- W empik go
Trójgraniasty kapelusz - ebook
Trójgraniasty kapelusz - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 274 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pośród Hiszpanów, nawet najmniej światłych i uczonych, niewielu znaleźć można takich, którzy nie znaliby sławnej opowiastki, służącej za podstawę niniejszemu dziełku.
Po raz" pierwszy dane nam ją było usłyszeć z ust zwyczajnego pastucha, koziarza, który nigdy nie wyjrzał poza granice swej zapadłej wioski rodzinnej. Był to jeden z tych prostaków bez najmniejszego wykształcenia, lecz z natury bystrych i obdarzonych wyobraźnią, którzy pod nazwą „picaros” tak wielką rolę odegrali w literaturze naszego narodu. Ilekroć we wsi przypadała jakaś uroczystość, chrzciny, wesele czy odwiedziny dziedzica, jego to obowiązkiem było zabawiać zgromadzoną publiczność bądź to jakąś farsą lub ucieszną pantominą, bądź recytacją poezji. Właśnie przy jednej z takich okazji (od tego czasu upłynęło już prawie całe jedno życie… czyli przeszło trzydzieści pięć lat) wypadło mu pewnego wieczora olśnić i zadziwić naszą niewinność (względną oczywiście) wierszowanym opowiadaniem o corregido i i młynarce (czy też o młynarzu i żonie corregidoia); opowieść tę przekazujemy dziś czytelnikowi pod bardziej transcendentalnym i filozoficznym (jak tego żąda powaga naszych czasów) tytułem „Trójgraniastego kapelusza”.
Dla wyjaśnienia trzeba nam tu wspomnieć, iż opowieść koziarza, tak dla nas zabawna i wdzięczna, wywołała rumieniec na policzkach młodych dziewcząt, co z kolei oburzyło ich matki i ściągnęło istny grad wymówek na głowę opowiadającego. Biedny Repela (tak się nazywał ów pastuch) nie dał się wszakże zbić z tropu i odrzekł, że jego opowieść nikogo nie powinna zgorszyć, jako że nie ma w niej nic zgoła, o czym nie wiedziałyby nawet mniszki i nieletnie dziewczątka.
– Rozważmy – powiedział koziarz – cóż takiego wychodzi na jaw w historii corregidora i młynarki? Że małżonkowie sypiają w jednym łóżku i że żaden mąż nie życzy sobie, aby inny mężczyzna spał z jego żoną? Ta rzecz, jak mniemam, dla nikogo nie jest sekretem.
– To prawda – przyznały matki wśród śmiechu córek.
– Wuj Repela ma słuszność – rzekł na to ojciec pana młodego – a najlepszym tego dowodem jest to, że wszyscy tu obecni, zarówno dzieci jak i dorośli, wiedzą, że tej nocy po skończonych tańcach Juanełe i Manolilla wykorzystają po raz pierwszy piękne łoże małżeńskie, które ciotka Gabriela przed chwilą pokazała naszym córkom, by mogły podziwiać hafty i koronki.
– Nie koniec na tym – wtrącił dziadek oblubienicy. – Nawet Pismo święte wspomina o tych rzeczach, tak naturalnych, a na kazaniach i w szkole księża opowiadają dzieciom o długoletniej bezpłodności świętej Anny, o cnocie świętego Józefa, o bohaterskim uczynku Judyty i wielu innych cudach, których sobie w tej chwili nie przypominam. A zatem, moi państwo…
– Dobrze, dobrze, wuju Repela – wołały dziewczęta. – Opowiedz nam jeszcze raz swoją historię, bo jest nader pocieszna.
– A także nader obyczajna – dodał dziadek – jako że nie tylko nie doradza złych rzeczy ani ich nie uczy, ale jeszcze pokazuje, jak bywa ukarany ten, kto je popełnia.
– Niechże ją wuj Repela powtórzy – zgodziły się w końcu matrony.
Koziarz zaczął więc ponownie recytować swoją romancę i, rozważywszy jej treść, matki dorastających córek uznały, iż mogą jej słuchać wszyscy; mówiąc innymi słowy, udzieliły jej prawa publikacji.
Z biegiem lat słyszeliśmy wiele różnych wersji tej samej przygody młynarza i żony corregidora, zawsze z ust okolicznych wiejskich wesołków, wzorujących się na opowiadaniu nie żyjącego już wuja Repeli; prócz tego czytywaliśmy je, ogłoszone drukiem, w rozmaitych „Romancach ślepca”, a nawet w słynnym zbiorze poezji, opracowanym przez niezapomnianego don Agustina Durdn. Główny wątek historii pozostał niezmieniony: tragikomiczny, przesycony satyrą i tchnący epigramatem, jak wszystkie dramatyczne lekcje moralności, w których kocha się nasz naród: forma wszakże, sposób powiązania zdarzeń oraz ich interpretacja odbiegają bardzo, bardzo daleko od ludowej romancy wuja Repeli, tak daleko, iż dzisiaj nie mógłby on w swojej wsi rodzinnej recytować żadnej z tych wersji, nie poprosiwszy wprzód dziewcząt o zatkanie uszu, lub też naraziłby się na wydrapanie oczu przez ich matki. Do tego stopnia wypaczono i odarto z uroku opowiastkę, tak soczystą, a jednocześnie pełną dyskrecji w klasycznej wersji wuja Repeli.
Z tej to przyczyny od dawna już postanowiliśmy naprawić krzywdę wyrządzoną opowiastce, przywracając jej pierwotny charakter, który zawsze uważaliśmy za najlepszy j zgodny z nakazami obyczajności. Jakże bowiem wątpić? Tego rodzaju utwory, znalazłszy się w niepowołanych rękach motłochu, nigdy nie stają się piękniejsze, subtelniejsze i przyzwoitsze, przeciwnie, wszelkie takie zetknięcie wynaturza je i kaleczy.
Tak się przedstawia historia tej książeczki… A teraz zabierzmy się do robienia ciasta z tej mąki, czyli rozpocznijmy opowieść o corregidorze i młynarce, nie bez wiary w twój zdrowy rozsądek, o szanowny czytelniku, i w nadziei, że „przeczytawszy ją i uczyniwszy więcej znaków krzyża, niż gdyby ukazał ci się szatan we własnej osobie – jak powiedział Estebanillo Gonzalez rozpoczynając opowieść swego życia – uznasz ją za godną zaszczytu, jakim jest oglądanie światła dziennego”.
Lipiec 1874ROZDZIAŁ I ZAWIERAJĄCY KRÓTKI RZUT OKA NA EPOKĘ, W KTÓREJ RZECZ SIĘ DZIAŁA
Rozpoczynał się właśnie nasz długi wiek, który w chwili obecnej ma się już ku końcowi. Dokładna data nie jest znana, wiadomo tylko, iż działo się to między czwartym i ósmym rokiem tegoż stulecia.
W Hiszpanii panował jeszcze Karol V Burbon, „z łaski Boga”, jak głosił napis wyryty na monetach, według zaś opinii gazet francuskich z łaski Bonapartego, który raczył o tym fakcie zapomnieć. Inni władcy europejscy, potomkowie Ludwika XIV, utracili już byli koronę (a najstarszy z nich także i głowę) w okrutnej zawierusze, która wstrząsała tą skostniałą częścią świata od roku 1789.
Nie na tym kończy się osobliwość położenia, w jakim znalazła się w owych czasach nasza ojczyzna. Żołnierz rewolucji, syn skromnego adwokata korsykańskiego, zwycięzca spod Rivoli, spod Piramid, spod Marengo i w stu innych bitwach, uwieńczył już swe skronie koroną Karola Wiel – kiego i dokonywał dzieła zupełnego przeobrażenia Europy, tworząc nowe i niszcząc stare narody, usuwając granice, powołując na tron dynastie i do całkowitej zmiany form życia, imienia, położenia geograficznego, obyczajów, a nawet stroju zmuszając te kraje, przez które przeszedł w swym pochodzie wojennym niby trąba powietrzna lub Antychryst, jak nazywały go narody Północy. Niemniej przodkowie nasi (niechże ich Bóg zachowa w swojej świętej chwale!), dalecy od nienawiści i lęku o własną skórę z lubością rozprawiali o jego zwycięstwach i sławie, jakby chodziło o bohatera którejś z ksiąg rycerskich lub o wydarzenia rozgrywające się na innej planecie, bynajmniej nie podejrzewając go o zamiar wtargnięcia do Hiszpanii i popełniania tu takich samych okrucieństw, jakich dopuścił się we Francji, Włoszech, Niemczech i w innych krajach Europy. Raz w tygodniu (najwyżej dwa) przybywała poczta z Madrytu do wszystkich niemal ważniejszych miejscowości na naszym półwyspie i dostarczała ten czy ów numer „Gazety” (która również nie wychodziła codziennie), i z niej to dostojne osobistości dowiadywały się (jeśli w „Gazecie” była o tym mowa), czy po drugiej stronie Pirenejów powstało jakieś nowe państwo, czy stoczono nową bitwę z udziałem kilku królów i cesarzów i czy
Napoleon znajduje się w Mediolanie, w Brukseli, czyli też w Warszawie. Poza tym nasi przodkowie nadal żyli na dawną hiszpańską modłę, bez pośpiechu, wierni odwiecznym, skostniałym obyczajom, w pokoju i łasce Bożej, zachowując swą Inkwizycję i swoich mnichów, swoją malowniczą nierówność wobec prawa, swoje przywileje i uprawnienia osobiste, swój brak wszelkich swobód municypalnych i politycznych pod rządami prześwietnych biskupów i potężnych corregidorów (władzę jednych i drugich niełatwo było rozgraniczyć, gdyż zarówno jedni jak drudzy rządzili jednocześnie w sprawach duchownych i świeckich) i płacąc Kościołowi dziesięciny, prebendy, daniny, ofiary, jałmużny, subsydia, renty i najprzeróżniejsze inne podatki, których nazwy trudno tu wyliczać.
Do tego ogranicza się wszystko, co historia nasza ma wspólnego z politycznym i militarnym aspektem owej epoki, jedynym zaś celem, jakim kierowaliśmy się mówiąc o tym, co się podówczas działo w świecie, jest stwierdzenie, iż w roku, o którym mowa (załóżmy, że był to rok 1805), panował jeszcze w Hiszpanii „dawny ład” we wszystkich dziedzinach życia publicznego i prywatnego, jak gdyby wśród tylu zmian i przeobrażeń Pireneje także przedzierzgnęły się w nowy mur chiński.ROZDZIAŁ II W KTÓRYM JEST MOWA O TYM, JAK ŻYLI ÓWCZEŚNI LUDZIE
W Andaluzji, na przykład (gdyż właśnie w pewnym mieście w Andaluzji wydarzyło się to, o czym zaraz usłyszycie), szanujący się ludzie w dalszym ciągu wstawali o wczesnej godzinie poranka, by udać się na mszę do katedry, nawet w dni, kiedy to nie było pod groźbą grzechu nakazane, o dziewiątej spożywali na śniadanie jajko sadzone i filiżankę czekolady z grzankami, na obiad, między pierwszą i drugą w południe, rosół i pieczyste, jeśli było polowanie, a jeśli nie, tylko rosół; po obiedzie następowała drzemka, potem spacer w polej o zmierzchu szło się na różaniec do swego parafialnego kościoła; gdy zadzwoniono na Anioł Pański, znów piło się filiżankę czekolady, tym razem z biszkoptami; ci, co najwyżej się nosili, szli na wieczorną pogawędkę do domu corregidora, dziekana lub innej miejscowej znakomitości i wracali po dzwonku wzywającym do modlitwy za dusze zmarłych; na hasło stróża nocnego: „Strzeżcie ognia!” zamy – kało się bramy i zasiadało do wieczerzy, złożonej z sałaty i mięsa duszonego z jarzynami, jeśli nie było „dania wstępnego” w postaci świeżych sardynek, po czym niezwłocznie szło się do łóżka ze swą małżonką (jeśli się ją posiadało) nie zapomniawszy uprzednio, przez dziewięć miesięcy w roku, wygrzać pościeli.
O, po stokroć szczęśliwe czasy, w których nasza ojczyzna mogła z niezamąconym spokojem zażywać rozkoszy posiadania wszystkich pajęczyn, moli i historycznego kurzu, wszystkich wierzeń, przywilejów i nadużyć, uświęconych przez stulecia! Szczęśliwe czasy, kiedy w społeczeństwie ludzkim istniała różnorodność warstw, afektów i obyczajów! Szczęśliwe czasy, powiadam… dla poetów zwłaszcza, którzy na każdym kroku znajdowali temat do wesołego kupletu, komedii, dramatu czy epopei, zamiast nieustannie mieć przed oczyma ową prozaiczną jednolitość i mdły realizm, który nam przekazała, w ostatecznym rachunku, rewolucja francuska. Szczęśliwe czasy, o tak!
Ale oto znów popadamy w stare błędy! Dosyć już wstępnych rozważań i dygresji, rozpoczynamy nieodwołalnie opowieść o trójgraniastym kapeluszu.ROZDZIAŁ III DO UT DES
W owych czasach więc znajdował się w pobliżu miasta X… sławny młyn (dziś już nie istniejący), położony o ćwierć mili od wsi, między niewielkim wzgórzem, porosłym wiśniami i czereśniami, i bogatym ogrodem warzywnym rozciągającym się na brzegu (a niekiedy pod powierzchnią) niestrudzonej i zdradliwej rzeki, od której miasto owo bierze swoją nazwę.
Z licznych i rozmaitych powodów od dawna już młyn ów był ulubionym miejscem przechadzek najdostojniejszych osobistości wspomnianego miasta. Po pierwsze, prowadził tam bity trakt, nastręczający mniej przeszkód do pokonania niż inne drogi okoliczne. Po drugie, przed młynem znajdował się brukowany dziedzińczyk osłonięty winoroślą rozpiętą na ogromnym trelażu, gdzie latem nader miło było wypoczywać w cieniu, a zimą wygrzewać się w słońcu. Po trzecie, młynarz był człowiekiem niezwykle dobrze ułożonym, roztropnym i dyskretnym, posiadającym W wysokiej mierze to, co się nazywa darem obcowania z ludźmi. Możne osobistości, które zaszczycały go swymi odwiedzinami o przedwieczornej godzinie, zwykł był przyjmować jakimś poczęstunkiem, zmieniającym się w zależności od pory roku. Czasem składały się nań wiśnie i czereśnie, czasem bób zielony bądź sałata prosto z grządki, niczym nie przyprawiona (która wyśmienicie smakuje podana z sucharkami i oliwą; dostojni goście zwykli przysyłać te sucharki zawczasu), innym razem melony lub winogrona z tego samego trelaża, który im służył jako baldachim; w zimie zaś prażona kukurydza, kasztany pieczone w popiele, orzechy i migdały, a od czasu do czasu, w szczególnie chłodne popołudnia, kieliszek wina domowego wyrobu (wypijany już wewnątrz domu i przy zapalonym świetle), a do tego, w okresie wielkanocnym, jakieś ciasteczko z miodem, rogalik lub plasterek szynki z Alpuhary.
– A więc tak bogaty był młynarz, czy też tak natrętni jego goście? – spytacie zapewne.
Ani jedno, ani drugie. Młynarz miał tylko tyle, ile trzeba na skromne życie, zaś owi panowie byli uosobieniem dumy i delikatności. Ale w czasach, kiedy płacono kilkadziesiąt rodzajów podatku Kościołowi i państwu, człowiek tak bystry jak nasz młynarz w lot pojął korzyści, jakie mógł zyskać zjednując sobie przychylność owych dostojników kościelnych i świeckich. Toteż nie brakło takich, którzy utrzymywali, że wuj Lucas (tak się nazywał ów młynarz) zaoszczędza co roku niemałe sumy na swej gościnności.
„Wasza Wysokość zechce mi podarować stare drzwi z tego domu, który właśnie kazał pan zburzyć” – prosił jednego. „A Wasza Dostojność – zwracał się do drugiego – postara się łaskawie, żeby mi obniżono taki a taki podatek, kontrybucję lub daninę z mego ogrodu”. „Wasza Wielebność pozwoli mi narwać w ogrodzie klasztornym trochę liści morwy dla moich jedwabników”. „Wasza Ekscelencja zechce wydać polecenie, żebym mógł nazbierać chrustu na wzgórzu”. „Wasza Przewielebność napisze dwa słowa, żeby mi pozwolono wyciąć trochę drzew w lesie. Potrzebna mi pisemna umowa, żeby mnie to nic nie kosztowało”. „W tym roku nie mogę uiścić czynszu”. „Mam nadzieję, że wyrok w tym procesie wypadnie na moją korzyść”. „Dzisiaj dałem po twarzy temu a temu. Sądzę, że powinien pójść do więzienia za to, że mnie sprowokował”. „Czy nie ma Wasza Wysokość takiej a takiej rzeczy na zbyciu?” „Czy potrzebne waszmość panu to a tamto?” „Czy nie mógłby mi pan pożyczyć swego muła?” „Czy jutro będzie panu potrzebny wóz?” „Czy mogę jutro przysłać po osła?”
Ta piosenka powtarzała się co dzień i zawsze spotykała się z życzliwą i przychylną odpowiedzią. Widać z tego, że wuj Lucas bynajmniej nie był bliski ruiny.ROZDZIAŁ IV KTÓRY SŁAWI WDZIĘKI NIEWIEŚCIE
Ostatnią i najważniejszą.być może, przyczyną, która skłaniała Ich Wysokoście z miasta do owych popołudniowych odwiedzin w młynie wuja Lucasa, było to, że zarówno osoby duchowne jak świeckie, począwszy od Jego Ekscelencji biskupa i pana corregidora, mogły tam do woli sycić oko oglądaniem jednego z najpiękniejszych, najdoskonalszych i najbardziej godnych uwielbienia dzieł, jakie kiedykolwiek wyszły z rąk Boga, zwanego w owym czasie Najwyższą Istotą przez Jovellanosa i wszystkich filozofów francuskiego stronnictwa w naszym kraju.
Dziełu temu na imię było… Frasquita.
Stwierdzam na samym początku, iż sena Frasquita, prawowita małżonka wuja Lucasa, była niewiastą cnotliwą, o czym wiedzieli wszyscy znakomici goście bywający w jej domu. Powiem więcej: żaden z nich nie objawiał w niczym, iż patrzy na nią oczyma mężczyzny, z jakąkolwiek ukrytą i zdrożną myślą. Niemniej przeto podziwiali ją i wielbili, od czasu do czasu pozwą – lając sobie na komplement (w obecności małżonka, rzecz jasna), zarówno mnisi jak i świeccy kawalerowie, księża i członkowie palestry, jako cud piękności, przynoszący zaszczyt swemu Stwórcy, lub jako figlarnego chochlika, który najsmutniejsze dusze napełnia niewinną radością.
„Ładne zwierzątko” – mawiał o niej czcigodny biskup. „Istny posąg grecki!” – zachwycał się pewien niezwykle wykształcony adwokat, członek-korespondent Akademii Nauk Historycznych. „Najprawdziwszy wizerunek Ewy” – wtrącał przeor franciszkanów. „Królewski specjał!” – oblizywał się pułkownik gwardii narodowej. „Wąż, syrena, szatan wcielony” – dodawał corregidor. „Ale to wierna żona, anioł cnót, niewinna jak czteroletnia dziecina” – zgodnym chórem stwierdzali wszyscy, kiedy wieczorem, objedzeni orzechami i winogronami, wracali z młyna do swych ponurych ognisk domowych.
Tymczasem „czteroletnia dziecina” – czyli sena Frasquita – dobiegała już trzydziestki. Miała niespełna sześć stóp wzrostu i do tego odpowiednią tuszę, może nawet zbyt obfitą w stosunku do swej nieprzeciętnej postury. Rzekłbyś, ogromna Niobe, która nie miała potomstwa, rzekłbyś, Herkules w spódnicy, rzymska matrona z tych, jakie dotąd można jeszcze spotkać na Zatybrzu. Najbardziej wszakże zdumiewała w niej ruchliwość, lekkość i żywość potężnej postaci. Na to, by przypominać statuę grecką, jak chciał uczony akademik, brak jej było chłodnego spokoju posągów. Przeginała się jak trzcina, kręciła jak fryga, tańczyła jak kulka na sznurku. Jeszcze bardziej ruchliwa, a więc mniej posągowa, była twarz senii Frasquity. Zdobiło ją aż pięć dołeczków: dwa w jednym policzku, dwa w drugim, jeden, bardzo niewielki, w lewym kąciku uśmiechniętych ust i wreszcie ostatni, największy, w środku okrągłego podbródka. Dodajcie do tego filuterne miny, komiczne gesty i przechylenia główki, ożywiające jej mowę, a będziecie mieli pojęcie o tej uroczej twarzyczce, promieniejącej radością i zdrowiem.
Ani seńa Frasquita, ani wuj Lucas nie byli rdzennymi Andaluzyjczykami: ona pochodziła z Nawarry, a on z Murcji. Wuj Lucas przybył do miasta X w piętnastym roku życia jako paź, a jednocześnie lokaj biskupa, poprzednika tego, który był duszpasterzem owej diecezji w czasie przez nas opisywanym. Biskup ów kształcił go na księdza i może w trosce o przyszły dobrobyt swego wychowanka zapisał mu młyn w testamencie. Wuj Lucas wszakże, który z chwilą śmierci swego protektora nie doszedł w hierarchii kościelnej do stopnia wyższego niż godność ministranta, na tym zakończył swoją karierę duchowną i, bardziej żądny przygód i poznania świata niż odprawiania mszy i mielenia zboża, zaciągnął się do wojska.
W roku 1793 odbył kampanię w Pirenejach Zachodnich jako ordynans walecznego generała Ventura Caro, brał udział w ataku na Castillo Pińon, po czym długi czas bawił w prowincjach północnych, gdzie też porzucił żołnierskie szeregi. W Estelli poznał senię Frasquitę, która w owym czasie zwała się po prostu Frasąuitą, pozyskał jej serce, ożenił się i przywiózł ją do Andaluzji, w poszukiwaniu owego młyna, który miał im obojgu zapewnić dostatek i spokój aż do kresu wędrówki przez tę dolinę płaczu i śmiechu, jaką jest nasze życie.
Seńa Frasquita, przywieziona z Nawarry na to odludzie, nie przejęła żadnego z obyczajów andaluzyjskich i różniła się wielce od niewiast tutejszych. Ubierała się z większą prostotą, swobodą i elegancją, staranniej się myła i pozwalała słońcu i powietrzu pieścić swe odkryte ramiona i gors. Strój jej był strojem dam z owej epoki, kobiet z portretów Goyi i królowej Marii Luizy: nosiła wąskie spódniczki, niezwykle krótkie, ukazujące drobną stopę i część niezrównanej łydki, okrągłe i głęboko wycięte dekolty, według mody panującej w Madrycie, gdzie bawiła przez dwa miesiące ze swym Lucasem, zanim przybyła do Andaluzji, włosy upięte wysoko do góry, co uwydatniało cały wdzięk ruchów jej głowy i szyi, wiszące kolczyki w uszach i liczne pierścionki na palcach niezbyt delikatnych, lecz zawsze czystych rąk. Wreszcie głos senii Frasquity posiadał wszystkie tony najsubtelniejszego instrumentu muzycznego, a śmiech był tak dźwięczny i radosny, że przypominał dzwoneczki rozbrzmiewające w czasie rezurekcji w Wielką Sobotę.
A teraz skreślmy portret wuja Lucasa.ROZDZIAŁ V W KTÓRYM ROZWAŻANE SĄ DEFEKTY URODY I ZALETY DUCHA MĘŻCZYZNY
Wuj Lucas natomiast szpetny był jak siedem grzechów głównych. Liczył już czterdzieści lat i nigdy nie był ładniejszy, ale mało ludzi na tym świecie wyposażył Bóg tak hojnie w urok osobisty i umiejętność wzbudzania sympatii. Oczarowany jego żywością, roztropnością i wdziękiem, ówczesny biskup zabrał go do siebie z domu rodziców, którzy byli pasterzami nie dusz, ale prawdziwych owieczek. Gdy po śmierci Jego Ekscelencji chłopak opuścił seminarium duchowne i przywdział mundur żołnierza, generał Caro wyróżnił go spośród całej armii, czyniąc go swym ordynansem, a właściwie adiutantem i powiernikiem. Po skończonej kampanii, porzuciwszy stan żołnierski, Lucas zjednał sobie łaski pięknej Frasquity równie łatwo, jak biskupa i generała. Hoża Nawarryjka, która liczyła wówczas dwadzieścia wiosen i była przedmiotem westchnień wszystkich chłopców z Estelli, wśród nich niejednego syna bogatych rodziców, nie mogła oprzeć się upartym zalotom, dowcipnym słówkom i czułym spojrzeniom zakochanej małpy, ani drwiącemu, a jednocześnie pełnemu dobroci uśmiechowi, który nigdy nie schodził z ust dzielnego Murcjanina, ten zaś okazał się tak śmiały, wymowny, sprytny i tak wytrwały w swych strzelistych afektach, że w końcu zawrócił w głowie nie tylko powabnej ślicznotce, ale także jej rodzicom.
Lucas był w owym czasie, podobnie jak w tym, do którego odnosi się nasze opowiadanie, mężczyzną małego wzrostu (przynajmniej w porównaniu ze swą małżonką), miał nieco przygarbione plecy, ciemną skórę, ogromne uszy i nos, skąpy zarost i twarz zeszpeconą śladami po ospie. Usta natomiast były dość ładne, a zęby wręcz olśniewające. Rzekłbyś, iż tylko zewnętrzna powłoka tego człowieka była szpetna i chropawa, wewnątrz zaś, w miarę jak przenikało się w głąb jego istoty, ukazywały się same zalety, a zalety rozpoczynały się od zębów. Potem był głos, dźwięczny, męski, przyciągający, niekiedy poważny i uroczysty, słodki jak miód, ilekroć o coś prosił, a zawsze taki, że trudno mu się było oprzeć. Dalej następowało to, co wypowiadał ów głos, rzeczy mądre, piękne, przekonywające, wypowiedziane zawsze w porę i z wielką dyskrecją. Dodajmy wreszcie, że w duszy wuja
Lucasa mieszkało męstwo, uczciwość, szlachetność, wierność, pragnienie wiedzy i znajomość instynktowna oraz empiryczna wielu rzeczy, głęboka pogarda dla głupców, do jakiejkolwiek by należeli kategorii społecznej, a także pewien duch przekory, drwiny i sarkazmu, który kazał uczonemu akademikowi widzieć w nim drugiego Francisca Quevedo w nieociosanej bryle.
Tak wyglądał od zewnątrz i wewnątrz wuj Lucas.ROZDZIAŁ VI KTÓRY UKAZUJE TALENTY OBOJGA MAŁŻONKÓW
Seńa Frasquita kochała całym sercem wuja Lucasa i uważała się za najszczęśliwszą kobietę na świecie, doznając wzajemnych uczuć z jego strony. Jak już powiedzieliśmy, nie mieli dzieci, toteż troszczyli się i dbali o siebie nawzajem z najwyższą czułością, ale bez tej przesadnej i ckliwej adoracji, którą możemy zaobserwować we wszystkich niemal bezpotomnych stadłach. Przeciwnie, stosunek ich był pełen prostoty, zaufania i wesołości, przepadali za sobą jak dzieci, które łączy wspólna zabawa i które miłują się z całej duszy, nigdy o tym nie mówiąc, a nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Żaden młynarz na świecie nie był lepiej uczesany, ubrany, lepiej obsłużony przy stole i otoczony większymi staraniami niż wuj Lucas. Żadna młynarka ani żadna królowa nie była przedmiotem tak troskliwej opieki i serdecznej tkliwości jak seńa Frasąuita. Ani też nigdy nie było w żadnym młynie tylu rzeczy użytecznych, wygodnych, przyjemnych, a nawet zgoła zbytkownych, jak w tym, w którym rozegra się prawie cała nasza historia.
W znacznej mierze przyczyniały się do tego talenty senii Frasquity, pięknej, gospodarnej, zdrowej i silnej Nawarryjki, która umiała, chciała i mogła szyć, haftować, sprzątać, gotować, wypiekać najprzeróżniejsze smakołyki, prać, prasować, bielić ściany, tkać, robić pończochy, śpiewać, tańczyć z kastanietami, grać na gitarze, oraz wiele innych rzeczy, które wyliczać można by w nieskończoność. Nie mniejszą rolę odgrywały umiejętności wuja Lucasa, który umiał, chciał i mógł zajmować się młynem, uprawiać ziemię, polować, łowić ryby, pracować jako murarz, kowal i cieśla, pomagać swojej żonie we wszelkich robotach domowych, czytać, pisać, rachować, i tak dalej, i tak dalej.
Do tego dodać należy dziedzinę zbytku, czyli uzdolnienia specjalne. A więc na przykład: wuj Lucas ogromnie lubił kwiaty (tak samo jak jego żona) i był tak utalentowanym ogrodnikiem, że udało mu się, dzięki mozolnemu krzyżowaniu gatunków, wyhodować nowe odmiany. Miał także wrodzone zdolności inżyniera, o czym świadczyła zbudowana przez niego tama na rzece, kanał nawadniający i podziemny akwedukt, który potroił dopływ wody do młyna. Nauczył tańczyć psa, oswoił węża i wytresował papugę tak, że wykrzykiwała godziny według zegara słonecznego, narysowanego na murze, podając czas z całą dokładnością nawet w dni pochmurne i w nocy.
Na zakończenie powiedzmy, że przy młynie był ogród warzywny i sad, a w nich wszelkiego rodzaju jarzyny i owoce, maleńki stawek ukryty jakby w altanie z jaśminów, gdzie w skwarne dni letnie kąpał się wuj Lucas i seńa Frasquita, ogród kwiatowy, cieplarnia na egzotyczne rośliny, studnia z wodą do picia, dwie oślice, na których małżonkowie jeździli do miasta lub pobliskich wsi, gołębnik, kurnik, ptaszarnia, akwarium z rybami, hodowla jedwabników, pasieka pełna pszczół, które spijały soki z jaśminów, miniaturowa tłocznia i piwnica na wina, piec piekarski, warsztat tkacki, stolarski, kuźnia i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to mieściło się w ośmiu izbach domu i na dwóch fanegach ziemi i oceniane było przez poborców podatkowych na dziesięć tysięcy reali.ROZDZIAŁ VII GŁĘBIA SZCZĘŚCIA
Kochali się więc do szaleństwa, młynarz i młynarka, a nawet można by przypuszczać, że ona kocha go więcej niż on ją, mimo że on był tak brzydki, a ona tak urocza. Mówię to, ponieważ seńa Frasquita była zazdrosna i żądała od swego męża skrupulatnych tłumaczeń, ilekroć później wracał do domu z miasta czy wsi okolicznych, dokąd jeździł po zboże. Wuj Lucas natomiast rad patrzył na zachwyty, jakimi darzyli senię Frasquitę panowie odwiedzający młyn, cieszył się, że jego małżonka wszystkim przypada do gustu, tak samo jak jemu, i choć rozumiał, że niektórzy zazdroszczą mu jej w głębi ducha, pożądają jej jak zwykli śmiertelnicy i wiele daliby za to, by mniej była cnotliwa, zostawiał ją samą na całe dni bez najmniejszej obawy i po powrocie nigdy nie pytał, co robiła i kogo gościła w czasie jego nieobecności.
Nie znaczy to wszakże, by serce wuja Lucasa mniej gorącym pałało afektem niż serce Frasquity. Rzecz była w tym, że on więcej ufał w jej
Cnotę niż ona W cnotę mężowską, że przewyższał ją bystrością spojrzenia i przenikliwością umysłu, wiedział, do jakiego stopnia jest kochany i jak wiele szacunku ma jego żona dla siebie samej; w tym wreszcie, iż wuj Lucas był mężczyzną, mężczyzną na miarę szekspirowską, o niewielu i niepodzielnych uczuciach, niezdolnym do zwątpienia, człowiekiem, który wierzył lub ginął, kochał lub zabijał i nie uznawał gradacji ani stanów przejściowych między najwyższym szczęściem i otchłanią rozpaczy.
Był to jednym słowem Otello z Murcji, Otello w alpargatach i pasterskiej spiczastej czapce, Otello z pierwszego aktu tragedii.
Ale skąd te ponure nuty w wesołej piosence? Skąd te złowróżbne błyskawice w tak pogodnej atmosferze? Po co te melodramatyczne akcenty w obrazku rodzajowym?
Zaraz się o tym dowiecie.ROZDZIAŁ VIII CZŁOWIEK W TRÓJGRANIASTYM KAPELUSZU
Była godzina druga pewnego październikowego popołudnia.
Dzwony katedralne biły na nieszpory, co oznaczało, że najważniejsze osobistości w mieście są już po obiedzie. Księża udawali się do kościołów, a dostojnicy świeccy do swych komnat sypialnych na popołudniową drzemkę, ci zwłaszcza, co z racji swego urzędu, jak na przykład przedstawiciele władzy miejskiej, pracowali przez całe rano.
Było więc czemu się dziwić, iż o tej właśnie godzinie, tak nieodpowiedniej do spacerów ze względu na dokuczliwy żar słoneczny, z miasta wyszedł pieszo i w towarzystwie jednego tylko alguacila pan corregidor we własnej osobie, której to osoby niesposób było pomylić z żadną inną, zarówno z powodu olbrzymich rozmiarów trój graniastego kapelusza i z daleka rzucającej się w oczy szkarłatnej peleryny, jak i z powodu groteskowej powierzchowności ich właściciela.
O szkarłatnej pelerynie i trójgraniastym kapeluszu wiele osób mogłoby jeszcze dotychczas mówić z pełną znajomością rzeczy. Jeśli o nas chodzi, to podobnie jak wszyscy urodzeni w tym mieście pod koniec panowania JKM Ferdynanda VII, przypominamy sobie, iż widzieliśmy niegdyś wiszące na gwoździu – jedynej ozdobie nagich ścian w na pół zburzonej wieży domu zamieszkanego ongi przez Jego Corregidorską Wysokość (wieży, która w tym czasie była ulubionym miejscem dziecinnych igraszek jego wnuków) – owe dwa zabytkowe rekwizyty, pelerynę i kapelusz: czarny kapelusz na wierzchu, a pod spodem czerwona peleryna. Było to jakby widmo absolutyzmu, śmiertelny całun godności corregidora albo karykatura jego dawnej potęgi, wymalowana węglem i ochrą – jak tyle innych karykatur na ścianach – przez nas, nieletnich obrońców konstytucji z roku 1837, którzyśmy się tam zbierali. Straszydło na ptaki, które w swoim czasie musiało być straszydłem na ludzi! Dziś jeszcze ogarnia mnie groza na wspomnienie tych dni karnawałowych, kiedyśmy po ulicach historycznego miasta obnosili owe szaty na kiju od szczotki lub przystrajali w nie wariata, który rozśmieszał tłum! O, nieszczęsne principium władzy, tak zelżone podówczas przez tych samych ludzi, którzy dziś tak je wielbią!
Co się tyczy wyżej wspomnianej śmieszności wyglądu pana corregidora, to według zebranych przez nas informacji trzeba stwierdzić, że miał on mocno zgarbione plecy, bardziej może niż wuj Lucas; żeby postawić sprawą jasno, był prawie garbaty, wzrostu mniej niż średniego, chuderlawy i słabowity, miał kabłąkowate nogi i chód sui generis (kołysał się z jednego boku na drugi i od tyłu do przodu), który można by najdokładniej opisać niedorzecznym określeniem, że zdawał się kuleć na obie nogi. Twarz pana corregidora natomiast, jak głosi fama, była dość urodziwa, aczkolwiek pokryta zmarszczkami, których przyczyną był brak zębów. Skórę miał smagłą z oliwkowym odcieniem, jak prawie wszyscy synowie Kastylii, duże, czarne oczy, pełne despotyzmu, gniewu i zmysłowości, i ostre, skrzywione grymasem rysy, które nie zdradzały żadnej siły charakteru, tylko chytrą złośliwość, brak skrupułów, a także pewnego rodzaju zadowolenie arystokraty i libertyna, świadczące o tym, że w latach młodości człowiek ten musiał być sympatyczny i cieszyć się względami płci pięknej pomimo garbu i krzywych nóg.
Don Eugenio de Zuńiga y Ponce de Leon (tak bowiem brzmiało nazwisko Jego Wysokości) urodził się w Madrycie i pochodził ze znakomitej rodziny; liczył wówczas lat około pięćdziesięciu pięciu, a od czterech piastował urząd corregidora w mieście, o którym mowa, gdzie też ożenił się wkrótce z najdostojniejszą panną, o czym powiemy więcej w następnych rozdziałach.
Pończochy don Eugenia (jedyna część stroju, którą prócz trzewików pozwalała dostrzec purpurowa peleryna) były białe, a trzewiki czarne ze złotymi sprzączkami. Później jednak, kiedy ciepło skłoniło go do zdjęcia peleryny, można było ujrzeć także ogromny batystowy żabot, gołąbkową kamizelkę z atłasu, bogato haftowaną w zielone gałązki, krótkie, jedwabne pantalony, długi frak tego samego koloru co kamizelka, ozdobną szpadę, laskę z chwastem i parę wzbudzających szacunek rękawiczek z jasnożółtej, koźlęcej skóry, których pan corregidor nigdy nie wkładał, tylko trzymał w ręku na kształt berta.
Alguacil, który szedł o kilka kroków za Jego Corregidorską Mością, zwał się Garduńa i w zupełności zasługiwał na to miano. Chudy, ruchliwy, rozglądający się na wszystkie strony i spostrzegający wszystko we właściwej porze, o długiej szyi i drobnej, szpetnej twarzy, z rękoma niby dwie rózgi, wyglądał jednocześnie jak szpicel wypatrujący przestępców, sznur, który miał ich związać, i instrument, na którym mieli zawisnąć. Pierwszy z corregidorów, który go ujrzał, powiedział od razu: „Oto strażnik, jakiego mi potrzeba”, a don Eugenio był z kolei czwartym, przy którym Garduńa pełnił straż przyboczną.
Miał czterdzieści osiem lat i nosił również trójgraniasty kapelusz, znacznie mniejszy niż jego pan – bo jak już wspomnieliśmy, tamten był rozmiarów niezwykłych – pelerynę czarną, podobnie jak pończochy i reszta stroju, laskę bez chwastów i rodzaj rożenka, zamiast szpady, przy boku.
Owo czarne straszydło wydawało się cieniem swego okazałego pana.ROZDZIAŁ IX ŻYWO, KŁAPOUCHU!
Gdziekolwiek ukazywała się dostojna osobistość i jej satelita, chłopi pracujący w polu przerywali robotę i zdejmując kapelusz kłaniali się w pas, z większym przestrachem niż szacunkiem, po czym mrugali do siebie porozumiewawczo:
– Oho! Wcześnie wybiera się dziś pan corregidor w zaloty do senii Frasquity.
– Wcześnie… i sam! – dodawał ten i ów, gdyż zazwyczaj widywano go odbywającego ten spacer w licznym towarzystwie.
– Patrz, Manuel, czemu to pan corregidor idzie sam do młyna? – zwróciła się do swego małżonka jakaś wieśniaczka jadąca na ośle. Energiczny szturchaniec, który towarzyszył pytaniu, świadczył, jak bardzo była przejęta.
– Tylko sobie nie wyobrażaj nic złego, Josefa! – wykrzyknął dobroduszny małżonek. – Seńa Frasąuita nigdy by sobie nie pozwoliła…
– Temu nie przeczę. Ale to nie znaczy, że pan corregidor nie pozwala sobie smalić do niej cholewek. Powiadają, że ze wszystkich, co chodzą do młyna, najwięcej na nią nastaje ten fircyk z Madrytu, co tak lata za spódniczkami.
– A ty skąd wiesz, lata czy nie lata? – natarł na nią mąż.
– O, nie mówię tego o sobie! Już ja sobie dam radę, choćby dziesięciu corregidorów ośmieliło się do mnie umizgaćl (Niewiasta, która to mówiła, brzydka była nad wszelkie pojęcie.)