- promocja
Triumf ciemności - ebook
Triumf ciemności - ebook
Pierwszy tom sagi obnażającej skrywane tajemnice II wojny światowej!
Powieść dla fanów Indiany Jonesa, „Kodu Leonarda da Vinci” i powieści szpiegowskich w klimacie Johna Le Carré!
Rok 1938. Europa stoi nad przepaścią, nad światem wisi widmo wojny. Ahnenerbe, tajemnicza instytucja nazistowska utworzona przez samego Himmlera, przemierza kontynenty, poszukując mitycznych artefaktów wszelakich kultur i religii. Jej członkowie, wiedzeni obsesyjnym pragnieniem zapewnienia Trzeciej Rzeszy wiecznego panowania, usiłują zdobyć skarby słynące z mrocznych mocy, które mogłyby ugruntować pozycję Führera.
Himmler wysyła esesmanów do tybetańskiego sanktuarium w zapomnianej himalajskiej dolinie, sam zaś wyrusza do Hiszpanii, by szukać w jednym z katalońskich klasztorów tajemniczej tablicy. Wierzy, że jego ludzie zdobędą klucz do wielkiej potęgi, ale o jaką moc tak zaciekle zabiegają?
Wkrótce Zachód z Winstonem Churchillem na czele odkryje, że wojna z Niemcami będzie nie tylko militarną potyczką, lecz także spirytualnym starciem światła z mrokiem. Do tej walki mogą nie wystarczyć doskonale uzbrojone oddziały wojsk…
„Triumf ciemności” to pierwszy tom sagi, na kartach której spotykają się najważniejsze postaci drugiej wojny światowej i fikcyjni bohaterowie, których losy potoczyły się w niezwykły sposób: Tristan, przemytnik dzieł sztuki, Erika, niemiecka archeolog, Malorley, brytyjski agent opętany żądzą zemsty i Laure, dziedziczka Katarów.
Szukacie thrillera, który naprawdę wyważa drzwi powszedniości? Ta fascynująca książka wiedzie czytelnika od Niemiec przez Francję aż do Hiszpanii, od czytania map nieba po poszukiwania wykutych w skale podziemnych inskrypcji”. „Aujourd’hui en France”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-891-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moskwa, marzec 2016 roku, tajna kancelaria archiwum Armii Czerwonej. Kręcimy dla stacji France 5 dokument przedstawiający odyseję masońskich archiwów zagarniętych przez nazistów, a odzyskanych przez Rosjan¹. Przypadkiem inspiracją naszego pierwszego thrillera, Rytuał ciemności, otwierającego serię Marcasa, była właśnie ta niesamowita historia.
Wyobraźcie sobie surowy gmach w zaśnieżonym mieście, a w jego wnętrzu amfiladę słabo oświetlonych sal, w których zgromadzono zbiory, ten labirynt metalowych regałów uginających się pod ciężarem dwóch tysięcy starych, pożółkłych kartonów. Pod czujnym okiem rosyjskiego cerbera w szarym fartuchu odkrywamy w jednej ze skrzyń – zamkniętej od dziesiątków lat – francuski traktat alchemiczny z XVII wieku. Bezcenne dzieło zrabowane przez nazistów przekonanych, że masoni posiedli sekret kamienia filozoficznego. Ekipa zdjęciowa nie wierzyła własnym oczom. Tajemna okultystyczna księga przechowywana w archiwum armii i wywiadu dawnego KGB – to było jak Indiana Jones na żywo…
Powrót do źródeł zła
Podczas naszego śledztwa w Paryżu, Brukseli i Berlinie zgromadziliśmy wiele informacji na temat prac ezoterycznych prowadzonych w Trzeciej Rzeszy. Wiedzieliśmy już, że nie będziemy mogli wykorzystać ich wszystkich w dokumencie. I wtedy wyłoniła się pewna myśl: dlaczego nie posłużyć się nimi, pisząc następny thriller? Nie z Antoine’em Marcasem w roli głównej, ale coś, co byłoby powrotem do źródeł poprzez opowieść, która rozgrywałaby się w mrocznych dniach drugiej wojny światowej.
Czarownice i demony
Dwa tygodnie później w Paryżu, podczas gdy nasz przyjaciel, reżyser Jean-Pierre Devillers, montował film, dotarła do nas zadziwiająca wiadomość. W Pradze badacze odnaleźli tajną skrytkę, a w niej trzynaście tysięcy książek o magii, czarach i demonologii: osobiste zbiory Heinricha Himmlera, dowódcy SS i okrutnego Gestapo. Tak, jakkolwiek może się to wydać absurdalne, ten najpotężniejszy po Hitlerze dygnitarz nazistowskich Niemiec, mózg Shoah, był zafascynowany okultyzmem. Podjęliśmy decyzję. Kiedy tylko film dokumentalny zostanie ukończony, a my napiszemy powieść, nad którą pracowaliśmy, zabierzemy się do tworzenia nowej sagi, Czarnego Słońca, której pierwsza część nosić będzie tytuł Triumf ciemności.
Czarne Słońce
Nasi czytelnicy wiedzą, że nie lubimy brać ezoterycznych plew za duchowe ziarno. Książka, którą trzymacie w ręku, jest powieścią, a jej inspiracją stało się wiele faktów równie realnych, co zaskakujących. Niektóre z nich przedstawiamy w aneksie na końcu książki. Przekonacie się, że często rzeczywistość przerasta fantazję…
I jeszcze jedna, szczególnie istotna kwestia. Narodowy socjalizm spowodował śmierć sześćdziesięciu milionów osób, ofiar wojny światowej. Eksterminacji sześciu milionów mężczyzn, kobiet i dzieci, w większości Żydów, dokonano w obozach koncentracyjnych. Rzecz jasna, tego horroru nie można, nie popadając w absurd, sprowadzać wyłącznie do interpretacji ezoterycznej. Nazizm był przede wszystkim wynikiem splotu czynników politycznych i ekonomicznych. Natomiast w Niemczech mieliśmy też do czynienia z fenomenem o charakterze parareligijnym dotyczącym osoby Hitlera. Ojczyzna Goethego i Beethovena, jeden z najbardziej cywilizowanych krajów tamtych czasów, w ciągu kilku lat pogrążyła się w morderczym obłędzie, jakiego świat wcześniej nie widział. Gdzieś w mrocznych zakamarkach dusz nazistowskich przywódców przetrwała prawdziwa magiczna myśl, mistyczna wizja świata rządzącego się zasadą wyższości krwi i „rasy”. Nazywamy to „ezoteryką państwa”. Ta cecha odróżnia nazizm od innych dyktatur europejskich – włoskiego faszyzmu, radzieckiego komunizmu, reżimu Pétaine’a we Francji.
To właśnie wtajemniczeni nazywają czarnym słońcem ezoteryki…
Éric i Jacques
T D H R U Q A H Y Z H A Y L D I X
G X Q M A M N E I R K H H L Z D
X L W Y Z H N Z D Q A L L V Q Z Y
O F H A C P A N I Q
KLUCZ Mistrz Albionu
D A G Q Q G X E L Y N N Z
G M M W E C O M U A A
KLUCZ Mistrz swastykiProlog
Berlin
9 listopada 1938
Od żeliwnego piecyka węglowego biło w półmroku ciężkie ciepło. Stojąc przed wysokimi oknami o ramach z lśniącego drewna, profesor Otto Neumann patrzył na rozświetlone miasto. Jego miasto. Kochał je z całego serca, a jednak ten wieczór był ostatnim, który miał tu spędzić.
Ostatnia noc w Niemczech.
Księgarz wciąż nie mógł w to uwierzyć: on, który nigdy nie opuszczał Berlina, jutro o tej porze miał być w Paryżu, a pojutrze w Londynie. Nigdy w życiu nie leciał samolotem, ale w rozmowie telefonicznej jego żona mówiła z entuzjazmem: „To wspaniałe. Tam, w górze, czujesz się jak ptak”.
Słysząc radosny głos ukochanej Anny, odzyskał nadzieję. Wyleciała już przed tygodniem z wizą turystyczną, by nie wzbudzać podejrzeń. Teraz nadszedł czas, by on wyruszył na Tempelhof. Z niechęcią spojrzał na wiszący na ścianie zegar – było już prawie wpół do jedenastej, a jego przyjaciel nadal nie przychodził. A przecież z ambasady angielskiej można tu było dojechać samochodem w ciągu piętnastu minut. Oby tylko nie natknął się na dziki posterunek oddziału SA. Od kilku miesięcy ta dzicz w brunatnych koszulach zabawiała się w policjantów kierujących ruchem w mieście. Był to doskonały pretekst do bicia Żydów i rabowania ich samochodów.
– Panie Neumann, mogę już iść? Ułożyłem pudła, a umówiłem się z Gretą.
Wątły głos ucznia dobiegał z dołu, od kręconych schodów.
– Tak, Albercie, tylko wychodząc, zostaw otwarte drzwi, czekam na kogoś – odparł księgarz. – Do zobaczenia za tydzień.
Rozbrzmiał dzwonek u drzwi księgarni. Neumann nie zdobył się na pożegnanie z uczniem.
Przez kilka minut siedział nieruchomo pogrążony w zadumie. Już nigdy nie zobaczy tego chłopca. Oficjalnie zamykał księgarnię na tydzień i wyjeżdżał na wakacje do Francji, ale nie robił sobie żadnych złudzeń – kiedy władze zorientują się, że uciekł, na mocy ustaw o aryzacji mienia sklep zbiega zostanie przejęty.
Po dojściu nazistów do władzy stał się Mischlingiem, mieszańcem żydowsko-aryjskim, byłym profesorem wyrzuconym z uniwersytetu. Został księgarzem. Dla uczonych twórców obowiązującego prawa rasowego równało się to mieszance podczłowieka z nadczłowiekiem. Fatalnemu „skażeniu” rasy.
Przed pięciu laty rektor uniwersytetu w Heidelbergu, matematyk, zagorzały zwolennik nazizmu i wiceprezes towarzystwa naukowego Rzeszy, powołał się na to prawo, odbierając Ottonowi katedrę historii porównawczej. Neumann usiłował odwołać się do ścisłego umysłu rektora, tłumacząc, że „pod” i „nad” znoszą się zgodnie z algebraiczną regułą i że należy uważać go po prostu za człowieka. Co zresztą bardzo mu odpowiadało. Niestety, jego rozmówca, do którego ten dowcip nie dotarł, był niezłomny – po trzech miesiącach znany profesor Neumann musiał przeistoczyć się w antykwariusza specjalizującego się w starych księgach, które zawsze były jego pasją.
Wstał z fotela i zamknął kartonowe pudełko wypełnione cennymi książkami.
Moje kochane książki…
Nie mógł zabrać wszystkich. Tylko trzy kartony z najcenniejszymi dziełami, jego skarbami, miały zostać dyskretnie przesłane do Szwajcarii, do jego kolegi po fachu. Resztę – ponad tysiąc tytułów – musiał porzucić. Świadomość, że trafią w ręce tych fanatyków – równie ograniczonych, jak zagorzałych – przyprawiała go o dreszcz, lecz nie miał innego wyjścia.
Tylko jeden z tych wszystkich skarbów zabierał ze sobą do Londynu. Na razie książka leżała w bezpiecznym sejfie. Nie było mowy, żeby ten tytuł wpadł w ręce nazistów. Profesor wolał nawet nie zastanawiać się nad skutkami takiego świętokradztwa.
Widziane z okna miasto wydawało się tak spokojne, tak miłe. A przecież zło płynęło jego arteriami, przenikało kamienie i dusze, zatruwało nawet powietrze. Nie śmiał już nawet zwrócić oczu w prawo, bo za pierwszym rzędem budynków wznosił się potężny neoklasycystyczny gmach kwatery głównej Gestapo przy Prinz-Albrecht-Strasse. Wielki sztandar z symbolem swastyki co noc podświetlały wykierowane w górę reflektory. Złowieszcza swastyka. Czarna jak jadowity pająk pełznący na czterech tłustych odnóżach. Pająk, który stał się sztandarem.
„Swastyka. W Azji, a szczególnie w tradycyjnych Indiach, prastary symbol harmonii i pokoju”.
To były jego własne słowa, napisał tak przed dwudziestu laty w pracy poświęconej pogańskim symbolom.
Harmonia i pokój! Cóż za potworna ironia… Powinien był dodać: dotyczy to indyjskiej swastyki, zwróconej w lewo. Hitler nie był adeptem mądrości Wschodu. Obrócił ją w drugą stronę. To była totalna inwersja azjatyckiej tradycji.
Zbezcześcił swastykę, żeby przemienić ją w symbol hańby. Przynajmniej dla ras zwanych niższymi, na czele z piętnowanymi w Rzeszy Żydami. Niemcy upajały się, pełne uwielbienia dla tego złowrogiego krzyża.
Znów spojrzał na zegar ścienny. Czas mijał, a jego gość wciąż kazał na siebie czekać. Przeszedł przez pokój i przykucnął przed wmurowanym w ścianę sejfem. Pokrętła obracały się szybko pod jego palcami, budząc opancerzone drzwiczki ze snu.
W chwili gdy wsuwał coś do teczki z rdzawej skóry, dzwonek u drzwi księgarni znów zabrzęczał. Neumann odetchnął z ulgą. Jego przyjaciel nareszcie przyszedł. Księgarz położył teczkę na biurku i z radością w sercu zszedł na dół.
– Czekam już prawie godzinę – powiedział, pokonując ostatnie stopnie. – Doprawdy…
Serce skoczyło mu do gardła.
Przy ladzie stali trzej mężczyźni. Trzej ubrani jednakowo mężczyźni. Czapki z daszkiem i trupią główką, doskonale dopasowane czarne kurtki i spodnie, opaski ze swastyką na prawym ramieniu i buty z lśniącej czarnej skóry. Wszyscy mieli u pasa pistolety. Twarz najstarszego z nich się rozpogodziła. Jego prawy policzek przecinała delikatna blizna sięgająca skroni.
– Dzień dobry, profesorze – powiedział esesman, skłaniając głowę. – Spotkanie z panem to dla mnie zaszczyt.
Był wysokim, smukłym czterdziestolatkiem o krótkich siwych włosach, twarzy szczupłej i inteligentnej. Jego jasne oczy zwracały się na rozmówcę.
– Nazywam się Weistort. Pułkownik Karl Weistort – dodał.
Księgarz stał jak wryty, nie mogąc wydusić słowa. Dwaj pozostali esesmani odeszli od lady i myszkowali pomiędzy półkami.
– Tak… Miło mi… Właśnie zamierzałem zamknąć – wydukał w końcu.
Na twarzy pułkownika odmalowało się zakłopotanie.
– Czy mógłby pan zrobić dla mnie wyjątek? Przyjechałem z Monachium, żeby się z panem spotkać. Proszę zobaczyć, co panu przywiozłem – powiedział, kładąc na ladzie pożółkłą książkę. Na podniszczonej okładce widniał posąg brodatego mężczyzny siedzącego na tronie.
Neumann poprawił okulary i natychmiast rozpoznał swoją biografię cesarza Fryderyka Barbarossy.
– To wspaniałe dzieło – ciągnął esesman. – Przeczytałem je w młodości, gdy studiowałem w Kolonii. Stoi w mojej bibliotece na honorowym miejscu, obok dzieła o symbolach sakralnych. Cóż za erudycja!
– Dziękuję – odparł zażenowany księgarz.
– Nie ma za co, przecież to prawda. Z pewnością wie pan, że Führer jest bezgranicznie zafascynowany tym niezwykłym cesarzem.
– Nie wiedziałem o tym.
– Nie zgadzam się natomiast z panem w kwestii legendy Barbarossy. Mam na myśli tę, która głosi, że cesarz nie zmarł, lecz leży pogrążony we śnie w trzewiach magicznej góry. I że kiedy się zbudzi, Rzesza powstanie, by istnieć po kres czasu.
Księgarz zmarszczył brwi, dając wyraz zakłopotaniu. Esesman dotknął palcem wskazującym okładki książki.
– Pańskim zdaniem to tylko bajka dla dzieci, podczas gdy mamy tu do czynienia z mitem o dużej sile, takim, który może wzruszyć serca wszystkich Niemców. Sfera wyobraźni, profesorze! Prawdziwe źródło władzy nad ludźmi. Ten, kto kontroluje sferę wyobraźni narodu, jest potężniejszy niż dziesięć armii razem wziętych. Ale w pańskich żyłach płynie za dużo żydowskiej krwi, by to zrozumieć… To nie pana wina.
Puls księgarza przyspieszył. Pułkownik położył rozprostowaną dłoń na ladzie.
– Bo jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to czyż Adolf Hitler nie jest reinkarnacją starego śpiącego cesarza? Obudził naród i zbuduje nową tysiącletnią Rzeszę. Jest wysłańcem opatrzności. To powinien pan zrozumieć, bo przecież Żydzi od tysięcy lat czekają na swojego mesjasza. A my, Niemcy, doczekaliśmy się naszego przed wami.
– Tak… Zapewne.
Oczy pułkownika SS rozbłysły z podniecenia.
– I oto wznieśliśmy się do rangi nowego ludu wybranego. To ogromna odpowiedzialność!
– Bardzo mnie to cieszy… Czego właściwie pan ode mnie oczekuje, pułkowniku? – zapytał Neumann, starając się zachować neutralny ton głosu.
– Przepraszam, dałem się ponieść emocjom. Czasami bywam niepoprawnym romantykiem… Po pierwsze pańska dedykacja sprawiłaby mi wielką przyjemność – odparł zadziwiająco jowialnym tonem esesman.
Księgarz zauważył, że jego dwaj koledzy otwierają jeden z kartonów przygotowanych do wysyłki do Genewy.
– Te nie są na sprzedaż – powiedział Neumann.
Pułkownik uderzył książką o ladę.
– Pan pozwoli, profesorze, moi podkomendni są z natury bardzo ciekawi. To oznaka skuteczności. Proszę wziąć pióro i do dzieła!
Neumann zerknął na niego zniecierpliwiony. Musiał uwolnić się od tych gości przed przyjściem przyjaciela. Gdyby pojawił się w sklepie o tak późnej porze, natychmiast by go zgarnęli, a przy okazji także księgarza.
– Pójdę po coś do pisania.
– Proszę się nie fatygować – powstrzymał go Weistort, podając mu grube czarno-srebrne pióro z symbolem SS. – Prezent od samego Reichsführera Himmlera.
Księgarz wziął pióro niczym jadowitą żmiję.
– Dla Karla, kilka miłych słów – podjął żartobliwie pułkownik. – To zupełnie wystarczy. – Potem zwrócił się do podwładnych. – Gdyby Reichsführer dowiedział się, że pół-Żyd używał jego pióra, padłby trupem.
Obaj esesmani wybuchnęli śmiechem.
Neumann nie zareagował, robiąc, o co go poproszono.
– Gotowe. W czym jeszcze mogę pomóc?
Jeden z dwóch esesmanów podszedł, niosąc stos książek w pięknych oprawach, i położył je na ladzie.
– Proszę spojrzeć na te ukryte skarby – powiedział wysoki blondyn, wskazując na książki. – To zdumiewające! Znalazłem tu Steganografię opata Trytemiusza, wersję oryginalną, że nie wspomnę o Mutus Liber z przedmową Paracelsusa.
– A ja odkryłem dwie perełki – dodał drugi esesman, który szperał jeszcze w pudle. – Pierwsze wydanie Malleus Maleficarum! Byłem przekonany, że wszystkie księgi spłonęły w autodafe w Hamburgu w 1635 roku. I egzemplarz Codex Demonicus Wielkiego Inkwizytora Bawarii.
Neumann nie wierzył własnym uszom. Esesmani doskonale rozpoznali księgi. Skąd się wzięły te wykształcone dzikusy, ludzie zarazem bez pamięci zakochani w myśleniu symbolicznym i erudyci? Z reguły takie typki ograniczały się do brudnej policyjnej roboty i zapewniania ochrony dygnitarzom reżimu.
Pułkownik uchwycił jego zdziwione spojrzenie i sięgnął po książkę z dedykacją.
– Głupiec ze mnie, zapomniałem panu powiedzieć, jakie są nasze kompetencje. Pracujemy w Ahnenerbe, Instytucie Badawczo-Dydaktycznym Dziedzictwa Przodków. Ja pełnię funkcję dyrektora generalnego. Proszę nie zwracać uwagi na te mundury SS, podobnie jak pan jesteśmy wykładowcami, intelektualistami, ale czystej krwi.
Neumann zmarszczył brwi. Intelektualista i nazista… Cóż za ponury oksymoron, przemknęło mu przez myśl.
– Doprawdy… A z jakimi uniwersytetami są panowie związani? – zapytał ostrożnie.
Pułkownik skinął głową.
– Ja z uczelnią w Kolonii, jestem doktorem etnologii. Moi dwaj zastępcy pochodzą z Drezna. Kapitan wykłada w Katedrze Antropologii Uniwersytetu Monachijskiego, a porucznik zrezygnował ze stanowiska wykładowcy literatury średniowiecznej, by przyjąć nową funkcję w Ahnenerbe. W tej chwili mamy nawał pracy, zatrudniamy wiele osób. Niech pan sobie wyobrazi, że Himmler chce, bym utworzył ponad pięćdziesiąt sekcji badawczych! Nie wiem już, w co włożyć ręce…
Jeden z esesmanów starannie układał książki.
– Te dzieła znalazłyby się na honorowym miejscu w bibliotece naszego instytutu. Niestety, w tej chwili dysponujemy bardzo skromnym budżetem. Może nasz przyjaciel profesor zechciałby się zdobyć na pewien handlowy gest?
Neumann obserwował ich w milczeniu. Ci trzej mimo dyplomów nie byli warci więcej od innych nazistów. Oni także wykorzystywali panowanie terroru, by ograbiać Żydów. Błyskawicznie analizował sytuację: odmowa oznaczała narażenie się na problemy, zgoda równała się utracie skarbów. Podjął decyzję. To nie był czas na duchowe rozterki.
– Skoro te księgi tak się panom podobają, chętnie przekażę je instytutowi.
Pułkownik skinął głową usatysfakcjonowany.
– Jest pan naprawdę bardzo uprzejmy. Pozwolę sobie zresztą nadużyć pańskiej hojności. Otóż szukam pewnego dzieła, Thule Borealis Kulten, średniowiecznej księgi.
Księgarz zmrużył oczy. Poczuł, że serce bije mu mocniej.
– Nie kojarzę. Sprawdzę w rejestrze. Powiedział pan…
– Thule Borealis – powtórzył Weistort, niemal sylabizując.
Neumann drżącą ręką kartkował katalog.
– Nie, naprawdę niczego takiego tu nie widzę. Należałoby raczej zwrócić się do wyspecjalizowanych antykwariuszy.
Pułkownik przybrał zasmucony wyraz twarzy.
– Neumann, proszę się zastanowić, jest pan tego pewien? Chodzi o czysto aryjski wykład ezoteryczny. O cudowne nauczanie…
– Doprawdy… To musi być niezwykle interesujące – skłamał ostrożnie księgarz.
Pułkownik zwrócił się do podwładnych.
– Jak nazywał się ten Żyd, którego przesłuchiwaliśmy wczoraj?
– Rabin Ransonovitch, uroczy człowiek, trochę mrukliwy – odparł porucznik. – Niestety, nie wytrzymał przesłuchania.
Księgarzowi krew zastygła w żyłach.
– No właśnie, Ransonovitch. To on mi powiedział, że jest pan w posiadaniu egzemplarza tego dzieła.
– Przykro mi, ale nie znam tego rabina – szepnął. – Jeżeli pan pozwoli, zamknę już księgarnię.
Pułkownik wzruszył ramionami i wyjął z portfela dwa banknoty.
– Szkoda. Zależało mi, żeby zdobyć tę książkę – powiedział, kładąc na ladzie dwieście marek.
Księgarz wytrzeszczył oczy.
– Daje mi pan zbyt dużą sumę, powiedziałem przecież, że te książki przekazuję za darmo.
Mężczyzna ze szramą uniósł dłoń.
– Źle mnie pan zrozumiał. Ta kwota pokrywa zakup pana księgarni. A i tak jestem bardzo hojny.
– Ja… ja nie sprzedaję sklepu. Proszę nie żartować.
– Oj, profesorze, wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby dobrowolnie przekazał mi pan Thule Borealis. Ze względu na podziw, jakim pana darzę… a naprawdę rzadko zdarza mi się podziwiać Żyda… rozstalibyśmy się jak przyjaciele. A pan uniknąłby czystki.
– Czystki?
Pułkownik zerknął na zastępców i ujął księgarza pod ramię.
– Już wkrótce pan to zrozumie. Tymczasem jednak zajrzymy do pańskiego gabinetu. Pana przyjaciel rabin, konając, zdążył szepnąć mi do ucha, że ta księga leży ukryta w sejfie.
– Klucz do sejfu trzymam w szufladzie w kasie – szepnął księgarz.
Pochylił się za ladą, wsunął rękę do koszyka i znalazł to, czego szukał.
– Niech się pan pospieszy, czas ucieka – powiedział beznamiętnym tonem pułkownik. – I nie działa na pana korzyść. Myślę, że…
Nie dokończył zdania, bo Neumann wyprostował się, celując w niego z mauzera.
– Wyjdźcie z mojej księgarni. Brukacie ją.
Weistort nawet nie mrugnął okiem. Jego dwaj zastępcy cofali się powoli.
– Ależ profesorze… Za grożenie esesmanowi bronią palną ponosi się karę śmierci. A czy chociaż potrafi się pan nią posługiwać?
Po raz pierwszy od wtargnięcia intruzów do księgarni na twarzy Neumanna pojawił się uśmiech.
– Uczestniczyłem w wojnie światowej. Krzyż Żelazny za bitwę nad Sommą – odparł. – Z pewnością zabiłem więcej ludzi niż pan, choć sprawiało mi to ogromną przykrość. Ale pański przypadek będzie wyjątkiem.
Nazista się cofnął, a jego twarz po raz pierwszy zdradziła lęk. Neumann poczuł ogarniającą go falę szczęścia. Przestraszyć esesmana to niezwykła przyjemność, której nie zapomni do końca życia. Wiedział jednak, że zabijając tych intelektualistów spod znaku trupiej główki, daje sobie mało czasu, bo wrócą tu całą sforą. Chyba że zdąży uciec i ukryć książkę.
Nagle najmłodszy z esesmanów wyciągnął pistolet, a księgarz ledwie zdążył zareagować, strzelając. Trafiony w głowę nazista runął w tył, przeraźliwie krzycząc. Neumann nie miał dość czasu, by wymierzyć w pułkownika, który był szybszy – już wyciągnął z kabury u pasa lugera i strzelił. Kula przebiła wysoko tułów księgarza i wyszła przez plecy, roztrzaskując obojczyk. Neumann osunął się na ziemię. Jego koszula przesiąkała krwią.
– Dureń! – westchnął Weistort. – Bierzemy go na górę.
– A Viktor? – zapytał kapitan, wskazując leżącego na podłodze kolegę.
– W Walhalli wojowników. Dziś wieczorem weźmie udział w uczcie Odyna.
Esesmani szli po schodach, podtrzymując Neumanna. Gdy go tak ciągnęli, krew ochlapywała stopnie. W biurze posadzili go w fotelu naprzeciwko okna.
Weistort zobaczył poniewierający się na podłodze zwój sznurka do pakowania.
– Weź ten sznur i przywiąż go do fotela.
Kiedy kapitan SS krępował Neumanna, Weistort przeszukiwał otwarty sejf.
– Gdzie schowałeś tę książkę?! – warknął, wyrzucając na podłogę pliki banknotów z sejfu.
– Idź do diabła! – odparł ranny, któremu umysł zaczynał się mącić.
Nagle Weistort zauważył teczkę leżącą na stole. Otworzył ją i wyciągnął cienką, oprawną w czerwoną skórę książkę.
– Thule Borealis!
Usiadł na kanapie i delikatnie otworzył księgę. W miarę jak przewracał kartki, w jego oczach rozpalał się blask zachwytu.
– Wspaniałe… Po prostu wspaniałe.
– Nie ma pan prawa…
Pułkownik wyciągnął palec, wskazując miasto za oknem.
– Dzisiejszego wieczoru Aryjczyk ma wszelkie prawa, a Żyd żadnych. Patrz!
Niebo stanęło w płomieniach. Żółto-czerwona łuna wznosiła się nad całym miastem.
– Co się dzieje? – wyszeptał z trudem Neumann.
Wydawało się, że dzielnicę ogarnął pożar.
Weistort odłożył książkę, rozpostarł ramiona i wzniósł dłonie niczym kapłan w kościele.
– To czystka, przyjacielu. Czystka. Powinieneś włączyć radio i wysłuchać poczciwego doktora Goebbelsa. Wezwał naród niemiecki do wyjścia na ulicę i zamanifestowania słusznego gniewu na Żydów po podłym mordzie dokonanym w Paryżu².
Szeroko otworzył okno. Rozbrzmiały wrzaski. Słychać było brzęk tłuczonego szkła.
Weistort splótł ręce na plecach. Płomienie buchnęły nad dachem synagogi położonej dalej na południe.
– Ale… policja…
– Zakaz opuszczania komisariatów. Tak samo jak strażacy, którzy mają zostać w remizach. Niemcy mogą wchodzić do domów i sklepów, wypędzać właścicieli, chłostać ich, poniżać, okradać, a nawet zabijać. Czystka… Cała ta niszczycielska moc przechodzi teraz niczym potężny kataklizm. Berlin, Monachium, Kolonia, Hamburg… wszędzie poleje się krew. Nieczysta krew, żydowska. A ktokolwiek spróbuje udzielić pomocy Żydom, zostanie uznany za wroga narodu. Tej nocy panuje tylko jedno prawo: prawo czystej krwi.
– Jesteście Złem, Złem…
Weistort poklepał rannego po zmiażdżonym ramieniu.
– Wszystko zależy od tego, po której stoisz stronie. Dla nas, narodowych socjalistów, wy, Żydzi, jesteście obcym wirusem, który zainfekował niemiecki organizm. Zatruliście nasz kraj i naszą krew jak choroba. To wy jesteście Złem. Eliminując was, dołączamy do obozu Dobra. Do obozu narodu.
– Jesteście obłąkani.
– Przecież tak łatwo to zrozumieć! Dobro to większość. A Zło to mniejszość.
– Dobro… to większość! Co za absurd… Ludzie się zbuntują.
– Wątpię. Wierzy pan, że wszystkich tych dzielnych Niemców, którzy dzisiejszej nocy uczestniczą w czystce, ogarnie poczucie winy? Skądże znowu. Jutro będzie im trochę wstyd, jak po za mocno zakrapianym wieczorze Oktoberfest. Ale potem pozostanie im w pamięci poczucie zbawiennego upojenia.
Weistort wsunął książkę do teczki i otworzył pozostałe okna. Krzyki brzmiały teraz jak wycie, słychać było sprośny śmiech, tu i ówdzie rozlegały się patriotyczne pieśni. Wychylił się i spojrzał na ulicę. Przed splądrowanym sklepem z ubraniami trzej mężczyźni w czapkach z daszkiem i brunatnych koszulach zanosili się śmiechem, wlokąc za nogi starą kobietę w koszuli nocnej. Zakrwawiony starzec leżał w progu.
– Ci z SA to straszni idioci… – powiedział Weistort, wzdychając, a potem odwrócił się do księgarza. – Jeżeli to pana pocieszy, to zapewniam, że potępiam sadyzm.
– Ta przeklęta swastyka zatruła wasze dusze.
– Nie, dzięki niej poznaliśmy siebie. Na tym polega jej moc. Jej magia. Profesorze, tak bardzo żałuję, że jest pan Mischlingiem! Mógłbym zaproponować panu stanowisko w Ahnenerbe, może nawet zostalibyśmy przyjaciółmi…
Księgarz próbował unieść głowę, ale ból przeszył jego kark.
– Niech pana diabli wezmą…
Pułkownik wybuchnął śmiechem.
– Przykro mi, wierzę wyłącznie w magię sił pogańskich, a nie w demony. Szatan to tylko judeochrześcijański wymysł dla słabych ludzi.
Neumann opadł z sił. Głos esesmana brzmiał w jego mózgu jak odległe echo. Płakał. Nie z bólu, nie. Ze złości. Na siebie.
Powinien był ukryć tę książkę w bezpiecznym miejscu.
Weistort wstał.
– Co z nim zrobimy? – zapytał kapitan, patrząc na wykrwawiającego się księgarza.
– Niech sobie spokojnie umrze, patrząc na tę cudowną noc.
– A księgarnia? Podpalamy?
– Nie. Jutro rano przyślesz tu ciężarówkę, żeby zabrać książki. Uzupełnią bibliotekę Reichsführera w zamku Wewelsburg. Niech zabiorą też ciało naszego kolegi, który poległ, wypełniając niebezpieczną misję, podstępnie zamordowany przez Żyda. Zostanie pośmiertnie odznaczony Krzyżem Żelaznym.
Pułkownik z blizną pochylił się nad Neumannem.
– Żegnam, profesorze. Dzięki panu, dzięki tej księdze Dobro w końcu zwycięży.
Esesmani wyszli, zostawiając księgarza. Za oknem ciężkie chmury czerwieniały w poświacie bijącej od ulicy. Jakby zbierało się na krwawy deszcz.
Otto Neumann na swym fotelu zapadał się w mroczną otchłań. Synagoga za oknem przemieniła się w pochodnię. Teraz wiedział już, że pożar, który szaleje na jego oczach, to tylko preludium.
Tej nocy ogień ogarnął Niemcy. Jutro ogarnie świat.
Z powodu jednej księgi.
Przeklętej księgi.1
Tybet
Dolina Yarlung
Styczeń 1939
Burza stopniowo słabła. Pomruk grzmotów odbijał się dalekim echem ponad wierzchołkami drzew, a balet srebrzystych błyskawic przesuwał się na północ, w kierunku przełęczy Yarlung.
Osłonięty przed lodowatym wiatrem, który od trzech dni dął w dolinie, mężczyzna w białym kombinezonie stał przed wejściem do groty i z uwagą wpatrywał się w ostatnie smugi światła, które padały na szczyty Himalajów. Manfred nie bał się piorunów, wręcz przeciwnie. Oswoił się z nimi przy ojcu, zapalonym alpiniście, podczas wspólnych wspinaczek po urwistych zboczach Alp Bawarskich. Jego słowa nasuwały mu się na myśl zawsze, gdy szalała burza:
Kochaj pioruny, one oczyszczają powietrze i hartują serca silnych ludzi.
Jednak tu, w zagubionym zakątku Tybetu, w sercu zamkniętej wysokimi ścianami doliny, wyczuwało się coś nieczystego i nawet gromy nie były w stanie tego oczyścić. Pogoda przypominała rozregulowaną busolę. Nie spadł tu ani płatek śniegu, choć góry wokół przykryła gruba warstwa świeżego puchu. Jakby niewidzialna i podstępna siła narzuciła własne prawa najpotężniejszym żywiołom natury.
Hauptmannführer SS Manfred Dalberg omiótł ściany doliny wrogim spojrzeniem. Daleko im było do piękna bawarskich gór jego dzieciństwa. Nigdzie śladu roślinności, szary, jałowy świat, przytłaczający ogrom skalnych ścian najeżonych graniami ostrymi jak noże… Jakby ten krajobraz był stworzony tylko po to, by unicestwić każdą żywą istotę – człowieka i zwierzę.
Ziemia wyjących czaszek.
Tak Tybetańczycy nazwali to dziwne, zapomniane przez bogów i ludzi miejsce. Choć nie usłyszał złorzeczenia czaszek, nerwy targał mu zawodzący wiatr. Marzył tylko, by wrócić do Niemiec i dołączyć do swojej dywizji.
Manfred postawił kołnierz standardowego kombinezonu oddziałów alpejskich SS i właśnie wtedy z prawej strony dobiegł go znajomy dźwięk. Sięgnął po lornetkę, by spojrzeć w dół. Ciężarówka z brudną plandeką szybko sunęła po pełnym dołów szlaku, który pełnił tu funkcję drogi. Pył unosił się spod kół, ciągnąc się za samochodem niczym popielaty tren.
Schäfer jedzie.
Esesman odetchnął z ulgą. Dowódca dotrzymał słowa, zapanuje nad sytuacją.
Manfred nałożył kaptur i szybko zbiegł po kamiennych stopniach, które wiły się nad smętną doliną, łącząc wejście do groty ze szlakiem.
Uciec z tej przeklętej dziury…
Już niemal dwa tygodnie temu opuścił Lhasę i większość sił wyprawy Schäfera, zabierając ze sobą tylko małą grupę badawczą z dwoma archeologami, lingwistę pełniącego funkcję tłumacza, pół tuzina tybetańskich tragarzy i trzech buddyjskich mnichów. Początkowo wszystko szło jak najlepiej. Ściśle trzymał się instrukcji i rozbił obóz. Dokładnie w miejscu opisanym w świętych zwojach ujrzał wciśniętą w zbocze grotę u wylotu szlaku Sanshai, a przy niej dwa szkarłatne czorteny, tybetańskie wieżyczki w kształcie stożków, gdzie znajdowały się młynki modlitewne. Tylko że tu nie było żadnych młynków, a groźne rzeźby rogatych demonów.
Wszystko zgadzało się z reprodukcjami rysunków ze zwoju Kandziuru, świętej księgi Tybetańczyków.
Drzwi wiodące do krainy czaszek.
Ledwie jednak założył bazę, dwaj tragarze zapadli na tajemniczą chorobę i wykrwawili się na śmierć. Wkrótce potem doszło do napięć między Niemcami a „cuchnącymi mnichami”, jak mawiał o nich jego adiutant. Mnisi nakazali tragarzom zamknąć wejście do nekropolii. Odtąd nie można już było wejść w głąb groty. Choć chwilami miał ochotę ich wystrzelać, nie chciał psuć stosunków dyplomatycznych swego kraju. Tybet był przecież oddanym przyjacielem Trzeciej Rzeszy i zabiegał o pomoc militarną w konflikcie z Chinami.
Wysłał wiadomość, domagając się wsparcia dowódcy, Hauptsturmführera Ernsta Schäfera. Przecież szef ekspedycji „Tybet, ziemia aryjska” zaprzyjaźnił się z najbardziej wpływowym człowiekiem w Lhasie, piątym Rinpocze³. Tak bardzo, że zdołał go nawet nakłonić do podarowania Niemcom zwojów świętego Kandziuru.
Manfred dotarł do szlaku, gdy pokryta iście księżycowym pyłem ciężarówka hamowała tuż przed nim. Przed samymi czortenami jeden z tragarzy właśnie czyścił uprząż muła. Manfred obrzucił gniewnym spojrzeniem drobnego mężczyznę o twarzy pomarszczonej jak za mocno przypieczone jabłko. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Schäfer na każdym kroku powtarza, że ci podludzie należą do rasy aryjskiej.
Kiedy z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni w białych kurtkach polarnych, Manfred wyprężył się jak struna, regulaminowo wyciągając w ich stronę prawą rękę.
– Heil Hitler!
Obaj mężczyźni odpowiedzieli tym samym gestem. Bardziej masywny, zbudowany jak bokser, o śmiejącej się twarzy okolonej jasną brodą, żywiołowo uścisnął jego dłoń.
– Manfred, co za szczęście – rzucił egzaltowanym głosem Schäfer.
Potem wyciągnął rękę ku swemu kompanowi podróży, który zatrzymał się nieco za nimi.
– Przedstawiam ci pułkownika Karla Weistorta, dyrektora Ahnenerbe i członka osobistego sztabu Reichsführera. Przyjechał prosto z Berlina.
Esesman zbliżył się do Manfreda. Delikatna szrama przecinała jego skroń i policzek. Manfred widział już tego typu blizny u szermierzy z pruskich bractw studenckich. Mimo blizny esesman emanował swoistą życzliwością, rzadko spotykaną u wyższych oficerów SS.
Pułkownik uścisnął mu dłoń i serdecznie się uśmiechnął.
– Gratulacje, Obersturmführerze Dalberg. Jeżeli informacje są ścisłe, jesteśmy o krok od wspaniałego odkrycia. Pańska przyszłość w SS zapowiada się doskonale, młody przyjacielu.
Porucznik zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że nikt nie czytał jego listu.
– Schlebia mi to, panie pułkowniku, ale wspomniałem o pewnych trudnościach.
Oficer położył mu rękę na ramieniu.
– Proszę mi o tym opowiedzieć.
Porucznik z niechęcią spojrzał w głąb groty.
– W jaskini są olbrzymie drzwi bez zamków. Prowadzą do sanktuarium, w którym znajduje się… obiekt. Ale mnisi są wściekli, mówią, że mieli nam tylko pokazać grotę, a nie wprowadzać nas do nekropolii. Nie chcą, żeby obcy sprofanowali to sanktuarium.
Weistort wybuchnął śmiechem. Szczerym, wesołym śmiechem.
– Obcy? Oczywiście, że nie. W naszych żyłach płynie ta sama krew, chociaż na pierwszy rzut oka tego nie widać – powiedział, obserwując tragarza, który palił długą fajkę. – Chodźmy rozwiązać problem z naszymi „kuzynami”.
Wszyscy trzej ruszyli po schodach prowadzących do groty.
– Jak mija pobyt w Lhasie? – zapytał Manfred.
– Świetnie. Skończyłem kręcenie mojego przyszłego dokumentu, no i zebraliśmy mnóstwo pierwszorzędnych informacji naukowych. Żałuję, że wkrótce musimy wracać do Berlina. To cudowny kraj, a Tybetańczycy są niezwykłymi ludźmi.
– Nie podzielam pańskiej opinii, Ernście – odparł młody porucznik.
Weistort, któremu wyraźnie dopisywał humor, skakał po schodach.
– Bez przesady, poruczniku. Do diabła, trochę optymizmu. Jest pan esesmanem. Jak Tybetańczycy nazywają tę ziemię?
Już tylko trzydzieści metrów dzieliło ich od wejścia do groty zwieńczonej półkopułą wykutą w skalnym zboczu.
– Ziemia Wyjących Czaszek – powiedział Manfred. – Mnisi uważają, że część zmarłych nadal żyje i nie może przejść reinkarnacji. Nieszczęśnicy błąkają się po trzewiach ziemi, szeptem wyrażając rozpacz i nie potrafiąc znaleźć nowego ciała, by się w nie wcielić. Gdyby ktoś otworzył drzwi, na ziemi rozpętałoby się piekło. A ponieważ trzeba co najmniej dziesięciu ludzi, żeby wyrwać je z zawiasów…
Pułkownik Weistort się uśmiechnął.
– Zmarli błądzący w oczekiwaniu na zmartwychwstanie. Wspaniałe! Czyż to nie parabola losów naszego narodu? Niemcy zrozpaczeni po klęsce i zdradzie, oczekujący na swego wybawcę Adolfa Hitlera? Führer dał Niemcom nowe ciało. Silniejsze, pełne energii. Uwielbiam te prastare tradycje. Pozwalają nam zrozumieć ukryty sens Wszechświata.
Stopa pułkownika uderzyła poniewierającą się na schodach dużą puszkę po konserwie, która spadła ze stosu śmieci pozostawionych pod potężnym głazem. Weistort zatrzymał się w pół kroku, podniósł puszkę i rzucił ją na stertę nieczystości.
– Poruczniku, będzie pan uprzejmy niezwłocznie zakopać te śmieci.
Młody porucznik wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Weistort mu się przypatrywał, z dezaprobatą kręcąc głową.
– Zaśmiecanie natury to zbrodnia, poruczniku. Ziemia hojnie obdarza nas wspaniałościami, więc winni jesteśmy traktować ją z szacunkiem. Nie uczono pana tego na wykładach z ekologii w Instytucie SS?
– Nie, pułkowniku, wstąpiłem do SS w zeszłym roku.
– To poważny błąd. Powinien pan wiedzieć, że ekologia to słowo stworzone przez dobrego Niemca, biologa Ernsta Haeckela. Wywodzi się ono od greckiego oikos, oznaczającego dom i logos, czyli słowo, nauka.
Schäfer wtrącił z zapałem:
– Ten Haeckel to wielki prekursor, wierzył w nierówność ludzi i stawiał białych na szczycie ewolucji. Był członkiem założycielem Niemieckiego Towarzystwa Higieny Ras, powstałego na początku dwudziestego wieku, zanim jeszcze narodził się narodowy socjalizm.
– Oczywiście, jego dzieło Lebenswunder⁴ należy czytać i wracać do niego wiele razy – dodał Weistort. – Dam panu egzemplarz tej książki.
Zadowolony ze swojego krótkiego wykładu pułkownik SS znów ruszył po schodach. Upłynęło kilka minut, zanim panowie weszli do groty. Była tak duża jak monachijska piwiarnia, a oświetlały ją pochodnie zamocowane na ścianach szarych jak cała dolina. W głębi groty grupa mężczyzn leżała przy ognisku, nad którym unosił się gryzący dym. Woń rozgrzanego tłuszczu przesycała zimne powietrze. Wysoki blondyn wybiegł im na spotkanie. Na jego twarzy malowało się napięcie. Nie tracił czasu nawet na oddanie honorów nowo przybyłym.
– Poruczniku, z jednym z tragarzy jest bardzo kiepsko, wymiotuje i pluje krwią.
Weistort i Schäfer spojrzeli na siebie z zaniepokojeniem.
– To już trzeci… – dodał młody Niemiec. – Zabrali go do innego pomieszczenia.
– Zechce pan mi go pokazać – powiedział półgłosem pułkownik.
Skręcili w prawo, w stronę zagłębienia, z którego dochodziło blade światło. Kilku ludzi siedziało przed kamiennym ołtarzem, na którym palił się chrust. Trzej mnisi w szafranowych szatach przybrali pozycję lotosu, skupieni wokół leżącego na ziemi mężczyzny, który wił się z bólu pod przetartą derką. Jego twarz zroszona była potem, z kącika ust sączyła się krew.
Weistort podszedł do mnichów, skłaniając się, by ich powitać.
– Proszę tłumaczyć i niech im pan powie, że jestem wysłannikiem Adolfa Hitlera, wielkiego lamy Niemiec.
Tłumacz zwrócił się do mnichów, którzy jednak pozostali obojętni. Weistort przykucnął i położył rękę na czole chorego.
– Co mu dolega?
Jeden z mnichów wzniósł oczy na oficera. Jego spojrzenie było srogie. Potem popłynął strumień słów, ostrych, dobitnych. Tłumacz uważnie słuchał, zanim wydukał niepewnym głosem:
– Ten tragarz, tak jak pozostali, został ukarany za to, że wszedł do sanktuarium. Skona tej nocy i dołączy do zmarłych, którzy pukają do drzwi. Jeżeli stąd nie odejdziemy, spotka nas podobny los.
Pułkownik Weistort z powagą skinął głową.
– Proszę tłumaczyć moją odpowiedź. Jestem głęboko rozczarowany. Chcieliśmy tylko złożyć hołd jego przodkom. Proszę mu powiedzieć, że odnoszę się z ogromnym szacunkiem do jego aryjskiej ziemi i obyczajów. W Niemczech przywracamy dawne obrzędy przodków, którymi chrześcijaństwo wzgardziło. Czy moglibyśmy złożyć jakąś ofiarę, obdarować zmarłych, by okazać im szacunek?
Tłumacz znów zabrał głos. W miarę jak mówił, mnich zamykał się w sobie. Wyszczekał parę słów i splunął na ziemię.
Tłumacz wytrzeszczył oczy i skinął głową.
– Trzeba zarżnąć kozę pobłogosławioną przez najwyższego lamę z Lhasy. Niestety, nie mamy kozy.
Niemiecki oficer się uśmiechnął, a potem bez słowa wyciągnął nóż, który miał u pasa. Uniósł go i zaprezentował w słabym świetle ognia, a jego niebieskie oczy zdawały się odbijać metaliczny blask stali. Jego głos brzmiał dobitnie pośród kamiennych ścian.
– Niech mu pan powie, że ja także należę do duchowego zakonu, do SS, i że ten sztylet otrzymałem od mojego dowódcy Heinricha Himmlera. Na ostrzu wygrawerowana jest dewiza: „Mój honor to moja wierność”. – Wsunął ostrze w płomienie. Stal zrobiła się czerwona. – Nie wiem, czy słowo honor znaczy coś w Tybecie, ale w mojej ojczyźnie zamyka w sobie trzy przymioty: dumę, odwagę i lojalność.
Pułkownik Weistort z uśmiechem zbliżył się do jednego z mnichów, trzymając w ręce rozżarzony sztylet. Jego głos brzmiał niemal kojąco, łagodnie. Przykucnął obok najstarszego z bonzów, który dotąd nie wypowiedział jeszcze ani słowa.
– Przyjaciele, nie wydaje mi się, byście dowiedli swej lojalności wobec nas.
Zanim ucichło echo tych słów, pułkownik poderżnął starcowi gardło. Ostrze zmiażdżyło głośnię i wbiło się w mięśnie. Chlusnęła jasna krew, plamiąc nieskazitelnie biały kombinezon oficera. Mnich padł twarzą na ziemię tuż obok chorego. Przez chwilę wił się jeszcze jak robak. Wszyscy poczuli woń palonego mięsa.
Dwaj pozostali mnisi nawet nie drgnęli. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji.
Schäfer podszedł bliżej.
– Oszalał pan, pułkowniku! To nie ich wina, że ten człowiek zachorował.
Weistort otarł ostrze o szatę mnicha i odparł pobłażliwie:
– Drogi Ernście, ta naiwność czyni pana sympatycznym, ale pozwoli pan, że coś wyjaśnię. Proszę spojrzeć na to czerwone obramowanie szat naszych mnichów. Świadczy o ich przynależności do Ganpitry, wewnętrznego zakonu tybetańskich kapłanów, którego zadaniem jest ochrona wspólnoty. Za wszelką cenę. Wolno im łamać prawa i zabijać, kiedy to konieczne. Wilki w owczej skórze… Któż obawiałby się dobrych buddyjskich mnichów… Nie sądzi pan, że to bardzo sprytne?
– Nie widzę związku – odparł Schäfer, nie mając odwagi spojrzeć na nieruchome ciało starca.
– Ganpitra nigdy nie posługuje się bronią białą, zbyt prymitywną, używa trucizn. To specjalność tego zakonu. Przed przyjazdem przeczytałem wspomnienia włoskiego misjonarza, któremu przed trzydziestu laty zezwolono na pobyt w Potali⁵. Sądzę, że otruli tragarzy, żeby uwiarygodnić działanie klątwy i przegonić nas stąd.
Głos zabrał jeden z mnichów.
– Mówi, że uczniowie Buddy nie boją się ani pana, ani śmierci. Może ich pan zamordować, to niczego nie zmieni. Tragarze również na nic się nie przydadzą, ponieważ raczej dadzą się zabić, niż narażą się na spotkanie z wyjącymi zmarłymi.
Pułkownik z blizną pokiwał głową i znów sięgnął po nóż. Pochylił się nad zwłokami mnicha i nieco poniżej czoła nieszczęśnika wyciął krążek ciała o średnicy monety. Dokładnie u nasady nosa.
Uniósł trofeum, a potem rzucił je do ognia.
– Znów proszę o tłumaczenie. Ja również uprawiam ich magię, zabrałem ich koledze trzecie oko i spaliłem je. Odtąd jego dusza należy do mnie i zabawię się, dręcząc go na różne sposoby. Nigdy nie osiągnie nirwany.
Na twarzach mnichów zaszła gwałtowna zmiana. Przerażeni patrzyli na siebie.
Znów rozbrzmiał głos Weistorta:
– Oni doskonale znają te czary, ponieważ sami uciekają się do nich od czasu do czasu, żeby zastraszać wrogów Rinpocze. Ja tylko uważnie przeczytałem książkę duchownego, którego przysłał tu Watykan. Ten człowiek był świadkiem ich sztuczek. Teraz proszę im powiedzieć, żeby wpłynęli na tragarzy, którzy mają otworzyć nam wrota sanktuarium. W przeciwnym razie, choć z wielkim żalem, zmuszony będę zająć się ich duszami.
Mnisi nie usłyszeli ostatnich słów tłumacza, bo błyskawicznie wstali i pobiegli do tej części groty, w której leżeli przy ognisku tragarze, i zaczęli wydawać im polecenia.
Weistort spokojnie schował sztylet.
– A gdybyśmy tak otworzyli te wrota?
Dwie godziny później wejście do sanktuarium stało przed nimi otworem. Ciężkie skrzydła z brązu, ważące co najmniej pół tony, leżały na ziemi po dwóch stronach dziury, z której wydobywał się cierpki, a zarazem słodkawy zapach.
– Słodka woń śmierci – szepnął Weistort, który z pochodnią w ręce szedł już szerokim korytarzem. Za nim podążał Schäfer, trzymając palec na spuście pistoletu maszynowego.
Pozostali Niemcy zatrzymali się przed wejściem. Nie musieli przeganiać tragarzy, którzy przerażeni uciekli z groty, wykrzykując słowa modlitw. Dwaj mnisi siedzieli w milczeniu przy ogniu.
Weistort i Schäfer wolno szli po wilgotnej ziemi, a pochodnie rzucały chwiejny blask na niemal sine ściany, które lśniły tysiącami metalicznych żyłek.
– To na pewno dawna kopalnia srebra – szepnął Schäfer. – Tybet obfituje w złoża cennych minerałów.
– To, czego tu szukamy, ma bez porównania większą wartość niż srebro czy złoto – odparł Weistort. – A tak przy okazji: nie pogratulowałem panu jeszcze tej inicjatywy. To doprawdy wspaniały pomysł, zaprzyjaźnić się z tybetańskim dygnitarzem i zacząć pracę nad przekładem ich świętej księgi.
Korytarz rozszerzył się, tworząc coś na kształt pogrążonej w ciemnościach podziemnej alei. Schäfer nadstawił ucha, zaintrygowany dziwnymi głuchymi odgłosami wokół. Przypominały drapanie.
– Pułkowniku, naprawdę wierzy pan w tę legendę? – szepnął niepewnym głosem szef wyprawy.
– W żywe trupy? Nie wierzyłem w to ani przez chwilę. Ci, którzy ukryli tu obiekt, chcieli wystraszyć przesądny lud. Za to szczury, które…
Weistort nagle zamilkł i zwolnił kroku.
– Psiakrew!
Wyciągnął pochodnię.
Przed nimi wznosiła się czarna kwadratowa stela. Wysoka i potężna, przypominała gigantyczne płyty nagrobne z cmentarzy wojskowych w Prusach Wschodnich. Ale w połowie wysokości tej steli było coś, co odróżniało ją od niemieckich kamieni nagrobnych.
Rzeźba.
Popiersie człowieka, którego wykrzywiona twarz wyrażała głębokie cierpienie. Dolna partia ciała tej kamiennej istoty wydawała się wmurowana w stelę. Ramiona wyciągnięte były w przód, ręce unosiły metalową czaszę.
U stóp steli leżały kręgiem szkielety.
Obaj Niemcy podeszli, miażdżąc butami kości. To, co odkryli, sprawiło, że zachowywali się jak zahipnotyzowani. Weistortowi rozpromieniła się twarz.
Wyjął z kieszeni kurtki książkę w oprawie z czerwonej skóry, na której gotykiem wytłoczono tytuł: Thule Borealis Kulten.
– Cóż za niesamowity trop wiodący przez kontynenty i epoki – westchnął. – Niech pan sobie wyobrazi, że wszystko zaczyna się od tej książki napisanej w średniowieczu w Niemczech, a należącej do pół-Żyda… Znalazłem tu akapit nawiązujący do świętych zwojów Wschodu i do istnienia… – Otworzył książkę na stronie oznaczonej zakładką i spojrzał na rycinę. – To ten sam posąg!
Zbliżyli się do dziwnej rzeźby. W czaszy leżał przedmiot barwy rubinu. Odbijał ciepły blask pochodni. Ten przedmiot był symbolem. Symbolem, który zachwycił obu esesmanów.
Swastyka.
Pułkownik oddał pochodnię podwładnemu i oburącz wyjął z czaszy swastykę. Jego głos brzmiał jak grzmot.
– Dziś zaczyna się rok pierwszy Trzeciej Rzeszy.