- W empik go
Tragedia lisa - ebook
Tragedia lisa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 255 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LWÓW
WYDAWNICTWO „KULTURA I SZTUKA”
SKŁADY GŁÓWNE: LWÓW – KSIĘGARNIA AKADEMICKA WARSZAWA – E. WENDE I SPÓŁKA NEW-YORK – POLISH BOOK IMPORTING CO. INC.
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE.
TRAGEDJA LISA.
Z cyklu „Od lisa do sroki”. I.
Był wieczór wiosenny, chłodnawy wieczór marcowy, nie różniący się niczem od innych. Szybował księżyc w pełni, ostry pociągał wiaterek i strasząc przymrozkiem młodziutkie pączków zawiązki, trzymał je jakby w gumowem więzieniu.
Był to więc wieczór jak inne – ale nie dla lisa.
Zapadała ta zapora szarawa, co zdążywszy już krepą cienistą otulić doliny, spieszyła teraz ku wierzchołkom drzew. O tej właśnie porze ruszają z lasu zwierzęta.
Ale on, lis, pozornie był dziś obojętny na owo życie, co się budziło ośmielone zmierzchem, on, od rana wkopany w jamę na skale Moraies, a to przed pościgiem zażartego kłusownika Lisee'go i co gorzej, przed psem Mi-raut, który za nim węszył trop w trop.
I nie wychodził, ale nie przez brak wiary w powodzenie wyprawy między chrósty; bo lis dobrze wie, że tchórzliwy zając w czas pełni miesiąca, a dużego wiatru, lękając się światła i chrzęstu suchych liści, zaledwie późną nocą wyrusza z kotliny. Nie wstrzymywał go również trzask konarów, miotanych wichurą; on, stary wyga, ma dość wprawny słuch, ażeby leśne od ludzkich rozróżnić hałasy. A i strudzenie nie mogło usprawiedliwiać tak długiej jego zadumy, czy bezczynności; wszak odpoczywał dzień cały, najprzód jak trup rozciągnięty, dysząc a sapiąc po karkołomnej przed wrogiem ucieczce; potem zwinął się w kłębek i między tylne stawki schronił czarny nos, uznając dlań to zacisze za najwygodniejsze. Jeżeli więc po takim dniu nie ruszał się z nory, to tylko dlatego, że był przez kłusownika i psa oblężony.
Teraz, ze sterczącemi uszkami siedzi na udach, przymrużył ślepia i nieomal zastygł w tej heraldycznej postawie*), pragnąc tak powiązać w swym lisim mózgu zgodnie z potężną logiką instynktu wszystkie wrażenia chwili, ażeby go one podtrzymywały w jamie, w której, dzięki szczelinie skały uzyskał gościnność.
Bo to nie codzienna jego siedziba, ta jama; to niby jakiś szczyt wieży, gdzie tylko ktoś oblężony, już w naj-większem niebezpieczeństwie szuka ostatniego ratunku.
Tego dnia, o świcie, lisisko zasnęło w gąszczyku cierni, w temsamem miejscu, gdzie zdybawszy zajączka, co ściągał już do kotliny, mistrzowskim ciosem zębów zgruchotał mu pacierz, poczem pożarł całego, prócz skóry i futra.
I śnił rozkosznie, kiedy naraz janczarek na szyi psa Mirauta brutalnie wyrwał go ze słodkiego spoczynku, kołysanego wiosennem słońcem i błogiem trawieniem.
A ze wszystkich psów w okolicy, jakie niepokoiły go często rankami lub po rosie jesiennej, żaden nie był tak niebezpieczny, bo tak bardzo zaciekły, jak Miraut.
*) Vid… herb „Lis”. Przyp, tłum.
Nauczony ciężkiem doświadczeniem, lis wiedział, że z nim fortel nie prowadzi do celu. Więc z chwilą kiedy usłyszał jego szczekanie, lub ten przeklęty dzwoneczek, wnet zmiatał co sił prosto przed siebie i dla zmylenia pogoni, wbrew zwyczajowi, zataczał ogromny krąg, kluczył jak zając pod rogach, a potem, wróciwszy do skały Moraies, strącał szybko kamyki leżące blizko otworu jamy, pewny, że tym manewrem zaciera ślady wrogowi.
Natem polegała jego najnowsza taktyka, która dotychczas nie zawodząc go nigdy i dziś nie zawiodła.
Mimo to, lis był bardzo niespokojny, bo zdawało mu się, że na kilkadziesiąt skoków za sobą dostrzegł ukrytą poza pniem drzewa postać myśliwca Lisee'go, zwierzchnika psa Miraut.
znał go dobrze. Ale tym razem nie drżał na huk wystrzału, towarzyszący zwykle spotkaniu dwóch nieprzyjaciół, nie słyszał przeraźliwego świstu kulek ołowianych, tych kulek, co pomimo szuby zimowej, kąsają boleśniej i głębiej niż zwykłe kolce cierniowe.
Więc niepokoił się, choć niezupełnie pewny, ale ta niepewność właśnie rodziła w nim trwogę, budząc zachowawczy instynkt, który na myśl o okropnem położeniu, nie pozwalał mu ani na krok wytknąć nosa z jamy.
Wciśnięty głęboko w skałę, zauważył jakiś szelest podejrzany, który, co prawda, łatwo mogły sprawić staczające się ostatnie kamyki, przed chwilą poruszone jego stawkami; lecz to przypuszczenie obalił wnet dziwny łoskot, jakiego lis dotychczas nie słyszał.
I węszył zasadzkę, czując się więźniem Lisee'go.
II.
Zdawałoby się, że Iis istotnie zastygł w tej apatycznej postawie sfinksa, ale przeczyły temu jego stawki i koniuszki uszów, drżące na ów hałas coraz groźniejszy, przeczyły błyski źrenic podłużnych, migając nerwowo z pod powiek przywartych.
Bo też on nie zastygł, on czuwał. Takie rozmyślanie starego włóczęgi trwało całą noc. Co prawda, nie pilno mu było wychodzić. Jego brzuch, zresztą przywykły do postów częstych i długich, dzisiaj od rana rzetelnie wyładowany kosztem smacznego zajączka, już sam przez się nakłaniał do wygodnej siesty, a tembardziej w warunkach, w jakich byłoby lekkomyślnością porzucać schronisko, które mu nie w jednem już niebezpieczeństwie dawało ratunek.
Noc, to dla lisa sprzymierzeniec zawsze pożądany, ale dziś właśnie miał on powody nie dowierzać ciemności i ciszy. I oczekiwał świtu w nadziei, że się sytuacya wyjaśni; albo potwierdzą się jego podejrzenia, albo okażą płonnemi, przywracając mu wolność.
Godziny biegły. Jasne światło księżyca rysowało na ciemnem tle nieba jeszcze ciemniejsze drzew konary, których gałązki prawie niedostrzegalne, świeżymi pączkami gęsto obsiane, zdawały się zwisać nad lasem, jakby mgła przejrzysta.
Długie rzędy kupek chrustu, wyrąbanego po ruszeniu soków przez drwali, ustawione równolegle, rzekłbyś, boleją nad swymi pędami, zamierającymi tak młodo.
Kosy, które od świtu zawodziły wesołe piosenki, już dawno zamilkły, jedynie szum wiatru pociągał zwolna i wstrząsał gałęzi do czasu huka – nic puszczyka. Ziemia dyszała nieokreśloną, przenikliwą wonią wiosenną, a z nią się leśne łączyły zapachy.
Z brzaskiem dnia pojawił się Lisee z Mirautem na przedzie. Więzień usłyszał ponad otworem jamy węszenie psa i przekleństwa kłusownika, którego gniewała cierpliwość i znana mu dobrze wytrwałość lisów, a gniewała z łakomstwa na srebrzyste futro, jakie już widział złupione z ofiary.
Ale lisisko, oblizując czerwonym ozorkiem nos spiczasty starego spryciarza, winszował sobie, że nic mu na teraz nie grozi i jął obmyślać, jakby się tu wymknąć wrogowi.
A sposobów było dwa: albo uciec, albo śmiało wyzwać głód i znużyć zawziętość oblegającego, który uwierzywszy w istotną jego ucieczkę, możeby poniechał zasadzki.
Ten drugi sposób, to ostateczność, więc lis zdecydował się na pierwszy.
Ale jak uciec, skoro zasadzka broni wyjścia z nory? Tedy pazurami i nosem badał trwożliwie ściany więzienia. I oto wynik smutny: skała przed nim, skała ponad nim, skała na prawo i lewo; daremna pokusa! Lecz pod nim. w ziemi czarniawej… lgną nieco pazury. Czyżby tu było zbawienie? I odważnie, a z zaciekłością roz-paczną wnet zabrał się do kopania tej miękkiej ziemi.
Do schyłku dnia wykopał już norę na dobrą stopę głęboką, objętości lisiego korpusu, kiedy nagle jego pazury strudzone zgrzytnęły na czemś twardem… Opoka!… Kopał obok… tu także opoka! Lecz drapał dalej, drapał całą noc, ufny, że jednak zbawienie wydrapie.
Ale krzywizna podłogi w gruncie, wznosząc się nieznacznie, doprowadziła go do wylotu nory. Zacietrzewiony lis nic spostrzegł się i drapał, drapał zawzięcie.
Drapał trzy dni i trzy noce, kąsając ziemię z taką wściekłością, że mu się piana z pyska toczyła; zdarł na nic pazury, powyszczerbiał szpilki, pokaleczył nos, aż całą ziemię zrył w grocie.
Niestety, opoka nie miała litości! Biedny więzień, zgłodniały, zgorączkowany widokiem ziemi zburzonej dokoła, po walce, która wyczerpała mu siły doszczętnie, padł jak nieżywy i spał dwanaście godzin snem ołowianym.
III.
Gwałtowne hurkotanie w brzuchu, pustym od tak dawna, zbudziło lisa w jamie, ponurej swym bezładem. Szczery świt uśmiechał się do szarej opoki; pączki drzew rozwinęły się już bogato; przeróżne tony zieleni zachęcały do życia pod słońcem, a koncert kosów i drozdów wygrywał światu symfonię wolności.
Wszystko to nie mogło nie drażnić okropnie uszów niewolnika. I straszna rzeczywistość szarpnęła mózg lisa, jak jego szpilki ostre szarpią wnętrzności zająca. Ale coż pocznie! Więc kucnął zrezygnowany, jak mogł najwygodniej i głodny marzył i czekał.
A tam, na zewnątrz, wśród cudnej dokoła harmonji, jakby urągającej jego strasznej doli – zakładano wnyki.
Był to właściwie zwyczajny samotrzask, ulepszony przez Lisee'go, a polegający na dwóch drągach, jak słupy szafotu i na belce dębowej, umieszczonej w poprzek u góry. Belka, ostro ścięta z boku, za wejściem nieostrożnego intruza między te fatalne drągi, spadające za pomocą odpowiedniego mechanizmu, jak nóż gilotyny, przetrącała mu krzyże śmiertelnie.
W pobliżu takiego to rusztowania mózg lisa, podniecony głodem, wskrzesał rozkoszne wspomnienia najprzód smacznych kęsów łatwo ułowionych, więc istnych uczt ze świeżego mięsa i ciepłej jeszcze krwi, a choćby padliny, a potem skromniejsze, w czas zimy, jak kretów zdechłych na łąkach, a wreszcie przemarzłych jagód po bezlistnych krzakach, albo bliżej wiosny, leśnych jabłek kwaśnych, nadgniłych pod śniegiem,
Ileż się to zjadło zajęcy zdobytych po rowach lub na dróżkach polnych, a ile młodych zajączków w lucernie albo w koniczynie! To znów kuropatwy, gdy siedzą na jajach, a te jajeczka, coż to za frykasy! A kury, porwane śmiało tuż pod folwarkiem, w oczach psiej straży i pod grozą strzałów czujnego dzierżawcy!
Z biegiem jednostajnych godzin, coraz gwałtowniejsze kurcze żołądka wzmagały okropne lisa cierpienie.
Więc wyciągnął się stoicznie i żeby stłumić głośne molesty brzucha, przywarł nim całym do ziemi. W takiej pozycji, chcąc strapione myśli odwrócić od okrutnej chwili, przywoływał na pamięć dawniejsze niebezpieczeństwa, z jakich bez szwanku wychodził: ucieczki wśród śrócin gwiżdżących złowrogo, mistrzowskie klucze dla zmylenia tropu ogarom, gałki strychniny, zdradziecko nęcące głodnego. Ale na ekranie jego wiernej pamięci, ze wszystkich opałów przeżytych, najwyraźniej odbiła się teraz pewna noc zimowa, odbiła się z najdrobniejszymi szczegółami i z dokładnością straszliwą.
„Oio ziemia biała dokoła, a i drzewa białe. Na czystem niebie wyiskrzone gwiazdy rozlewają jasność zimną, niewyraźną… Zające nie wyszły z kotlin, kuropatwy schroniły się po pod wioski, krety śpię twardo po najgłębszych zaułkach swych korytarzy podziemnych; w parowie, na cierniach, ni jednej tarnki przemarzłej, nigdzie jabłka dzikiego pod leśną jabłonią. Nic i nic, tylko ta miękka białość, iskrząca się blaskiem krystalicznych gwiazdek, od których mróz wdziera się aż do skóry, pomimo gęstego futerka.
W oddali wioska spoczywa, jakby pod puklerzem wyniosłej dzwonnicy o dachu blaszanym.
On skrada się w tym kierunku, zrazu krążąc rozważnie, potem, party nadzieją możliwej zdobyczy, już prosto, śmiało zbliża się do cełu.
Tu spokój, cisza… Jedynie zegar na szczycie dzwonnicy, swym cienkim głosem jak od niechcenia kwadranse dzwoni, tam wół się zbudzi i brzęknie łańcuchem…
Naraz, nos jego czuje wyraźną, mocną woń ścierwa: zapewne gdzieś zdechłe bydlę leży opuszczone i gnijąc, łechce rozkosznie węch wygłodzonego.
Więc idzie ostrożnie, skrada się cichutko przez cienie parkanu, aż przystanął o kilka kroków od miejsca, gdzie przeczuwa ciemną masę, leżącą na śniegu dziewiczej białości.
W domu na wprost – głucho, w oknie śladu światła. Dowód, że tam śpią, lub niema nikogo. Lecz on jest podejrzliwy. I wnet posłuszny logice instynktu, w bok szybko uskakuje, mijając padlinę, a jednocześnie bystro zerka w okno. Ktoś inny nicby nie dostrzegł; ale przenikliwy wzrok wytrawnego dzikusa pochwycił za szybą jakiś słaby różowawy odblask. I to mu wystarcza, już rozumie wszystko.
Wszak nad przynętą czatować może ktoś uzbrojony, gotowy do strzału. Ale czatuje daremnie. Bo teraz lis jest pewny, że zatem oknem milczącem ukrywa się wróg, morderca jego rodu. Zagasił lampę, aby upozorować sen „ ale zapomniał przymknąć drzwiczki od pieca, skąd światło, choć słabe, zdradza podły podstęp. A lis nie rzadka słyszał huk po nocach i teraz rozumie cel tego czuwania. Któż wie, ilu innych, mniej przezornych, przypłaciło życiem takie nieostrożne zbliżenie się na zabójczy strzał. I oto według lisa temat do dramatu: Człowiek siedzi sobie w domu dobrze najedzony i marnie spekuluje na zwierzęcej nędzy, ażeby w danej chwili, przy protekcji nocy, strzelać ofiary przez przymknięte okno.
Tak giną jego leśni bracia, którzy nieopatrznie zbliżali się do wsi, aby już stamtąd nie wrócić.
Po tych refleksjach lis swoim drobnym, zawsze skrytym krokiem, zawraca do lasu, aż tu, o radości! pod parkanem, w księżycowym blasku, spostrzega wyraźną sylwetkę kociego plemienia. O, jakże mu zaostrzają apetyt fosforyczne ślepia tego myszobójcy! I potężnym susem rzuca się ku niemu.
Kot wie, że ma pazury dość groźne, aby psa odstraszyć, lecz one go nie obronią przed napaścią starego leśnika; wie również, że i uciekać nic mu nie pomoże… Ale oto jabłoń tuż przed nim! Więc co sił pnia dopada i już, już w korę zapuszcza pazury, kiedy go za kark chwytają kłańce wroga, upojonego przygodną zdobyczą. I głusza nocna hen niesie rozdzierający, nieszczęsny wrzask przedśmiertny, któremu psy we wsi na progu bud swoich wtórują wyciem żałosnem".
I wiele innych błogich lub straszliwych wspomnień majaczyło się lisowi po głowie, podczas, kiedy godziny, ba, nawet dni długie, wlokły się w nieskończoność.
Aż wreszcie myśli poczęły mu się plątać, stwarzając w lisim łbie chaotyczny bezład: z rozkosznem wspomnieniem jakiejś bachanalji zlewała się w jeden obraz zmora przerażenia, widział, jak go otoczyły dokoła zające, jak wszystkie uzbrojone w strzelby prażyły go ołowiem tak gesto, że skórę miał jak rzeszoto i same strzępy z futerka. Ale żył, tylko trawiła go okropna gorączka; zwykle zimny, spiczasty nos czarny, teraz żarem pała, ślepia mu poczerwieniały, robi bokami, długi ozór wywiesił jak szmatę wilgotną, a z niego, niby z ważkiej rynny, od czasn do czasu ścieka kropla potu, którą skwapliwie oblizuje, pie-kielnem trawiony pragnieniem.
Czas upływał. Lis ciągle wietrzył zasadzkę, a szukając sposobu, jakby się od niej uwolnić, usiłował zrozumieć, na czem polega właściwe niebezpieczeństwo. Ale drapieżnik nie zna się na ludzkiej mechanice, więc wobec jej dręczącej go tajemniczości, z dwojga ztego, woli głód cierpieć w bezpiecznej kryjówce.
Jednego ranka już się ucieszył nadzieją swobody; Lisee przyszedł, pozostał chwilę i coś poruszył. Ale odchodząc tak zaklął, że to lisowi rozwiało złudzenie. Klął zatem groził, a więc zapewne tylko oglądał aparat.
Od tej pory kłusownik powracał codziennie o świcie i klął codziennie, że nie widzi końca.
A nieszczęśliwym więźniem coraz większa targała gorączka. To leżał rozciągnięty i dyszał zziajany, to znów się zrywał i krążył dokoła, spodziewając się znaleźć wyjście, którego nie było.
Na horyzont wdzierał się księżyc w półkolu, księżyc na ostatniej kwadrze, księżyc czerwony. Byłażby to ćwiartka ociekłego krwią mięsa, którą mu okrutna potęga na urągowisko pokazuje w chmurach? I nie poruszając się, lis obrócił wynędzniałą mordkę i w księżyc zamglo-nemi spoglądał oczami…
Jak pierwszego wieczora niewoli, róg wiatru dął potężnie wśród gąszczów zieleni. A jemu się zdawało, że to stu ogarów granie, co gubiąc trop za nim, to się oddalą, to zbliża, naprzemian. A może to szum potoku? Więc, aby pożerające ugasić pragnienie, obracał się dokoła samego siebie, szukając wody, tej krynicznej wody, któraby mogł pochłaniać, pochłaniać bez miary…
Brzask jednego dnia poczynał zwolna rozlewać swą mleczną jasność po nad sąsiednimi lasami. – Trzeba z tem skończyć!
Zdecydował się lis nagle i nie spojrzawszy za siebie, resztkami energji wychudłe zebrał stawki, wraz się odsądził i chlusnął na losy nieodgadnione!…
IV.
Tego dnia, jak poprzednich, kłusownik szybko, choć z trudem, wdrapywał się ścieżyną pod stromą górę, odciskając na niej gwoździe swoich ciężkich butów. Spieszył do lisiej jamy.
Miraut, jak na psa dobrze ułożonego przystało, poprzedzał pana o kilka kroków. Nie przekraczał on nigdy na takich wyprawach pewnej odległości, uświęconej zwyczajem i wzajemną zgodą. Ale dziś Lisee musiał częstem poświstywaniem przypominać swemu wspólnikowi ich dawne układy.
Z trąbą pod wiatr i jak drut wyprostowanym ogonem, Miraut z daleka już węszył zdobycz, na co tamten ręce kościste zacierał z radości, zdążając do nory. Pies,
który wyprzedził go znacznie, rozkraczył się tu na czterech łapach, jak wryty, wyciągnął pysk, wzrok utkwił przed siebie i w takiej postawie, ze sterczącym ogonem, wstrzymywał skok, czekając nadejścia i komendy mistrza.
Pod ciężarem opadłej belki dębowej, lis wycieńczony, jakby obskubany, leżał na prawym boku, ujęty z tyłu za udo. Belka, spadając nieco ukośnie, oszczędziła zbiegowi ciosu w same krzyże, co mu na teraz ocaliło życie. Ale był omdlały, bez zmysłów. Jakaś kleista ciecz biaława sączyła mu się z nozdrzy, ślepia przymknięte krwią zaszły.
I leżał tak już z kwadrans, kiedy nadszedł kłusownik. Zły i wzgardliwy uśmiech zwycięzcy mówił teraz, że jego tryumf djablo maleje wobec realnej wartości zwyciężonego. Skórka na nic, zresztą szanujący się hycel wstydziłby się obielać tak obrzydliwą padlinę.
Ale wtem Lisee, przyglądając się trupowi swojej ofiary, dostrzegł, że ten jeszcze zipie, że drgają mu stawki. Więc żyje lisiura.
I nagle przyszła chłopu do głowy dzika myśl zemsty i uciechy zarazem.
Zdjąwszy obróżkę z psa, założył ją na szyję lisowi, potem wydobył z kieszeni spodni kawałki sznurka, z nich na poczekaniu zrobił kaganiec i naciągnął go na nos starego szkodnika. Teraz chustką związał mu tylne łapy, samotrzask przeniósł i ustawił w poblizkim gąszczu i nareszcie, wróciwszy do lisa, porwał go za nogi, zarzucił sobie na ramię i szybkim acz ciężkim krokiem puścił się do wsi z powrotem.
Miraut szedł z tyłu, krok w krok, zadzierając raz po raz łeb ku zwisłej lisiej mordce, bujającej pod pachą szkaradnego człowieka.
Rytmiczność chodu Lisee'go, słoneczne ciepło i balsamiczne powietrze pięknego poranku wiosny, wszystko to ocuciło lisa.
O, jak błogiej ulgi, tak słodkiej lekkości doznawał teraz na wspomnienie okrutnej męczarni pod miażdżącą belką! A ta rozkosz oddychania pełnemi płucami, ta rozkosz przypominająca mu jego włóczęgi samopas po lesie!
I chociaż na pół zdrętwiały, chociaż o świadomości zamglonej, radował się tym pogodnym dniem jasnym, tem słońcem, co pnie się na niebo.
A w miarę, jak przychodził do siebie, błogie uczucia ustępowały miejsca innym, bolesnym. Wszak stawki miał skrępowane i szyję zdławioną; a i łeb, wisząc na opak, ciężył mu okropnie; nareszcie te obce mu wonie rodu ludzkiego i psiego, co go tak ogarniają brutalnie! O, straszna rzeczywistości! I wytrzeszczył gorączką pałające ślepia i widział wszystko: widział kłusownika, który go dławi twardemi rękami, widział tuż psa ze łbem spuszczonym, o wrogiem spojrzeniu. Opodal wioska, dobrze mu znana. Ileż tam groźnych zasadzek, ilu nieprzyjaciół!
Więc nagle wyprężył muskuły i szarpnął się rozpaczliwie; a nuż się zerwie i zemknie do lasu! Ale człowiek pilnował. Jeszcze mocniej zacisnął pięści i zgniótł mu łapy, jak w kleszczach. A i Miraut warknął czasem na dowód nieubłaganej czujności.
I wśród tych męczarni lis zapomniał o głodzie i o pragnieniu. Niebezpieczeństwo wzięło inny obrót, ale stało się blizkie, bo bezpośrednie, a jako takie – groźniejsze. Czyż nie lepiej było zdechnąć z głodu tam w jamie, niż tu być skazanym, któż zgadnie, na jak straszne przedśmiertne katusze?