartych dłoni zawrócił i zerknął pod pomost. W jego mroku dało się dostrzec piaszczyste dno, coraz płytsze i absolutnie puste, nie licząc jakichś małpowatych zwierzaków.
Gdzie ona jest?!
Dopiero kolejny zwrot pozwolił ustalić prawdę.
Na prawo od pomostu Pchełka właśnie wlókł w stronę brzegu bezwładne ciało Pauliny.
Natychmiast popłynął w tamtą stronę pod wodą i dopiero, gdy uderzył kolanem w dno, zrozumiał, że znajduje się na absolutnej płyciźnie. Wstał szybko i doskoczył do Pchełki, trzymającego w ramionach swoją dziewczynę.
– Paulinko, obudź się, proszę cię! Paulinko kochana, no co ty...? – wykrzykiwał ostrzyżony krótko chłopak, ujawniając emocje, o jakie ani Jajco, ani pozostali przyjaciele nawet by go nie podejrzewali.
W tym momencie wleczona po piasku czarnowłosa ofiara kajaka otworzyła oczy, spojrzała przytomnie na swojego chłopaka i... uśmiechnęła się!
– Obudziłam się – stwierdziła spokojnie i zakaszlała, wypluwając resztki wody z ust. – Ale to fajne, jak tak mówisz do mnie... Szkoda, że utopić się do tego muszę.
Pchełka wydał się zmieszany i nawet niezgrabne strząsanie wody z głowy, którym próbował zamaskować emocje, na nic się nie zdały.
– Jak mówię? – zapytał wreszcie.
– Kochana. Od dzisiaj masz tak do mnie mówić cały czas. A ty – wskazała palcem Jajca, który dyszał lekko, dla odmiany w ogóle się nie otrzepując z cieknącej po włosach wody – mówiłeś, że te kajaki nie przewracają się.
Roześmiał się głośno.
– No nie. Jak się w nich siedzi. Nie mówiłem, że są idiotoodporne.