- W empik go
Trapezologjon - ebook
Trapezologjon - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 263 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czuła się w obowiązku Ameryka czemkolwiek wywdzięczyć staruszce Europie za troskliwość z jaką ją ona wyposażyła na nowe gospodarstwo, i jak to czasem wnuczki przynoszą babuni nadgryzioną gruszkę, lub obłamany sucharek, z uśmiechem zadowolnienia, przysłała nam, – a ba! zgadujcie kochani czytelnicy!! zgadujcie: nie mówie ani o wyrobach z Kauczuku, ani o gutta perce, ani o olbrzymich fotografiach, ani o większych konserwach….. tylko o gadających stołach. Nieprawda że podarunek ładny?? Utrzymuje któś tam bardzo uczony, że u Ammiana Marcellina mowa już jest o stołach gadających za czasów Rzymian, ale w Ammianie Marcellinie znajduje się co kto zechce: i stoły amerykańskie daleko za sobą zostawiły rzymskie. Stoły Ammiana była to jakaś lichota, coś z rózeg i prętów sklejonego, a ów miljony kosztujący stół z drzewa cytrynowego, któren jak grzech wyrzucano na oczy Cyceronowi, pewnie gadać nie umiał. Za naszych zaś czasów, wszelki stół i stołowe nogi gadają, rozumniej nawet daleko od tych których mowa zdała się być dotąd wyłącznym udziałem, i amerykański wynalazek dał życie istotom które go nigdy nie miały. Jeszcze chwila, a jak rozruszawszy się poczną paplać i sprzęty wszelkie i cała nas otaczająca natura… o to dopiero gwar będzie… choć uciekaj.
Wróćmy tymczasem do stołów gadających… Któż nie pamięta tego szału który był opanował nagle stoliki jak stoliki, ale co gorzej ludzi, i tej chwili dziwnej, kiedy, gdzieś się obrócił wszędzie się doświadczenie ze stolikami spotykało. Kręciły cię naprzód stoły, potem kręcili ludzie, aż z tej krętaniny głowy się pozawracały i dziwolągi pleść zaczęto. Widziałem ludzi co nie wierzyli w nic na świecie i poza światem, co się śmieli ze wszystkich świętości, a kłaniali się stołom i rozumowi nóg stołowych. – Niewiem co tu było dziwniejszego czy rozum kawałka drzewa, czy głupstwo człowieka; ale koniec końcem zdaje mi się, że nigdy ludzkość bardziej upokorzoną nie zostałą, nigdy srożej ukaraną za wiek niedowiarstwa i swawoli; nigdy z piersi zbolałej, nie wyrwał się też mimowolnie silniejszy dowód potrzeby wiary i nadziemskiego świata. Niedawno zaprzeczaliśmy exystencji duszy, a przyszło nam uznać duchy i do licha! mieszkające w nogach stołowych!!
O samym fenomenie kręcenia, kręcielstwa, i gawędy, nic nie powiem, wierzę bardzo że człowiek gdy czego zapragnie zrobić, to potrafi: będą mu się kręcić nie tylko stoły, ale światy, będą mu mówić kamienie. Przyjmujemy więc fenomen za istotny, tem chętniej żeśmy go nigdy oczyma własnemi sprawdzić niemogli, prócz zdarzenia które wam właśnie opowiem.
Było to w roku stołowej mańji, (poszukajcie w pamiętnikach miasta Warszawy daty, bo ja jej już nie pamiętam); jechałem o kilkadziesiąt mil z domu gnany gwałtowną potrzebą, dość smutny, stroskany i zaprzątniony, do miasta w którem żywej duszy nie miałem znajomej. Najmilszą w drodze rozrywką, przypatrywać się krajowi który przebywamy i robić zapasy obrazów, zapasy wspomnień na przyszłość; pomimo smutku i zaprzątnienia oparłszy się w głąb po – wozu, śledziłem okiem coraz nowe widoki przesuwające się przed oczyma.
Wołyń nasz prześliczny… dla malarza, rysownika, poety, ile tu wdzięcznych przedmiotów! opromienić je tylko pyłkiem ideału, którego każdy, zapas powinien mieć w sobie, a cuda się z tego urodzą! Z góry nagle rozwija ci się przestrzeń kilkomilowa a po niej rozsiane sioła, laski, rzeki, stawy, aż serce bije do tej panoramy na pozór jednostajnej i monotonnej, a w istocie pełnej rozmaitości i wdzięków niedostrzeionych pospolitemu oku. Spójrzże bliżej siebie, co krok to obrazek niedorównany, tam stary młynek w słomianej czapie, na kulach podparty, wśród wierzb mimo poobciosywania kształtnych jeszcze i naprawujących co popsuł nielitościwy człowiek, owdzie chatka lepiona, sztukowana, dołatywana, z malownitzemi płoty i bramką; dalej kuzienka z dachem porosłym zielenią, i dwór biały w starych lipach u brzegu stawu i karczemka ze swą galerją słupów i mostek jakby go Ruyzdael komponował do swojej wody umyślnie, i gliniasty obryw pokryty powojami i roschodnikiem, i cerkiewka czarna, ozieleniona mchami, z potrzaskanemi gontami na pochyłej kopułce… i… ale kto to policzy. Często stanie za o – brąz cały, jeden wypruchniały pień dębu… otoczony wawiedzią zielska co z niego wyrosło, z obmytemi korzeniami, z wypaloną dziuplą, ze mchami i porostami które się go poczepiały; często kawał kamienia i trochę piasku tworzą ci Calam'owską całość prześlicznego efektu, to natura dopiero, cóż ludzie.., Każdy spotkany niesie ci na plecach dramat, na twarzy powieść, w oku długą historją; zgadujesz te chodzące zagadki i marzysz roskosznie…….
Ale to mile zajęcie próżniacze, dla mnie nagle dnia tego zatrute zostało…
Burza moie być rzeczą niesłychanie wspaniałą, niedorównanie w swoim rodzaju piękną, przecież ja jej wcale nie lubię; a w drodze wolałbym monotonję pogody, niżeli piorun zawieszony nad głowami. – W razie nawet grożącej nawałnicy, jakkolwiek nie mam zwyczaju wstępować po drodze, używam przywileju szlacheckiego i gdzie mi komin zabieleje gotówem zajechać, byle czuć dach nad sobą…
Kiedy tak zatopiony w rozważaniu piękności natury siedzę sobie najspokojniej i dumam o niebieskich migdałach, jak gdyby w czterdziestym roku życia jeszcze o nich marzyć było wolno, nagle blaski słoneczne przyćmiły się, i coś w oddaleniu zahuczało. Oglądam się!… wystawcie sobie państwo przestrach mój i zdumienie gdym ujrzał poza sobą doganiającą mnie chmurę… Inie była to sobie owa wiosenna chmurka która przeleci, zahuczy, zabłyśnie, lunie i poszła dalej, ale nimbus. paskudny nimbus, czarny, siny, płowy, plamisty, którego nie widać było końca… Ciarki po mnie przeszły gdym to straszydło zobaczył, oko w oko się z nim spotkawszy… A to już grzmi na dobre, i niedalej jak o werstę widać siwe smugi deszczu przerzynane wężykowałem i piorunami; a chmura jakby ją kto pędził leci, leci, nabiega na nas na skrzydłach wiatru…
W zbliżaniu się burzy jest coś może straszniejszego nad nią samą… w około jeszcze cisza przerażająca, jakiegoś oczekiwania, przelęknienia, upadku, żaden liść nie zadrży, powietrzem odetchnąć nie można, a na niebiosach… Konie lecą, szaleją, grają, pędzą już, i tylko chwilami świśnie ci wiatr przodowy goniec, w twarz uderzy i poszedł dalej. Czujesi że tui, tuż, ot zerwie się uragan, że to co stoi spokojnie, strzaska się może pod jego ramienia ciężarem… a to przed tą potęgą ani się skryć, ani z nią walczyć!! Radbyś żeby ta chwila zbliżyła się już, przyszła i przeszła, widzisz jak pędzi ku tobie i doczekać jej nie możesz…
Takie było właśnie położenie moje, a najpierwszą myślą, szukać gościnnego dachu, któryby mnie przyjął póki burza nie przeminie; znaleść choćby karczmę, choćby chatkę, ale w koluteńko nie mogłem dopatrzyć żadnej… wsi nie było! Na ostatku pomyślałem o dworze, bo najmniej chętnie zajeżdża się tam, gdzie opłacić się potem nie można, a zawadzać się musi, – i ujrzałem nieopodal od drogi w prawo, ponad trzcinami zarosłym stawkiem, którego drągi brzeg otaczał lasek brzozowy, maleńki dworek z białemi dwoma kominami, ukryły wśród drzew rozłożystych… Nie było ani wsi ani gospody, tylko z jednej strony prosty młynek nad grobelką, z drugiej ów dworek przyczajony wśród krzaków i zarośli. Ale z powierzchowności wnosiłem, że do wielkiego pana nie należał, i kto wie, mógł nawet tylko ekonoma ukrywać, – nie wąchając się, naglony grzmotami, kazałem zwrócić drogą ku niemu,
Jakkolwiek jużem się był zebrał na tę determinacją, a huk oddalonych grzmotów odwagi do popasu na spokojny dworek dodawał, pilnie wszakże poglądałem na wszystko by odgadnąć jaki mnie tu los mógł czekać. Drożyna wiodąca do dworu, była zupełnie zarosła… miało to swoje znaczenie; w ulicy, w dziedzińcu nawet pełno chwastów. płoty porozwalam… oficynka przy domu licha i w ziemię wklękła, ściany jego z tynku poopadały, jeden komin był wyszczerbiony, na dachu stare gąty z niebardzo młodą kłóciły się słomą…, Dojrzałem zbliżywszy się po jednej stronie powybijane szyby zalepione papierem… i ogół tych nieporządków uspokoił mnie trochę, bo woię zajechać zawsze do ubogiego… a tu ubóstwo każdą dziurą wyglądało. Nie jestem wcale panofobem… ale pan jest jak cukierek, doskonały na zakąskę, nic nie wart gdy człowiek głodny. Nie wiem czyby mnie jaka burza potrafiła zapędzić do pałacu… bo służby jaśnie wielmożnych i przedpokojów arystokracji, gorzej się boję niż grzmotów.
Jużem miał odetchnąć zajeżdając przed skromny na dwóch słupkach oparty ganeczek, będąc pewien, ie znajdę pod tą strzechą jakiegoś starego gracjalistę lub ekonoma; gdy pustka dziedzińca, brak na nim ptastwa i naczyń, bielących się płócien, koryt i korytek do napajania trzody, brak sprzętów wiejskie gospodarstwo otaczających, dały mi nieprzyjemnie do myślenia znowu. Gdzieżby to ex-oficjalista lub czynny oficjalista wytrwał bez tych akcessorjów i go – spodarki na własną rękę? Któryżby z nich nie hodował gęsi, kaczek, kur, indyków, koni, bydła, świń, owiec i gołębi korzystając z pośladów, okładów i rozmaitych nie liczących się za nic, zwłaszcza na Wołyniu śmieci stodołowych: A tu ani tego, ani sztuczki płótna na którąby gospodyni naprzędła, ani motków bielących się, ani nic… a nic…
Zagrzmiało ogromnie, wyskoczyłem w ganku i jużem się odwrócił spodziewając ujrzyć przed sobą dziewkę, lub chłopaka w najprostszym stroju złożonym z koszuli i spodni płóciennych, gdy na progu sieni zetknąłem się z olbrzymim hajdukiem… wyobraźcie sobie państwo!! w popielatym surducie… to nic… w butach i szarawarach… to fraszka… w czerwonej kamizelce… bagatel,.. ale z herbowemi guzikami!! Był to drugi piorun… struchlałem na widok pieczystego służalca i ust jużnie umiałem otworzyć… Wtem błysnęło ogromnie szeroko, grad sypnął jak kule i piorun roztrzaskał wierzbę o kilkaset kroków od dworku na grobli przy stawie. Nie było sposobu zawrócić nazad.
– Jest pan w domu? spytałem.
– Pan Podkomorzy? a w domu, rzekł hajduk, i panna Celestyna przyjechała, i pan Henryk jest, i staro jejmość'…
Na te słowa struchlałem łamiąc ręce, ale uherbowany służący drzwi mi otworzył, musiałem wejść… wystawcie sobie państwo położenie moję!…II.
Jużem miał rozpocząć mowę, do której wstęp patetyczny układałem w głowie przez całą szerokość sieni, gdy w pierwszym zaraz pokoju, dziwny widok uderzył oczy moje, i ust nie dał otworzyć…
Dziwny, – bo niespodziewany zupełnie. Pomimo herbowego służalca, nie sądziłem żebym w lichym tym i opuszczonym dworku zastał wykwintniejsze towarzystwo; niemyślałem go też napaść na uczynku niezwykłym i dla mnie zrazu całkiem niezrozumiałym. Tymczasem, oczy moje spotkały obraz osobliwszy, dla którego nawet o burzy zapomnąć było potrzeba.
W pierwszym dość obszernym pokoiku, opuszczonym jak domek cały, z brudną u okna firanką, z chwiejącą się posadzką dość dawno niemytą, z kominkiem niepobielunym na wielkanocne święto, – w pokoju w którym kilka krzeseł ze strzałami w poręczach, kanapa w tymże rodzaju i para konsolek w stylu XVIII-go wieku stały po kątach, cztery osoby siedziały w glębokiem milczeniu, z natężoną uwagą nad stoliczkiem o trzech nogach, nie śmiejąc się ruszyć, tchnąć, podnieść oczów, tak zajęte były, w pierwszej chwili niepojętemi jakiemiś dla mnie czarami. – Nikt nie spojrzał nawet gdym wchodził… nikt głowy nie odwrócił, nikt mnie nie spostrzegł, stanąłem nie wiedząc co począć wielce zaambarasowany… ale ta chwila posłużyła mi do rozpatrzenia się w towarzystwie. Domyśliłem się odrazu, że najstarszy mężczyzna ktory przysiadł na kanapie, musiał być panem podkomorzym; byłto szpakowaty, żylasty, dobrze zbudowany jegomość, w lekkim paltocie, w chustce na szyi zawiązanej à Ia Colin, i którego czuba zadartego do góry, faworytów utrzymanych starannie znać było że się nie pozbył pretensji do młodości, daleko już, daleko na drodze życia zgubionej… Rysy jego twarzy były wyraziste, ale pospolite, czoło wielkie, cera blada, a piętnem charakterystycznem w fizjonomji, zrażenie zarazem i zwierzęcy jakiś wyraz siły. Ubiór kusy, opięty, ale dość staranny, zdaleka dozwalał go wziąć za młokosa; bo się trzymał po żołniersku.
Pani nazwana jejmością, jakiem się domyślił podkomorzyna, dość otyła, białoróżowa i przed laty zapewne piękna, z drobniuchnemi rysami przystojnej i świeżej suberetki, które starzejąc dziwnie na szerokiej twarzy się rozlokowały, z niebieskiemi oczyma; ubrana w białą suknię, wstążki niebieskie jako blondynka, miała wyraz dobroci miękkiej, nieudolnej, obojętnej… Znać było że żyła więcej roślinnym żywotem niżeli duszą i myślą, która w niej spała nieprzebudzona.
Trzecią osobą był pan Henryk, w króciutenieczkim tużureczku elegant, z ogromną szpilką na której rycerz zabijał smoka, wpięty w chustkę jasnego koloru buchasto zawiązaną na szyi, w spodniach w kraty nadzwyczajnych rozmiarów, ze wszystkiemi przyborami lwa odznaczającemu z cygarnicą wyglądającą z kieszeni jednej, z łańcuchem od zegarka wiszącym na brzuchu, z trzciną w gałce oxydowanej i t… d… i t… d. Włosy jego długie, wąs i broda, dawały mu fizjonomję żurnala mód, najgłupszą jaką mieć można, przesadną a pospolitą, bijącą w oczy a niesmaczną…
Nareszcie obok siedziała jeszcze panna Celestyna, jakby to grzecznie powiedzieć?? stara panna! Tak jest, niestety, panna dobrze już nie młoda, chociaż bardzo jeszcze ładna, słusznego wzrostu, giętkiej i dobrze wciętej w pasie postawy, wystrojona z najwytworniejszym gustem i elegancją dobrego tonu. Prześliczne jej orzechowe włosy, gładko uczesane, niczem nie przybrane, spadały na szyję białą jak kość słoniowa, ramiona kształt miały utoczony, spływającą linją schodząc zwolna ku rękom na pół odkrytym zpod szerokich rękawów koronką obszytych. – Profil, który dostrzegłem czysty był, proporcjonalny, jak rysunek Overbec'ka aniołów; ale na całej' tej postaci lata i smutek zostawiły piętno swe nie zmazane; a uczucie, prawie żadnego nie wyryło na niej śladu!
Zajechać do dworku w czasie burzy, potrzebując gościnnego przyjęcia i wpaść na takie cztery twarze z których żadna nie obiecywała nic, nie pociągała ku sobie, na to potrzeba było mojego szczęścia! a w dodatku przybyć w chwili gdy ci państwo tak byli zajęci, tak zaprzątnieni, ie z konieczności musiałem im być natrętnym!… prawdziwa fatalność!
Stałem nie wiedząc co począć, poznawszy już nareszcie o co chodziło im, ie stolik którego dotykali rękami miał się kręcić, czy gadać, – gdy pierwszy pan podkomorzy ziewnął, podniósł głowę i zobaczył mnie jak słup w milczeniu wpatrującego się w nich z miną zafrasowaną.
– A! wyrwało się z ust jego, – myślałem ie Michałek.
I z kolei trzy jeszcze A! różnemi wymówione głosami zabrzmiały mi w uszach, nieukontentowaniem, zapytaniem, wymówką. Nikt jednak rąk od stolika nie odjął, nikt nie wstał, a ja z ukłonem uniżonym począłem tłumaczenie moje… dość nieforemne niestety!
Bo jak się tu proszę logicznie wytłumaczyć grzmotami z napaści niesłychanej, niepojętej ludziom którzy się grzmotów nie obawiali nigdy i nie pojmują żeby ktoś niezaprezentowany śmiał do ich domu zajechać!
Podkomorzy jednak, gospodarz domu jak widać, niezbyt nie rad gościowi, prosił mnie siedzieć go – ścianie i zawołał nie wstając od stolika na Michałka, ażeby koniom kazał odejść do stajni.
– Widzisz pan, rzekł, gdym usiadł tchórzliwie w kątku, zajmujemy się tu ciekawem doświadczeniem obrotu stolików. Ja i moja żona nie wierzymy w to wcale, ale pan Henryk dowodzi…
– Ale proszę papy, to już dowiedzione dla całej Europy… dorzucił elegant z wyższością.
– Tysiąc razyśmy próbowali, dodała panna Celestyna nieukontentowana, ie któś obcy zastał ich nad taką niewdzięczną robotą.
– Ja nie uwierzę, aż zobaczę! szepnęła matka, ale to coś trwa długo, a tu tak gorąco! Mówili jeszcze, gdy stół zadrgał od strony pana Henryka, zatoczył się jak pijany, pan Henryk komenderować począł pospiesznie, wszyscy z miejsc powstali, i ożywiony sprzęt okręcił się, raz, drugi, trzeci wodząc za sobą posłusznych magnetyzerów. Podkomorzy zaciął usta, sama poczęła się śmiać pokrywając uśmiechem niepokój widoczny, pan Henryk przybrał minę człowieka, który dopełnia niezmiernie ważnej czynności, a panna Celestyna szukała lustra oczyma wskazując że już ją to znużyło. Obrót stolika poprowadził go ku kominowi, do pro – gu, pod okno, nareszcie zachwiał się wędrownik, zakołysał i mimo usiłowania podtrzymujących, upadł na ziemię… Doświadczenie skończyło się natem, Michałek który wcale tego nie rozumiał, dźwignął stolik ruszając ramionami, i postawił go na miejscu, a że deszcz lunął jak z cebra, wszyscy zasiedli na miejscach, naprzemiany mnie i deszczowi się przypatrując…
Za gościnę musiałem płacić językiem, a chwytając gotowy przedmiot, począłem zaraz o stołach, usiłując sobie przypomnieć na pamięć co tyłkom gdzie o nich słyszał. Przyznam się państwu, ie mnie to bardzo mało obchodziło od początku do końca, i żem na te cuda patrzał obojętnem okiem, żałując ludzi co swe siły marnowali na obracanie kawałka drzewa, gdy użyć ich mogli lepiej; ale na ten raz trzeba było dobyć z kieszeni całej erudycji i uśmiechając się, zdawałem im sprawę z wszystkiego co pisma publiczne ogłosiły były o tej, mistyfikacji amerykańskiej.
Znać było po twarzach, że przekonawszy się zmowy, z kim mieli do czynienia, to jest, żem nie był ani kupczykiem, ani kancellarzystą z bliższego miasteczka, lepszem na mnie spojrzeli okiem. Pan Hen – ryk mocno mi dopomagał, cuda nad cudami prawiąc o stołach, o których mówił jak człowiek co ani fizyki, ani żadnej z nauk przyrodzonych dobrze nie zna, a śmiało i stanowczo wyrokuje, przywykły będąc że mu nikt nie zaprzeczy. A mnie też (póki trwały grzmoty), przeczyć wcale nie wypadało, choć doprawdy takie prawił androny, żem słupiał z podziwu nad zuchwalstwem jego. Podkomorzy uśmiechał się rozkosznie słuchając dźwięków tej mądrości drogo opłaconej w Berlinie i Gotyndze….. którą brał za dobrą monetę… Pani podkomorzyną ziewała, poddrzymując jak zwykle osoby otyłe przed deszczem, a panna Celestyna siedziała zamyślona o czem innem..
Pan Henryk widząc że przy mnie wszystko mówie można i wysondowawszy że mu zaprzeczać nie myślę, posunął się w stolikowym szale do krańców ostateczności. Na trzech nogach biednego sprzętu, budował całą teorję jakąś najosobliwszą duszy, ducha, duchów, związku materji ze światem niewidzialnym, związku żywych z umarłemi i t… d… i t… d. Bałamucił i tumanił, ale gdy kuso było bardzo, rzucił wyrazem niezrozumiałym jak piaskiem w oczy i nowu dalej…
Tymczasem deszcz lał, a jam siedział i słuchał.
Podkomorzy to ruszył brwią, to zażył tabaki ze złotej tabakiereczki, to nogę na nogę założył, to chrząknął, i przez te sygnały zostawał w związku sympatycznym z bredniami pana Henryka.
Ja miałem czas powoli zbadać trochę towarzystwo wśród którego się znalazłem, i napracowawszy się dobrze myślami, dopierom sobie przypomniał, że osoby te nie były mi całkiem nieznajome. Nigdym ich wprawdzie wżyciu nie widział, ale któż u nas na dwadzieścia kilka mil wkoło, nie zna, nie wie otaczającego go świata? Byle uszy, można się o nim nasłuchać; byle pamięć, można przy każdem nazwiku znaleźć w zapasie całą jego historją… Tytuł podkomorzego, pan Henryk, panna Celestyna, sama pani, nagle mi się przypomnieli, jako typy o których nasłuchałem się od mego przyjaciela pana Brażewskiego, znającego cały Wołyń wszerz i wzdłuż, jakby miał to tylko posłannictwo na świecie, skupienia w swojej głowie w jedność rozpierzchłych rysów obraza naszej prowincji.
Przypadek zaprowadził mnie pod dach pana podkomorzego, ale któżby się był po tym dachu, wielkiego pana podupadłego własną winą domyślił? Ten dworek, wioseczka mała przy nim, excypowana z dóbr obszernych były jedyną pozostałością starca, który nadtrwoniwszy majątku na hulankę długą, oddał nareszcie dzieciom niedobitki fortuny, sam z kilką faworytami usuwając się na ustronie, pod nie wiem jakim pozorem.
Podkomorzyna z córką mieszkały w pałacu w Berbeciach, o milkę odpodkomorskiego dworku w Monplaisir; pan Henryk w Ciopkowie, gdzie sobie dom gotycki pobudował tymczasowo. Ten Monplaisir dziś zarosły, zrujnowany, zachwaszczony, zdziczały, dawniej był parkiem i miejscem przejażdżki, balów, wieczorów. Któżby go poznał słomą pokrytego, bez płotów. bez bram i mostków, bez karuzelów i huśtawek, których tu tyle być miało!
Słyszałem wiele o podkomorzym dawniej i z tak różnych stron, że rad byłem poznać go bliżej i sam osądzić. Jedni mi mówili że to był rozpustnik, babiarz i utracjusz, drudzy żałowali go iż się ze wszystkiego wyzuł posłuszny kaprysowi żony i dzieci, z największego przepychu schodząc na ubogie życie szlachcica o kilkunastu chatach. Ale w rodzinie tej nie widać było nic, coby znamionowało że w niej zgoda zachwianą została na chwilę, ani wielkiej czułości, ani też kwasu nie dostrzegałem, podkomorzy wcale nie wyglądał na ofiarę, żona nie podobna była do tyrana, a dzieci – były sobie jak wszystkie teraźniejsze dzieci, co to dorosłszy do wąsa, papę biorą pod rękę i traktują po przyjacielsku, a bez ceremonji.
Pan Henryk mówił jeszcze, ja jeszcze słuchałem, gdy drzwi się otworzyły i weszło coś suchego, długiego, w szaraczkowej kapocie, z rękami w tył założonemi, w których ogromna chustka niebieska i czarna tabakiera rodzaj trofeu formowały. Blady ten z zaciętemi usty jegomość, pochylony na prawo nałogowo, skłonił się i zasiadł przy drzwiach.III.
Na przybyłego niewiele kto zważał, a po obejściu z nim poznać było można, że się liczył za domowego, za coś nakształt rezydenta. – Mnie wyraz jego twarzy uderzył więcej niż innych. Głowę miał mocno śpiczastą i łysą, twarz niezmiernie długą, wybladłą, oczy dziwnie wypukłe na wierzchu siedzące, żabie; usta wykrzywione w tęż samą stronę co ramiona; a wogóle był jak mara jaka. Wzrost jego, przygarbienie i pochylenie, przymrużanie jednego z tych oczów wypukłych naprzeciw skrzywionego ust kąta, odpowiadające zgięciu ramion, a szczególniej pełen niespokoju charakter fizjonomji, wielkie na mnie zrobił wrażenie; poczułem wstręt nieopisany do niego. Musiał i on doznać tegoż samego uczucia na widok natręta, gdyż, jednem okiem swojem wyszczerzonem, a drugiem powieką nawpół pokrytem, pilno mi się przypatrywał, jakby chciał odgadnąć kto byłem, i po com przyjechał.
Pan Henryk rozprawiał tymczasem, szczególniej za słuchaczy obrawszy ojca i matkę, a mnie za konfirmatora.
– Tak, kończył z głową podniesioną i tonem doktora mówiącego z katedry, przyszły czasy potężnych odkryć, przyszła era ducha i jego rozwoju… Duch tryska zewsząd by się zlać w ognisku duszy ludzkiej do jedności. Obrót stołów jak zawsze drobnostka, poczyna epokę nową i wielką, od kropli z lodów alpejskich rodzą się rzeki ogromne… Zaledwie się poczęły obracać: jużci mówią, zgadują, prorokują.
– A toż co? przerwał ojciec… niechce kręcą się to jeszcze, przyczyna być moie fizyczna, ale żeby mówić miały…
– A kiedy mówią! i co gorsza wróżą, zgadują, opowiadają i rozumują.
– Co? oszalałeś? ruszając ramionami rzekł pod komorzy.
– Ale tak jest! widziałeś papa jedno, możesz zobaczyć i drugie…
Stary niecierpliwie ruszył ramionami.
– Nie żartujże ze mnie! dodał po cichu.
– Ale to najprawdziwsza prawda… Stoły gadają…
– Jakimże sposobem?
– Nogami! zawołał pan Henryk
– A toż być trzeba głupim jak stołowe nogi, by temu uwierzyć! krzyknął podkomorzy.
– Ojcze kochany, przerwał uczony pneumatolog, w rzeczach ducha nie ma niepodobieństwa. Siadajmy i probujmy…
– Mnie jeszcze od pierwszego doświadczenia ręce drgają, niechętnie odezwał się podkomorzy, dziękuję, dziękuję! do gawędy ze stołem należyć nie będę… macie na miejsce moje Nieklaszewicza…
Blady jegomość skłonił się tylko wstawszy trochę z krzesła i przysiadł, ale usta jego wykrzywił uśmiech tak tajemniczo szyderski, że mi się aż straszno zrobiło. Gdy się to dzieje, podkomorzyna przywoławszy uśmiech na usta, drzemie i przebudza się co chwila, panna Celestyna bawi się pasem sukni.
a ja przestraszony oczekuję ażali mnie nie przywołają do stolika, czegom się niezmiernie obawiał.
Szczęściem pan Henryk który się zajął urządzeniem gadającego stolika, pociągnął siostrę i matkę, przywołał Nieklaszewicza, pospiesznego na zawołanie, a ja prostym tylko widzem zostałem z podkomorzym.
Na dworze tymczasem wtórem do czarnoksięzkiej owej roboty odzywały się pioruny, huczało niebo, błyski co chwila stawały się gęstsze i ciemność przerażliwsza po nich, a deszcz nieustając lał jak z wiadra.
Nim ręce związano w ów tajemniczej władzy łańcuch, który miał mową obdarzyć stolik niemy, pan Henryk zajął się obszernym wykładem teorji języka stołów, rozpowiedział jak nogą stukać będzie na litery, i t… d.
Nieklaszewicz który milczał do tej pory, wzruszył ramieniem z tej strony z której był nieskrzywiony, bo uważałem że część upośledzona u niego do niczego się nie wdawała, i odezwał się zachrypłym głosem nadzwyczaj cienkim, tak, że mnie głos ów niemniej od postaci jego przejął.
– Proszę pana grafa, już kiedy moie stukać nogą, to mógłby i gadać, poprostu jak my.
– A kiedy gęby nie ma! odpowiedziała bardzo naiwnie podkomorzyna tłumiąc ziewanie.
– Tak to jest, że gęby nie ma, ani słowa że nie ma, rzekł spuszczając głowę Nieklaszewicz, ale ba! kiedy ludzie magnetyzowani brzuchem widzą, stolik mógłby gadać nogami.
– Śmiejcie się państwo, przerwał pan Henryk gorąco, ale na honor, Nieklaszewicz ma racją, zupełną ma racją… stolik mógłby i powinienby gadać.
Podkomorzy splunął i ruszył ramionami, ja grzecznie milczałem, a towarzystwo złączyło się końcami palców i objęło nieszczęśliwy stolik. Nieklaszewicz zabrał się do tej czynności, z takiem, jeżeli tego wyrazu użyć wolno, namaszczeniem, z takiem woli napięciem, ie podwójnie stał się straszny. Oko jego jedno wyszło zupełnie na wierzch, drugie zaciągnęło się powieką, usta przechyliły i zacięty skrzywione poczwarnie, policzki ściągnęły w jednę stronę, a blade wielkopalczaste ręce z góry wpięły się w stół jak szpony jastrzębia w nieszczęśliwe kurczę…
Nic mu nie brakło do fiziognomji czarownika.
Głuche milczenie przerywane tylko szumem wichru i wyciem burzy panowało w pokoiku, przez którego jedyne okienko przelatywały błyskawice to żółte, to czerwone, to sine… Scena poczynała nabierać fanlastyczności… a ja nie mając co robić i chcąc oczy odwrócić od Nieklaszewieza, którego fizys mnie męczyła jak zmora nocna, począłem przyglądać się stolikowi męczennikowi, będącemu właśnie pod władzą magnetyzujących.
Sprzęty które nas otaczają, mają wszystkie fizionomie jakąś nadaną im przez myśl ludzką co ich dokonała, lub przez długie ich użycie. Stoły, kanapy, krzesła nasze, byle im się przypatrzyć uważnie, każdy z właściwym przedstawiają się nam charakterem; znam między niemi arystokratów, znam birbantów, widziałem indywidua łagodne i burzliwej dyspozycji. Są sprzęty do których przywyknąć nie podobna tak są nietowarzyskie, są inne przylepki z któremi odrazu jesteś jak stary znajomy. Toż co z ludźmi.
Stoliczek o którym mowa, znać przeniesiony do Monplaisir z dawnej rezydencji podkomorstwa, ze starego ich pałacu, nie był już wcale młody, a budowano go w czasach gdy wszystko robiło się na greckim smaku. Miał też coś niby trójnogowego, jakieś ornamentacje w stylu grecko-rzymskim, i choć odarty, odrapany, poklejony, z poodskakiwanym miejscami fornirem, pachniał jeszcze pałacem.
Niewiem z jakiego drzewa zrobiono go pierwiastkowo, ale po wierzchu okryty był mahoniem, trocha bronzu, a u spodu ponad trzema jego nóżkami związanemi w pośrodku, artysta przylepił trzy główki sfinxów z twarzami niewieściemi, koloru zielonego bronzu… Te trzy główki na których zielona massa połuszczyła się tu i owdzie i biały gips z pod spodu jej wyglądał, miały wyraz spokojnej powagi i tę piękność pospolitą, zimną, jaka zwykle cechuje naśladowania sztuki greckiej.