- W empik go
Topielec - ebook
Topielec - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Płytsza część rzeki zasianą była głowami. Zdawać się mogło, że wyrastają, one z tej płynnej, lśniącej, żółtozielonawej płaszczyzny, jak główki kapusty na grządkach, gdyby nie krążyły z miejsca na miejsce, niesione wiosłami ramion, pracujących z wysiłkiem.
Woda migotała dokoła nich w słońcu tysiącem barwnych połysków. Połamana w drobne fale, mieniące się jak łuska na skórze ryby, pryskała, szeleściła i pieniła się, niby rozgniewana tą wesołą ruchawką sprężystych ciał ludzkich, przecinających jej nurty tak śmiało. Rozswywoleni pływacy zaś, pieszcząc chłodem fal różowe członki, rozgrzane w lipcowej spiece, parskali z zadowolenia i rzucali się w coraz to inne strony, w poszukiwaniu zimniejszych miejsc.
Niektórzy, syci uciech kąpieli, cali lśniący od wody, która spływała z ich skóry przeźroczystemi perłami na deski kabin, biegli żwawo ubierać się, jeśli nowa pokusa, zaraz po wynurzeniu się z rzeki, nie zwróciła ich do dalszych igraszek rozkosznych i zdrowych.
Inni, świeżo przybyli, ubrani jeszcze, z laskami w ręku, w obuwiu białem od pyłu, z piętnem mąk, zadanych upałem, na spoconej i krwią nabiegłej twarzy, patrząc zazdrośnie na kąpiących się, wyczerpywali cierpliwość czekaniem na wolną kabinę, w pozach znużenia i rozpaczy.
Skoro tylko jednak udało im się zdobyć wolny kącik, zrzucali suknie co żywo i przepasani kolorowym trykotem, jak samobójcy rzucali się głową na dół, zaciekle, w głąb fal, wzbijając z pluskiem kiść kropel i przepadali na chwilę, aby niedługo, nakształt bogów wodnych wychylić opodal głowę, uwieńczoną srebrnemi frendzlami ciekącej wody. Zdyszani, roztwierali przytem łakomie usta dla napełnienia piersi powietrzem, które unosiło się nad tą otwartą żyłą ziemi jasne i ciepłe od zmieszanych z niem strug słonecznego żaru, zlewającego świat od rana.
Rzeka… stała jeszcze wysoko po niedawnych ulewach. W ruchomem zwierciedle jej wód odbijały się różnobarwnemi plamami domy nadbrzeżne, drzewa i błękit, który pstrzyło parę białych, lekkich obłoków, a drugi ten, odbity pejzaż, robił wrażenie obrazu za szkłem, zawieszonego do góry nogami.
U brzegu, obok stłoczonych w kupkę czółen rybackich, co niby czekające swych jeźdźców wierzchowce wodne, kołysały się zlekka na uwięzi, podmywane przez falę, strażnik ratunkowy palił fajkę, oganiał się muchom i drzemał. Stary, opalony od słońca rybak, dobywał wszystkich sił, aby nie zaspać swej służby w łodzi, oznaczonej spłowiało, chorągiewką, której mdły szkarłat zdawał się usypiać wraz z nim, gasnąć, zamierać w przygniatającym istoty i rzeczy upale.
Na drewnianym pomoście, otaczającym budki z kabinami i w wodzie dokoła łazienek gawędzono tymczasem o rozmiarach minionych wylewów, o zrządzonych przez nie szkodach, o wypadkach utonięcia, których wyliczanie nastrajało słuchaczy nieufnością i trwogą, wobec olbrzymich mas wody, przesuwających się dokoła szybko i cicho.
Przestrzegano się przed oddalaniem od brzegu. Od czasu do czasu jedynie ktoś śmielszy, dla popisania się odwagą, puszczał się dnem kilkanaście kroków ku środkowi rzeki, balansując rękoma i po omacku szukając pod wodą oparcia dla nóg, przyczem gwałtowny pęd fal chwiał człowiekiem, jak gdyby złośliwe nurty w oczach ludzi porywać próbowały ofiary.
W miejscu, gdzie poczynała się głębia, zatrzymywali się z zadartą ku górze brodą, wołając:
– O! tu już niepodobna zgruntować!
Otyli starcy, bezpiecznie i wygodnie usadowieni na schodkach, wpuszczonych w wodę, zdala tylko rzucali ukośne spojrzenia na te próby. Po pas w wodzie, mydląc z znacznym nakładem pracy wielką powierzchnię swych brzuchów kosmatych, patrzyli na te, "głupstwa" ze stanowiska ludzi statecznych, którzy przychodzą latem do rzeki umyć się z swego tłustego potu i ochłodzić, nie zaś kosztować, jaki smak ma woda na samem dnie.
Ten i ów, oburzony na lekkomyślność śmiałków, igrających z niebezpieczeństwem, zrzędził pod nosem:
– Umyślne narażanie życia powinno być obłożone karami…
Lub:
– Niesmaczne są figle podobne w miejscu, gdzie publiczność przychodzi dla kąpieli, nie dla denerwowania się widokiem tonących.
Wielu, słysząc to, mrugało do siebie z uśmiechem i dowcipkowało.
Młody adwokat Rżewski, silnie zbudowany mężczyzna, z słowa ostrzyżoną, przy samej skórze, od której jaskrawo odbijał ciemny wąs, zbitą kiścią energicznie wyskakujący z rumianych i pełnych policzków, wyborny pływak, nagradzający sobie w wodzie od kwadransa męki całodziennego ślęczenia nad biurkiem w dusznej kancelaryi, zawołał na to z pod balustrady pomostu, której trzymał się dla odpoczynku, zadowolonym tonem człowieka, mającego powiedzieć dowcip:
– Bardzo słusznie. Topienie się w miejscu do tego nieprzeznaczonem jest – prawdę powiedziawszy – naruszeniem spokoju publicznego. Dla ludzi, którym życie niemiłe, powinny być zarezerwowane osobne, najgłębsze, miejsca na rzece…
W tej chwili przerwał mu z ganków kpiący chichot wysokiego blondyna o aroganckiem skrzywieniu ust i prawej brwi ironicznie podniesionej, nad małemi, szybko mrugającemi oczkami. Był to Władzio Doiński, młodzieniec z stosunkami wśród miejscowej śmietanki, dumny wielce, że matka jego chowała się u baronowej Z., a ojciec był domniemanym synem z lewej ręki hrabiego H. Ambicyą jego było mówić głośniej i więcej od innych, oraz zajmować najbardziej widoczne miejsca. Susząc się, pół nago, na ganku łazienki, z papierosem w ustach i w dużym, słomianym kapeluszu od słońca na głowie, rozpowiadał był właśnie krzykliwie tryumfy swoje na lądzie i wodzie w wszelkiego rodzaju sportach.
– Nie pojmuję, jak można lękać się takiej wody!…
Chcecie się chyba kąpać na mieliźnie?!… – wyrzekł szyderczym tonem człowieka, który przebywał wpław oceany co najmniej.
Rżewski odparł z wody swobodnie:
– Ba!… wielka mi sztuka pływać, znajdując się tam, gdzie pan…
Parę osób uśmiechnęło się i zwróciło rozweselone oczy na stojącego na pomoście mężczyznę w kąpielowych majtkach, który, rozkraczony, produkował swój korpus w wyniosłej postawie nieutraszonego junaka.
Draśnięty poufałym żartem nieznajomego, zaczerwienił się.
Syknąwszy przez zęby:
– W każdym razie, gdy raz wejdę do wody, nie czepiam się ścian łazienki, to pewna… – rzucił papierosa i z brawurą, wskoczył w rzekę, chcąc słowa czynem poprzeć.
Ufny w swój wzrost, puścił się w prostej linii na pełną wodę, pociągając oczy wszystkich widokiem swego długiego ciała, które pod szerokiemi skrzydłami kapelusza, jaśniejącemi jak złocisty grzyb nad falą, w słabych zarysach przeświecało z pod pólprzejrzystej masy wody, podobne, olbrzymiej żabie, która płynie całą forsą członków, kurcząc je i wyprężając na przemiany.
Obserwowany z brzegów z tem zajęciem, jakie obudzać zwykły hazardy, zdołał już posunąć się kilkanaście metrów naprzód, gdy naraz prąd począł go znosić.
Zagrzmiały wołania:
– Wracaj pan!… To nie ma sensu… Kto widział narażać się w ten sposób!…
Rżewski zażartował:
– Dokończysz pan innym razem, jak woda opadnie. Tamten, pobudzony, ani myślał o powrocie. Wtem ktoś zawołał:
– Tonie!
W samej rzeczy głowa płynącego zanurzyła się nieco, wychyliła się napowrót i wydawszy stłnmiony krzyk, zanurzyła się powtórnie, głębiej tym razem. W jednej chwili kapelusz spłynął, zakręcił się po wierzchu wody i pomknął z jej biegiem a w innej już stronie ukazała się nad powierzchnią ręka i zniknęła natychmiast.
Na jedno mgnienie oka zmroził wszystkich paraliż strachu o życie ludzkie.
Zaraz jednak ozwały się głosy:
– Ratować go!…. ratować!…… – potem wołanie:
– Strażnik!
Wezwany zadrżał i zbudził się. Powiódłszy oczyma po rzece, wstał, odepchnął łódź od brzegu i począł co prędzej wiosłować ku miejscu, które wskazywały mu zewsząd nagie ramiona.
Równocześnie kilku kąpiących, z Rżewskim na czele, puściło się w tęż stronę. Adwokat sam jeden zdołał dosięgnąć miejsca, gdzie domyślać się można było tonącego – i zniknął pod wodą.
Przez chwilę rzeka, na której gładkiej powierzchni nie było teraz widać nic, tylko łódź strażnika i unoszony przez wodę kapelusz;, wydawała się wśród panującej ciszy złowróżbnie pustą po pochłonięciu dwu ciał ludzkich, za któremi z biciem serca i tchem zapartym posyłano w głąb jej wyczekujące i trwożne spojrzenia.
Wtem nagi łeb Rżewskiego wychylił się z toni, przyjęty na gankach łazienek wybuchem radosnego zgiełku.
– Ale to zuch!… – krzyknął ktoś. Inni, niepewni jeszcze, z wyciągniętemi szyjami patrzyli, nie odrywając, oczu od rozgrywającej się sceny.
Tymczasem adwokat zawołał z trudnością:
– Łódka!
Strażnik znajdował się tuż z swem czółnem. W samą porę podsunął dziób łodzi pływakowi, ten zaś, uchwyciwszy się go jedną ręką, drugą dźwigał z wysiłkiem topielca, który bił w wodę na oślep wszystkimi członkami, rzucając się jak szaleniec, krztusząc się i kaszląc, czerwony jak kwiat maku. Tak dopłynęli do kabin i wydostali się na pomost.
Wszystko poczęło cisnąć się do Rżewskiego, witając w nim bohatera.
Wśród śmiechów sympatyi i podziwu, uścisków i powinszowań, sprawiających hałas nieopisany – powtarzano:
– Jeszcze sekunda, a byłoby po nim!… Kontent z zwycięstwa, które łechtało jego miłość własną, odpowiadał, łapiąc powietrze z trudnością:
– Czupryna go ocaliła… Wskazówka dla nieumiejących pływać, aby nie strzygli włosów. a przedewszystkiem nie puszczali się na głębię… będziesz pan już chyba pamiętał o tem!
Niedoszły topielec, padłszy bez sił na ławkę, pomimo strachu i wyczerpania czuł jednakowoż całą swą śmieszność.
Aby ją czemś zamaskować, przerwał Rżewskiemn opryskliwie:
– Oszczędź mi pan tych nauk, z laski swojej… Wypadek każdemu może się zdarzyć.
Wtem, ocierając twarz w ręcznik, zobaczył na nim czerwoną plamę.
– Co to?… Krew?!… Lusterko!…
Posługacz spełnił rozkaz. Doiński, przejrzawszy się, spostrzegł kilka pasemek pąsowych, zciekających po ramieniu z trzech ranek maleńkich na szyi.
– Do dyabła!… pokaleczyłeś mnie pan!… – ofuknął swego zbawcę.
Ten odrzekł:
– Drobnostka. Lekkie draśnięcie.
– Przepraszam! Mam skórę do krwi zdartą!… Zostaną blizny!… Jak można być tak nieostrożnym!… Prawdziwie niedźwiedzia usługa…
Rżewski zdumionym wzrokiem spojrzał w twarz mówiącego.
– Kiedy się kogoś wyciąga z wody – wyrzekł po chwili – trudno myśleć o tem, czy go się gdzieś zadrapnie, czy nie…
– Prosiłem o to – wyrzucił tamten z pasya – abyś mnie pan wyciągał?…
– No, nie. Nie przypuszczałem jednak, że pan przeszedłeś się topić.
Śmiechy, jak świst bicza, przeszyły powietrze.
– Nie błaznuj pan! – krzyknął Doiński, zrywając się z ławki.
– Nie myślę z panem współzawodniczyć.
– Pan mi odpowiesz za to!
– Każdej chwili.
Rozdzielono ich, aby zapobiedz większemu skandalowi.
Starano się wpłynąć na Doińskiego, aby przeprosił adwokata. Uparł się jednak odegrać rolę nieustraszonego i obstaje przy pojedynku.
Zdoławszy sobie znaleźć świadków, ćwiczy się na gwałt w strzelaniu i przysięga, że zabije człowieka, który ratując mu życie, zadrasnął go w szyję.ZAZDROSNY.
Pięć lat, od dnia ślubu, przyrzekał Karol żonie, że ją kiedyś wyprawi do matki na parę tygodni. Niezliczone przeszkody, krępujące w najbłahszych nawet przedsięwzięciach ludzi niezamożnych, odwlekały z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, tę wymarzoną podróż mężatki, spragnionej przypomnieć sobie czasy panieństwa, zobaczyć dom, popisać się dziećmi. Nareszcie po długiem oczekiwaniu złożyły się rzeczy tak szczęśliwie, że wszystkie boba były zdrowe, że było w czem pokazać się dawno niewidzianym, a otrzymana przez męża remuneracya pokrywała koszta wycieczki – i dnia pewnego młodej kobiecie zabiło żywiej serce, gdy opuszczała próg domu na cały długi miesiąc, ciągnąc za sobą troje malców: dwa śliczne dziewczątka o rumianych buziakach i oczach świecących jak paciorki i opalonego jak cygan chłopca, czteroletniego zbója, który zwyczajem wszystkich braci, nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć siostrom o fizycznej przewadze swej płci.
Po strasznem zamieszaniu, jakie towarzyszyć musiało wymarszowi tak ciężkiego i niekarnego taboru, po niebywałym jeszcze w tym zawiązku rodzin}' wybuchu uścisków w pierwszej w życiu chwili rozstania, pociąg uleciał szybko jak rabuś, unoszący zdobycz – a Karol pozostał sam, z sercem ściśniętem przez uczucie dziwnej pustki, jakiego nie spodziewał się wcale.
Zrazu próbował je opanować. Silił się na swobodę i lekkość człowieka, któremu połowa kłopotów z głowy spadła. Pierwszy dzień był też znośnym. Odpoczywało się po zgiełku odjazdowych przygotowań i zapoznawało z nowem wrażeniem samotności słomianego wdowca, dość zabawnem.
Ale nazajutrz już zaczęło mu być w domu pusto, nudno i nieswojsko. Nie mówiąc o uciążliwościach obsługiwania się samemu – bo służące odprawiono, a stróż domu zjawiał się ledwie na chwilę – dawał mu się coraz żywiej uczuć brak istot, do których bliskości przywykł: ich twarzy, ruchu, ich wad nawet. Spokój kilkutygodniowego osamotnienia, który widział niedawno w idealnem świetle zbawczej dla swoich nerwów kuracyi, okazał się brak atmosferą niemożliwą do zniesienia, wrogą istnieniu, jak miejsca, w których brak powietrza. Nie umiał sobie wyobrazić, jak długo w tej atmosferze wytrzymać zdoła i nie mógł odżałować, że znalazł się w niej samochcąc.
Przeziewawszy parę wieczorów w knajpce, nieznośnej teraz, bo przymusowej, w oktawę wyjazdu żony o niczem już innem nie myślał, prócz niej i dzieci. Począł odtwarzać w pamięci całkowitą historyę tej miłości, która go zawiodła przed ołtarz, zacząwszy od tych czasów, kiedy zaledwie swą żonę poznał i marzył dopiero o uściśnieniu jej ręki. Przejmując się czarem wspomnień, pomimo że proza kłótni i dąsów nie wychodziła dzisiaj miesiącami całymi po za próg domu, że zdradzał nieraz żonę w największej tajemnicy, a kufel piwa i stolik karciany przenosił często nad jej towarzystwo, uwierzył nagle, że ją straszliwie kocha i żyć zdala od niej ani przez chwilę nie może. I począł brak jej odczuwać nie jak flegmatyczny mąż, któremu pieszczoty zapewnia układ prawomocny, ale jak niecierpliwy i nienasycony kochanek, dla którego każdy zdobyty pocałunek jest przedłużeniem tryumfu.
Nakoniec zjawiła się piekielna siostrzyca miłości: zazdrość – i idące z nią w parze męki. Od rana do wieczora opędzał się jej podszeptom, niby kąsaniu komarów w dzień lata. Co chwila wysyłał myśl na zwiady w odległe miejsca, starając się przeniknąć, co się tam teraz dziać może, szukając wskazówek w przeszłości, badając pamięcią, jak sędzia śledczy, charakter i zwyczaje swej żony, a gdy nie mogł nic odkryć, w tym właśnie braku wszelkich poszlak upatrywał wysoce niepokojące dowody jej skrytości i sprytu.
Najbardziej podejrzanem wydało mu się, że tak usilnie starała się wymódz na nim tę wycieczkę. Nasuwało mu to uparcie myśl mglistą, a przykrą do najwyższego stopnia, o jakiejś dawniej, drogiej miłostce z lat panieńskich jeszcze, ciągnącej ją nieprzepartym urokiem młodocianych wspomnień, lub straszniejsze jeszcze przypuszczenie skandalicznego romansu, który przed nim, wydając ją za mąż, ukryto. Tyle kobiet, między starającemi się uchodzić za nieskazitelne, ma przeszłość "splamioną" – dlaczegożby ona miała być lepszą? W obłędzie samolubnej obawy o swe przywileje, których wartość, obniżająca się z dniem każdym w głębi jego uczuć, podskakiwała nagle na myśl, że mógłby je stracić – zapominał zupełnie o tem, że nie tak dawno zwycięskiemi oczyma młodego zucha patrzy! na wszystkie kobiety jak na swą, własność, że do dziś gotów był sięgnąć bez skrupułów po każdą, nadarzającą się zdobycz. Jak wszyscy mężczyźni, uważał swe mężowskie prawa, te same, które niegdyś u drugich wyszydzał i deptał, za nietykalną świętość, a najmniejsze ich naruszenie, najmniejszą pokusę nawet naruszenia za haniebny, zbrodniczy, przeciwny naturze zamach na moralność i człowieczeństwo, na boski ład świata. Kobiety wydawały mu się w tym nastroju uosobieniem zaczajonego wiarołomstwa i wzbudzały w nim zajadłą, waryacką nienawiść skąpca, który – w śmiertelnej trwodze o swe – skarby na wszystkie strony wietrzy złodziei.
Chodził jak w gorączce. Nie wiedział, co do niego mówiono, poobgryzał sobie do krwi paznokcie. Niezdolny dłużej znosić tych udręczeń, postanowi] wezwać żonę do natychmiastowego powrotu i ułożył w tym celu depeszę w: słowach:
"Zachorowałem, wracaj, Karol".