Triumf człowieka pospolitego - ebook
Triumf człowieka pospolitego - ebook
Książka niniejsza traktuje o podobieństwach między komunizmem i socjalizmem a liberalną demokracją. Człowiek socjalistyczny i liberalno-demokratyczny nie tylko nie mają pamięci, lecz z nią walczą, relatywizują jej przekaz. Oba ustroje wytwarzają – przynajmniej w warstwie oficjalnej wykładni ideologicznej – takie nastawienie do świata, dzięki któremu człowiek czuje się znacznie swobodniej niż kiedykolwiek w przeszłości. Zrzuca z siebie ogromną część związków lojalnościowych i zobowiązań, jakie go do tej pory pętały: religijne, obyczajowe, narodowe, środowiskowe, tradycyjne, autorytetowe. We współczesnym świecie w coraz większym stopniu bierze się w obronę rzeczy wulgarne, brzydkie i oburzające, które naturalnie określają aspiracje człowieka liberalno-demokratycznego, co ten coraz śmielej i z coraz mniejszym wstydem potwierdza.
„Zarówno komunizm (socjalizm), jak i liberalna demokracja są ustrojami, które w zamierzeniu mają zmieniać rzeczywistość na lepszą. Są — jak się dzisiaj mówi obowiązującym żargonem — projektami modernizacyjnymi. Oba wyrastają z przekonania, że świat taki, jaki jest, nie może być tolerowany, że powinien być zmieniony, że to, co stare, powinno być zastąpione nowym. Oba są ustrojami silnie i — by tak rzec — niecierpliwie ingerującymi w materię społeczną i oba uzasadniają tę ingerencję argumentem, że prowadzi to do polepszenia stanu rzeczy przez „unowocześnienie”.
Fragment Wstępu
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-910-0 |
Rozmiar pliku: | 623 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alexis de Tocqueville
O demokracji w Ameryce (IV.3)
Z licznych swoich obserwacji wyciągnąłem wniosek, że nasi liberałowie nie są zdolni do tego, aby pozwolić komuś mieć własne odrębne zdanie i nie odpowiedzieć od razu swojemu oponentowi stekiem obelg, a nawet czymś jeszcze gorszym.
Fiodor Dostojewski
Idiota (II.10), przekład Jerzy Jędrzejewicz
Miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza;
Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przypuszcza,
Odbiera naprzód rozum od obywateli.
I tak, mędrsi fircykom oprzeć się nie śmieli,
I zląkł ich się jak dżumy jakiej cały naród,
Bo już sam wewnątrz siebie czuł choroby zaród. (…)
Była to maszkarada, zapustna swawola,
Po której miał przyjść wkrótce wielki post — niewola!
Adam Mickiewicz
Pan Tadeusz (Księga I)WSTĘP
Książka niniejsza traktuje o podobieństwach między komunizmem (socjalizmem) a liberalną demokracją. Myśl o takich podobieństwach pojawiła się nieśmiało w mojej głowie jeszcze w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, kiedy po raz pierwszy udało mi się wyjechać z komunistycznej Polski na tak zwany Zachód. Odkryłem wówczas, ku przykremu zaskoczeniu, że znaczna część moich znajomych ze środowisk intelektualnych (i nie tylko) świadomie będących oddanymi zwolennikami liberalnej demokracji, systemu wielopartyjnego, praw człowieka, pluralizmu i wszystkiego, co każdy liberalny demokrata dumnie wymieniał jako swoje akty wiary, wykazywała niezwykłą łagodność oraz wyrozumiałość wobec komunizmu. Byłem zaskoczony, ponieważ wydawało mi się, że reakcją naturalną, niemal fizjologiczną, każdego liberalnego demokraty na komunizm powinno być radykalne odrzucenie i potępienie.
Przez pewien czas sądziłem, że anty-antykomunizm, który określał owo miękkie stanowisko wobec komunistów i twarde wobec antykomunistów, wynikał ze strachu przed sowiecką potęgą, czy, w wersji szlachetniejszej, z uznania moralnej niedopuszczalności globalnego konfliktu zbrojnego, którym konfrontacja z komunizmem groziła. Zrozumiałem jednak, że takie względy nie tłumaczyły organicznej anty-antykomunistycznej zajadłości, którą dostrzegałem, a która przewyższała większość znanych mi wśród intelektualistów zachodnich negatywnych odczuć politycznych. Nasunęła mi się możliwa hipoteza, że oba sposoby myślenia — komunistyczny i liberalno-demokratyczny — łączy coś głębszego, jakieś wspólne założenia i ideały. Szybko jednak wydała mi się ona tak ekstrawagancka, że nie znalazłem w sobie dość siły wewnętrznej ani wiedzy, by ją drążyć. W tamtych czasach zresztą dla mieszkańca bloku sowieckiego świat zachodni był miejscem najlepszym z możliwych i zestawianie go z komunizmem miało posmak bluźnierstwa. Lektura autorów, którzy to robili — głównie lewicowi, tacy jak Herbert Marcuse — wywoływała silny odruch sprzeciwu jako policzek wymierzony zdrowemu rozsądkowi i poczuciu przyzwoitości. Komunistyczne sympatie w społeczeństwach zachodnich traktowaliśmy raczej jako wypaczenia niż jako zasadniczy defekt.
Po raz drugi ta myśl ujawniła się w mojej świadomości w III RP, zaraz na samym początku jej istnienia. Nie chodziło tylko o to, że anty-antykomunizm zaktywizował się w naszym kraju wraz z powstaniem III RP, choć wydawało się mnie i wielu moim znajomym, że Polska będzie ostatnim miejscem na ziemi dla podobnych postaw. Nie dość, że się pojawił, to niemal z miejsca został uznany za ważny składnik liberalno-demokratycznej ortodoksji. Kto był antykomunistą, zagrażał liberalnej demokracji; kto był anty-antykomunistą, ten miał status kogoś, kto zdał najpoważniejszy i najtrudniejszy egzamin polityczny w nowej rzeczywistości. Były to czasy, kiedy komuniści niszczyli archiwa zawierające informacje o ich działalności oraz wchodzili w nowe instytucje z pozycji znacznie lepszej od całej reszty, a tymczasem każde złe słowo wymierzone przeciw nim było piętnowane nie tylko jako łajdactwo, lecz w istocie jako zamach na najlepszy z ustrojów.
Tworząca się elita polityczna nowej Polski przyjmowała komunistów z imponującą gościnnością, po części, jak mówiono, z powodów taktycznych (by nie zostawić zbyt dużej grupy ludzi poza systemem), lecz w niemałej części także z powodów ideologicznych: uznano, że po niewielkich retuszach i w nowej sytuacji staną się oni lojalnymi i oddanymi uczestnikami życia liberalno-demokratycznego. Przekonałem się szybko, że owo założenie ideologiczne było prawdziwe. Istotnie, po niewielkich retuszach i w nowej sytuacji dawni członkowie partii komunistycznej znakomicie przystosowali się do liberalnej demokracji, do jej mechanizmów, a także do całej wykładni ideologicznej, które tym mechanizmom towarzyszyły. Dość szybko osiągnęli wręcz status strażników nowej ortodoksji. Czasopisma, które w PRL-u przez dziesięciolecia na stronach tytułowych nawoływały proletariuszy z całego świata, by się łączyli, w III RP zaczęły z równą zapamiętałością wzywać wszystkie światłe siły, by broniły liberalnej demokracji przed siłami ciemności.
Gwałtowność obrony wchłanianych przez nowy system komunistów oraz agresywność ataku na tych, którzy w kwestii owego wchłaniania mieli dalekie od entuzjazmu zdanie, pozwalały sądzić, że działo się coś symptomatycznego dla nowych czasów. Najprawdopodobniej komuniści przedzierzgnięci w liberalnych demokratów zostali uznani za godnych zaufania partnerów w dziele tworzenia nowego dobrego ustroju, a alians z nimi za oparty na głębszych i trwalszych podstawach. Dlatego z taką furią atakowano wszystkich, którzy kwestionowali zarówno wiarygodność nowego partnera, jak i wartość owych głębszych oraz trwalszych podstaw. Furia zresztą trwa nadal. Jest symptomatyczne, że w dziejach III RP największe pałkarstwo polityczne i publicystyczne dokonywało się właśnie w stosunku do tych, którzy w powyższych sprawach mieli wątpliwości.
Nowy ustrój dość szybko zaczął wykazywać cechy, które nie zostały dobrze opisane, a które uznałem za wielce niepokojące. Kiedy mówię o ustroju, nie mam na myśli wyłącznie, ani nawet głównie struktury instytucjonalnej, lecz raczej sposoby funkcjonowania tej struktury, zespoły idei, jakie nimi rządzą, dominujące postawy i typy myślenia. Socjalizm oraz liberalna demokracja okazały się jednoczącymi wszystko całościami narzucającymi swoim zwolennikom, jak mają myśleć, co robić, jak wartościować wydarzenia, o czym marzyć, jakiego języka używać. Miały one swoje ulubione typy ludzkie i swój model idealnego obywatela.
Co do tego, że socjalizm jest taką zintegrowaną ideologiczno-polityczno-intelektualno-społeczno-językową jednością, nie ma właściwie dzisiaj wątpliwości. Wchodząc w ten system, trzeba było mu się podporządkować i stać się egzemplarzem obywatela społeczeństwa socjalistycznego, podobnym w swoich poglądach do tysięcy innych. W przypadku liberalnej demokracji panuje jednak nadal przekonanie, że jest to system niezmiernie zróżnicowany, składający się z niezliczonej liczby wspólnot, nisz, środowisk czy grup, niebędący żadną zhomogenizowaną całością. Ale przekonanie to coraz bardziej odstaje od rzeczywistości, natomiast coraz większej wiarygodności nabiera teza odwrotna. Liberalna demokracja jest potężnym mechanizmem unifikującym, zacierającym różnice między ludźmi, narzucającym jednolitość poglądów, zachowań i języka.
Odkryłem więc dość szybko, na początku lat dziewięćdziesiątych, to, co nie było wówczas szczególnie trudne do odkrycia, a mianowicie, że powstająca polska liberalna demokracja znacznie zawęża obszar tego, co dopuszczalne, i że w miarę jej rozwoju ten obszar raczej się zmniejsza, niż zwiększa. Ale przecież rzecz nie ograniczała się do procesów degeneracyjnych w pokomunistycznej Polsce. Niekorzystne zmiany dawało się zaobserwować w całym świecie liberalno-demokratycznym. Pouczające pod tym względem było moje późniejsze doświadczenie pracy w Parlamencie Europejskim: tutaj wcześniejsze podejrzenia znalazły mocne podstawy.
Zobaczyłem z bliska coś, co z daleka umyka uwagi wielu obserwatorów. Jeśli Parlament Europejski ma być emanacją ducha dzisiejszej liberalnej demokracji, to nie jest to z pewnością duch ani dobry, ani piękny: ma on liczne cechy złe i brzydkie, a na dodatek, jak szybko stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, takie, które dzieli z duchem komunizmu. Już wstępny, lecz wystarczająco uważny kontakt z instytucjami unijnymi pozwala zauważyć duszną atmosferę politycznego monopolu, silną ideologizację, niszczenie języka przez używanie unijnej nowomowy, kreowanie nadrzeczywistości zaciemniającej obraz świata, wrogość wobec wszelkich dysydentów i wiele innych rzeczy dobrze znanych każdemu, kto pamięta PRL.
Ciekawe jest, że to skojarzenie z komunizmem, choćby na poziomie metafory, dość często spotyka się w rozmowach toczonych na korytarzach parlamentarnych, a przyznają się do podobnych odczuć nawet lojalni eurounioniści, tyle tylko, że czynią to po cichu i prywatnie. Zżymając się na ten system, nie podważają jednak jego zasadniczej słuszności, zapewne w przekonaniu, że jego nieprzyjemne cechy są czymś powierzchownym i być może z czasem znikną. Nie stawiają sobie pytania, a w każdym razie nie czynią tego otwarcie, czy przypadkiem nie mamy tutaj do czynienia z problemem istoty systemu, a więc czy nie jest prawdopodobne, że te wszystkie złe rzeczy będą się raczej nasilać, niż znikać.
Podobne pytania zbywa się argumentem pozornie nie do odparcia. Jak można zestawiać oba systemy, z których jeden był zbrodniczy, a drugi, mimo wszelkich zastrzeżeń, daje nam więcej wolności? Przecież różnica między komunizmem a liberalną demokracją, na przykład między PRL-em a III RP, jest tak wielka, że tylko człowiek szalony poddawałby w wątpliwość jej istnienie. Mamy w dzisiejszej Polsce rozmaite partie zasadniczo się różniące, nie istnieje urząd cenzury, a wolność ekonomiczna, mimo rozmaitych ograniczeń, znacznie przewyższa to, co mieliśmy za komunizmu. Polacy podróżują bez ograniczeń, stali się częścią Unii Europejskiej i NATO, mogą bez kłopotu zakładać stowarzyszenia i organizacje. Wyliczenie przewag III RP nad PRL-em w celach polemicznych musi się wydać zajęciem jałowym, ponieważ kto ich nie dostrzega, ten zapewne jest odporny na najelementarniejsze świadectwo rzeczywistości. Autor tej książki — by dać subiektywne uzasadnienie wyższości jednego systemu nad innym — nie miałby szans nie tylko pisać oficjalnie w PRL-u tego, co pisał w III RP, lecz także pełnić tych funkcji publicznych, jakie pełnił po obaleniu dawnego ustroju.
Tego zarzutu nie daje się oczywiście obalić, i nikt rozumny nie będzie tego robił. Ale jednocześnie nie można traktować powyższego stwierdzenia jako formy intelektualnego i moralnego szantażu. To, że zachodzą różnice między obu ustrojami i że są to różnice o znaczeniu fundamentalnym dla życia ludzkiego, jest oczywiste. Ale ciągle pozostaje zasadne pytanie, dlaczego zachodzą także podobieństwa, dlaczego są one głębokie i stają się coraz głębsze. Jeśli jedną z cech obyczajowości liberalno-demokratycznej jest przestrzeganie przed rozmaitymi zagrożeniami, choćby nawet tkwiącymi niezwykle głęboko — ukrytą ksenofobią, nacjonalizmem i tak dalej — to zastanawiać musi, dlaczego jej architekci i uczestnicy całkowicie ignorują dające się łatwo dostrzec tendencje upodabniające ten ustrój do komunizmu? Dlaczego nikt nie bije na alarm, nawet gdyby ten alarm miał być nieco na wyrost, jak bije się na alarm w przypadku tysięcy innych zagrożeń, które najbardziej wprawne oko z trudnością dostrzega?
Odpowiedź najprostsza będzie taka, że występuje jakieś współgranie w zakresie idei i postaw między liberalną demokracją a komunizmem. Książka wyjaśnia to współgranie szczegółowo. Na wstępie wskażę na jedną oczywistą płaszczyznę łączącą oba ustroje. Zarówno komunizm, jak i liberalna demokracja są ustrojami, które w zamierzeniu mają zmieniać rzeczywistość na lepszą. Są — jak się dzisiaj mówi obowiązującym żargonem — projektami modernizacyjnymi. Oba wyrastają z przekonania, że świat taki, jaki jest, nie może być tolerowany, że powinien być zmieniony, że to, co stare, powinno być zastąpione nowym. Oba są ustrojami silnie i — by tak rzec — niecierpliwie ingerującymi w materię społeczną i oba uzasadniają tę ingerencję argumentem, że prowadzi to do polepszenia stanu rzeczy przez „unowocześnienie”.
To ostatnie słowo ma dość szczególny i niełatwy do opisania sens. Wyrasta ono na pewno z doświadczenia techniki i myślenia technologicznego. Technika ma wszak to do siebie, że jest ciągle unowocześniana i ulepszana. Język modernizacyjny zawsze odwołuje się skojarzeniowo do technologii, a przez to każe patrzeć na świat jako na przedmiot inżynierskiej i nowatorskiej działalności. Nie ma wszak lepszego modelu ilustrującego dobrodziejstwa ulepszania niż maszyny, wynalazki i wszelkie produkty technologiczne. Starożytni mówili, że dzięki techne człowiek może równać się bogom — wszak to nią ob darzył ludzi Prometeusz — choć z drugiej strony ostrzegali, że w to zamierzenie wpisane było niebezpieczeństwo popełnienia grzechu pychy. Nowożytność uczyniła Prometeusza bohaterem, a przekazany przez niego dar uznano za dobroczynny, minimalizując wszelkie rozważania o niebezpieczeństwie pychy, jakie mu towarzyszy. Sens modernizacji w dzisiejszym świecie daleko oczywiście wykracza poza technikę w znaczeniu standardowym, lecz wiara w nią czerpie w dużym stopniu swoją siłę z niebywałych sukcesów technologicznych, jakie człowiek do tej pory osiągnął i jakimi jeszcze zadziwi w przyszłości.
Pojęcie modernizacji niesie w sobie także idee zerwania i nowego początku. Wprawdzie samo słowo przez swoją formę niedokonaną zakłada proces stopniowalności (modernizowanie, a nie zmodernizowanie), lecz w głębszej warstwie odwołuje się do modernity, czyli epoki zupełnie nowej, powstałej przez odrzucenie wszystkiego, co wcześniej. Twórcy nowoczesności, tacy jak Machiavelli, Hobbes czy Bacon, uważali się za pionierów nowego, którzy śmiało zerwali z przeszłością. Do tej przeszłości mieli stosunek z jednej strony pogardliwy, co podyktowane było uznaniem dawnej epoki za szkodliwą i niemądrą, z drugiej dobroduszny — jak do czegoś, co być może miało urok i szlachetność iluzji, lecz bezpowrotnie minęło i nigdy nie powróci. Nawet jeśli niektórzy moderniści korzystali z tego, co dawne — a wielu to czyniło — to, jak Kartezjusz, robili to w sposób sekretny, zacierając ślady inspiracji. Modernitas zakłada więc nieuchronnie świadome odcięcie się, przekroczenie granicy, przejście Rubikonu, zerwanie pępowiny, wyjście ze stanu dziecięctwa i tym podobną decyzję określaną przez dziesiątki innych mniej lub bardziej zgranych metafor.
Słowo „modernizacja” niesie w sobie także coś radosnego i odświeżającego. Rzecz nie tylko w tym, że dzięki technologii i inżynierii świat zmodernizowany stawać się powinien wygodniejszy i sprawniejszy. Bycie nowoczesnym kojarzy się z większą swobodą, z pozbyciem się niepotrzebnego balastu, z bezpośredniością. Wprawdzie technika staje się coraz bardziej zaawansowana, a instytucje skomplikowane, lecz nowoczesne życie ludzkie wraca do tego, co proste i elementarne. Ludzie zrzucają zbędne gorsety, maski, pozy, koturny i kostiumy. Są znowu młodzi, optymistyczni, wyzwoleni niczym rodzina Młodziaków z Gombrowicza. Do życia wracają lekkość, naturalność, spontaniczność. Znika poczucie winy, znikają irracjonalne bariery zachowań, słabną stare zobowiązania. Człowiek nowoczesny działa coraz bardziej na własny rachunek i w dumnym poczuciu własnej subiektywności, a jednocześnie — co może się wydać paradoksem, lecz nim nie jest — coraz bardziej wzbudza w sobie przekonanie, że jego utwierdzanie się w subiektywności to krok na drodze do lepszego, czyli bardziej nowoczesnego świata. Uważając się zatem za istotę osobną, czerpie w głębi swojej duszy radość z przekonania, że stanowi część dużego i rosnącego w siłę pochodu ku przyszłości.
Gdy spojrzymy na komunizm i liberalną demokrację z tej strony, dostrzeżemy, że skojarzenia, jakie łączymy z pojęciem modernizacji, znajdują w nich odzwierciedlenie. Jeden i drugi ustrój rozwija inżynierskie podejście do rzeczywistości społecznej. Inżynieria ta w każdym przypadku może mieć inny zakres i dynamikę, lecz w obu świat generalnie uznawany jest za skonstruowany i poddany ciągłemu procesowi konstrukcyjnemu. W jednym przypadku było to odwracanie kierunku rzek syberyjskich, w drugim konstruowanie alternatywnych modeli rodziny, ale nieodmiennie chodziło o stałe poprawianie natury, która staje się ledwie substratem gotowym przyjąć odpowiednią formę. Wprawdzie ruch ekologiczny wzbudził bałwochwalczy szacunek do Ziemi oraz jej fauny i flory, lecz nie zmienił stosunku do człowieka ani nie powstrzymał coraz śmielszego użytku, jaki ten robi z technologii.
Jeden i drugi ustrój wyraźnie odcina się od przeszłości. Naturalnym nastawieniem — wynikającym głównie z wiary w techne — jest myślenie w kategoriach postępu ze wszystkimi tego konsekwencjami. Oceną zjawisk — zarówno w komunizmie, jak i w liberalnej demokracji — wyznacza podział na nowe i stare, to pierwsze jest zdecydowanie uprzywilejowane, to drugie zdecydowanie podważane. Ulubionymi określeniami potępiającymi są „przesąd”, „ciemnota”, „bigoteria”, „zacofanie”, pochwalnym zaś „nowoczesny”. Nowoczesne powinno być wszystko — myślenie, rodzina, szkoła, literatura, filozofia. Jeśli coś nie jest nowoczesne, to powinno zostać czym prędzej unowocześnione. Gdyby się unowocześnić nie udało, to znaczy, że może zostać zapomniane. Dlatego dawni komuniści walczący kiedyś o postęp przeciw ciemnogrodowi znaleźli tak szybko sojuszników w liberalnej demokracji, gdzie też walczy się o postęp, gdzie postęp jest często tym samym postępem, a ciemnogród tym samym ciemnogrodem.
Jeden i drugi ustrój wytwarza — przynajmniej w warstwie oficjalnej wykładni ideologicznej — takie nastawienie do świata, dzięki któremu człowiek czuje się znacznie swobodniej niż kiedykolwiek w przeszłości. Zrzuca z siebie ogromną część związków lojalnościowych i zobowiązań, jakie do tej pory człowieka pętały: religijne, obyczajowe, narodowe, środowiskowe, tradycyjne, autorytetowe. Czuje się świeży, zdrowy, suwerenny i silny, dlatego patrzy z politowaniem na starych ciągle szamoczących się w nieżyciowych i nieracjonalnych więzach, które na nich nałożyła tradycja. Jego jedynym zobowiązaniem, gdy żył w socjalizmie, był socjalizm, a gdy żyje w liberalnej demokracji, jest liberalna demokracja. Całą resztę można zlekceważyć.
Dlatego człowiek socjalistyczny i liberalno-demokratyczny nie tylko nie mają pamięci, lecz z nią walczą, z upodobaniem relatywizują jej przekaz, a także naigrawają się z niej jako z bezpożytecznego balastu. Ci, którzy komunizmowi się przeciwstawiali, zwykle bronili pamięci przed zapominaniem, zdając sobie sprawę, że jej brak wzmacniał zły ustrój. Dwie najważniejsze dwudziestowieczne antyutopie — Rok 1984 Orwella oraz Nowy wspaniały świat Huxleya — pokazywały, jak kreowanie nowego człowieka dokonuje się, między innymi, przez odzieranie go z pamięci. W momencie upadku komunizmu i wprowadzenia porządku liberalno-demokratycznego niemal z dnia na dzień zwrócono się przeciw niej i zaczęto ją potępiać jako szkodliwe obciążenie utrudniające człowiekowi poruszanie się w nowoczesnym świecie. Oba ustroje żywiły się i wzmacniały ludzką niepamięcią.
W tym miejscu narzucają się dalsze pytania, a mianowicie o głębsze przyczyny tych podobieństw oraz o dalekosiężne skutki. Są to pytania trudne, lecz warto je zadać. Czy jest jakaś podstawowa przyczyna, która sprawia, że dwa ustroje tak pozornie różne łączy tak wiele? A jeśli tak, to jakie w jej świetle rysują się perspektywy przed zachodnią cywilizacją? Mam nadzieję w końcowych partiach książki wskazać na pewne sugestie możliwych odpowiedzi.