Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tradycje kodeńskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tradycje kodeńskie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 324 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dziw­na rzecz, jak czło­wiek do wszyst­kie­go przy­zwy­cza­ić się może, ze wszyst­kiem zżyć, a z ota­cza­ją­ce­mi przed­mio­ta­mi, na któ­re się co dzień spo­glą­da, tak wresz­cie optrzyć, że się na nie wca­le nie­mal nie zwra­ca uwa­gi. Tak jest z ludź­mi wi­dzia­ny­mi co­dzień, tak z przed­mio­ta­mi, tak z fi­zy­ogno­mią kra­ju ca­łe­go. Wiel­kie szczer­by przy­cho­dzą, po­je­dyń­czo, od cza­su do cza­su; drob­ne z ogól­ne­go gma­chu ce­gieł­ki wy­pa­da­ją co chwi­la; i oto, po la­tach kil­ku­dzie­się­ciu, po­rów­naw­szy to, co jest, z tem, co było, spo­strze­ga­my do­pie­ro owe zmia­ny ogrom­ne, któ­re bacz­no­ści na­szej ucho­dzi­ły. Że nowe, z dniem każ­dym nie­mal zmie­nia­ją­ce się i roz­wi­ja­ją­ce sto­sun­ki spo­łecz­ne, mu­szą pew­ne zmia­ny przy­no­sić, nic w tem nie­ma dziw­ne­go, rzecz to ko­niecz­na i na­tu­ral­na; lecz, jak każ­da te­raź­niej­szość jest dzie­cię­ciem prze­szło­ści, któ­rą jako ro­dzi­ciel­kę czcić win­na, tak też i wszel­kie cen­ne po niej za­byt­ki, znaj­du­ją­ce się w kra­ju, oświe­co­na a dba­ją­ca o byt swój spo­łecz­ność obo­wią­za­ną jest usza­no­wać. Ale dziś u nas ogół, go­niąc za gro­szem, obo­jęt­nem spo­glą­da okiem na zwa­li­ska i gru­zy, do któ­rych wi­do­ku już się przy­zwy­cza­jo­no i zgo­ła za­po­mnia­no może, czem one były przed laty. Za­sta­no­wiw­szy się jed­nak i się­gnąw­szy w prze­szłość nie zbyt od­da­lo­ną, bo­daj pod ko­niec prze­szłe­go wie­ku, ja­kież nie­obli­czo­ne i ogrom­ne spo­ty­ka­my zmia­ny! Wzno­szą się wpraw­dzie, tu i owdzie, świe­że, la­da­ja­ko le­pio­ne mury, sku­pia się ruch nowy w kil­ku­na­stu punk­tach głów­niej­szych, kosz­tem resz­ty kra­ju; ale, prze­bie­gł­szy uważ­nem okiem całe daw­ne­go kra­ju na­sze­go ob­sza­ry, cóż spo­ty­ka­my? Albo do­bro­wol­nie opusz­czo­ne przez moż­nych dzie­dzi­ców, ży­ją­cych za gra­ni­cą lub w sto­li­cy, sta­ro­daw­ne ich dzia­dów sie­dzi­by, albo w świę­to­kradz­kich prze­rób­kach przez no­wych na­byw­ców bu­rzo­ne z grun­tu wszel­kie prze­szło­ści za­byt­ki, lub set­ki miast mniej­szych, osad, zam­ków, fa­bryk daw­nych i pa­ła­ców, w za­nie­dba­niu, znisz­cze­niu, gru­zach i ru­inie. Nie mó­wię tu już o za­byt­kach, od­le­głej się­ga­ją­cych sta­ro­żyt­no­ści, lubo ileż po­dob­nych wi­dzi­my ze czcią i sta­ra­niem przez inne pie­lę­gno­wa­nych na­ro­dy; tych ru­mo­wi­ska same już się sta­ły w kra­ju na­szym oso­bli­wo­ścią. Na­sze gru­zy i zglisz­cza sto­kroć są smut­niej­sze – te, o któ­rych mó­wi­my – bo i stu lat nie do­cho­dzą nie­kie­dy. Ucie­kło z nich ży­cie pod cio­sem po­tęż­nym i cia­ło w proch się roz­sy­pu­je, nie tyle nie­ubła­ga­ną pra­wi­cą cza­su nisz­czo­ne, ile dep­ta­ne ra­czej obo­jęt­ne­mu lub nie­chęt­ne­mi sto­pa­mi, albo chci­we­mi łupu roz­ry­wa­ne rę­ko­ma. Ci, któ­rzy prze­mysł wy­chwa­la­ją dzi­siej­szy, niech ra­czą spoj­rzeć uważ­nie: wszak to, prócz zwa­lisk ko­ścio­łów, zam­ków i pa­ła­ców, spo­ty­ka­my szcząt­ki fa­bryk i za­kła­dów rę­ko­dziel­ni­czych, jako naj­wy­mow­niej­szy do­wód praw­dzi­we­go ru­chu i po­stę­pu prze­my­sło­we­go, głów­nie przez naj­moż­niej­szych pa­nów i zie­mian po­pie­ra­ne­go, któ­ry się z koń­cem XVIII w. tak po­tęż­nie roz­wi­jać za­czął. Dziś ru­de­ry tyl­ko pust­ka­mi świe­cą. Smut­ny to ob­raz, ale, nie­ste­ty, praw­dzi­wy: gdy zaś wi­dow­nią wy­pad­ków, któ­re opo­wia­dać mamy, jest po­gra­ni­cze Li­twy, a wła­ści­wie daw­ne wo­je­wódz­two Brze­skie, zie­mia Chełm­ska i Dro­hic­ka, oraz oko­li­ce im przy­le­głe, rzuć­my prze­to okiem choć naj­po­bież­niej na tę prze­strzeń kra­ju, dla uspra­wie­dli­wie­nia słów gorz­kich, któ­re się nam z pod ser­ca wy­la­ły.

Oto, wspa­nia­ła nie­gdyś re­zy­den­cya ksią­żąt Sa­pie­hów, Ro­żan­na, re­zy­den­cya praw­dzi­wie kró­lew­ska, pysz­ny, ogrom­ny za­mek, na trzy­pię­tro­wych wspar­ty piw­ni­cach, oto­czo­ny mno­gie­mi gma­cha­mi, mie­ścił w so­bie nie­gdyś mi­lio­no­we bo­gac­twa. Tu Wła­dy­sław IV go­ścił dwu­krot­nie; raz, ja­dąc na wy­pra­wę wo­jen­ną w 1617 r., po­wtór­nie ra­zem z kró­lo­wą Ce­cy­lią przyj­mo­wa­ny był w 1644 r. z nie­sły­cha­nym prze­py­chem przez Ka­zi­mie­rza Lwa Sa­pie­hę, Kanc­le­rza W. Ks. Lit., któ­ry, po pię­cio­dnio­wych ucztach i praw­dzi­wie mo­nar­chicz­nej go­ścin­no­ści, od­jeż­dża­ją­cym kró­le­stwu, oraz ich or­sza­ko­wi, roz­dał jesz­cze da­rów i upo­min­ków na kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy du­ka­tów: w sprzę­tach, klej­no­tach, dro­gich so­bo­lo­wych szu­bach i pie­nią­dzach. Do­dać na­le­ży, iż, kie­dy pod­czas su­tej bie­sia­dy wy­nie­sio­no sta­ro­daw­ny pu­har Sa­pie­żyń­ski "Iwa­nem" zwa­ny, z krysz­ta­łu rznię­te­go, oko­ło garn­ca ob­ję­to­ści ma­ją­cy, król po wy­pi­ciu nim na po­dzię­ko­wa­nie za to­ast, na cześć swo­ję przez obec­nych wnie­sio­ny, szcze­gól­niej­szy mu nadał przy­wi­lej, któ­ry, jako au­ten­tycz­ny, pod pie­czę­cią kró­lew­ską wy­da­ny, prze­cho­wy­wał się w Sa­pie­żyń­skiem ar­chi­wum. Po­sta­no­wił bo­wiem król, żeby na przy­szłość ów pu­har "Iwan" cho­wa­ny był w osob­nym ad hoc kre­den­sie i nie in­a­czej wy­no­szo­ny, jak z pew­ne­mi ce­re­mo­nia­mi, w or­sza­ku od­po­wied­niej służ­by, przy mu­zy­ce i stu dzia­ło­wych wy­strza­łach. Chciał przez to król uczcić pa­mięć Zyg­mun­ta I, któ­ry przez Iwa­na Sa­pie­hę tym sa­mym pu­ha­rem był przyj­mo­wa­ny w Kod­niu, o czem ni­żej po­wie­my. Kró­lew­ska ta praw­dzi­wie sie­dzi­ba prze­cho­wa­ła się jesz­cze była w ca­łym bla­sku do po­cząt­ku na­sze­go stu­le­cia. We wspa­nia­łej ja­dal­nej sali stał ów kre­dens, z ró­ża­ne­go drze­wa rzeź­bio­ny, na środ­ku któ­re­go umiesz­czo­ną była becz­ka srebr­na z sie­dzą­cym na wierz­chu Ba­chu­sem, po dwóch zaś bo­kach urzą­dzo­ne dwa ci­bo­ria, w któ­rych mie­ści­ły się dwa pu­ha­ry: "Iwan" i "Iwa­ni­cha". Ten dru­gi, mniej­szy nie­co, do­da­ny był dla tego, aby moż­na było uczcić pa­mięć go­dów kró­lew­skich, bez uciąż­li­wej nie­kie­dy pom­py i wy­sta­wy. Skar­biec i ar­chi­wa za­wie­ra­ły w so­bie praw­dzi­we skar­by, tak w do­ku­men­tach do hi­sto­ryi kra­ju po­słu­gu­ją­cych, jako też w zbro­jach, sprzę­tach, klej­no­tach, sre­brach, ma­ka­tach i rzę­dach kosz­tow­nych, w ogrom­nej ilo­ści na­gro­ma­dzo­nych; a mię­dzy ty­sią­cem pa­mią­tek znaj­do­wa­ły się też i in­sy­gnia, je­dy­ne, or­de­ru Niep. Po­czę­cia N. P. M., usta­no­wio­ne­go przez Wła­dy­sła­wa IV, przez sejm jed­nak 1637 roku nie­po­twier­dzo­ne­go, któ­ry wsze­la­ko do­stał się Ka­zi­mie­rzo­wi Le­ono­wi Sa­pie­że, Pod­kanc­le­rze­mu Lit… na pa­miąt­kę od Kró­la.

Tu jesz­cze Sta­ni­sław Au­gust w prze­jeź­dzie na sejm do Grod­na 1784 r. przyj­mo­wa­ny był przez Alek­san­dra Sa­pie­hę, Kanc­le­rza W. Ks. Lit., któ­ry re­zy­den­cyę swo­ją czę­sto­kroć i do Wy­so­kie­go Li­tew­skie­go prze­no­sił; ksią­żę zaś Fran­ci­szek Sa­pie­ha, Ge­ne­rał Ar­ty­le­ryi, syn Kanc­le­rza, jako już czło­wiek zu­peł­nie no­wych wy­obra­żeń, przy cią­głych po­dró­żach za gra­ni­cę rzad­ko prze­sia­du­jąc w kra­ju, urzą­dził re­zy­den­cyę no­wym sma­kiem, mniej­szą, z pysz­ne­mi an­giel­skie­mi ogro­da­mi, w De­re­czy­nie, gdzie też i znacz­na część kosz­tow­nych sprzę­tów ze skarb­ca Ró­żań­skie­go prze­nie­sio­ną zo­sta­ła. Gdy zaś ksią­żę Eu­sta­chy, syn Fran­cisz­ka, któ­ry tak w Ró­żan­nie, jako i w De­re­czy­nie prze­miesz­ki­wać lu­bił, po po­wsta­niu na­ro­do­wem w r. 1831 za­gra­ni­cę wy­je­chał, całe do­bra jego i po­sia­dło­ści ze wszyst­kiem, co się w nich znaj­do­wa­ło na skarb prze­szły. Wów­czas-to mó­wio­no, że owe pu­ha­ry Iwan i Iwa­ni­cha od­wie­zio­ne były do Krem­la, jako niby ztam­tąd przez Jana Pio­tra Sa­pie­hę, Sta­ro­stę Uświat­skie­go za­bra­ne; co żad­ną mia­rą praw­dą być nie może; wi­dzi­my bo­wiem, że owym Iwa­nem przyj­mo­wał Iwan Sa­pie­ha, Wo­je­wo­da Pod­la­ski, Zyg­mun­ta I w Kod­niu w r. 1511, a za­tem na sto lat przed ową woj­ną, pod­czas któ­rej Jan Piotr Sa­pie­ha, Sta­ro­sta Uświac­ki, umarł w Krem­li­nie 1611 roku. Prę­dzej-by tu przy­pu­ścić moż­na, że chcia­no mó­wić o in­nym szcze­ro­zło­tym pu­ha­rze, co był w skarb­cu Ró­żań­skim prze­cho­wa­ny, a na któ­rym her­by Ca­rów Szuj­skich wi­dzieć się da­wa­ły.

Jak dro­go­cen­ne dzie­ła sztu­ki na­gro­ma­dzo­ne były w De­re­czy­nie przez księ­cia Fran­cisz­ka, któ­ry, nie­raz jesz­cze ogrom­ne wy­gry­wa­jąc sumy a bez ustan­ku jeż­dżąc po Fran­cyi, Wło­szech i Hisz­pa­nii, dzie­ła mi­strzów na­by­wał, dość po­wie­dzieć, że razu pew­ne­go po­ka­zy­wał on go­ściom ob­raz, przed­sta­wia­ją­cy wschód słoń­ca, za któ­ry, jak mó­wił, dzie­sięć ty­się­cy czer­wo­nych zło­tych za­pła­cił. Co sły­sząc, sta­ry kniaź Po­łu­biń­ski, po­wi­no­wa­ty księ­cia, bo po jed­nej Po­łu­biń­skiej cała De­re­czyńsz­czy­zna w dom Sa­pie­hów we­szła, jako był szlach­cic sta­rej daty i już znacz­nie umniej­szo­nej for­tu­ny, rzekł do go­spo­da­rza:

– Ja, mo­spa­nie, za po­ło­wę tych pie­nię­dzy da­le­ko mam pięk­niej­szy wschód słoń­ca u sie­bie!

– Jak­to? – spy­tał ksią­żę.

– Bo moja wio­ska mniej kosz­tu­je, a mam tam wschód słoń­ca naj­wspa­nial­szy co dzień… no, i ka­wa­łek chle­ba w do­dat­ku.

Na to ksią­żę:

– Cóż chcesz, tak wła­śnie do­brze; bo ty, Knia­ziu, wsta­jąc ze wscho­dem słoń­ca, co­dzień go wi­dzisz; a ja, gdy­bym tego ob­ra­zu nie miał, śpiąc do po­łu­dnia, nie wie­dział­bym, jak wschód słoń­ca wy­glą­da.

– Nie ze wszyst­kiem to, mo­spa­nie, ra­cya – od­parł sta­ry we­re­dyk – bo Ksią­żę Je­go­mość nie­raz i rano od zie­lo­ne­go sto­li­ka wsta­jesz.

Ksią­żę Kanc­lerz Alek­san­der Sa­pie­ha, pod ko­niec prze­szłe­go stu­le­cia, licz­ne po­urzą­dzał w Ró­żan­nie prze­my­sło­we za­kła­dy: były tu fa­bry­ki ma­te­ryi je­dwab­nych, pa­sów li­tych, obić ada­masz­ko­wych, atła­sów, suk­na, bai, ob­ru­sów ozdob­nych, świec ja­rzą­cych, ka­ret i t… p. Do tych dóbr Sa­pie­żyń­skich za­li­czyć na­le­ży i Be­re­zę, Kar­tuz­ką zwa­ną, gdzie w 1648 roku Ka­zi­mierz Lew Sa­pie­ha, Pod­kanc­le­rzy W. Ks. Lit, za­ło­żył wspa­nia­ły klasz­tor i ko­ściół je­dy­ne­go na całą Li­twę za­ko­nu Kar­tu­zów; a cho­ciaż głów­ne ślu­by zgro­ma­dze­nia tego, prócz sa­mot­no­ści i ubóz­two rów­nież na­ka­zu­ją, z hoj­nej owej po­boż­no­ści jed­nak wszyst­kie do­bra, któ­re na mil kil­ka wo­ko­ło ota­cza­ją Be­re­zę, mia­stecz­ka, wsie, lasy i fol­war­ki, od­dał na wiecz­ną wła­sność za­ko­nu. Ale cóż jest wiecz­ne­go na świe­cie? a zwłasz­cza w kra­ju na­szym, któ­re­go gra­ni­ce, na prze­strzał otwar­te, bro­nio­ne były je­dy­nie wa­lecz­nych przod­ków na­szych pier­sia­mi. W mia­rę też jak ser­ca dzie­ci i wnu­ków, cze­pia­jąc się za­gra­nicz­nych nowo – stek, albo sa­mo­lub­nych za­chcia­nek, co­raz sła­biej biły w ich pier­siach dla wła­sne­go kra­ju, uszczu­pla­ły się gra­ni­ce oj­czy­zny, a ści­ska­ją­ce się jej ścia­ny gru­za­mi wresz­cie przy­wa­li­ły win­nych i nie­win­nych. I owóż, po kil­ku­dzie­się­ciu za­le­d­wie le­ciech, w cóż się ob­ró­ci­ły Ró­żan­na, De­re­czyn, Be­re­za i inne na­le­żą­ce do tej ro­dzi­ny sie­dzi­by? W Ró­żan­nie pa­łac sam i wszyst­kie za­bu­do­wa­nia w gru­zach; w jed­nej tyl­ko czę­ści owe­go nie­gdyś wspa­nia­łe­go gma­chu, nowi pa­no­wie, ży­dzi, za­ło­ży­li skła­dy ja­kieś i nędz­ną fa­bry­kę pro­ste­go suk­na gru­be­go z resz­tek roz­kra­dzio­nych warsz­ta­tów w De­re­czy­nie, – pust­ka i ru­de­ra; w Be­re­zie z ob­szer­nych mu­rów ko­ścio­ła i miesz­kań Kar­tuz­kich dwie tyl­ko ster­czą ścia­ny; zgi­nę­ło wszyst­ko bez śla­du. I nie dość na­tem, gro­by na­wet same świę­to­kradz­ką ręką ob­dar­te zo­sta­ły: nie tyl­ko srebr­ne i cy­no­we po­kra­dzio­no trum­ny, ale i bo­ga­te stro­je z nie­bosz­czy­ków po­ob­dzie­ra­no. Przed kil­ku laty skra­dzio­no ostat­nią w Be­re­zie trum­nę cy­no­wą z trze­ma srebr­ne­mi bla­cha­mi, na któ­rych były na­pi­sy: spo­czy­wa­ły w niej zwło­ki Ka­zi­mie­rza Lwa Sa­pie­hy Pod­ka­nel. Lit., a fun­do­wa­li ją wdzięcz­ni Kar­tu­zi w 1764 r., ob­cho­dząc 108-let­nią rocz­ni­cę za­ło­że­nia klasz­to­ru. Ob­dar­to z za­cho­wa­nych jesz­cze zwłok nie­bosz­czy­ka wspa­nia­łe sza­ty i kosz­tow­no­ści, i przy­kryw­szy go sta­rym sza­ra­fa­nem, tak ustro­jo­ne­go wrzu­co­no do dołu. Szczę­ście to jesz­cze, że na tam­tym świe­cie cno­ta pięk­niej­szą bę­dzie sza­tą od zło­to­gło­wiu. W daw­nej zie­mi Dro­hic­kiej, na Pod­la­siu, o milę od Buga, leży mia­stecz­ko Sie­mia­ty­cze; tam w r. 1793 Sta­ni­sław Au­gust, po­wra­ca­jąc z ostat­nie­go sej­mu Gro­dzień­skie­go, wi­ta­ny był dnia 3 grud­nia przez do­stoj­ną dzie­dzicz­kę, Annę z Sa­pie­hów Ja­bło­now­ską, Wo­je­wo­dzi­nę Bra­cław­ską. Oglą­dał król pięk­ny pa­łac i re­zy­den­cyę, nie­daw­no, bo w 1777 *) roku za­ło­żo­ną: sta­tuę z bia­łe­go mar­mu­ru, w środ­ku dzie­dziń­ca sto­ją­cą, po­świę­co­ną pa­mię­ci Paw­ła Sa­pie­hy, ga­bi­net hi­sto­ryi na­tu­ral­nej, znacz­nym kosz­tem przez samą księż­nę w róż­nych kra­jach zbie­ra­ny, a mię­dzy przed­niej­sze­mi w Eu­ro­pie li­czyć się mo­gą­cy, gdzie pierw­sze­go dnia tyl­ko trzy sale prze­szedł; oglą­dał salę fi­zycz­ną, ko­lek­cyę sta­ro­żyt­no­ści, oraz bi­blio­te­kę; przy czem go­spo­dy­ni naj­do­kład­niej go o wszyst­kiem sama ob­ja­śnia­ła *). Była to w isto­cie nie­po­spo­li­ta nie­wia­sta, cała po­świę­co­na na­ukom i pra­cy oko­ło pod­nie­sie­nia do­bro­by­tu swych wło­ścian, roz­sze­rze­nia prze­my­słu i han­dlu, oraz ulep­sze­nia go­spo­dar­stwa rol­ne­go, o czem na­wet wy­da­ła dzie­ło ob­szer­ne, cie­ka­we i waż­ne, jak na owe cza­sy. Nie szczę­dzi­ła wiel­kich na­kła­dów dla roz­bu­dze­nia ru­chu prze­my­sło­we­go; wy­mu­ro­wa­ła ogrom­ny ra­tusz dwu­pię­tro­wy ze skle­pa­mi, wy­jed­naw­szy w 1789 roku usta­no­wie­nie jar­mar­ków, licz­nie po­tem na­wie­dza­nych. Jed­nem sło­wem, z ma­łej mie­ści­ny utwo­rzy­ła nie­tyl­ko pięk­ną re­zy­den­cyę, lecz waż­ny punkt han­dlo­wy i prze­my­sło­wy. A gdy jej krew­ni i przy­ja­cie­le wy­ma­wia­li, że się za­ko­pu­je na wsi i do­wo­dzi­li, że ra­czej­by po­win­na osiąść w sto­li­cy, pa­trz­my, co na to od­po­wia­da *):

Co mnie, to, moja ko­cha­na ku­zy­no, cale czar­nej kury do gło­wy-by trze­ba przy­ło­żyć, żeby kie­dy ten pro­jekt mógł w niej po­stać, re­zy­den­cyi w War­sza­wie. Czy­sto bo- -

*) O na­kła­da­niu tej re­zy­den­cyi pi­sze Ks. Ja­bło­now­ska do księż­ny Sa­pie­ży­ny Elż­bie­ty Wo­jew. Mści­sław­skiej, mat­ki księ­cia Ne­sto­ra – w li­stach znaj­du­ją­cych się w po­sia­da­niu au­to­ra.

**) Li­piń­ski i Ba­liń­ski. – Sta­ro­żyt­na Pol­ska.

***) List ory­gi­nal­ny do Wo­je­wo­dzi­co­wej Mści­sław­skiej Elż­bie­ty z Bramc­kich, z ar­chi­wów au­to­ra w Ro­ma­no­wie.

wiem i ja skon­klu­do­wa­łam, że ani mnie po War­sza­wie, ani War­sza­wie po mnie, cale nic po­tem; spo­czyn­ku szu­kać nie mogę w miej­scu, gdzie go nikt nie znaj­du­je i na­tu­ral­nie zna­leźć nie może. Dok­to­ro­wie nie znaj­dą do ule­cze­nia, kie­dy prę­dzej 24-ma go­dzi­na­mi za­wsze jesz­cze o złem do­wia­dy­wać się będę. Z przy­ja­cioł­mi żyć nie po­tra­fię, bo czas tak w tem mia­stecz­ku ście­śnio­ny, że ni­ko­mu na nic nie wy­star­cza; mnie mniej niż dru­gim, kie­dy z roz­po­rzą­dze­niem go­dzin mo­ich zgo­dzić się nie po­tra­fię na­wet; bo wszy­scy wsta­ją, kie­dy ja roz­bie­ram się spać. Owóż, spo­sób ży­cia z przy­ja­cioł­mi; z nie­przy­ja­cioł­mi żyć nie umiem, a o tych, co o mnie nie dba­ją, i ja cale nie dbam. "

Tak więc, na­uce tyl­ko i pra­cy dla pu­blicz­ne­go do­bra od­da­na, a znacz­ne po­sia­da­ją­ca do­cho­dy, ła­two po­jąć moż­na, ile ta za­cna ma­tro­na uczy­nić mo­gła i dla oko­li­cy ca­łej, i dla miej­sca, któ­re so­bie za punkt głów­nych dzia­łań ob­ra­ła. Dziś z tych za­bie­gów, sta­rań i na­kła­dów, po­zo­sta­ło pust­ko­wie i mia­stecz­ko w ru­inie.

Ten sam los spo­tkał i Miedz­nę, nie­zbyt od Sie­mia­tycz od­da­lo­ne mia­sto, któ­re wraz ze sta­ro­stwem Preń­skiem po Bu­tle­rach do Sa­pie­hów prze­szło; jesz­cze w 1794 roku był tam sta­ry za­mek, sto­ją­cy w ca­ło­ści, i prze­szło sto do­mów mu­ro­wa­nych; te­raz zam­ku ani śla­du i w ca­łem mia­stecz­ku kil­ka za­le­d­wie mu­ro­wa­nych bu­dow­li. W cóż się ob­ró­cił Dro­hi­czyn, gdzie było Pi­jar­skie Kol­le­gium na kil­ka­set uczniów, Fran­cisz­ka­nie, Be­ne­dyk­tyn­ki i Ba­zy­lia­nie? – mała dziś mie­ści­na bez żad­ne­go zna­cze­nia.

Sta­ni­sław Au­gust, w po­wro­cie z Grod­na, z Sie­mia­tycz wstą­pił da­lej po dro­dze do Mi­cha­ła Ogiń­skie­go, Pod­skar­bie­go W. X. L., któ­ry miał re­zy­den­cyę swo­ją w Soko – ło­wię nad Bu­giem. Tu ro­ze­rwał się N. Pan *) słu­cha­niem mu­zy­ki czter­na­stu ma­łych chłop­ców, od dzie­wię­ciu mie­się­cy do na­uki wzię­tych; da­lej oglą­dał ko­bier­ce w gu­ście etru­skim, chust­ki je­dwab­ne, pasy, płót­na, ka­pe­lu­sze, dru­ty i t… p… fa­bry­ki So­ko­łow­skiej. Na­za­jutrz kil­ka­na­ście fa­mi­lii, z Mont­be­il­lard przy­by­łych, wy­bor­nem sto­lar­stwem, płó­cien tka­niem i t… p… ba­wią­cych, pre­zen­to­wa­ło się Naj. Panu. Te­goż dnia wy­je­chał król do Sie­dlec etc. W kil­ka lat póź­niej usta­ły za­kła­dy fa­brycz­ne, o któ­rych dziś i pa­mięć za­gi­nę­ła.

Ktoż nie zna dzia­łal­no­ści i za­sług An­to­nie­go Ty­zen­hau­za, Pod­skar­bie­go Na­dwor­ne­go, Sta­ro­sty Gro­dzień­skie­go, któ­ry, ob­jąw­szy za­rząd eko­no­mii kró­lew­skich, Gro­dzień­skiej, Mo­hi­lew­skiej i Sza­wel­skiej, w po­cząt­kach pa­no­wa­nia Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta 1765 roku, w prze­cią­gu lat kil­ku nie­sły­cha­ną rzut­ko­ścią, za­bie­gli­wo­ścią i pra­cą, cu­dów prze­my­słu, han­dlu i roz­wo­ju eko­no­micz­ne­go do­ka­zał. W Ho­rod­ni­cy i Ło­so­śnej ogrom­ne po­wzno­sił gma­chy; uczo­nych, ar­ty­stów, rze­mieśl­ni­ków i fa­bry­kan­tów z za gra­ni­cy po­spro­wa­dzał; wy­słał Do­wna­ro­wi­cza do An­glii dla stu­dy­ów agro­no­micz­nych; za­ro­do­we owczar­nie, obo­ry i stad­ni­ny za­pro­wa­dził, ma­jąc z An­glii, Fran­cyi, Brun­świ­ku i Holsz­ty­na naj­pięk­niej­sze zwie­rząt do­mo­wych oka­zy. Za­ło­żył, pod Gi­li­ber­tem z Mont­pel­lier, szko­łę we­te­ry­na­ryi; da­lej, szko­łę mier­nic­twa i ar­chi­tek­tu­ry; bił dro­gi i ka­na­ły, osu­szał ba­gna, Nie­men ka­na­li­zo­wał; za­kła­dał mły­ny, huty, gar­bar­nie, ole­jar­nie, kru­piar­nie, bro­wa­ry i wy­ra­biał pro­duk­ta le­śne: smo­łę, dzie­gieć, po­ta­że. Urzą­dził fa­bry­ki bie­li­zny sto­ło­wej z ble­cha­mi i ma­gla­mi jak w Hol­lan­dyi; fa­bry­ki suk­na naj­pięk­niej- -

*) "Ko­re­spon­dent Kra­jo­wy i Za­gra­nicz­ny" N. 100.

sze­go, któ­re za gra­ni­cą od nas ku­po­wa­no, mu­śli­nów, wy­ro­bów je­dwab­nych, wstą­żek, axa­mi­tu, atła­sów, pa­sów i ma­te­ryi li­tych, po­wo­zów i wy­ro­bów me­ta­lo­wych, gi­ser­nie i ty­po­gra­fie. Po­urzą­dzał ma­ga­zy­ny i kan­to­ry ku­piec­kie. Fun­do­wał bi­blio­te­ki, mu­zea, kor­pus ka­de­tów pod prze­wod­nic­twem Freh­li­cha in­ży­nie­ra i księ­dza Na­rwoj­sza ma­te­ma­ty­ka; a pro­jek­to­wał jesz­cze za­ło­że­nie Aka­de­mii nauk i ob­ser­wa­to­ry­um astro­no­micz­ne­go. Wy­bu­do­wał nowy za­mek kró­lew­ski, te­atr i ope­rę urzą­dził. Jed­nem sło­wem, w lat kil­ka­na­ście na ta­kim stop­niu roz­wo­ju eko­no­micz­ne­go po­sta­wił tam­te li­tew­skie pro­win­cye, że ci, któ­rym to wca­le nie było po my­śli, wi­dząc, mia­sto zu­bo­że­nia i obez­wład­nie­nia kra­ju, co­raz sil­niej roz­wi­ja­ją­ce się ży­cie, prze­stra­sze­ni, in­try­ga­mi i za­bie­ga­mi pod­bu­rza­jąc za­wi­ści jed­nych, lub z dru­gich *) ko­rzy­sta­jąc nie­chę­ci, tyle przez za­ku­li­so­we ma­chi­na­cye po­tra­fi­li do­ka­zać, że sła­by i nie­do­łęż­ny król, po­mi­mo wła­snej woli i prze­ko­na­nia, ( gdyż sam Ty­zen­hau­za bro­nił pu­blicz­nie), od urzę­du go jed­nak usu­nął. Wpadł więc co prę­dzej czy­ha­ją­cy już na to Rze­wu­ski, Sta­ro­sta Bo­hu­sław­ski, do Grod­na w dniu 1 sierp­nia 1780 roku z siłą zbroj­ną, jak do ra­bun­ku, za­brał, za­gar­nął i za­tra­do­wał wszyst­ko, co za­stał na miej­scu, na pry­wat­ną na­wet nie ba­cząc wła­sność, i w tej­że chwi­li, jak­by coś naj­zba­wien­niej­sze­go dla kra­ju miał czy­nić, po­za­my­kał i po­ruj­no­wał fa­bry­ki, lu­dzi na czte­ry wia­try po­roz­pę­dzał precz, i – jak ów afry­kań­ski Scy­pion na Kar­ta­gi­ny gru­zach, mnie­mał się wiel­kim zwy­cięz­cą i bo­ha­te­rem. Grze­chem jest prze­to, i cięż­kim, -

*) Wzię­to za po­zór nie­aku­rat­ność niby w wy­pła­tach ban­kier­skich, na któ­re, nota bene, jesz­cze za­le­d­wie za trzy mie­sią­ce ter­min nad­cho­dził.

za­rzu­cać oj­com na­szym le­niw­stwo i za­co­fa­nie: ro­bi­li oni co mo­gli, lecz nie­zaw­sze im ro­bić dano; wzię­li się może nie­co za­póź­no do pra­cy, ale uwzględ­nić tu przedew­szyst­kiem na­le­ży dwa po­przed­nie pa­no­wa­nia Sa­sów, zu­peł­ną nie­do­łęż­ność ostat­nie­go kró­la i wresz­cie oko­licz­no­ści po­li­tycz­ne, w ja­kich się znaj­do­wa­ła Eu­ro­pa przy schył­ku mi­nio­ne­go wie­ku.

Tak upa­da­ły prze­my­sło­we i na­uko­we za­kła­dy, tak szły w ru­inę i umyśl­ną za­gła­dę naj­pięk­niej­sze re­zy­den­cye na­szych ma­gna­tów. Wspo­mni­my tu jesz­cze Bia­łę Pod­la­ską (Alba Du­ca­lis), ca­łym bla­skiem świet­nie­ją­cą za księ­cia Hie­ro­ni­ma Ra­dzi­wił­ła, Cho­rą­że­go W. X. L. i Księ­cia Ka­ro­la, Pa­nie Ko­chan­ku, a ze śmier­cią Księ­cia Do­mi­ni­ka, po cór­ce jego Ste­fa­nii za Wit­t­gen­ste­ina wy­da­nej, w obce ręce wraz z mi­lio­no­we­mi do­bra­mi prze­szłą Była tu nie­gdyś sław­na fa­bry­ka go­be­li­nów, któ­re w pięk­no­ści nie ustę­po­wa­ły wy­ro­bom fran­cuz­kim. Praw­dzi­wie wspa­nia­ły za­mek bial­ski stał jesz­cze, w ca­łym swym ma­je­sta­cie, do pierw­szych dzie­siąt­ków lat na­sze­go stu­le­cia; opu­sto­sza­ły, szczer­biąc się po­wo­li, nie­po­ży­ty jed­nak, mógł­by był trwać wie­ki, gdy­by dzie­dzi­ce, Niem­cy, nie ka­za­li go zbu­rzyć w roku 1873 do szczę­tu, na to chy­ba, aby pysz­ną ar­chi­tek­tu­rą i wspa­nia­łą swo­ją wiel­ko­ścią świet­niej­szych na­szych nie przy­po­mi­nał cza­sów.

Gdy­by­śmy w po­dob­ny spo­sób, po­bież­nie tyl­ko, wy­li­czyć chcie­li gru­zy i zwa­li­ska, co nasz kraj za­le­ga­ją, star­czy­ło­by pra­cy na dłu­gie lata i ob­szer­ne tomy, bo tu­śmy je wska­za­li w jed­nej oko­li­cy tyl­ko i nie­zbyt ob­szer­nej, wy­mie­nia­jąc też głów­niej­sze je­dy­nie. Spójrz­my na Swi­słocz, gdzie tyle wzniósł mu­rów, tyle do­bro­czyn­ną ręką dla ca­łej oko­li­cy roz­sy­pał kro­ci, prze­zac­ny re­fe­ren­darz Tysz­kie­wicz, na ufun­do­wa­nie, upo­sa­że­nie i utrzy­ma­nie praw­dzi­wie wzo­ro­we­go gim­na­zy­um, w któ­rem się set­ki li­tew­skiej mło­dzie­ży kształ­ci­ło; – pust­ka, gołe mury i ru­de­ra, W Czar­naw­czy­cach, re­zy­den­cyi uczo­ne­go, nie­gdyś, Księ­cia Mar­ci­na Ra­dzi­wił­ła, po­zo­sta­ły tyl­ko dwa po­tęż­ne słu­py od wjaz­do­wej bra­my, kupa ziel­skiem po­ro­słe­go ru­mo­wi­ska i kil­ka­na­ście drzew sta­rych z daw­ne­go ogro­du, co ta­jem­ni­czym cie­niem osła­nia­ły może ongi sza­now­ne­go Kraj­cze­go, kie­dy się za­cie­kał nad ulu­bio­nym szcze­gól­nie tal­mu­dem, albo du­mał o me­tamp­sy­cho­zie, w któ­rą świę­cie wie­rzył.

Ta­kie­muż lo­so­wi, jak wszyst­kie, wy­żej wy­mie­nio­ne miej­sco­wo­ści, ule­gło i mia­sto Ko­deń, li­nii Sa­pie­chów, Ko­deń­ską zwa­nej, naj­daw­niej­sza sie­dzi­ba.

Przy­by­wa­ją­ce­mu tu chełm­skim go­ściń­cem, od stro­ny Wło­da­wy, przed­sta­wia­ją się naj­przód ob­szer­ne skle­py, dla świet­nych nie­gdyś jar­mar­ków na skła­dy oraz ma­ga­zy­ny prze­zna­czo­ne, dziś sie­dli­sko sów i szczu­rów, roz­sy­pu­ją­ce się z dniem każ­dym w gru­zy; nie­opo­dal, w pra­wo mię­dzy Bu­giem a od­daw­na wy­schłym sta­wem, trzy­ma się jesz­cze jako tako sta­ry Sa­pie­żyń­ski za­mek, pro­sta kwa­dra­to­wa, o ni­skiem pię­trze i na lo­chach osia­dła bu­dow­la, któ­ra, je­śli do­tych­czas prze­trwa­ła, win­na to głów­nie uczci­wym dzie­dzi­com, co przy­najm­niej da­chy cza­sem ła­tać każą, i temu za­pew­ne, że, jako cale nie wspa­nia­ła, ni­ko­mu oczu nie razi. A sie­dzi­ba to wiel­ce sta­ra, bo fun­do­wa­na jesz­cze przez Iwa­na Sa­pie­hę, Wo­je­wo­dę Pod­la­skie­go, któ­ry tu wła­śnie przyj­mo­wał Zyg­mun­ta I-go owym sław­nym "Iwa­nem" pu­ha­rem; a że Wo­je­wo­da umarł w 1519 roku i przy­wi­lej też na bu­do­wę zam­ku wy­da­ny jest pod ro­kiem 1511, prze­trwał więc już ten gmach prze­szło pół­czwar­ta wie­ku. W ob­rę­bie zam­ku, o kro­ków kil­ka­na­ście od nie­go, znaj­du­je się je­den z naj­cie­kaw­szych za­byt­ków ar­chi­tek­tu­ry go­tyc­kiej z po­cząt­ku XVI wie­ku: jest to dziś w zu­peł­nej ru­inie sto­ją­ca cer­kiew­ka, któ­rą wzniósł dla uczcze­nia pa­mię­ci ojca, Iwa­na Sa­pie­hy, Wo­je­wo­dy Pod­la­skie­go, syn jego Pa­weł, z przy­czy­ny dłu­go­let­no­ści swej Ne­sto­rem zwa­ny. Naj­wspa­nial­szą wsze­la­ko bu­dow­lą Kod­nia był, w głę­bi ryn­ku wzno­szą­cy się, ko­ściół, pod we­zwa­niem Św. Anny, na cer­kiew wschod­nie­go ob­rząd­ku w roku 1875 za­mie­nio­ny. Do­kład­nie opi­sy­wa­nym on był już nie­jed­no­krot­nie: przez Księ­dza Ja­kó­ba Wa­lic­kie­go, Jana Fry­de­ry­ka Sa­pie­hę i in­nych; we wspa­nia­łej tej, ogrom­nej bu­do­wie, któ­ra­by żad­nej nie oszpe­ci­ła sto­li­cy, mie­ścił się cu­da­mi wsła­wio­ny ob­raz N. P. Ma­ryi, zwa­ny de Gu­ada­lup­pe, uwie­zio­ny po­ta­jem­nie z Rzy­mu przez Mi­ko­ła­ja Sa­pie­hę, Cho­rą­że­go Li­tew­skie­go, w 1632 roku; a że ten ob­raz i w Rzy­mie, w osob­nej po­miesz­czo­ny ka­pli­cy, szcze­gól­nie i po­wszech­nie był czczo­nym, wiel­kie ztąd dla Sa­pie­hy wy­ni­kły trud­no­ści, któ­re do­pie­ro po kil­ku la­tach i nie­zli­czo­nych za­bie­gach prze­ba­cze­niem Ojca Świę­te­go Urba­na VIII za­koń­czo­ne zo­sta­ły. W ko­ście­le Ko­deń­skim znaj­do­wa­ła się wiel­ka ilość re­li­kwii i ap­pa­ra­tów, oraz ex-vota bar­dzo bo­ga­te: na sa­mym ob­ra­zie N. P. Ma­ryi mnó­stwo za­wie­szo­nych było kosz­tow­no­ści, mię­dzy któ­re­mi ja­śniał ów sław­ny ru­bin ogrom­ny, przez Kró­la Jana Ka­zi­mie­rza ofia­ro­wa­ny. Była to In­fu­ła­cya, któ­rą po­boż­ni a moż­ni dzie­dzi­ce szczo­drą ręką i przez dłu­gie lata upo­sa­ża­li; nie oso­bli­wo­ścią tu więc były cięż­kie z lamy zło­tej kapy i or­na­ty, nie­mniej per­ła­mi i dro­gie­mi wy­szy­wa­ne ka­mie­nia­mi, jak rów­nież sta­ro­żyt­nej ro­bo­ty ozdob­ne pusz­ki, mon­stran­cya i kie­li­chy. W le­wej ka­pli­cy cie­ka­wa mie­ści­ła się ga­le­rya Sa­pie­żyń­skich por­tre­tów, po­cząw­szy od naj­daw­niej­szych cza­sów, aż do Księ­cia Ka­zi­mie­rza Ne­sto­ra, Mar­szał­ka Sej­mu Czte­ro­let­nie­go.

Za mia­stem, od stro­ny Brze­ścia Li­tew­skie­go, Pa­weł Sa­pie­ha, Bi­skup Żmujdz­ki, w 1710 roku za­ło­żył re­zy­den­cję let­nią, Pla­cen­cyą zwa­ną, w pięk­nem po­ło­że­niu nad Bu­giem, oto­czo­ną daw­niej wie­lu dom­ka­mi na po­do­bień­stwo tych, ja­kie mają Kar­tu­zi lub Ka­me­du­li.

Pod ko­niec pa­no­wa­nia Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, na­le­żał Ko­deń do JO. Księż­nej Elż­bie­ty z Bra­nic­kich Sa­pie­ży­ny, Wo­je­wo­dzi­co­wej Mści­sław­skiej *, sio­stry Xa­we­re­go Bra­nic­kie­go, Het­ma­na, a mat­ki Księ­cia Ka­zi­mie­rza Ne­sto­ra, Ge­ne­ra­ła Ar­ty­ler­ji i Mar­szał­ka sej­mu kon­sty­tu­cyj­ne­go. Pięk­na nie­gdyś i w licz­bie sław­nych pię­ciu Elż­biet po­miesz­czo­na w zło­śli­wym Wę­gier­skie­go wier­szy­ku, w roku 1790 lub 92, ma­jąc lat sześć­dzie­siąt kil­ka, dała już za wy­gra­nę wszel­kim wiel­ko­świa­to­we­go ży­cia ułu­dom, i z po­mo­cą daw­ne­go a do­świad­czo­ne­go przy­ja­cie­la domu, Mie­rze­jew­skie­go, Straż­ni­ka Ko­ron­ne­go, zaj­mo­wa­ła się przedew­szyst­kiem tak zwa­ne­mi, nie po pol­sku, in­te­re­sa­mi". Za­tem opła­ca­niem dłu­gów, cią­gle ro­bio­nych na nowo, i o ile się da­wa­ło gro­ma­dze­niem dla uko­cha­ne­go syna for­tu­ny; ty­sią­cz­ne­mi i nie­koń­czą­ce­mi się spra­wa­mi i pro­ce­sa­mi, przy mno­gich spad­kach i ra­chun­kach z ro­dzi­ną, któ­re nie­ustan­nej bacz­no­ści i za­po­bie­gli­wo­ści wy­ma­ga­ły; po­li­ty­ką i spra­wa­mi kra­ju, i wresz­cie go­spo­dar­stwem, z całą skru­pu­lat­no­ścią, w jego szcze­gó­łach naj­drob­niej­szych na­wet, z głów­nem ba­cze­niem i upodo­ba­niem w roz­sze­rza­niu i wy­do­sko­na­le­niu fa­bry­ki suk­na, któ­rą była w Kod­niu za­ło­ży­ła. Księż­na, asy­stu­jąc na -

* Wdo­wy po Ja­nie, synu Igna­ce­go, kto­ry był żo­na­ty z Kra­sic­ką.

try­bu­na­łach, kon­de­sen­cy­ach, sej­mach i sej­mi­kach, gdy się też cią­gle a go­rą­co i po­li­tycz­ne­mi zaj­mo­wa­ła spra­wa­mi, do roz­ma­itych mię­sza­jąc się ka­bał, w nie­ustan­nych była po­dró­żach. Czyn­na i nie­spra­co­wa­na, prze­sia­dy­wa­ła jed­nak od cza­su do cza­su i w Kod­niu; apar­ta­men­ta księż­nej, dość pięk­nie urzą­dzo­ne były w par­te­ro­wym pa­ła­cy­ku na Pla­cen­cyi; na zam­ku zaś miesz­ka­nie zaj­mo­wał ksią­że Ne­stor, Ge­ne­rał Ar­ty­le­ryi, je­śli przy­by­wał; czas nie­co dłuż­szy ba­wił on tu­taj je­dy­nie przed oże­nie­niem się*, oraz po roz­wo­dzie z żoną, wy­nió­sł­szy się z Lu­bar­to­wa w 1785 r.; w ogó­le, rzad­ko tu prze­sia­dy­wał dłu­żej; naj­czę­ściej w po­dró­żach za gra­ni­cą, lub w War­sza­wie czas prze­pę­dza­jąc, zjeż­dżał je­dy­nie dla od­wie­dzin, po­lo­wa­nia, lub Brze­skich Sej­mi­ków. Tu tak­że za zam­ku były od­dziel­ne apar­ta­men­ta dla Het­ma­na Bra­nic­kie­go, oraz go­ścin­ne, jak rów­nież miesz­ka­nie JMPa­na Ko­ryc­kie­go, mar­szał­ka, dwo­rzan, ka­pe­la­na i miej­sco­we­go za­rzą­du

Dwór księż­nej, daw­nym oby­cza­jem, na­wet w ostat­nich cza­sach bar­dzo był licz­ny **; ma­jąc bo­wiem mno­gość wiel­ką in­te­re­sów, wie­lu też do spra­wo­wa­nia ich po­trze­bo­wa­ła lu­dzi; nad­to, nie mo­gła od­mó­wić po­miesz­cze­nia na swo­im dwo­rze mło­dzie­ży, bądź krew­nia­ków, bądź sy­nów tych ze -

* Żona Cet­ne­rów­na z domu; pri­mo voto była za J. Sam­gusz­ką, 2 voto za Księ­ciem Ne­sto­rem, 3 voto za Ka­je­ta­nem Po­toc­kim, 4 voto za Ka­ro­lem de Lam­besc.

** Wszel­kie wia­do­mo­ści w ni­niej­szem opo­wia­da­niu o oso­bach i wy­pad­kach czer­pa­ne są bądź z ust­nej tra­dy­cyi, bądź z wiel­kiej ilo­ści li­stów Mar­szał­ka dwo­ru Księż­nej, Ko­ryc­kie­go, li­stów sa­mej Księż­nej do Księ­cia Ne­sto­ra, Het­ma­na Bra­nic­kie­go, Ks. Rep­ni­na, i dwo­rzan Ko­deń­skich, z ar­chi­wów wła­snych au­to­ra w Ro­ma­no­wie Pod­la­skim.

szlach­ty, praw­ni­ków albo ple­ni­po­ten­tów, któ­rzy mie­li już pew­ne w domu ksią­żąt za­słu­gi, albo w przy­szło­ści po­trzeb­ni być mo­gli.

JMPan Straż­nik Kor. Jó­zef Mie­rze­jew­ski, głów­ny do­radz­ca, peł­no­moc­nik i przy­ja­ciel domu, kie­dy nie­kie­dy tyl­ko przy­by­wał do Kod­nia, na krót­ko, w spra­wach waż­niej­szych, lub gdy księż­na ba­wi­ła. Na owe bo­wiem cza­sy prze­by­wa­ła ona naj­czę­ściej w War­sza­wie, głów­nie z po­wo­du spra­wy syna z San­gusz­ka­mi o Lu­bar­towsz­czy­znę, gdyż do­bra te, jako żo­ni­ne, wi­nien był ksią­że Ne­stor po roz­wo­dzie z po­sia­da­nia swe­go wy­pu­ścić, cze­go dla po­nie­sio­nych na­kła­dów i nad­płat wzbra­niał, się uczy­nić, a spra­wa ta w Try­bu­na­le Lu­bel­skim, jako i sama spra­wa roz­wo­do­wa, wie­lu swo­je­go cza­su ha­ła­sów i ga­węd była przy­czy­ną,

Dwór tedy Ko­deń­ski, tak z oby­cza­ju, jako i z po­trze­by, licz­ny był i wiel­ce ob­sad­ny; w mia­stecz­ku, na za­ni­ku, na Pla­cen­cyi i w dom­kach pod­miej­skich ro­iło się lu­dzi bez liku, tem bar­dziej, że tu wła­ści­wie były dwa dwo­ry: księż­nej mat­ki i syna. Głów­ną tu wsze­la­ko oso­bą na miej­scu był JMPan Jó­zef Ko­ryc­ki, mar­sza­łek dwo­ru: chu­dy, szczu­pły, czar­nia­wy, wca­le nie­po­kaź­ny, ale czło­wiek z ko­ścia­mi po­czci­wy i naj­więk­sze za­ufa­nie księż­nej po­sia­da­ją­cy. On na wszyst­ko i na wszyst­kich miał oko; cheł­pił się tem, że dużo jesz­cze przed owym Ja­nem Ko­ryc­kim, co był pro­bosz­czem Ko­deń­skim 1730 roku i kil­ka ty­się­cy zło­tych na­wet na al­ta­ryą miej­sco­wą w te­sta­men­cie swo­im re­zy­gno­wał, już ro­dzi­na jego od daw­na wier­nie Sa­pie­żyn­skie­mu do­mo­wi słu­ży­ła. A był, wie­dzieć po­trze­ba, szlach­cic spra­wie­dli­wy, bene na­tus, lubo nie­któ­rzy za­rzu­ca­li po ci­chu, ja­ko­by miał z Ta­ta­rów po­cho­dzić, bo są Ko­ryc­cy Ta­ta­ro­wie, – choć­by i w tem nic złe­go nie było, gdyż to po­wszech­nie wia­do­mo,

Ta­ta­ro­wie Li­tew­scy są lu­dzie wiel­ce po­czci­wi i za­cni. Ale JMPan Mar­sza­łek wca­le był in­nej krwi, i pie­czę­to­wał się Cioł­kiem, jako i sam Król Je­go­mość, a pi­sał się Ko­ryc­ki z Ko­ryt­ni­ce. Wsze­la­ko z tą pro­za­pią by­najm­niej się nie czwa­ni!, bo zwy­czaj­nie czło­wiek to był cale skrom­ny, od wszyst­kich ko­cha­ny, a po­wa­ża­ny nie tyl­ko od bliż­szych, ale od naj­dal­szych i wy­so­kich na­wet dy­gni­ta­rzy wo­je­wódz­twa. Drzwi się też u JMPa­na Ko­ryc­kie­go nig­dy nie za­my­ka­ły, a stół mar­szał­kow­ski, do­stat­ni i suty, za­wsze był ob­sa­dzo­ny lud­no. Do­dać po­trze­ba, że nie­ustan­na ko­re­spon­den­cya z księż­ną Jej­mo­ścią, prze­sia­du­ją­cą w War­sza­wie, jak to po­wia­da­ją, przy wiel­kim oł­ta­rzu, da­wa­ła JMPa­nu Ko­ryc­kie­mu moż­ność wia­do­mo­ści o wszel­kich no­wi­nach i kon­junk­tu­rach" po­li­tycz­nych. Spro­wa­dza­ło to cie­ka­wych go­ści nie mało, każ­dy bo­wiem żąd­ny jest naj­śwież­sze mieć "ex – pu­bli­cis" wia­do­mo­ści, zwłasz­cza, gdy o jego wła­sną skó­rę idą tar­gi albo ko­ści rzu­ca­ją, jak to wła­śnie dzia­ło się pod owe cza­sy.

Pani Ko­ryc­ka, bę­dąc też za­ufa­ną księż­nej, zaj­mo­wa­ła się wy­ro­bem i ble­chem płó­cien i in­ne­mi go­spo­dar­stwa bia­ło­głow­skie­go po­rząd­ka­mi.

Ostror­nęc­ki był na ten czas gu­ber­na­to­rem, czy­li, jak dziś mó­wią, ad­mi­ni­stra­to­rem klu­cza Ko­deń­skie­go, i miał do po­mo­cy Obu­cho­wi­cza, któ­ry się wię­cej re­ge­stra­mi za­ba­wiał. JMPan Gu­ber­na­tor był czło­wiek cale in­ne­go, niż Ko­ryc­ki, au­to­ra­men­tu"; bo na­przód na spoj­rze­nie był chłop, jak dąb, tęgi a czu­pur­ny, na twa­rzy czer­wo­ny a pla­mi­sty, ga­dał gru­bo i gło­śno, aż się szy­by trzę­sły; niby do­bro­dusz­ny, otwo­rzy­stość sen­ty­men­tów" uda­wał, a był lis szczwa­ny i sły­szał jak tra­wa ro­śnie. Żeby miał być dla do­bra skar­bu wiel­ce przy­chyl­nym, po­wie­dzieć trud­no, bo do­brze pono o so­bie pa­mię­tał; ale był tak zręcz­ny, że go w ni­czem po­szla­ko­wać nie było po­dob­na; a choć­by rad był dwo­rem trząść, czu­jąc wsze­la­ko, że z JMPa­nem Ko­ryc­kim iść o lep­szą w za­ufa­niu księż­nej nie może, tak mu się w oczy przy­najm­niej ukła­dał, że Mar­sza­łek miał go za naj­uczciw­sze­go czło­wie­ka.

JMPan Ra­ci­bor­ski, był ple­ni­po­ten­tem do spraw miej­sco­wych po­mniej­szych, i w nie­ustan­nej pra­wie zo­sta­wał po­dró­ży, a Ko­mi­sa­rzem Ko­rey­wa, człek we­so­ły i pro­sty, jak go wi­dzisz, tak go pisz; do kom­pa­nii je­dy­ny, ale i pra­cą nie brzy­dzą­cy się wca­le; każ­dy też, co mógł, to na nie­go wa­lił, on zaś, krę­cił się sam i tam, zda się nie ro­bił nic, a jed­nak bez nie­go się nie obe­szło i co wziął w ręce, wy­wi­nął jak z płat­ka.

Sta­ry Zdzi­to­wiec­ki, rach­mistrz i ka­sy­er za­ra­zem, cały dzień ślę­czał w swo­jej na zam­ku kan­ce­la­ryi; już to kasy, praw­dę rze­kł­szy, nie miał co tak da­le­ce pil­no­wać, bo choć kro­cie pły­nę­ły, kro­cie wy­pły­wa­ły; za­wsze też sia­ry był skrzy­wio­ny i kwa­śny, a jak mu szó­sta­ka w ra­chun­kach za­bra­kło, go­tów był dwa dni nie jeść i dwie nocy sie­dzieć aż gdzieś omył­kę przy­dy­bał. Miał zaś Zdzi­to­wiec­ki przy so­bie Na­ssal­skie­go pi­sa­rza, któ­re­go już dzie­sięć razy wy­ga­niać chcia­no, bo pił ha­nieb­nie, a za­wsze go rach­mistrz wy­pro­sił. I to rzecz cie­ka­wa, co za per­fek­cyę" w nim upa­try­wał, bo na wo­ło­wej skó­rze tego by nie spi­sał, co się sta­ry na nie­go od rana do nocy w kan­ce­la­ryi na­gde­rał. A Na­ssal­ski, jak mruk, pi­sał tyl­ko i pił, pił i pi­sał, ale rękę miał pięk­ną i za­wsze jed­na­ką, choć­by się na no­gach utrzy­mać nie mógł; pił zaś na umór, jak utrzy­my­wał, z de­spe­ra­cyi od owe­go gde­ra­nia.

Całą fa­bry­ką suk­na i fo­lu­sza­mi, któ­re po­ło­żo­ne były nad

Bu­giem nie­da­le­ko Pla­cen­cyi, jako też za­ku­py­wa­niem weł­ny i wszyst­kiem w ogó­le, co się tego wy­dzia­łu ty­czy­ło, zaj­mo­wał się ksiądz Am­bro­ży, Ber­nar­dyn, jako z tym prze­my­słem obe­zna­ny, przy­by­ły z Wiel­ko­pol­ski, co był wpierw ka­pe­la­nem w Koź­mi­nie, do­brach JO. Księ­cia Pio­tra Sa­pie­hy, Wo­je­wo­dy Smo­leń­skie­go. Wo­je­wo­da umarł w roku 1771, ja­dąc do Ge­ne­ral­no­ści, cza­su kon­fe­de­ra­cyi Bar­skiej, do Cie­szy­na; a lubo i tu była nie­ja­ka luk­ta z księż­ną wdo­wą, bez­dziet­ną, Suł­kow­ską z domu, Koź­min wsze­la­ko prze­szedł w po­sia­da­nie ks. Ne­sto­ra i z tam­tąd więc ka­pe­lan do dóbr Ko­deń­skich przy­był. A był ów ksiądz Am­bro­ży człek żwa­wy i czyn­ny, bo i służ­by Bo­żej nie za­nie­dby­wał, i fa­bry­ki pil­no­wał su­mien­nie, na któ­rej się też znał do­sko­na­le; tyl­ko no­win po­li­tycz­nych tak był cie­ka­wym, że się za nie­mi całe ży­cie uga­niał i kogo zła­pał tyl­ko, już brał na spyt­ki; z naj­mniej­szej zaś rze­czy wy­cią­gał wnio­ski ta­kie o ja­kich się ni­ko­mu ani śni­ło na­wet. Z Wiel­ko­pol­ski rów­nież przy­był i nad­zor­ca fa­bry­ki, pod za­wia­dy­wa­niem głów­nem księ­dza Am­bro­że­go bę­dą­cej, JMPan Su­miń­ski. Ten był czło­wie­kiem cale no­we­go za­kro­ju: przy­sad­ko­wa­ty i bar­czy­sty, twa­rzy kwa­dra­to­wej, wy­go­lo­ny do czy­sta, no­sił się, jak to mó­wią, z kiep­ska po wę­gier­sku, bo ni to po pol­sku, ni po nie­miec­ku; może i nie głu­pi, ale człek był po­nu­ry i zło­śli­wy, mier­ził się wszyst­kiem, co daw­nym oby­cza­jem trą­ci­ło, wy­szy­dzał to albo ga­nił i no­wo­stek się chwy­tał, co u nas na Li­twie wca­le nie po­pła­ca, wszy­scy też od nie­go, jak­by był za­po­wie­trzo­nym stro­ni­li.

Byli wresz­cie na­ów­czas na Ko­deń­skim dwo­rze JMPa­no­wie Jan Na­rbutt i Igna­cy Nie­le­piec, lu­dzie mło­dzi, dwo­rza­nie, któ­rzy bądź u pana Ko­rey­wy, Ko­mi­sa­rza, u Mar­szał­ka Ko­ryc­kie­go, lub u sa­mej księż­nej za­trud­nia­li się ko­re­spon­den­cya, bądź – to w róż­nych waż­niej­szych a za­ufa­nia po­trze­bu­ją­cych spra­wach jeź­dzi­li, albo na ze­bra­niach więk­szych asy­sto­wa­li, jako po­wszech­ny wy­ma­gał oby­czaj.

JMPan Na­rbutt na­wet niby jako ko­li­gat ba­wił na Ko­den­skim dwo­rze; ta bo­wiem ro­dzi­na Osty­ków Na­rbut­tów, lubo na for­tu­nie pod­upa­dła nie­co, cie­szy się wsze­la­ko i pre­ce­den­cyą wy­so­ką, i wie­lu krwi związ­ka­mi z naj­moż­niej­sze­mi na Li­twie do­ma­mi, a szcze­gól­niej ksią­żąt Ra­dzi­wił­łów, z któ­ry­mi nie­tyl­ko że ja­ko­by je­den ród sta­no­wi i te­goż sa­me­go her­bu uży­wa, ale nad­to i kil­ka­krot­ne­mi mał­żeń­stwa­mi z nimi jest po­łą­czo­ną. Co zaś do JMPa­na Nie­lep­ca, był też, jak mó­wio­no, słusz­nej pro­we­nien­cyi, a na­wet z ro­dzi­ną Po­nia­tow­skich spo­krew­nio­ny; tego na dwo­rze księż­nej umie­ścił był nie­zbyt daw­no Het­man Xa­we­ry Bra­nic­ki, z oj­cem bo­wiem Nie­lep­ca ba­wi­li się nie­gdyś ra­zem wo­jacz­ką, cza­su Sied­mio­let­niej Woj­ny, przy Ks. Ka­ro­lu Kur­landz­kim, synu Kró­la Au­gu­sta [II-go. Ci dwaj ka­wa­le­ro­wie żyli z sobą w do­brej przy­jaź­ni i za­ży­ło­ści wiel­kiej, lubo cale róż­nych byli tem­pe­ra­men­tów: bo Na­rbutt mały, żwa­wy a we­so­ły, do wy­pi­tej był i do wy­bi­tej, a Nie­le­piec, słusz­ny i uro­dzi­wy, wiel­kie­go praw­da był ani­mu­szu mło­dzian, wię­cej wsze­la­ko mil­czą­cy, niż mów­ny, do hu­lan­ki nie sko­ry i zgo­ła pra­wie nad wiek po­waż­ny. Ten jed­nak cha­rak­ter jego tem się łac­no tłó­ma­czył, że był sie­ro­tą bez ojca i mat­ki; a ta­kim kre­scy­ty­wa" na świe­cie nie ła­twa, i lu­boć to mówi ru­siń­skie przy­sło­wie: nad sy­ro­to­ju Boh g ka­ty­to­ju, ale i na tę ka­le­tę do­brze też so­bie za­słu­żyć po­trze­ba. Miał JMPan Nie­le­piec wsze­la­ko i oj­co­wi­zny ka­wa­łek gdzieś na Po­le­siu, fol­wark Siel­ni­cą zwa­ny, ale nie wiel­ka to pono była sub­stan­cya"; więc za wy­so­ką pro­mo­cyą het­ma­na po­szedł w świat, aby wła­sną pra­cą do­ra­biać się chle­ba. Pro – łek­cya osób tak do­stoj­nych, jak het­man, ksią­żę Ne­stor, ge­ne­rał ar­ty­le­ryi, albo sama księż­na, ro­ko­wa­ła mu nie płon­ną na­dzie­ję lep­sze­go losu. Bo na owe cza­sy i naj­za­moż­niej­szych ro­dzin sy­no­wie po­cząt­ko­wa­li po dwo­rach ma­gnac­kich, gdyż to była szko­ła ży­cia i świa­ta, oraz je­dy­na dro­ga do naj­wyż­szych na­wet w kra­ju do­sto­jeństw.

Chcąc dać nie­ja­kie wy­obra­że­nie o ów­cze­snym dwo­rze Ko­deń­skim, po­mi­nąw­szy wie­le osób mniej­sze­go zna­cze­nia, mu­si­my wsze­la­ko wspo­mnieć jesz­cze i o sta­rym Opo­czyń­skim, mur­gra­bim zam­ku, oraz o Ve­ran­dzie, ka­mer­dy­ne­rze, księ­cia Ne­sto­ra. Z Opo­czyń­skie­go każ­dy niby so­bie tro­chę dwo­ro­wał, a lu­bi­li go wszy­scy i ce­ni­li za po­czci­wość wiel­ką. Słu­żył on nie­gdyś w kon­fe­de­ra­cyi bar­skiej ry­cer­sko, gdzie też od kon­tu­zyi nie­co na słu­chu szwan­ko­wał: o owych też cza­sach i o służ­bie swej naj­przód pod Bie­żyń­skim, a póź­niej pod księ­ciem Ka­je­ta­nem Sa­pie­hą, mar­szał­kiem kon­fe­de­ra­cyi płoc­kiej, co pod Lanc­ko­ro­ną zgi­nął w 1771 roku, sta­ry naj­bar­dziej opo­wia­dać lu­bił. Mały był, krę­py i bar­czy­sty ogrom­nie, na twa­rzy brzyd­ki ha­nieb­nie, a wsze­la­ko z oczu jego i owej twa­rzy po­czci­wa prze­glą­da­ła du­sza. Ga­du­ła był nie­po­ha­mo­wa­ny i byle go sło­wem za­cze­pić, to już on sam ga­dał, ga­dał i ga­dał, i py­tał za cie­bie i od­po­wia­dał; po­sze­dłeś wresz­cie i wró­ci­łeś, a on sam do sie­bie jesz­cze coś roz­pra­wiał i pod no­sem mru­czał, co trzy sło­wa pa­nie tego" po­wta­rza­jąc. A cią­gle coś dłu­bał, czy­ścił, ła­tał, ostrzył czy re­pe­ro­wał; ostrze­nie wsze­la­ko brzy­tew lub no­ży­ków było jego naj­upo­do­bań­szem za­ję­ciem. Miał przy tem za­wsze w kie­sze­ni – wid­no z żoł­nier­skich cza­sów za­cho­wa­nym oby­cza­jem – ka­wa­łek ra­zo­we­go chle­ba, któ­ry po kru­szy­nie ła­miąc, nie­ustan­nie prze­żu­wał, i z tem prze­żu­wa­niem gęba mu się nig­dy od roz­mo­wy nie za­my­ka­ła, –

jak z kim, chwa­ła Bogu, jak nie, to sam do sie­bie; wresz­cie jak nie ga­dał, to pół­gło­sem kle­pał so­bie pa­cie­rze, na ten raz już bez chle­ba w ustach, co za pew­ną mor­ty­fi­ka­cyę mu­siał so­bie bez wąt­pie­nia po­czy­ty­wać.

Ve­rand, a ra­czej mon­sieur Ve­rand, był to zno­wu słu­ga cale in­ne­go ga­tun­ku, lubo miał się po tro­sze za pana. Przy­wiózł go był z Pa­ry­ża ksią­żę ge­ne­rał dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nim, a że to już było od owe­go cza­su rów­nież lat prze­szło dwa­dzie­ścia ubie­gło, pan Ve­rand więc pięć­dzie­siąt­ki do­cho­dził; osa­dził go zaś ksią­żę w Kod­niu dla­te­go, że się był oże­nił i to z pro­stą dziew­ką, Ru­sin­ką, o któ­rej mó­wio­no, że nie umie­jąc par­le­fran­se, nie rzad­ko mu ar­gu­men­ta swo­je cięż­ką ręką na fran­cuz­kiej fi­zy­ogno­mii wy­pi­sy­wa­ła. Ale ksią­żę go lu­bił za­wsze i zro­bił go swo­im niby mar­szał­kiem dwo­ru; to mar­szał­kow­stwo jed­nak ogra­ni­cza­ło się tyl­ko do gar­de­ro­by i kre­den­su księ­cia. Znał Ve­rand pana swe­go do­sko­na­le i wszel­kie se­kre­ta jego, zwłasz­cza za­ku­li­so­we, po­sia­dał, a prze­to i kon­fi­den­cyę miał wiel­ką; pa­plał już i po pol­sku jak pa­pu­ga, ale go­rzej może od sa­me­go Raj­me­ra, ko­deń­skie­go dok­to­ra, alias cy­ru­li­ka, że boki zry­wać było trze­ba, jak we dwóch, ze­szedł­szy się, roz­ma­wia­li po pol­sku; bo ani Nie­miec po fran­cuz­ku, ani Fran­cuz po nie­miec­ku nie umiał. Ale gdy cho­dzi­ło o nasz kraj, to Raj­mer przy­najm­niej nie mó­wił nic złe­go, a pan Ve­rand klął całą Pol­skę od czci i wia­ry, choć się na na­szym chle­bie zbo­ga­cił, a za ła­ską księ­cia, kie­dy łap­ser­da­kiem wy­szedł ze swe­go sław­ne­go Pa­ry­ża, tu w na­szym Kod­niu tak po­rósł w pie­rze, iż za­rę­czyć trud­no, czy wnu­ki jego dzi­siaj ka­re­ta­mi nie jeż­dżą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: