Tomek u źródeł Amazonki. Tom 7 - ebook
Tomek u źródeł Amazonki. Tom 7 - ebook
Seria powieści Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na różnych kontynentach. Między innymi chłopiec bierze udział w wyprawie łowieckiej na kangury w Australii i przeżywa niebezpieczne przygody w Afryce, żyje wśród czerwonoskórych Nawajów i Apaczów. W te niezwykłe przygody wpleciona jest historia odkryć dokonywanych przez polskich podróżników.
W tym tomie naszych bohaterów odnajdujemy w Brazylii. Jan Smuga pracuje w kompanii eksploatującej kauczuk w dorzeczu Amazonki. Indianie, wynajęci przez konkurencję, zabijają pracownika kompanii. Smuga wyrusza w pościg za mordercami, którzy giną w walce, a on wpada w ręce dzikiego plemienia, zamieszkującego ruiny inkaskiego miasta w głębi peruwiańskiej dżungli. Kiedy Jan nie wraca z wyprawy, Zbyszek Karski i Natasza (kuzyn Tomka i jego żona) wzywają na pomoc Tomka Wilmowskiego, Sally i bosmana Nowickiego. Wszyscy udają się na poszukiwanie Smugi. Od tego momentu uczestniczymy w wydarzeniach mrożących krew w żyłach…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2171-5 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad północno-zachodnią Brazylią, niemal u zbiegu jej granic z Peru i Kolumbią, czarne, ciężkie chmury przedwcześnie zakryły zachodzące słońce. Duże krople deszczu zaszeleściły w gęstwinie amazońskiej selwy. W tej właśnie chwili nagle zamilkło monotonne brzęczenie cykad i świerszczy, zamarły przedwieczorne rozhowory papug. Gwałtowny podmuch wichru zakołysał koronami drzew, targnął poroślami zwisającymi jak festony.
W obozie zbieraczy kauczuku, zbudowanym w pobliżu brzegu rzeki Putumayo, zaczęła się gorączkowa krzątanina. Pospiesznie umacniano mieszkalne szałasy, chowano sprzęty, aby nadciągająca zawierucha nie wyrządziła zbyt wielkich szkód.
Rozgardiasz w obozie i deszcz mocno już szeleszczący w liściastym poszyciu dachu przerwały drzemkę smukłemu młodzieńcowi, spoczywającemu na drewnianej pryczy. Ociężale uniósł się na łokciu. W izbie było mroczno, spojrzał więc w otwór drzwiowy, osłonięty gęstą, drucianą siatką: na dworze również już pociemniało.
John Nixon, bo tak właśnie zwał się ów młody mężczyzna, odgarnął dłonią moskitierę zawieszoną wokół pryczy, po czym wstał z legowiska. Chwiejnym krokiem podszedł do progu i otworzył ażurowe drzwi. Najpierw spojrzał w kierunku baraku, w którym gromadzono zbiory kauczuku. Wrota były zamknięte. Prawie nadzy Indianie w milczeniu krzątali się przy szałasach, w których zapewne już skryły się przed burzą ich kobiety i dzieci.
– Aukoni! – zawołał lekko ochrypłym głosem John Nixon.
– _Sim, senhor!_ – odparł Indianin, zbliżając się do progu chaty.
– Gdzie są _capangos_? – zapytał Nixon.
– Jedzą kolację w baraku – wyjaśnił Indianin.
Nixon gniewnie zmarszczył brwi. Na płatnych dozorcach można było polegać jedynie wtedy, gdy sami czuli nad sobą bat. Po chwili znów zagadnął:
– Czy wszyscy _seringueiros_ powrócili z selwy? Nadciąga burza!
– Wrócili, kauczuk złożony w magazynie – odpowiedział Aukoni, który przewodził grupie Indian z plemienia Cubeo, zbierających lateks dla kompanii „Nixon–Rio Putumayo”.
– Czy wydałeś wszystkim racje żywności?
– _Sim, senhor_, zaraz także każę przynieść panu kolację – odpowiedział Aukoni.
– Do diabła z jedzeniem! – gwałtownie wybuchnął Nixon. – Nie jestem głodny! Idź już sobie!
Ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy Indianina wyrażającej kamienny spokój, tylko jego wzrok nieznacznie przesunął się po zwierzchniku. Poznał, że biały znów pił alkohol. Po krótkiej chwili namysłu szepnął:
– _Senhor_ Wilson odszedł, źli ludzie blisko, nie pij więcej…
Biały jednak nie usłyszał ostrzeżenia, bowiem jaskrawozielony, metaliczny błysk szeroko przeciął czerń nieba i potężny huk pioruna zagłuszył życzliwe słowa. Wichura targnęła dżunglą, sypnęła liśćmi i kawałkami gałęzi. Burza wkrótce rozszalała się na dobre.
John Nixon z trzaskiem zamknął zewnętrzne drzwi zbite z przeciętych wzdłuż pni bambusowych. Po omacku dobrnął do drewnianej skrzyni zastępującej stół. Zapalił naftowy kaganek. Ćmy natychmiast wychynęły z mrocznych kątów izby i rozpoczęły harce wokół światła. Jedna z nich musnęła twarz Nixona. Wstrząsnął nim dreszcz wstrętu. Czuł obrzydzenie do owadów i robactwa, od których roiła się amazońska selwa. Nie mógł przywyknąć do wilgotnego lasu, milczącego i pozornie pozbawionego życia w czasie dnia, a w ciemnościach nocy ożywiającego się tysięcznymi, tajemniczymi głosami. Któż mógł wtedy odróżnić głosy zwierzęce od ludzkich? Może to właśnie czerwonoskórzy, dzicy łowcy ludzkich głów lub nawet gorsi od nich biali łowcy niewolników zwoływali się do napadu? Na domiar złego coraz gęstsze deszcze zwiastowały zbliżanie się zimy, czyli pory deszczowej, która wkrótce miała zmienić selwę w bagnisty labirynt jezior i zalewów.
Nixon usiadł na ławie; przygnębiony wsłuchiwał się w szumiące za ścianami chaty potoki deszczu. Po chwili nieco uspokojony mruknął:
– Podczas burzy nie trzeba obawiać się napadu, przynajmniej się wyśpię…
Sięgnął po butelkę rumu. Nalał pełną szklankę i wypił. Nieco oszołomiony legł w ubraniu na pryczy, zasłonił moskitierę, wsunął rewolwer pod poduszkę i zaczął rozmyślać. Niebawem już marzył o dniu, w którym nareszcie będzie mógł opuścić głuszę amazońską. Chciał jak najprędzej powrócić do rodzinnego domu w Chicago, gdzie w myśl obietnic stryja miał objąć kierownictwo filii kompanii „Nixon–Rio Putumayo”. Oby tylko stryj uznał, że przyszły współwłaściciel jest już dostatecznie wtajemniczony w sprawy przedsiębiorstwa! Tymczasem jednak musiał dalej tkwić w mrocznej selwie w towarzystwie czterech brutalnych capangów oraz milczących, podejrzliwych Indian, i wciąż czuwać, wciąż mieć się na baczności. Awanturnicze bandy organizowane przez spekulantów kauczukowych siały gwałt i rozbój w okolicach rzeki Putumayo.
Młody Nixon z cichym westchnieniem wspomniał Jana Smugę, prawą rękę stryja. Ten sławny podróżnik, odważny aż do zuchwałości, nie znał uczucia strachu. W bezdrożnym lesie czuł się jak w swoim żywiole. Gdy przebywał w obozie zbieraczy kauczuku, wszystko szło jak z płatka: nie było swarów, nikt nie stawiał oporu, wszyscy czuli się bezpieczni. Smuga z jednakową swobodą obcował z na pół dzikimi ludźmi w selwie, jak i z bardziej cywilizowanymi mieszkańcami Manaos, gdzie mieściły się biura kompanii oraz główne magazyny kauczuku. Podczas ostatniego pobytu w obozie Smuga przyrzekł Nixonowi, że wpłynie na jego stryja, aby go jak najprędzej odwołał znad Putumayo.
W skrytości ducha Nixon zazdrościł Smudze daru zjednywania sobie ludzi. Wiedział również, że Indianie pogardzali białymi, którzy nie umieli skrywać swych uczuć. Mimo to nie mógł opanować odruchów powodowanych wstrętem czy strachem. Dlatego też, gdy teraz wysłał swego pomocnika, Wilsona, do obozów kompanii położonych w pobliżu rzeki Japura, trudno mu było utrzymać w ryzach leniwych capangów oraz Indian, u których nie zdołał wyrobić sobie autorytetu zwierzchnika.
Z pobliskiego baraku dochodziły odgłosy gry na gitarze. Smętne tony zamierały chwilami w ostrym szumie tropikalnej ulewy. To zapewne grał dozorca Mateo, Metys o bujnej i niezbyt chlubnej przeszłości. Słuchając jego niskiego, drgającego namiętnością głosu, wprost trudno było uwierzyć w zimne okrucieństwo, z jakim posługiwał się bykowcem i nożem.
John Nixon coraz leniwiej łowił uchem dźwięki gitary. Myśli rwały się, mieszały z urojeniami. Zapadał w drzemkę. Wydawało mu się, że gdzieś w głębi selwy głucho odezwały się tam-tamy. Nie wzbudziło to w nim obaw. W tej części Amazonii często napotykało się ślady wpływów murzyńskich, zakorzenionych przez dawnych niewolników, sprowadzanych z Czarnego Lądu. Oddech młodego Nixona stawał się coraz głębszy, bardziej miarowy. W końcu biały człowiek zasnął twardym snem…
*
Pod osłoną nocy gromada zbrojnych ludzi skradała się w lesie okalającym obóz poszukiwaczy kauczuku. Gdy burza ostatecznie umilkła, już przyczajeni w gęstym poszyciu lasu tropikalnego otaczali karczowisko wąskim pierścieniem. Byli to Indianie z plemienia Yahua, o jasnobrązowych ciałach, okrytych tylko sutymi spódnicami z rafii, sięgającymi niemal do stóp. Na głowach nosili olbrzymie peruki, splecione również z żółtej rafii, które luźno opadały im na ramiona i plecy aż poniżej pasa. Niektórzy przystroili swe peruki barwnymi piórami papug, zasuszonymi ptakami i myszami. Na szyjach mieli naszyjniki z suszonych nasion roślin. Uzbrojeni byli w łuki oraz długie świstuły z bambusu, służące do wydmuchiwania małych, często zatrutych strzał. Południowoamerykańscy Indianie przeważnie używali dmuchawek do celów myśliwskich, lecz gdy brali je na wyprawę wojenną, stanowiły w ich rękach straszną broń, powodującą niemal natychmiastową śmierć ofiary.
Na wschodnim horyzoncie wychyliło się słońce. Po burzliwej nocy nastał dzień niepoprzedzony świtem. Jeden z Indian, zapewne wódz, pochylił się ku dwóm białym mężczyznom, towarzyszącym czerwonoskórym wojownikom, i gardłowym głosem szepnął w narzeczu Yahua:
– _Jarimeni iarenumuyu_, daj znak!
Biały przyłożył palec do ust.
– _Unjui_… – ostrzegł Indianin.
Biały gniewnie zmarszczył brwi. On również spostrzegł kundla, który wysunął się z indiańskiego szałasu. Jeśli pies zwęszy obcych, na pewno ostrzeże uśpionych zbieraczy kauczuku. Wtedy misternie uknuty plan napadu weźmie w łeb. Biały mężczyzna szybko odwrócił się do wodza Yahuan i wzrokiem wskazał mu dmuchawkę. Porozumieli się tym jednym, krótkim jak błysk, spojrzeniem.
Indianin wydobył z plecionki małą strzałę, wsunął ją do bambusowej rury i uszczelnił kłębkiem bawełny. Teraz jeden koniec dmuchawki, oprawiony w grubszą nasadkę, przytknął do ust, mierząc wylotem rury w kierunku psa. Głęboko zaczerpnął powietrza i dmuchnął.
Dotąd ospały kundel nagle drgnął, wstrząsnął się i upadł na bok jak rażony piorunem. Sztywniejącymi łapami tylko przez chwilę drapał ziemię, po czym zdechł, nie wydawszy głosu.
Biały sojusznik Yahua zerknął na straszliwego strzelca. Twarz Indianina nie wyrażała jakichkolwiek uczuć, lecz zuchwałe błyski w jego oczach oraz charakterystyczny wykrój ust, znamionujący okrucieństwo, nie mogły budzić zaufania. Biały mężczyzna instynktownie oparł dłoń na rękojeści rewolweru. W tej jednak chwili otworzyły się drzwi baraku. Jeden po drugim wyszli trzej capangowie. Biały odetchnął z ulgą. Natychmiast pochylił się ku wodzowi Yahuanów i zawołał:
– Zaczynaj!
Poranny wrzask papug w selwie i przeciągły, bojowy okrzyk Yahuanów, rozbrzmiały niemal jednocześnie. Nieszczęśni capangowie nie zdążyli nawet cofnąć się do baraku. Naszpikowani strzałami z łuków zwalili się jak kłody. Zgraja wojowników plemienia Yahua z piekielnym wyciem wyskoczyła z zarośli, wtargnęła do szałasów, w których zaraz rozległy się okrzyki trwogi i bólu.
Dwaj biali sojusznicy Yahuanów przyczajeni na skraju zarośli bacznie obserwowali pole bitwy, trzymając w pogotowiu karabiny. Toteż od razu spostrzegli Johna Nixona, który kopnięciem otworzył drzwi chaty i z rewolwerem w dłoni stanął na progu. Przekrwionymi, jeszcze zaspanymi oczami obrzucił obóz. Pobladł straszliwie, widząc pogrom swych ludzi. Uniósł rewolwer, mierząc do nadbiegającego Indianina. Nie zdążył wszakże pociągnąć za spust. Jeden z białych sojuszników Yahuanów błyskawicznie przyłożył karabin do ramienia. Zanim dym rozwiał się po wystrzale, John Nixon padł martwy u progu chaty. Wódz Yahuanów podbiegł do niego, wywijając ostrym, bambusowym nożem.
Biały morderca i jego towarzysze odwrócili się plecami do Indianina, łowcy ludzkich głów. Widowisko było zbyt odrażające nawet dla nich. Podążyli więc do baraku, skąd ich czerwonoskórzy sojusznicy wynosili już zbiory kauczuku.
Zaledwie w pół godziny od rozpoczęcia walki napastnicy szybko uchodzili w dżunglę z cennym łupem. Zabrali również do niewoli zbieraczy kauczuku razem z ich kobietami i dziećmi. Nikt nie oglądał się na splądrowany obóz, w którym płonęły baraki.
* * *
_koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji_Selwa – wilgotny las równikowy; porasta olbrzymie obszary dorzecza Amazonki.
Cykady (_Cicadidae_) – piewiki właściwe; należą do grupy pluskwiaków. Żyją głównie w ciepłych krajach. Żywią się sokami roślin. Długość rozpostartych skrzydeł niektórych gatunków dochodzi do 18 cm. Właściwością cykad jest zdolność wydawania dźwięków za pomocą narządu u nasady odwłoka.
Kauczuk jest jednym z najważniejszych surowców roślinnych. Wprowadzenie go do użytku miało ogromne znaczenie dla rozwoju przemysłu, zwłaszcza motoryzacyjnego, lotnictwa, w elektrotechnice, technice sanitarnej. Ojczyzną kauczuku naturalnego jest dżungla brazylijska, w której rosną liczne gatunki roślin kauczukodajnych, wśród których wyróżnia się drzewo _Hevea brasiliensis_, ponadto lateksu (sok mleczny) dostarczają również drzewa _Mnihot glaziovii_ i _Hancornia speciosa_. Brazylijski monopol na kauczuk naturalny został złamany około 1880 r., kiedy wywieziono nasiona _Hevea_ i zasiano je w ówczesnych koloniach angielskich w Azji (Cejlon, Malakka), a potem w Indiach Holenderskich. Upłynęło jednak z górą 30 lat, zanim kauczuk z plantacji zyskał przewagę. W Ameryce Środkowej i w północnej części Ameryki Południowej lateksu dostarczają rodzime drzewa _Sapium_ i _Castilloa_, w Azji oprócz kauczukowca brazylijskiego uprawia się drzewo _Ficus elastica_, a w Afryce _Futumia elastica_.
Putumayo (hiszp. Rio Putumayo) – rzeka w północno-zachodniej części Ameryki Południowej; wypływa w północno-wschodniej Kolumbii; lewy dopływ Amazonki.
_Sim, senhor_ (port.) – Tak, panie.
_Capanga_ (port.) – zbrojny dozorca robotników.
_Seringueiro_ (port.) – poszukiwacz kauczuku.
Manaos (obecnie Manaus; nazwa od mieszkającego tam plemienia Indian) leży w stanie Amazonas w północnej Brazylii, na lewym brzegu rzeki Negro, w pobliżu miejsca, gdzie wpada ona do Amazonki. Miasto założyli Portugalczycy w 1660 r. Od 1850 r. jest stolicą stanu; obecnie drugie, po Pará-Belém, ważne miasto nad Amazonką. Stanowi ważne centrum handlowe, którego szybki rozwój nastąpił w okresie tak zwanej gorączki kauczukowej.
Rafia to palma iglasta (należy do rodziny arekowatych), a także włókno z tej palmy używane do wyplatania kapeluszy, torebek, butów itp. oraz w ogrodnictwie.
Dmuchawka bądź świstuła – broń używana w Amerykach Południowej i Środkowej, w Indochinach, Indonezji i w Indiach. Dmuchawkę sporządza się z rury bambusowej długiej na 2 do 4 m, z której silnym dmuchnięciem „strzela się” małą strzałą.
_Jarimeni iarenumuyu_ – księżyc zaszedł.
_Unjui_ – pies.