- W empik go
Topiel - ebook
Topiel - ebook
Przez zaśnieżony las jedzie troje podróżnych. W ich rozmowie mieszają się języki polski i rosyjski. Para siedząca z tyłu to małżeństwo, a powozi ich piętnastoletni syn, Tadeusz. Marzy o wstąpieniu do wojska, co kojarzy mu się z możliwością poznania świata. Wreszcie docierają do dostatniej zagrody. Przyjezdni i goście rozmawiają o codziennych obowiązkach, wzmiankują o starszych synach, którzy zostali zawezwani do wojska. Pojawia się także wątek młodego Polaka, który miał pomagać gospodarzom w ich zajęciach. Nieznajomy ciężko zachorował, prawdopodobnie umrze. Pozostawił niewielką książkę – „Regulamin musztry" datowaną na 1912 rok. Wojna jeszcze powróci na karty powieści...
Realistyczna opowieść o życiu polskiej rodziny, która zamieszkuje w głębi Rosji. Galeria wyczerpująco oddanych bohaterów, malarskie opisy przyrody, drobiazgowe odtworzenie realiów życia codziennego. Na szczególną uwagę zasługuje epizod wojenny, w którym dwaj bracia toczą walkę po przeciwnych stronach.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2607-6 |
Rozmiar pliku: | 505 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wąską drogą leśną, między dwiema ścianami zaśnieżonych, nieruchomych drzew, biegł wolnym kłusem, parskając, rosły, spaśny karosz i wlókł za sobą w hołoblach mocne, obite wojłokiem „posznie“.
W „poszniach“ na siedzeniu napół leżały, odchylone na oparcie, dwie tęgie postacie w czarnych barnaulskich kożuchach: jedna miała na głowie uszatą czapkę futrzaną, druga zawinięta była po oczy w ciemną wełnianą chustkę. Na koźle, zwiesiwszy rosyjskim obyczajem nazewnątrz nogi, obute w szare „pimy“ filcowe, siedział bokiem młody chłopak, również w uszatej czapce sybirskiej oraz ciemnoorzechowym, wciętym do figury barnaulskim „półszubku“. Szafirowy szalik z białemi szlakami owijał mu szyję i pół twarzy. W rękach, odzianych w pstre, włochate rękawice, trzymał lejce i krótki „knut“ z żelaznem zgrzebłem na rączce do czyszczenia namarzającego na sierści konia lodu i szronu.
Doskonała odzież, suto nabijana mosiądzem uprząż, rozmiary i kształty sani, okrągłe boki konia świadczyły o dostatku podróżnych. W ich nogach, na dnie „poszni“ widniały tęgo wyładowane biesagi skórzane, drewniana paka cechowana znakiem handlowym „Bracia Kałasznikowy“, oraz płaska baryłka, w jakiej sybiracy wożą zwykle wódkę.
— Poganiaj, poganiaj, Tadzik, bo nie „pośpiejemy“ do domu przed nocą! — zwrócił się do chłopca po polsku siedzący w „poszniach“ mężczyzna.
Chłopiec poruszył lejcami i machnął knutem nad oszronionym zadem konia. Karosz biegu przyśpieszył. Gwałtowniej zatrzęsła się i zakołysała nad jego kudłatym łbem szeroka „duha“ zielona w czerwone i żółte kwiatki, gęsty obłok pary buchnął z jego rozdętych nozdrzy i opadł niby muślinowy fartuch na rozłożysty krawat rzemiennych uszu chomąta, podtrzymującego hołoble. Włochate nogi, grzechocząc soplami na obmarzłych pęcinach, wylatywały z pod mgły miarowo i raźno.
Marcowe słońce, złocące w górze czuby drzew i błękit nieba, nie sięgało dna wąskiego wyrębu drogi ― przykrywał je zimny, stalowy cień. I chociaż w powietrzu czuć było ciepło wiosennych promieni, opływających ziemię, choć na okiściach śniegu, zwieszających się z gałęzi modrzewiów i świerków skrzyły się już perełki naledzi ― śnieg pod płozami sani skrzypiał sucho jak w zimie i twardo jak w zimie stukotały kopyta konia.
Miejscami rozstępowały się szpalery drzew i otwierał się widok na szerokie rozłogi olśniewająco białe, na których archipelagi kępisk, podkreślone sinemi podcieniami, tworzyły dziwaczne wzory, niby wypukłe wykucia ozdobne na srebrnym puklerzu. Kity wyschłych traw, sitowia, trzcin, wybijające się tu i tam z pod śniegów, łagodzily ich blask swą nikłą, płową koronką. W mglistych dalach błękitniały lub mieniły się tęczowo zawiane śniegiem kopce stogów siana.
— Mają jeszcze Gołodajewcy czem bydło karmić, nie będą go sprzedawać! — zauważył mężczyzna po rusku.
— Tak, ale czy im starczy „karmu“, niewiadomo... Wszystko zależy od wiosny!... Do zielonej trawy daleko! — odpowiedziała kobieta.
— To prawda, chociaż jak tak dalej słońce będzie grzało, a w dodatku wiatr ciepły powieje, możemy przed Wielkanocą orać!
— Wtedy, tatusiu, zawsze zimno potem przychodzi. Nawet czasem śnieg pada. Wolę, żeby wiosna później przyszła, byle już nie odchodziła... Weselej jednym ciągiem pracować... „Za jedno“ rzeka ruszy, przelot ptaków dobry, polowanie, bogata ryba!... Ho, ha! ― krzyknął wesoło chłopiec z kozła.
— Tobie tylko polowanie w głowie!... ― zauważyła dobrotliwie matka. ― Miejsca w izbie, jak się ociepli, już nie zagrzejesz!...
— A bo to w zimie nie chodzę? Mało to wiewiórek przynieśliśmy z Kaziem w tym roku na kolędę! Co?
— Ech, Kazio! Gdzie się to on, biedny, teraz obraca? — westchnęła kobieta.
— Gdzie ma być?... W Irkucku w mundurze chodzi!... Czy to mu źle!... Kapralem zostanie Aledługo!... Może będzie już podoficerem, kiedy ja zacznę!
— Nie śpiesz się, nie śpiesz!... Nie twoje to wojsko; może, da Bóg, i wcale do niego nie pójdziesz, kosztować będzie, ale może da się zrobic! ― wmieszał się ojciec.
— Kiedy jabym chciał... Światabym trochę zobaczył, w wielkiem mieście pomieszkał... Tatusiowi to dobrze, tatuś wszystko widział... a my nic!... — mruczał chłopiec.
— Cicho, cicho, smarkaczu... Do szkół jeszcze chodzić ci trzeba, a ty o wojsku! — gderała matka.
Rozmawiali po rusku, wplatając polskie wyrazy, ale, gdy droga wybiegła z lasu na rozległe orne pola i zaszarzała pośrodku nich, uwieńczona kitami białych dymów, wioska, chłopak machnął „knutem“ i zawołał po polsku:
— Już sioło! Do kogo, tatusiu, zawrócić?
— A do kogóżby innego, jak nie do Wołkowa. Przecież wiesz, że do niego jedziemy!? Po co pytasz?
— Wiem!.... ― rozśmiał się chłopak. ― Ale ja tak, tatusiu... od „skuki“...
— Cóż ci się tak „zaskuczyło“ nagle? Jeść ci się pewnie chce?! ― rozśmiała się kobieta.
Chłopak obrócił ku niej rumianą twarz, z której obsunął się zupełnie zaśnieżony szalik, odsłaniając pełne krwiste usta rząd białych, błyskających wśród nich zębów, zlekka zadarty nos i duże, szafirowe oczy, ocienione długiemi, białemi od szronu rzęsami.
— „Koniecznie“, że się chce!... ― Przecie blisko południe!
— Zaraz, zaraz!... Będziemy jedli, synku. Tylko się aby u Wołkowych zaraz o jedzenie nie upominaj. Sami dadzą, miej cierpliwość!...
— Cobym się miał upominać?! Mamusia myśli, że ja wcale nie mam wstydu!...
— Tego nie myślę, ale wiem, że masz piętnaście lat, więc głuptas jesteś!...
Chłopak ujął mocniej lejce i podciął konia batem, chcąc „z szykiem“ wjechać do wioski.
Tłusty konik już z własnej ochoty przyśpieszył kroku, poczuwszy stajnię. Uderzony batem, zerwał się w galop, lecz młody woźnica umiejętnie go ściągnął i w kłusie utrzymał.
Na dźwięk brząkadeł i tupot kopyt, tu i ówdzie, za zbielałemi od zamrozu szybami, mignęły czerwone twarze, a z drzwi i furt wysunęły się figury dzieci w kożuchach, świtach i czapach futrzanych, albo z głowy przetowłosemi i ciałami ledwie w pośpiechu przyodzianemi.
Sanie zawróciły nagle z impetem i zatrzymały się tuż, tuż przed zamkniętą bramą dostatniej zagrody, otoczonej wysokim parkanem.
W zagrodzie zauważono już przybyłych. Stuknęły drzwi w głębi podwórza, zaskrzypiał śnieg pod ciężkiemi krokami, poczem brama, odemknięta z ciężkiej zawory, cicho odpłynęła w tył. U słupa wierzei stanął tęgi, barczysty chłop, brodaty, kędzierzawy, czarny i smagły na twarzy, jak cygan, w czerwonej, kanausowej koszuli, wypuszczonej na wierzch fałdzistych welwetowych spodni. Uśmiechał się, szczerząc zęby, kiwał tułowiem, głową i wołał fałszywie słodkim głosem:
— Witajcie, mili goście! Bądźcie łaskawi, Wojciechu Tomaszewiczu i wy, Barbaro Iwanówno, i wy, Tadeuszu Wojciechowiczu!... Dziękujemy pokornie, żeście przypomnieli sobie nas, starych przyjaciół i nie ominęli po drodze!...
Ujął konia za uzdę i wprowadził na podwórze. Otuleni w grube kożuchy przyjezdni z trudem wygramolili się z wnętrza „poszni“, które Tadzio natychmiast odprowadził w głąb dziedzińca, pod krytą płaskim dachem szopę. Następnie zaczął wyjmować z sani baryłeczkę oraz biesagi. Piegowaty, chudy wyrostek przybiegł mu z domu na pomoc i, przywitawszy się z nim przyjaźnie, podchwycił rzeczy.
— A to tam? ― spytał, łypiąc okiem w stronę pozostałej w „poszniach“ skrzynki.
— To zostanie, dopóki tatuś nie powiedzą. Tak kazali. Nie potrząsaj, Borja, biesagami. Jeszcze co rozbijesz.
— Acha!... Chodź, chodź, Tadzik! Nie kłopocz się, już sam przyjdę konia wyprząc. Pewnie zanocujecie?!
— Chyba nie. Tatuś mówili, że mają jutro pomół duży, że się śpieszą...
— Wy bo zawsze się śpieszycie, a my nie! Bo i poco?... Gdy się jedno kończy, zawsze się coś nowego zaczyna... Więc poco?
— Poto, żeby... nadążyć!
— Ehe, głupstwo!... A jak się nie nadąży, to co?... Też nic!... Pogniewają się trochę i przestaną!...
— Zawsze wstyd!... Obiecało się i niedotrzymało słowa!...
— Phi!... Gdybym miał tyle rubli, co słów próżnych się mówi, tobym do kopalni złota nie potrzebował chodzić!... Byłbym bogaaaty!... ― przeciągnął chłopak. ― Chodźmy, bo już starzy poszli.
Przyjezdni, otrzepawszy się ze śniegu i szronu na stopniach ganeczku, weszli, poprzedzani przez uśmiechniętego wciąż gospodarza, na mały korytarzyk, a stamtąd na lewo do świetlicy.
Czyściuchna, jasna izba o złotych, gładko struganych modrzewiowych ścianach, pełna była blasku słońca, wpadającego przez dwa dość duże okna. Pośrodku stał biały, czysto wymyty stół, wzdłuż ścian ciągnęły się ławy, a w lewym rogu pod pułapem widniała w srebrnych „rizach“ ikona. Paliła się przed nią lampa z zielonego szkła, zawieszona na trzech łańcuchach.
Przybyli, spojrzawszy w tę stronę, zrobili katolicki znak krzyża na piersiach i skłonili cokolwiek głowy, niedużo ― nie więcej, niż się należało... „obcemu Bogu“.
Pilnie śledzili ich zachowanie się gospodarz z gospodynią, grubo kościstą, piegowatą babą, która wyszła właśnie na spotkanie gości z drugich drzwi na prawo, wiodących do świetlicy.
— Ach, jakże się macie, Wojciechu Tomaszewiczu i wy, Barbaro Iwanówno!?... Jakże dawno nie widzieliśmy się?... Jak to dobrze, żeście przyjechali... Właśnie miałam sen!... ― wołała piskliwym głosem, nie odpowiadającym zupełnie jej tęgiej figurze.
— Dziękujemy wam, Teklo Siemionówno i wam Tytusie Filipowiczu za pamięć! Mamy się jako tako. A wy jak się macie? Jak zdrowie wasze!...
— Nasze zdrowie ― ot, tak sobie. Ani dobrze, ani źle. Dziękujemy!... Rozbierajcie się, siadajcie!... Bądźcie gośćmi. Myślę przecież, że zanocujecie!...
— Ależ rozumie się! ― piszczała Tekla Siemionówna.
— Nie możemy, nie możemy!... Mam pomół jutro!... Obiecali przyjechać ze zbożem z Urwańska... Roboty huk!... A syna mi wzięli do wojska, pomocy nie mam!... ― bronił się pan Wojciech.
— Ach, tak!... Wzięli syna! ― westchnęła Tekla Siemionówna... U nas też wzięli starszego!...
Pani Barbara milczała, rozwiązując chustkę z głowy i wszyscy na chwilę umilkli.
Dopiero wejście Borji z biesagami oraz Tadzika z beczułeczką wódki, wznowiło ożywienie.
— Ale na kolację przecież zostaniecie!... — prosił gospodarz, rzucając bystre spojrzenie na miły trunek i łykając nieznacznie ślinkę.
— I to pewnie nie!... Droga daleka, a jutro rano wstać trzeba!...
— A no, zobaczymy, co będzie! Nie puścimy was tak łatwo!... Tyle czasu nie zaglądaliście do nas, teraz kara was musi dotknąć!... ― śmiał się gospodarz.
— Jaka kara, nie grzeszcie, Tytusie Filipowiczu, posiedzieć w cieple i wygodzie, pogadać serdecznie z dobrymi ludźmi!... Cóż to za kara?... ― przekładał poważnie pan Wojciech.
— Dajcie szmaty!... Zaniosę, żeby obeschły, do kuchni! ― nastawała Tekla Siemionówna, odbierając od gości chusty, szaliki, rękawice, szuby.
— Nie trudźcie się! Tadzik, pomóż!... wołała na syna pani Wojciechowa.
— Poco Tadzik? Bierz, Borja, powieś przed kominem. ― A Marfutce powiedz, żeby zaraz nastawiła samowar i wzięła się żywo do placuszków...
— Poco tyle kłopotu, tyle zachodu?... Poprostu dajcie, co jest pod ręką...
— Jakże można?... oburzała się gospodyni. — A może pójdziecie do mnie trochę, babskich skarg posłuchać?... ― pytała, biorąc pod łokieć panią Wojciechową i skierowując grzecznie w stronę drzwi na prawo.
Chłopcy z naręczami ubrania zniknęli we drzwiach na korytarz i wkrótce z tamtej strony dolatywać zaczęły stłumione dźwięki szczebiotliwej dziewczęcej i chłopięcej rozmowy. W świetlicy został gospodarz z panem Wojciechem.
Usiedli za stołem: gość pod „ikoną“, gospodarz pod oknem i zaczęli cichą rozmowę.
— No, jakże?
— A tak!... Siana brak. Bydło będzie tanie... Możnaby sporo zarobić... Ale cóż: towaru niema. Przywieźliście co?...
— Trochę może się znajdzie. A jakie ceny?...
— Ceny rozmaite. Najwięcej podskoczyły ceny herbaty, cukru, tytoniu... Jak zawsze ku wiośnie... Chociaż i łokciowy towar jest poszukiwany... Czy przywieźliście choć trochę?
Pan Wojciech pokręcił siwego wąsa.
— A czy ten, co wam przysłałem na Nowy Rok już się rozszedł?
— O tem już i zapomnieliśmy!... He, he!...
— Więcby należało jaki obrachunek zrobić?
— Obrachunek nasz bardzo krótki i prosty!... Co mi ludzie oddali ― oddam, a czego nie oddali — oddać nie mogę! Ale nie będziemy przecie robili obrachunków zaraz... z mrozu i z pustym żołądkiem. W mgnieniu oka będzie herbata!... Hej, Tekla, gdzieś się podziała?!
— Idę, idę! Już, zaraz!
— Idziemy! ― ozwały się głosy kobiet z sąsiedniego alkierza.
Weszły. Pani Wojciechowa przysiadła obok męża na ławie, a Tekla Siemionówna udała się do kuchni, skąd niezwłocznie wróciła, niosąc obrus i zastawę. Za nią wkroczyła Marfutka, młoda, pulchna, 16-letnia blondynka, uginająca się pod ciężarem ogromnego, błyszczącego i buchającego parą samowara. Na stole, obok filiżanek, szklanej cukiernicy z kostkowym cukrem, dzbanka z gotowanem mlekiem, talerza z pszennemi bułkami i kołaczami, pojawiła się duża patelnia, pełna topionego masła ze stosem przaśnych „oładi“ pośrodku. W powietrzu rozeszła się woń świeżo zaparzonej herbaty i przypalonego masła.
Pan Wojciech skinął na syna, który podał mu z biesag butelkę wódki i dwie puszki sardynek. Dary zostały umieszczone przed gospodarzem na stole, który natychmiast wstał i zaczął dziękować, kłaniając się w pół pasa. Tekla Siemionówna postawiła obok flaszki dwie srebrne czarki.
Picie herbaty zaczęło się od wódki, której kieliszek każdy z obecnych musiał wychylić. Nawet zawołana z kuchni Marfutka wypiła go i zaraz uciekła, ocierając usta wstydliwie rękawem „sarafanu“.
Rozmowa przeszła na sprawy gospodarcze, na plotki sąsiedzkie, ożywiała się w miarę, jak ubywało w butelce. Oczy gospodarza lśniły rozkosznie, na żółtej twarzy jego małżonki wystąpiły rumieńce.
Wkrótce gospodarz zniżył głos, przechylił się w stronę pana Wojciecha i jął szeptać, zionąc zapachem wódki:
— A co do interesu, to tak się sprawa przedstawia...
Przygasły samowar cicho syczał. Z alkierza, dokąd znowu odeszły kobiety, dobiegał trzask rozgryzanych orzeszków cedrowych, przerywany wykrzyknikami, półsłówkami i piskliwym śmiechem Tekli Siemionówny. Z poza zamkniętych drzwi do kuchni coraz to dobiegała wrzawa młodocianych, wesołych głosów.
Pan Wojciech włożył na nos okulary w mosiężnej oprawie i śledził w wyjętym z biesag kajecie kolumny cyfr, posuwając po nich palec w miarę, jak gospodarz mówił mu i mówił:
— Radbym z duszy, serca, Bóg świadkiem!... Ale co ja mogę, kiedy nie płacą. Co zapłacili oddam, a co nie, musicie już pofolgować do przyszłego półrocza... Mało tej gotówki będzie, bo będę musiał znowu im dać, zawierzyć, bo inaczej pójdą do Pietrowa, a wtedy nigdy mi już nie oddadzą... Co weźmiesz z gołego? Chałupy mu przecież nie opiszę za herbaciane długi...
— Ale tak, to można... zupełnie zginąć, zaplątać się do ostatka... Musi być granica!... Wybyście na nich napierali!...
— Ja też napieram!... Jak się dowiedzą, że znowu mam towar i przyjdą, to zanim dostaną nowy, muszą część długu zapłacić!... I tak idzie wokoło!... Więc ja mówię tak: Teodorowi dać za 10 rubli, ale niech dawnych 15 spłaci, Markowi...
Wyliczał cały szereg nazwisk i wymieniał cyfry, które pan Wojciech starannie wpisywał w kajecie wielkim ołówkiem.
Gospodarz tak się zapalił, że nawet pić przestał.
Marfutka zabrała samowar, sprzątnęła ze stołu, zostawiając na nim tylko butelkę, czarki i talerz z pokrojoną, i oparzoną wodą wrzącą, rybą soloną, ― ulubioną sybirską przekąską. Zagłębieni w rachunki mężczyźni, kurzyli niemiłosiernie fajki. Kłęby niebieskawego dymu wypełniły izbę, w której już nie było tak jasno jak przedtem, gdyż promienie słoneczne, bijące dotąd wprost w okna, teraz ślizgały się już zukosa po ścianach.
Wreszcie obrachunek był skończony. Wołkow nalał drżącą ręką dwie czarki i wytarł spocone czoło rękawem koszuli...
— No, zgrzałem się, spociłem! Tęgo liczycie, Wojciechu Tomaszewiczu ― dodał z niespokojnym błyskiem w oczach. ― Należy nam się teraz pokrzepienie!... Siulim!...
— Haim!... ― odpowiedział pan Wojciech z uśmiechem zadowolenia.
— Więc kiedyż towar? Mam przyjeżdżać, czy jak. Macie pewnie na składzie wszystko u siebie!... Zabiegliwy wy bogacz!...
— Część zaraz dam, a po resztę przyjedziecie, — odpowiedział pan Wojciech ze wstrzemięźliwym uśmiechem.
— Więc przywieźliście trochę? A dużo?... Dajcie dużo, w mig rozprzedam.
— Przywiozłem, ale niedużo, skąd dużo?
— Któż będzie miał, jak nie wy, Wojciechu Tomaszewiczu! Któż nam zawierzy, ciemnym, biednym, sybirakom, jak nie wy?! ― westchnął pokornie Wołkow.
— Każcie chłopcom przynieść z „poszni“. Bo i do domu nam czas. Późno, niech mój chłopiec konia zakłada!...
— Co wy, Wojciechu Tomaszewiczu!? Myślicie, że was bez obiadu puszczę. Droga daleka...
— Właśnie!...
— To co!? Czy tak, czy owak, przejechać ją trzeba!... Sytym koniem i z pełnym żołądkiem, to łatwiej i prędzej... Księżyc w nocy świeci, niegorzej jak we dnie!... A może zanocujecie?
— Boże zachowaj, nie możemy, nie proście!... Żono, czas już...
— Radzibyśmy u tak miłych gospodarzy, ale nie możemy. Moja Franka sama w domu, rady sobie nie da!... A i czasy niespokojne ― włóczą się koło miasta rozmaite przybłędy... ― broniła się pani Wojciechowa, wychodząc z alkierza.
— To prawda, czasy niespokojne, zgodziła się gospodyni.
— I u nas był niedawno taki czerkies...
— Ale obiad zjeść musicie! To potrwa niedługo!... Zbieraj do obiadu, żono, a my tymczasem z „panem“ Wojciechem towar spiszemy.
Chłopcy wnieśli z trudem ciężką pakę, odbito deski i zaczęło się wyjmowanie towarów łokciowych, paczek papierosów, zapałek, mydła, cukru.
Znów pojawiła się Marfutka z obrusem, z miskami, z łyżkami, a Tadzik z Borją, przykucnąwszy w rogu izby na ziemi, przelewali zawartość z płaskiej baryłeczki do szeregu pustych butelek.
Wreszcie, niesiona pulchnemi rękami Marfutki, wjechała waza z „pilmieniami“, roniąc ostry zapach rozgotowanego ciasta i pieprzonego mięsa.
Tym razem stół obsiedli wszyscy, nie wyłączając Marfutki. Znowu zaczęły się ataki na gości przez uzbrojonych w kieliszki wódki gospodarzy. Pan Wojciech pił umiarkowanie, ku wielkiej rozpaczy gospodarza, który też musiał się powściągać, pani Wojciechowa nie piła wcale.
Rozmowa wzięła obrót poważny, mówiono o trudnościach gospodarczych, o zbliżających się robotach wiosennych...
— Trudno o robotnika będzie, trudno... Dużo zabrali do wojska i niewiadomo, poco im tyle!... — biadał gospodarz.
Kobiety wzdychały, wspominały synów i skarżyły się, że dawno nie mają od nich listów i wiadomości. Pan Wojciech kiwał głową:
— Powiadają wojna!...
— Jaka tam wojna!? Czy to dawno, jak pobili nas Japończyki?.. Jeszcze dziś czujemy... Taką nam dali łaźnię, uch! Sam uciekałem z pod Mukdenu, rad, że z duszą uchodzę... Wszystkom wtedy rzucił: karabin, tornister, nawet kożuch, choć zima była!... opowiadał z ożywieniem gospodarz.
— Teraz państwa europejskie... Teraz będzie gorzej!...
— Co gorzej, to nie!... Nie mówcie!... Kto nam tam grozi... Austrjak!? Co?... To on się tam nie odważy... a nikt mu nie pomoże, bo za nami Francja...
— Eh! ― westchnął pan Wojciech. ― Bóg raczy wiedzić, co będzie, tylko szkoda mi chłopca... I właśnie, kiedy zarobki takie się zaczęły, dostawy rządowe... nie mam pomocy... I nawet nie wiem, skąd wziąć, bo to, jak wiecie, Tytusie Filipowiczu, mieszkamy za miastem na „zaimce“, w osamotnieniu... Byle kogo brać nie można.
— To prawda. Ale choć i we wsi niektóry mieszka, musi się wystrzegać. Dwa lata temu, pamiętacie, „warnaki“ wyrżnęły tutaj w siole rodzinę Charatynowych, „zsylny“ ich naprowadził, drzwi w nocy otworzył... Teraz to się dopiero wydało, w innej sprawie go wzięli, więc się przyznał, żeby zwlec...
— Dawniej to choć można było politycznych wynająć, ale teraz i wśród politycznych są rozmaici...
— Prawdę mówicie... Jak który silny, zdolny, to niewiadomo co, może jaki „komunist“ albo „antychryst“...
— „Anarchist“, chcecie powiedzieć?... ― poprawił pan Wojciech.
— Właśnie, anarchist! A jak grzeczny, to słaby... Wzięliśmy takiego chudziaka... I cóż: pojechał do lasu po drwa, przeziębił się i teraz leży już dwa tygodnie w łaźni, jak płat... Żadnego pożytku. I nie mam co z nim robić! ― skarżył się gospodarz.
— A szkoda, bo nawet niczego był sobie chłopak, miły, cichy... — dodała gospodyni.
— Młody?
— Młodziutki, ledwie mu wąsy się sypały... Wasz, zdaje się...
— Polak!?
— Pewnie, że Polak!... Jak mu to na imię jest, bo zapomniałam! ― zwróciła się gospodyni do córki.
— Józef! odpowiedziała prędko.
— A nazwisko?
— Nazwiska nie wiem!... ― odszepnęła dziewczyna, rumieniąc się mocno.
— Nikt nie wie nazwiska!... Teraz bełkoce nieprzytomny, a przedtem nie zapisałem, bo nie jestem piśmienny... Więc tak zostało... Będę miał kłopot, jak zemrze... Lecz przecież nie wyrzucę go chorego na mróz... ― tłumaczył się gospodarz.
— Rozumie się!... ― zgodziła się pani Wojciechowa. ― A czy nie ma paszportu, listu, jakiej kartki?... Może ma rodziców daleko?... Możeby można napisać?!
— To prawda! ― ucieszył się gospodarz. ― Jest tam jakaś książczyna, leży na oknie... Tylko, ze my oboje niepiśmienni... a i druk jakiś obcy, katolicki, powiadają, co ją oglądali... Więc tak leży bez użytku. Nawet dobrze się stało żeśmy wspomnieli, może wy przeczytacie, „panie“ Wojciechu!... Borja, skocz do łaźni, przynieś książeczkę!...
Borja zaraz wyszedł, a za nim wymknął się i Tadzio.
— Głównie niewiadomo, co z nim zrobić, jak wydobrzeje!... Bo z niego mi nic!... Niemocny on do gospodarstwa, a dzieci do nauki już zaduże ― rozwodził się Wołkow.
— I z tej nauki też korzyść niewielka... Tylko w głowie ludziom przewraca... Przecież nie za co innego, tylko z powodu tej nauki pędzą ich tutaj tłumy całe... W każdej nieledwie wsi, dziesięciu, dwudziestu... Darmozjady, gmina ich żywić musi!... A kto płaci za to ― my!... I drożyzna też przez nich!... A u was dużo ich w mieście? ― zwróciła się Wołkowa do pani Wojciechowej.
Ta milczała zapatrzona w okno smutnemi oczami; wyręczył ją mąż.
— Jest ich pewnie z piętnastu, ale my mało z nimi się spotykamy... Same socjalisty... Piją też i pieniędzy pożyczają!... Kompanja nietęga!...
— Ten mój, nie mogę się skarżyć, cichy był i kropli do ust nie brał, ale cóż, kiedy niemocny... Pewnie jaki student. Oto jego książka! ― dodał Wołkow, biorąc mały, wyszarzany zeszycik z rąk Borji i podając go gościowi.
Pan Wojciech włożył na nos okulary i oddaliwszy rękę z książeczką cokolwiek od siebie, zaczął powoli czytać. Obecni umilkli i słuchali go z wyciągniętemi szyjami.
— „Wydanie Związków Strzeleckich“ — „Regulamin musztry“ ― Lwów, rok 1912-ty.
— Co to?
— Nic. Żołnierz jakiś! ― szepnęła pani Wojciechowa.
— Żołnierz?... Polski żołnierz, mamusiu? ― spytał się Tadzio z przejęciem.
— Poczekajcie, zobaczymy, co dalej!... ― uspokajał obecnych pan Wojciech i zaczął czytać po polsku:
„Każdy żołnierz musi być zawsze gotów oddać swą krew i życie za... ojczyznę!...“
Głos mu drgnął; przerwał nagle czytanie.
Pani Wojciechowa poruszyła się niespokojnie.
— Cóż tam dalej mówi? ― dopytywał się ciekawie Wołkow.
— Mówi, że każdy żołnierz powinien umrzeć za Ojczyznę! ― tłumaczył pan Wojciech.
— Słusznie!... To tak, jak u nas!... Tylko u nas jeszcze wyraźniej dodane, mocniej: za ojczyznę, za cara i wiarę prawosławną!... A co dalej?...
— Dalej powiedziane już o obowiązkach żołnierza!... Długo i trudno tłumaczyć... zwykłe służbowe rzeczy! ― odrzekł z niechęcią pan Wojciech i zaczął stronicę za stronicą książkę przeglądać.
— Niema nigdzie nazwiska! ― dodał po chwili.
— Więc co zrobimy?... ― spytała Wolkowa.
— Możeby pójść do niego? Możeby co po polsku odpowiedział?... ― szepnęła pani Wojciechowa.
— Ano idź!... — odrzekł jej mąż półgłosem. — Tylko tam... niebardzo, żebyś się sama jakiej choroby nie nabawiła. Może tyfus!...
— Nie, nie tyfus!... ― gorąco zaprzeczył Tadzio.
— Też, doktór się znalazł!... Skąd wiesz?...
— Wiem, bo słyszałem jak kaszle... Tak kaszle, jakby duszę chciał z piersi wypluć!... Strasznie kaszle... kaszle!...
Pani Wojciechowa już się z ławy podniosła i podziękowawszy gospodarstwu za obiad, zwróciła się do Marfutki:
— Prowadź mię więc, moja miła, do tej waszej łaźni!
— I ja pójdę też, mamusiu! ― wyrwał się Tadzik, ale ojciec mu kazał konia zaprzęgać.
Kobiety udały się na sam koniec podwórza, do małego budynku, zbudowanego z grubych brewion, z dachem płaskim i niskiemi, okopconemi drzwiami. Z ciasnej, oświeconej niedużem oknem szatni z trudem przedostały się do właściwej łaźni, prawie ciemnej, gdzie na najniższym stopniu szerokiej, potrójnej półki leżał chory przykryty kożuchem aresztanckim. Na lichej, brudnej poduszczynie widniała tylko twarz blada i wychudła z zamkniętemi oczyma. Spalone usta wciągały z przykrym szmerem duszne, wilgotne powietrze.
Pani Wojciechowa z odrazą spojrzała na prawie czarne, okopcone dymem, ściany, z żałością na młodą twarz chorego.
— Chłopczyku, chłopczyku!... ― zaczęła po polsku, pochylając się nad nim. Otworzył oczy i wpatrywał się w nią chwilkę; coś jakby zatliło się w głębi pociemniałych źrenic.
— Matko, matko, nie płacz!... ― szepnął. — Ja wrócę!... Nie płacz, to tak boli!... Tak ciężko!...
— Jak się nazywasz, kochany?... Skąd jesteś?...
Chory poruszył ustami, blask zgasł mu w źrenicach i powieki opadły na oczy. Z rzężeniem poruszyły się szybko oddychające piersi.
— Lekarstwaby mu dać, chininy!... A to zemrze!... — powiedziała, prostując się, pani Wojciechowa. Rzuciła okiem na stojący obok chorego stołek, gdzie stał kubek blaszany z zimną herbatą, zabieloną mlekiem i leżał pokruszony kołacz.
— Zemrze, mówicie?! A może nie!... Zawsze mu, matko, trochę lepiej; patrzcie, herbaty upił i kołacza nawet ugryzł... A to dotychczas ani, ani! — szepnęła Marfutka...
— Pewnie, że dobrzeby lekarstwa, ale skąd go wziąć?! Dla siebie samych nie mamy!... ― tłumaczyła się Wołkowa. ― Chyba wybyście przysłali!...
Pani Wojciechowa zakiwała głową.
— My?... Nie mamy kogo posłać, a okazja niewiadomo kiedy się zdarzy!...
Zastali mężczyzn w świetlicy, kończących rachunki. Wołkow z twarzą złą liczył pieniądze i odkładał je kupkami, które z kolei brał i przeracho wywał spokojnie pan Wojciech.
— Teraz więcej nie mogę. Bóg świadkiem!... Mnie samemu nie oddali!... Niektórych do wojska wzięli, a niektórzy to tak, jak zwykle, aby zarwać, odciągnąć!... Niecnoty!... Cóż ja zrobię?
— A co ja zrobię?... Ja też płacić muszę!...
— Więc powiadam, że oddam na Wielkanoc!... Jak Boga kocham, oddam!... Przycisnę Mieszkowa, do sądu na niego podam!... On tu najgorszy... Z niego przykład inni biorą!...
— Sami lepiej wiecie, co robić!... Jeno ja nie będę mógł dalej borgować!... Sami osądźcie!... Czy można?...
— Pewnie, że nie można!... Skąd ma być ufność, kiedy taka wielka jest ludzka podłość!... Wierzcie memu słowu, że co do mnie, zrobię wszystko, co można!... Nie lubię nieporządku!... Nie w mojej to naturze!... Przecież mnie znacie, Wojciechu Tomaszewiczu!... — bronił się Wołkow.
Pan Wojciech kiwał głową i zgarniał pieniądze.
Chwilę potem obszerne „posznie“ Zagnańskich sunęły po ulicy wioski; najedzony karosz parskał i biegł ochoczo, rozumiejąc, że wraca do domu. Zagnańscy milczeli. Tadzik oglądał się kilka razy na rodziców, ale zmrożony wyrazem ich twarzy, nie śmiał ust otworzyć.
Dopiero gdy za wsią wjechali w las już ogarnięty zmrokiem nadciągającego wieczoru, pani’ Wojciechowa poprawiła się na siedzeniu i westchnęła...
— Umrze, napewno umrze!... Matka się nawet nie dowie!...
— Ten żołnierz!... Pewnie, że pomrze!... Tam mu źle! Kiedy do łaźni chodzą, to go w przedłaźnik wynoszą!... To gorąco, to zimno... Wilgoć!... A w nocy, to mu nawet wody nie ma kto podać, bo Marfutki nie puszczają, a Borja wciąż w gospodarstwie zajęty... W taki sposób każdyby zmarł... Szkoda tylko, żeśmy książki nie wzięli, tobyśmy się choć coś dowiedzieli, a Wołkowy spalą ją na papierosy... Czytać ani be, ani me!... — gorączkował się Tadzik.
— To prawda, szkoda żeśmy książki nie wzięli!... Ciekawa!... Instrukcje podobne do naszych z sześćdziesiątego trzeciego... A rok 1912 wydrukowany jak wół. I skąd się to wzięło?... ― mruczał pan Wojciech.
Pani Wojciechowa wciąż milczała, zapatrzona w dalekie, błyskające nad lasem gwiazdy.
— Co stara? A może się wrócić po tę książkę?... — spytał pan Wojciech wręcz żonę.
— Już jeżeli się wracać, to zabrać i chłopca!... Pomyślałam to sobie, gdym go tam zobaczyła!... Taki podobny do naszego... I kto wie, czy i on nie będzie się tak gdzie na wojaczce chory, bez dozoru, bez pieszczoty poniewierał, jak ten oto żołnierzyk...
— Jaki on żołnierz, on wygnaniec!... Kto go wie, kim jest?... ― obruszył się pan Wojciech.
— Ależ, tatusiu, Marfutka mówiła, że żołnierz, że napewno żołnierz, tak się zgrabnie rusza... I codzień w tej książce czytał, a potem zwroty robił...
— Więc właśnie, głupcze, żołnierz nie jest, boby umiał! ― krzyknął pan Wojciech... ― A zresztą, jakbyśmy go wzięli w takie zimno, jeszczeby nam w drodze zećwierknął?!...
— Kożuch, widziałam, że ma!... Otulilibyśmy go, podesłali siano... położyli na dnie „poszni“. Tu zemrze napewno! A tak, możebyśmy go ocalili! — zauważyła pani Wojciechowa.
— Derką z moich nóg możnaby go przykryć, mnie ciepło! ― dodał Tadzik. ― Zgódź się, tatusiu... Matko, proś ojca!... Jak to będzie wesoło mieć w domu polskiego żołnierza!... Przecież tatusiu tyle o nich opowiadałeś!...
— Prawda, Wojciechu, wracajmy!... Gdyby zmarł, tak rzucony przez nas, nigdyby mnie jego wejrzenie nie opuściło... Grzech wielki miałabym na duszy!... Przecież to nasz! Pamiętasz, jakeśmy to tu przyszli?!... Czy nie tak samo z nami nieraz bywało?!...
— W drodze zemrze!
— To pochowamy!... Cóż, wola Boska!... Aleśmy go zawsze, jak psa pod cudzym płotem nie zostawili!... Więc zawracamy!... Co stary?! Bóg świadkiem, dobrze mówię; i naszemu Kaziowi może za to w potrzebie ludzie odpłacą!
— Ano zawracajcie, jeżeli tak; tylko mówię, że w drodze zemrze i niepotrzebny będziem mieli kłopot!...
Tadzik nie dosłuchał nawet końca ojcowskiego przemówienia i konia zatrzymał, a gdy ten opornie się zachowywał względem nawrotu, i próbował nawet stawać dęba, zeskoczył z kozła, wziął konia za uzdę i brodząc w głębokim śniegu po nieujeżdżonej stronie drogi, zawrócił sanie z powrotem do Gołodajewki.
__________II.
Osiedle, po sybirsku „zaimka“, Zagnańskich stało tuż za miastem, niedaleko od resztek starej kozackiej fortecy. Zwało się „Pohulanką“, gdyż za dawnych czasów miejskie kupiectwo miało zwyczaj na wiosnę wyjeżdżać zbiorowo z rodzinami, jadłem, samowarami, napitkami, na tamtejsze wzgórza, porosłe gajem brzozowym, aby stamtąd przyglądać się, jak lody pękają na rzece i strzałami, hucznemi wiwatami, licznemi toastami, witać przybywającą po długiej zimie wiosnę. Tutaj też odbywały się dwa razy do roku, w początkach lata oraz w jesieni, ludowe igrzyska.
Czasy te dawno minęły.
Obecnie na szczycie gliniastego pagóreczka wznosił się obszerny dom z przywartym doń z boku młynem, który poznać było można po białej, pokrywającej dach i przyźby, mącznej kurzawie, oraz pochyłym deptaku, wyglądającym z pod krytej słomą szopy.
Nieopodal stały śpichrze, stodoły i stajnie — dostatnie, z dobrego budulca i dobrze utrzymane, a jeszcze dalej, na wszystkie strony ciągnęły się pola orne, ogrodzone płotami, oddzielone od miasta wąską smugą brzeziniaku, resztek wspaniałego niegdyś gaju. Z za drzew przeświecały czarne zręby starożytnej, drewnianej baszty fortecznej, a dalej, mgliste zarysy miejskich budowli, nad któremi wznosiły się złocone kopuły cerkwi.
Granie dzwonów cerkiewnych wybornie słychać było w osiedlu, a nawet w cichą noc dobiegały tu wyraźnie szczekania psów, głośniejsze krzyki ludzkie i wołania. Pozatem w osiedlu panował zazwyczaj głęboki spokój, jak gdyby tu już zaczynała się majestatyczna cisza, zalegająca obszerną, bezludną prawie dolinę, przylegającą z jednej strony do wielkiej rzeki, a z innych odciętą od świata pasmem leśnych wzgórz, widniejących na widnokręgu.
W dnie powszednie szmer pracującego młyna drążył monotonnie ciszę.
Ale była właśnie niedziela, i jedynie daleka gędźba stad ptasich, lecących gęsto po podniebiu: łabędzi, gęsi, żórawi, dzikich kaczek, wypełniała ciepły błękit powietrza. Wyżej ponad ptakami płynęły szaro-srebrne chmury, zapadając zwolna za góry lub za smugi zwichrzonych wiklin, wśród których jeszcze świecił srebrno puklerz lodów na rzece.
Z obsychających pól, z szaro-żółtych stepów, już biła leciuchna nefrytowa łuna zieleni i ciepły wietrzyk niósł zapach budzącej się do życia ziemi.
Przed drzwiami domostwa, na niskim zydelku, siedział w rozpiętej lisiurce i w czapce na głowie pan Wojciech; z nad opuszczonych na koniec nosa okularów wodził spokojnemi, siwemi oczyma to po pobliskich własnych polach, to po obcych dalach i rozłogach. W ręku trzymał rozłożony „Regulamin Musztry“, ale go nie czytał.
Pani Wojciechowa umieściła przed nim nieduży stolik, nakryła go niebieską serwetą, postawiła na nim filiżanki, talerz z placuszkami i bułkami, cukiernicę, kubek z mlekiem, wreszcie przyniosła błyszczący jak złoto, omglony parą i warczący jak złe szczenię samowar.
Pan Wojciech zdawał się tego nie widzieć, wciąż wodząc w zadumie wzrokiem po okolicy. Wtem za rzeką huknęły jeden za drugim dwa strzały, a wkrótce potem znowu dwa strzały.
— Chłopcy!... ― szepnęła pani Wojciechowa, spoglądając w tamta stronę.
— Psują proch!... A niech tam, niech się zabawią!... ― mruknął Wojciech.
— Zdaje mi się tylko, że przeszli na tamtą stronę, na tamten brzeg... To niedobrze!... Prosiłam, żeby nie chodzili!... Lód już zmurszały, może ruszyć lada chwila... Co wtedy?!...
— Niema obawy, jeszcze postoi!... Zresztą Tadeusz powinien wiedzieć, czy można, czy nie?!... Nie pierwszy raz!...
— Co on wie, nic nie wie, taki „zerwigłowa“. Jak tylko poczuje awanturę, gotów lecieć... Już go świerzbi!... Więcej ja ufam Józkowi... On i posłuszniejszy i o wiele „serjoźniejszy“!...
— Zapewne, że lepiej, kiedy są we dwóch!
— A widzisz!... Nie dobrze się stało, żeśmy go wzięli?... I pomoc w domu, i „po polski“ wciąż między sobą mówią... A przedtem to dzieci napędzić nie mogłam do polskiego, wciąż między sobą trzepali po rusku i po rusku... Przyzwoity się okazał chłopak.
— Wolałbym jednak, żeby Kazimierz wrócił. Bez niego, jak bez ręki... Doprawdy, nie wiem, jak będzie z orką i siewem... I robotnika znikąd wziąć, wszystkich pobrali... Zostali tylko polityczni... Ale strach... dziewczynę mamy „na wozzraście“, jeszcze się w którym zadurzy, bo to wszystko wygadane... Wyjdzie za prawosławnego... Niech Bóg uchowa!...
— Ty się nic nie bój! Już ja mam na wszystko oko! Na stałe, tobym nie chciała, żebyś wziął, ale czasowo, na roboty, to się ich oddzieli, spać będą z chłopcami w szopie... Nie bój się, stary!
— Ba, kiedy właśnie nie chcą się najmować ani na dniówkę, ani na czas robót, a na cały sezon... Rozchodzą się po zaimkach okolicznych... Sybirjakom to nic, przyjmują „brodjagów“, dlaczego nie mieli wziąć i socjalistów... Każdy gotów im nawet podsunąć córkę, ba, żonę nawet, byle usidlić, byle robotnika w czasie lata zatrzymać!... Boję się, że zostaniemy bez pomocy!...
— Już ja mówiłam o tem z Józiem. Powiadał, że w sąsiedniej wołości są Polacy, możebyś się postarał, żeby ich puścili do nas?...
— Czy ja wiem?... Z Polakami też ― nie z każdym. A gdzie Franka?
— Pojechała z samego rana do miasta, do Pracławiczów. Prosili. Dziś imieniny młodszej ich córki, Zosi.
Pan Wojciech skrzywił się:
— Wiecznie u tych Pracławiczów bale, a długów wyżej uszu!... Kiedy wróci?
— Miała wrócić zaraz po obiedzie. Młoda jest, musi przecie się zabawić choć w święto!... Cały tydzień charuje!
— Owszem. Byle było z kim. A to tam pełno zawsze tych moskali, pisarków, oficerów... Panny modnie się ubierają, „karyjulką“, jeżdżą... Nie dla Franki przykład!...
— Ale cóż z dziewuchą robić? Już ma dwudziesty rok. To też wiesz, stary, co ja myślę: czyby nam nie skrócić terminu, nie zwijać już potrochu interesu, nie wyprzedać się i nie wracać do kraju! Hę?!
— A syna, a Kazimierza tu zostawisz?
Wojciechowa westchnęła.
— To prawda, ale i tak niema go z nami. Czy trzysta wiorst, czy tysiąc, to teraz przy kolejach wszystko jedno...
— Tak, ale nie zapominaj, że stąd do Polski dwa tygodnie jechać trzeba!...
— No, więc przenieśmy się choć gdzie bliżej do wielkiego miasta, gdzie więcej jest Polaków, żeby był jaki wybór, bo zmarnuje się nam dziewczyna, zobaczysz... Umarłabym, gdyby wyszła za prawosławnego!
— O tem niema co mówić! Ale, widzisz, stara, trudno się ruszyć!...
Wiódł znowu oczami, z których zupełnie zdjął okulary, po polach, po rozłogach, po swojem osiedlu, po srebrzących się wśród wiklin i komyszy lodach rzeki.
— Tak, ja rozumiem, co ty mówisz! ― szepnęła żona.
— I mnie ciężko!... I ja pamiętam, jak tu nic nie było prócz nędznej chibarki, kiedyśmy przyszli... Same chwasty, piołuny i ugory!... Ile to tu naszej krwawicy, ile niepokojów, zabiegów i łez?!... Ale to zawsze nie kraj nasz, nie Polska...
— A pamiętasz, stara, jak to tu pierwszy raz ozime żyto siać zacząłem? Ile to było dookoła wydrwiwań, kiwania głowami, żalów gorzkich nad straconą pracą naszą... A teraz wszyscy sieją i dobrze, nawet zapomnieli kogo za to błogosławić, komu dziękować!... Jeszcze teraz mnie uczyć chcą!...
— Albo jak pierwszy raz ogórki z inspektów wysadziłam na grzędy!... Co wygadywali: a głupia, a taka, a owaka... A mróz, a robactwo!... A tymczasem udało się... Słomianemi matami pokrywałam na noc, nawozu w „łunki“ podłożyłam... Tego roku dwadzieścia kop miałam... I nasienniki „wywiodłam“ własne, najwcześniejsze... Ogórek się przystosował, wyrychlił... teraz są!... Wszyscy sadzą... Cena była dawniej rubla za dziesiątek, teraz półrubla dają za kopę... Każdy biedak może sobie tej rozkoszy użyć!... Albo pietruszka! Jakem pierwszy raz sędzinie Majewskiej świeżej pietruszki przyniosła, oczom nie wierzyła, męża z gabinetu zawołała... Skąd to? Moja — mówię. Jakto pani? A nasienie?... Z Warszawy „wypisałam“ od Ulrycha. A więc z Warszawy? Teraz rozumiem. Tylko, że się tak dobrze w drodze dochowała... Wtedy ja w śmiech.... Czyż z Warszawy przyszłaby taka zielona i świeżutka? Niech pani powącha... W moim wyrosła ogrodzie!... Nie może być!... Nie wierzyli!... A teraz tej pietruszki, jak zielska, na targu…
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.