- promocja
- W empik go
Trójkąt warszawski - ebook
Trójkąt warszawski - ebook
Warszawa. Trzy historie. Trzy bohaterki, których z pozoru nic nie łączy. Każda z nich uwikłana jest w swój własny trójkąt bermudzki. A żeby tego było mało, pandemia sprawia, że świat staje na głowie. Niespodziewanie losy Marty, Agaty i Igi przetną się, otwierając przed nimi nieznane możliwości. Bez cenzury, lecz z dawką celnego humoru, Trójkąt warszawski opowiada o wyzwaniach współczesnych kobiet: trudach drogi na szczyt w świecie rządzonym przez mężczyzn, walce o macierzyństwo oraz o blaskach i cieniach przeżywania pierwszej miłości, gdy wartość człowieka mierzy się pozycją w mediach społecznościowych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397040328 |
Rozmiar pliku: | 1 009 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Aga, upewnij się, proszę, że te dokumenty będą gotowe w sali konferencyjnej przed dziesiątą. Włosi mają się pojawić punkt dziesiąta. – Marta wydała ostatnie dyspozycje przed dzisiejszym zamknięciem transakcji.
Jej asystentka, Agnieszka, zawzięcie wszystko notowała. Była świetna – bystra, pracowita, dodatkowo odznaczała się niebanalnym poczuciem humoru, które Marta uwielbiała, a to już naprawdę rzadkie połączenie. Mogła ze spokojną głową zostawić ostatnie przygotowania Adze i Wiktorii, młodszej prawniczce z jej zespołu, i wrócić do domu, żeby szybko się odświeżyć i zjeść śniadanie. Była 8:10, miała jeszcze prawie dwie godziny do spotkania.
Gdy wsiadała do taksówki, wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. Spojrzała w górę: było jeszcze ciemno. Grafitowe listopadowe chmury zdawały się kłębić w szklanej elewacji budynku. Zawsze uważała listopad za najbardziej przygnębiający miesiąc roku. Szaro, buro, piździ złem i ciągle pada. Jeśli jeszcze dodać do tego fakt, że w jej branży listopad oznaczał pracę właściwie non stop (kochani klienci zawsze chcieli domykać wszystkie projekty przed Bożym Narodzeniem, co w praktyce oznaczało rozpaczliwą i frustrującą walkę z czasem do samego sylwestra), nigdy nie czekała na jego nadejście z utęsknieniem.
Ledwie zdążyła podać kierowcy adres, gdy usłyszała charakterystyczny dzwonek iPhone’a.
– Cześć, mamo. – Jak to się działo, że jej matka miała wewnętrzny radar, wyczuwający najmniej odpowiedni moment na beztroskie pogaduszki? Ale matka to matka, więc Marta odebrała.
– Cześć, kochanie! Wiem, że jest wcześnie, mam nadzieję, że cię nie obudziłam, ale chciałam…
– Właśnie jadę do domu po jednej połowie nocy spędzonej na negocjacjach, a drugiej z nosem wbitym w komputer, żeby wyrobić się ze wszystkim na rano, więc nie, nie obudziłaś mnie. – Marta mimowolnie uniosła głos. Boże, dlaczego była przez nią taka zirytowana? Przecież mama nawet nie wiedziała, że Marta przepracowała całą noc, a nie byłoby przesadą stwierdzić, że przez ostatni tydzień praktycznie mieszkała w biurze. – Co się stało? – zapytała już delikatniejszym głosem.
– Matko Boska, dziecko, przecież ty się wykończysz! – Znowu się zaczyna, pomyślała Marta. – Nie możesz się tak zaharowywać! Na pewno masz tam jakichś młodszych pracowników do pomocy.
– Mamo, proszę cię, padam z nóg… – Marta naprawdę nie miała teraz siły na kolejną dyskusję z cyklu „to nie jest praca, to kołchoz, nie możesz tyle pracować”.
– No nic, po prostu zastanawiałam się, czy przyjedziecie z Adamem do Gdańska na długi weekend.
– Pogadamy o tym później, teraz naprawdę muszę kończyć.
– Ja wszystko rozumiem, ale to już zaraz, więc bądź łaskawa dać znać jutro, żebyśmy wiedzieli z ojcem, jak się zorganizować. – Mama uderzyła w belferskie tony.
– Dobrze, jutro się odezwę. Pa, mamo!
– Pa, skarbie, dbaj o siebie!
Rozłączyła się i przez chwilę tępo wpatrywała się w ekran telefonu.
Jej mama była niesamowita – potrafiła zadzwonić w tygodniu o 15:00 i beztrosko zapytać Martę, co porabia. Najwyraźniej umykało jej, że nawet „normalni” ludzie zazwyczaj są o tej porze w pracy, a takie korpoludki jak Marta o 15:00 zaczynają drugą zmianę. Kobieta miała poczucie, że jej matka kompletnie nie rozumiała, a nawet nie starała się zrozumieć jej trybu pracy. Była profesorem literatury polskiej na Uniwersytecie Gdańskim i poza okazjonalnymi wyjazdami na przeróżne konferencje czy sympozja oraz koniecznością pojawiania się o określonych porach na uczelni, była panią swojego czasu – sama ustalała, co i kiedy zrobi. Dlatego statecznej pani profesor nie mieściło się w głowie, że kiedy klient Marty chce dostać dokument na poniedziałek rano, musi go wtedy otrzymać. W trzyosobowej rodzinie Zielińskich to mama – niczym królowa matka – rządziła niepodzielnie i posiadała wszelkie zarządczo-decyzyjne prerogatywy. Tata najwidoczniej nie miał nic przeciwko temu. Było mu wygodnie zdjąć z siebie odpowiedzialność za wszelkie decyzje, począwszy od wyboru tego, co będzie na obiad, a skończywszy na wakacyjnej destynacji. Akurat tę chęć rządzenia i postępowania zgodnie z własnym widzimisię Marta odziedziczyła po mamie. Nic dziwnego, że gdy w okresie dojrzewania królewna Marta próbowała wybić się na niepodległość, zderzenie tych dwóch temperamentów często przypomniało silną erupcję wulkanu, przed którą ojciec ewakuował się zwykle do swojego gabinetu. Oczywiście Marta bardzo kochała matkę, przede wszystkim za jej ogromne serce. Czasem tylko nadmiar okazywania wielkości tego serca ją przytłaczał. Zastanawiała się, jak mogą być jednocześnie do siebie tak podobne, a zarazem zupełnie różne.
Po chwili taksówka zatrzymała się przed jej kamienicą.
– Czternaście pięćdziesiąt poproszę. – Starszy taksówkarz o sympatycznej aparycji odwrócił się w jej stronę. Musiała wyglądać nieszczególnie, bo dodał: – Ciężki poranek?
– Raczej ciężka noc – uśmiechnęła się z rezygnacją. – Kartą biznes poproszę.
Po całonocnej orce w biurze podróż taksówką na koszt firmy należała jej się jak psu zupa. Po raz kolejny doceniła też mieszkanie w centrum. Nie dość, że wszystkie atrakcje wielkiego miasta były na wyciągnięcie ręki, to jeszcze dojazd do pracy zajmował zaledwie około dziesięciu minut, nawet w godzinach szczytu. Jak na warszawskie standardy takie udogodnienie okazywało się wręcz nieprzyzwoite. Biorąc pod uwagę jej godziny pracy, każda minuta poza biurem była na wagę złota.
Wspięła się na czwarte piętro i włożyła klucz do zamka w solidnych drewnianych drzwiach z numerem 6. Zdecydowali się na mieszkanie w tej kamienicy nie tylko ze względu na jej znakomitą lokalizację. Przeszła generalny remont zewnętrznej elewacji, trwała również rewitalizacja przestrzeni wspólnej – klatek schodowych i piwnic, ale nie była to tak zwana zreprywatyzowana kamienica. Część aktualnych lokatorów mieszkała w tej kamienicy od wielu lat. Cieszyło to Martę i Adama, ponieważ nie chcieli mieszkać w miejscu, w którym poziom snobizmu przekraczałby normy dobrego smaku.
Gdy tylko otworzyła drzwi, do jej nozdrzy dotarł rozkosznie odurzający zapach świeżej kawy i jajecznicy na maśle. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, dopóki jej żołądek nie zareagował w odpowiedzi na te smakowitości rozpaczliwym burczeniem w brzuchu. Szybko zrzuciła płaszcz i szpilki, po czym wpadła do dużej otwartej kuchni. Adam krzątał się nad patelnią z jajecznicą. Szczęśliwiec, pomyślała Marta, ewidentnie dopiero co wstał. Jego lewy policzek nosił wyraźnie ślady niedawnego kontaktu z poduszką.
Marta ciężko padła na stołek przy kuchennym barze.
– O Boże, nakarm mnie! – wykrzyknęła bez żadnego powitania.
– Wystarczyłoby panie i władco. – Adam puścił do niej oko. – Proszę bardzo – powiedział, stawiając przed nią talerz ze śniadaniem. – Żyjesz?
– Ledwo, ale to już ostatnia prosta. Jak tylko dzisiaj podpiszemy tę cholerną umowę sprzedaży, to potem będzie z górki – odpowiedziała z ustami pełnymi jedzenia. Była tak głodna, że nawet nie czuła smaku pochłanianej jajecznicy. – Zostaną jakieś wykończeniowe pierdoły. Wiki je ogarnie.
Marta była doświadczonym prawnikiem w warszawskim biurze Anderson & Partners, renomowanej międzynarodowej kancelarii prawnej. Zajmowała się fuzjami i przejęciami – działką zdominowaną przez mężczyzn. Ale, o ironio, dobrze czuła się w tym ociekającym testosteronem środowisku. Bawiło ją obserwowanie mężczyzn wyciągających swoje nędzne szabelki na pohybel transakcyjnym adwersarzom. Lubiła o sobie myśleć, że jest zdystansowaną obserwatorką tej chłopięcej rozgrywki, a jednocześnie, dzięki swoim zdolnościom negocjacyjnym, umiała przebić się przez rozrośnięte ściany ich ego. Choć jeszcze bardziej lubiła utrzeć im nosa. Klienci ją cenili. Słuchali jej rad. Była skuteczna. Koledzy po fachu szanowali ją (no, może za wyjątkiem tego oślizgłego popaprańca Pawła). Jednak i tak zdarzało jej się dobitnie odczuć, że nie należy i nigdy nie będzie należeć do tego męskiego klubu. Nie żeby jej na tym jakoś specjalnie zależało. Była świadoma i dumna ze swojej kobiecości. Nigdy też nie chciała się zmienić w jędzowatą heterę – kobietę, która do tego stopnia chce udowodnić mężczyznom, że kobietą nie jest, że zmienia się w godną pożałowania stereotypową korpowiedźmę, przed którą drżą w trwodze młodsi współpracownicy, nawet niezbyt skrycie jej nienawidząc, a równi stopniem rzucają za jej plecami bardzo, ich zdaniem, zabawne docinki. Przejawy zawodowego seksizmu nigdy Martę nie dotknęły – skoro nie poczuła się dotknięta, to znaczy, że nie była ofiarą seksizmu, prawda? Chyba. Tak naprawdę miała zbyt wiele zajęć, żeby się kiedykolwiek nad tym zastanawiać.
Uwielbiała swoją pracę. Dawała jej poczucie satysfakcji oraz – do czego trochę wstydziła się przyznać nawet przed sobą – władzy i prestiżu. Kierowała własnym zespołem, jej nazwisko było znane także poza Polską i zarabiała naprawdę dobre pieniądze.
A miała zarabiać zdecydowanie więcej.
Skończyła dopiero trzydzieści sześć lat, a lada moment miała zostać pierwszą kobietą partnerem w swoim biurze i najmłodszym partnerem mianowanym od czasu kryzysu finansowego.
Niech tylko dopnie tę transakcję z Włochami… ale to była jedynie formalność.
Ostatnie trzy lata były dla Marty prawdziwą katorgą, nie tylko ze względu na ogrom pracy i wyrzeczeń osobistych. Droga do _partnershipu_ jest usłana mnóstwem spotkań z globalnym szefostwem i strategicznymi klientami, podczas których trzeba włazić w tyłekodpowiednim osobom z odpowiednią siłą i odpowiednią ilością wazeliny. A to był dla Marty zdecydowanie najtrudniejszy etap tego ultramaratonu. Niesamowite, ile wewnętrznej polityki stoi za tym wszystkim. Musiała udowodnić, że może niekoniecznie zostanie prawowitym członkiem klubu, ale zasługuje na to, by dopuścić ją do uczestnictwa (najlepiej w roli milczącego obserwatora) w jego spotkaniach. Nie chciała myśleć o tym, że jej awans na partnera wspaniale wpisuje się w (jakże modną współcześnie) strategię firmy, by promować kobiety na najwyższych kierowniczych stanowiskach.
Czuła niezmierną wdzięczność wobec Adama za to, że nie znienawidził jej przez ten czas. Poświęcała pracy bardzo dużo uwagi, przez co nie zostawało jej zbyt wiele miejsca na inne sprawy. Jednak dla niego kariera zawodowa również była bardzo istotna i najwidoczniej nie uważał rozwoju zawodowego Marty za mniej ważny od własnego. Adam był mózgiem komputerowym – studiował informatykę na prestiżowej uczelni w Londynie, gdzie zresztą się poznali – ale przy tym miał niezwykły zmysł biznesowy. Kilka lat po studiach stworzył aplikację, która okazała się spektakularnym sukcesem. Sprzedał ją za grube pieniądze, a te następnie zainwestował w kolejne innowacyjne projekty. Obecnie kierował własną prężnie działającą firmą tworzącą nowoczesne rozwiązania dla fintechów. Większość swojej pracy mógł wykonywać z dowolnego miejsca na Ziemi, czego Marta zazdrościła munieskrycie.
– Dobra, idę się szykować – rzuciła, wstając.
Weszła do łazienki. Prawie wszystkie szafki były pootwierane na oścież, a na podłodze leżały rzucone niechlujnie zbite w kulki skarpety. Widok równie smętny i irytujący co poranne listopadowe niebo. Wzięła głęboki oddech i policzyła w myślach do trzech.
Na początku ich wspólnego zamieszkiwania (kiedy to było… dziewięć, dziesięć lat temu?) zawzięcie walczyła z podobnymi praktykami swojego konkubenta – swoją drogą nie dziwiło ją to, że język polski, przesycony jedną słuszną moralnością, nie wykształcił lepszego określenia dla osób trwale dzielących ze sobą szafę i (tfu!) łóżko bez ślubu – ale spotkała się z kompletnym brakiem zrozumienia. No przecież, czego ona się, do cholery, czepia?! Jemu to nie przeszkadza! Ostatecznie, nie chcąc być wiecznie mędzącą jędzą, dała sobie spokój. Kiedyś z koleżankami wylewały gorzkie żale na domowe występki swoich partnerów i doszły do wniosku, że tego typu ułomności muszą iść w parze z chromosomem Y. Im to po prostu nie przeszkadza! A skoro im nie przeszkadza, to o co tyle krzyku? Marta nie potrafiła funkcjonować w nieuporządkowanej przestrzeni. Dlatego pomimo ponad doby na nogach pozamykała wszystkie szafki, a brudne skarpety wrzuciła do kosza na ubrania. Czy to naprawdę jest takie trudne?
Wskoczyła pod prysznic, a po chwili poczuła na skórze kojący strumień gorącej wody. Spojrzała na swoje nogi. Po wielu godzinach siedzenia kostki miała tak spuchnięte, że przypomniały przegotowane serdelki. Zamknęła suche jak pieprz oczy. Jeszcze tylko kilka godzin… Potem wreszcie odpocznie. Gdy tylko odeśpi ostatni tydzień, dobrze jej zrobi masaż.
Kiedy była już umalowana i uczesana – uważała nowoczesne zdobycze kosmetologii za jeden z najwspanialszych darów współczesnej nauki dla żeńskiej części ludzkości – wcisnęła się w korporacyjną zbroję, czyli czerwony garnitur od Hugo Bossa. Długie miodoworudawe włosy związała w gładki kucyk. Przy czerwieni garnituru jej jasnopiwne tęczówki jarzyły się płynnym złotem. Z zadowoleniem oceniła swoje odbicie w lustrze. Była gotowa.AGATA
– Gdy będą państwo gotowi, proszę umówić się na wizytę. Wtedy porozmawiamy o dalszych możliwych krokach. Chętnie odpowiem na państwa wszelkie pytania. – Agata miała wrażenie, jakby głos lekarza dochodził do niej z innego wymiaru, wbijał się jej w mózg pulsującymi kręgami.
Patrzyła przez okno. Z uporem wpatrywała się w kuriera wypakowującego przesyłki przed blokiem naprzeciwko, jakby odwrócenie wzroku miało sprowadzić na świat zagładę.
– Dziękuję, odezwiemy się, do widzenia – wydusiła przez ściśnięte gardło.
Osunęła się na fotel. Czuła, że trzęsą jej się ręce. Bardzo chciała się rozpłakać, szlochać, rozpaczać, ale jej oczy nie były w stanie wyprodukować nawet odrobiny łez. Mogła jedynie siedzieć sztywno w fotelu.
Kiedy odbierała telefon, mogła jeszcze wierzyć, że tym razem się udało, że to będzie wspaniały dzień, pierwszy dzień spełnionego marzenia. Pragnęła cofnąć się do tamtej chwili i móc jeszcze się łudzić. Choćby przez moment. Ulotną chwilę.
Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęło się ściemniać.
Z letargu wyrwał ją chrobot klucza w zamku. Nie wiedziała, ile czasu minęło, odkąd skończyła rozmawiać z lekarzem, ale musiało to być dobre kilka godzin, ponieważ pokój pogrążony był w mroku.
– Agata, jesteś? – Z przedpokoju dobiegł ją głos męża. – Dlaczego siedzisz po ciemku? – Odruchowo skrzywiła się, gdy błysnęło światło.
Grzesiek stał w drzwiach i patrzył na nią z konsternacją. Najwyraźniej wyczytał „to” z jej twarzy, zanim jeszcze się odezwała.
– Dzwonili z kliniki? – zapytał ostrożnie.
– Zarodek się nie przyjął. Znowu się nie udało. – Agata była zdziwiona, że zdołała powiedzieć to tak spokojnie i rzeczowo. – Doktor Kędzierski zaprasza nas na wizytę, żeby porozmawiać o kolejnych krokach.
– Agata… – Jego ramiona opadły, a on sam wyglądał, jakby się w sobie zapadł.
Po chwili twarz mężczyzny się zmieniła, jakby wewnętrznie podjął jakąś trudną decyzję. Widziała, jak nabrał powietrza.
– Może będzie chciał nam przedstawić jakieś nowatorskie techniki – dodała szybko Agata, zanim zdążył rozwinąć myśl. – Wiem, że in vitro to w standardowych przypadkach rozwiązanie ostatniej szansy, ale być może mają coś innego… – Sama nie wiedziała, kogo bardziej chce przekonać, czy siebie, czy jego, ale wyrzucała z siebie słowa, licząc, że dostrzeże zrozumienie w oczach męża.
– Agata, proszę, przestań… – Grzegorz podszedł do niej i kucnął przy fotelu tak, że patrzyła na niego z góry. – Wiem, że jesteś smutna, co ja mówię, zdruzgotana, ale w tej chwili nie potrafię ci powiedzieć nic pocieszającego. – Trwał tak przez chwilę. – Po prostu… myślę, że może to znak, że powinniśmy sobie odpuścić…
– Odpuścić? Co odpuścić?! – mimowolnie zaczęła podnosić głos. – No… – Wpatrywała się w niego bezlitośnie. Wyduś to z siebie, no dalej, myślała z masochistyczną uciechą. Widziała, jak pewność siebie ulatuje z niego z każdą sekundą.
– Wiesz co? To nie jest najlepszy moment na rozmowę. Ochłoniemy i pomyślimy, dobrze?
– Nie, niedobrze. Niby na co mamy czekać?! Aż stanę się starą, jałową babą, z której i tak nic nie będzie? Dokończ!
Grzegorz westchnął.
– Chodzi mi o ten cały projekt „Dziecko”! Te wszystkie lata pokazują, że bycie rodzicami nie jest nam pisane i tyle. Nie wszyscy ludzie muszą mieć dzieci. Staraliśmy się tyle czasu. Bezskutecznie. Utopiliśmy w tym dużo pieniędzy… Zobacz, jak to wpłynęło na nas, na nasze rodziny… Może teraz jest ten moment, kiedy powinniśmy powiedzieć dość?
– Przepraszam, ale nie rozumiem, o czym ty do mnie mówisz. Przecież chcemy mieć dziecko. Razem tak zdecydowaliśmy, więc będziemy o nie walczyć! A ty teraz chcesz sobie odpuścić? I jeszcze śmiesz mi wypominać, ile to kosztowało? Że przeze mnie nasze stosunki rodzinne nie są idealne? Po tym wszystkim, co przeszliśmy, a właściwie, przez co ja przeszłam?! Robiłam to dla nas! – Nie wierzyła w to, co właśnie usłyszała. Czy to miał być jakiś nieudolny żart na rozluźnienie sytuacji?
Czuła wzbierającą furię, jej oddech gwałtownie przyspieszył.
– No właśnie! Już nie wiem od ilu lat, ciągle ładujesz w siebie hormony, po których czasem totalnie ci odwala! Momentami nie wiem, kim ty jesteś!
Agata rzuciła mu niedowierzające spojrzenie i zerwała się na równe nogi. Miała ochotę uciec z tego pokoju, jak najdalej od tego nieczułego palanta. On też wstał i ruszył za nią.
– Poczekaj, przepraszam. – Wziął ją za rękę. Nie odtrąciła jego dłoni. – Przecież wiem, że dla ciebie to niesamowicie trudne. Tak bardzo pragniesz dziecka. Cholera, ja też tego chciałem… Ale jestem już tym zmęczony. Naprawdę. – Patrzył na nią zrezygnowany. – Po drugim nieudanym in vitro liczyłem na to, że będziesz chciała zrobić sobie przerwę i spróbujemy wrócić do normalności, zdystansujemy się wobec tego. Nie wiem, może zastanowimy się nad adopcją. Ale ty chciałaś podjąć kolejną próbę jak najszybciej, więc zacisnąłem zęby i starałem się wspierać cię najlepiej, jak potrafiłem. Agata… przejrzyj na oczy. Nie możemy tak dłużej żyć… Tęsknię za naszym dawnym życiem, w którym nie wszystko kręciło się wokół tego, jak dojrzałe są twoje pęcherzyki i czy moje plemniki są odpowiedniej jakości. Kocham cię, chciałbym dać ci wszystko, ale cholera… naprawdę… Przykro mi.
Gdy zamilkł, Agata przypatrywała się jeszcze przez chwilę jego dłoni głaszczącej jej palce. Wiedziała, że mąż patrzy na nią wyczekująco.
On niczego nie rozumiał. Nagle rozlała się w niej fala ulgi, poczuła bowiem wyczekiwaną łzę, spływającą po policzku. Płacz najlepiej uwalniał wszelkie emocje. Spojrzała mu prosto w oczy.
– Wynoś się – wycedziła tonem, od którego zamarzłaby pustynia.AGATA
Trzaśnięcie drzwi i cisza.
Stała wciąż tak, jak zostawił ją Grzegorz. Nie do końca docierało do niej, co się właśnie stało.
On naprawdę wyszedł.
Kazała mu się wynosić, a on jej posłuchał, jak zwykle zresztą. Nie poszedł do drugiego pokoju, czego się spodziewała, lecz pospiesznie się ubrał, trzasnął drzwiami i zniknął nie wiadomo gdzie.
Agata otarła resztkę łez z twarzy. Emocje powoli krzepły jej w żyłach, a wraz z tym opuszczała ją pewność, że zachowała się właściwie.
Nie, nie, odgoniła tę myśl. Grzesiek się myli. Inaczej nie byłby w stanie zaznać choćby krztyny żalu, jaki ją teraz ogarniał. Niech on też trochę pocierpi.
Zgasiła światło. Pomieszczenie ponownie wypełnił mrok jesiennego wieczoru. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie miała ochoty nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać. Czy miałaby w ogóle komu się wyżalić?
Beata, jej starsza siostra, przestała ją wspierać już dawno temu. Na myśl o ich ostatniej rozmowie wiele lat temu, zapiekły ją policzki. Agata była zdruzgotana tym, że ze strony najbliższej, jak jej się wtedy wydawało, osoby spotkało ją takie rozczarowanie. Padło wiele przykrych słów. Nie rozmawiały ze sobą od tamtego czasu. Wysyłały sobie jedynie kurtuazyjne esemesy na urodziny i święta. Beata nie wiedziała nawet o drugim in vitro. Agacie czasem bardzo brakowało siostry i spodziewała się, że Beata też za nią tęskni, ale obie były zbyt dumne i zbyt pewne swoich racji, żeby puścić tych kilka niepotrzebnych słów w niepamięć.
Zwinęła się na kanapie i szczelnie otuliła kocem. Tak uzbrojona była gotowa na nadejście snu. Najchętniej wpadłaby w czarną otchłań i przespałaby to wszystko. Poddałaby się hibernacji. Jak niedźwiedź, zapadłaby w sen zimowy i obudziłaby się akurat na porę godową. Nie bała się koszmarów sennych, dużo gorszy koszmar czekał na nią na jawie. Sen jednak nie nadchodził.
W zwojach koca wymacała pilot od telewizora. Ekran ożył.
Bezmyślnie obserwowała zmieniające się kolorowe obrazy: szczęśliwe rodziny zajadające się najpyszniejszym masłem pod słońcem, usatysfakcjonowane panie domu, które pokonały niezwykle oporną plamę ku chwale ojczyzny, oraz tatusiowie – zadowoleni, że dzięki niezastąpionemu środkowi na gorączkę nie muszą pełnić nocnej warty przy łóżku chorego malucha. Tak naprawdę cała telewizja składa się z reklam. Recepta na udane życie zapisana jest językiem reklamy. Z naszym produktem będziesz lepszym rodzicem, wspaniałą panią domu, wymarzoną przyjaciółką, niezastąpionym pracownikiem i kim tam jeszcze tylko zapragniesz! A, i jeszcze inni będą ci zazdrościć!
Sama nie tak dawno uczestniczyła w procesie produkcji tej papki dla mas. I wychodziło jej to całkiem nieźle. Przynajmniej do niedawna. Ostatnio było tak źle, że musiała pójść na zwolnienie, ponieważ hormony zrobiły jej z mózgu sieczkę. To w przypadku osoby samozatrudnionej oznacza zawieszenie działalności, z nadzieją na ponowne nawiązanie współpracy ze swoją firmą, gdy dojdzie do siebie. Pewnie myślą, że już nie wróci. Małżeństwo bardzo odczuło zniknięcie dochodów z domowego budżetu. A do tego koszty terapii… Wszystkie pieniądze ładowali w, jak to bezdusznie określił Grzegorz, projekt „Dziecko”. Po coś jednak oszczędzali przez tyle lat.
Żeby sprowadzić swoje myśli na bezpieczniejsze tory, Agata starała się skupić całą swoją uwagę na przerywającym właśnie blok reklamowy programie. Sympatyczna blondynka z zachwytem opowiadała o odrestaurowanym mazurskim siedlisku, malowniczo usadowionym w pobliżu niewielkiego jeziora. Mieścił się w nim kameralny hotel. Miejsce rzeczywiście było piękne. Sielsko, anielsko. Odruchowo sięgnęła po komórkę. Lubiła sprawdzać interesujące ją miejsca, przedmioty i zdarzenia. Zajmie się czymkolwiek, byleby tylko uciszyć złośliwego diabełka, który zalęgł się w jej głowie. Znalazła nazwę siedliska na stronie programu i wpisała ją w wyszukiwarkę.
Ładne, profesjonalne zdjęcia. Widać, że właściciele chcieli podkreślić prostotę i naturalność tego miejsca. Cóż, natura jest w modzie, zwłaszcza wśród mieszczuchów.
Dochodziła 21:00. Chyba nie jest za późno, żeby zadzwonić, w końcu to hotel. Zanim zdążyła się zastanowić, wybrała numer recepcji. Już myślała, że nikt nie odbierze, gdy odezwał się miły męski głos.
– Siedlisko Mazury. W czym mogę pomóc?
– Och, mhm, dobry wieczór – zawahała się przez chwilę. Chociaż raz będę spontaniczna, skarciła się w myślach. – Czy mieliby państwo wolny pokój dla jednej osoby od jutra? Powiedzmy na dwie noce?
– Tak, jak najbardziej, mamy jeszcze wolne pokoje. Wolałaby pani pokój w dawnej stodole czy w dawnym domu gospodarza?
– Sama nie wiem. A który by pan polecił?
– Każdy nasz pokój jest inaczej urządzony. Ze względu na pogodę zachęcam jednak do wybrania domu gospodarza. Jadalnia dla gości mieści się właśnie w tym budynku, więc nie będzie pani musiała cieplej się ubierać na posiłki.
– W takim razie niech będzie dom gospodarza.
– Świetnie. Poproszę imię i nazwisko.
– Agata Stępień.
– Dziękuję. Czy numer kontaktowy to ten, z którego pani dzwoni?
– Tak.
– W takim razie zapraszamy jutro. Pokój będzie gotowy od godziny czternastej. Gdyby coś zmieniło się z pani strony, prosimy o kontakt – wyrecytował finalną formułkę mężczyzna.
– Dziękuję, do zobaczenia.
– Do widzenia!
Agata odłożyła komórkę i skrzywiła się z dziwnym uczuciem odrealnienia. Odbiło jej, padło na mózg! Właśnie pokłóciła się z mężem. Nie, nawet nie pokłóciła, wypędziła go z domu! A teraz jedzie sobie na samotną romantyczną wyprawę na Mazury.
Musi się z tym przespać. Najwyżej rano odwoła rezerwację i przeprosi za kłopot.
Jakimś cudem przespała twardo całą noc. Nie pamiętała, żeby coś jej się śniło. Obudziły ją wytłumione odgłosy dobiegające z łazienki.
Było już widno.
Zanim się dobudziła, chciała krzyknąć do męża, żeby przygotował jej herbatę. Opuściła stopy na podłogę. Dlaczego jest na kanapie we wczorajszych ciuchach?
Wtedy z całą mocą powróciła do niej lodowata prawda poprzedniego dnia: telefon od lekarza, kłótnia z Grzegorzem, trzaśnięcie drzwi. Pocieszające było to, że Grzesiek nie wziął jej „wynoś się” aż tak poważnie, czego niezbity dowód stanowiły odgłosy porannej krzątaniny.
Usłyszała, jak otwierają się drzwi łazienki, a potem nasłuchiwała kroków w korytarzu. Szybko wskoczyła pod koc i zamknęła oczy. Nie była w stanie skonfrontować się z mężczyzną, nie po tym, co stało się wczoraj. Jeszcze nie teraz.
Grzegorz najwyraźniej dał się nabrać. Po chwili ustał harmider w przedpokoju i wyszedł z mieszkania. Dla pewności odczekała jeszcze parę minut.
Czuła się jak na kacu. A przecież wczoraj nic nie piła. Zresztą nie tylko wczoraj – nie tknęła alkoholu od miesięcy. Miała wrażenie, jakby głowę ściskało jej imadło. Dotarła z trudem do łazienki i popatrzyła w lustro. Zdecydowanie nie był to jej najlepszy dzień. Patrzyła z niesmakiem na zmęczoną, rozczochraną kobietę, która najlepsze lata wydawała się mieć za sobą. Szara cera, widoczny odrost na matowych włosach, o zgrozo, poprzetykany siwizną.
Nie tak powinna wyglądać.
Jakiś czas temu podczas zakupów w jednym z marketów natknęła się na dawną koleżankę z pracy. Ta ewidentnie jej nie poznała. Myśląc o tym teraz, Agata sama miała problem z tym, żeby się rozpoznać. Zrobiło jej się przykro. Nie chciała być tą smutną, zaniedbaną, obcą kobietą z lustra.
Ale zaraz, zaraz… Coś nie dawało jej spokoju.
Wczoraj zrobiła coś jeszcze… Ach tak! Przypomniała sobie, że w przypływie, sama nie wiedziała czego – totalnego zamroczenia czy czarnej rozpaczy – zarezerwowała pobyt w tym idiotycznym siedlisku z telewizji. Jak ostatni tchórz zaszyje się w lesie, zamiast uporządkować życiowy chaos. Z drugiej strony miała pewność, że kilka dni odosobnienia pozwoliłoby jej w spokoju poukładać myśli. Grześkowi pewnie też dobrze zrobi chwila oddechu od niej. Poza tym od tak dawna nigdzie nie wyjeżdżała… Pojedzie więc do tego cholernego siedliska i spożytkuje czas na głęboki wgląd w siebie!
Najpierw jednak musi okiełznać obraz nędzy i rozpaczy wpatrujący się w nią w lustrze.
Spojrzała na siebie przelotnie we wstecznym lusterku samochodu. Miała tylko odświeżyć kolor i podciąć końcówki, lecz ostatecznie zdecydowała się na totalną metamorfozę. Przez całe dorosłe życie nosiła sięgające za ramiona ciemnokasztanowe włosy. Niestety terapia hormonalna odbiła się wyraźnie również na kondycji jej włosów. Przypominała liniejącego kota. Jej fryzjerka aż klasnęła w dłonie, kiedy Agata zakomunikowała, że jest gotowa na zmianę koloru i odważniejsze cięcie. Musnęła kosmyki, miękko opadające jej przy szyi. Teraz nosiła długiego boba w odcieniu ciemnego blondu. Gdzieniegdzie prześwitywały jaśniejsze pasma. Fryzjerka miała rację. Nowy kolor dodał jej blasku i odjął lat. Odrobina różu, korektor pod oczy i tusz do rzęs również potrafią zdziałać cuda. Z trudem poszukiwała na swojej twarzy śladu wczorajszego dnia, lecz ten wciąż o sobie przypomniał, zaciskając mocny węzeł w jej brzuchu.
Do siedliska zostało jeszcze około dwóch godzin jazdy. Powinna dotrzeć przed zmrokiem. Napisała esemes do Grzegorza, że przeprasza, że potrzebuje pobyć sama przez parę dni, że wyjeżdża i żeby się nie martwił. Jak dotąd nie odpisał.
Zjechała już z drogi ekspresowej wiodącej z Warszawy na Mazury. Do samego celu miała jechać drogami krajowymi wijącymi się przez okoliczne wsie i miasteczka. Dobrych kilka lat temu, jeszcze przed tym całym zapłodnieniowym koszmarem, jechali z Grześkiem tymi samymi drogami na żagle. Dla zabicia czasu liczyli przydrożne kapliczki. Naliczyli ich z siedemdziesiąt. Cała plejada maryjek i jezusków w rozmaitych konfiguracjach i o różnych stopniach zaopiekowania. Maryja w szklanej gablocie, Maryja kolumnowa, Jezus w ogródku, kompilacja różnych układów Świętej Rodziny, każda skierowana w inną stronę świata, a nawet Maryja na własnej wyspie, wzniesionej na środku ogrodowego stawu. Zdecydowanie więcej było maryjek. Najwidoczniej Matka Boska postrzegana jest jako bardziej przystępna w wysłuchiwaniu próśb. W jednej wsi widzieli prywatną kapliczkę w co drugim gospodarstwie. Wtedy ich to bawiło, mieszkańcy zdawali się prowadzić swoisty kapliczkowy pojedynek. Teraz zazdrościła tym ludziom. Potrafili zrzucić swoje niepowodzenia na wolę boską. Jeśli coś ci nie wychodzi, to znaczy, że za mało się modliłeś, czymś obraziłeś Boga albo po prostu taki jest boski plan. Bóg tak chciał, a woli boskiej sprzeciwiać się nie należy. Jak dobrze zdjąć z siebie odpowiedzialność za swoje życie! Bóg tak chciał, więc nie będziesz miała dziecka. Nigdy. Amen!
Skarciła się w duchu. W końcu kim była, żeby oceniać wybory innych ludzi?
Zresztą sama została wychowana, jak to się mówi, w wierze. Jako dzieci, wraz z siostrą, wystrojone w odświętne ubranka, co niedzielę uczestniczyły z rodzicami we mszy świętej. Podobała jej się atmosfera panująca w kościele. Ten nastrój podniosłego oczekiwania. Zapach minionych wieków zaklęty w kościelnych murach. I ta muzyka. W ich kościele odpowiadały za nią prawdziwe, ogromne organy oraz chór złożony z co bardziej muzycznie uzdolnionych przedstawicielek lokalnej społeczności. Jednak po tragicznej śmierci rodziców w wypadku samochodowym, gdy opiekę nad dwunastoletnią wówczas Agatą i jej o trzy lata starszą siostrą przejęła babcia, w duszy Agaty zaczęło kiełkować ziarenko sceptycyzmu. W jej dwunastoletniej głowie nie mieściło się, jaki wielki plan miłosiernego przecież Boga mógł zakładać postawienie na drodze jej rodziców pijanego w sztok kierowcy, który unicestwiając rodzinę dwóch dziewczynek, sam wyszedł z całego zdarzenia zaledwie z paroma draśnięciami.
Z biegiem lat zaczęła dostrzegać w wierze coraz więcej teatru, a coraz mniej miłosierdzia. Jej siostra, Beata, nie podzielała wątpliwości Agaty. Na pewno do tej pory całą rodziną mężnie stawiała się w kościele na każdej niedzielnej mszy i dopełniała wszelkich magicznych obrzędów potrzebnych do zapewnienia pomyślności na ziemi i wiecznego życia po śmierci. Agacie wystarczyło, że wypełnianie tych obrządków nie uchroniło jej rodziców od przedwczesnego zakończenia ziemskiej egzystencji. Ostatecznie pożegnała się z katolicyzmem, gdy postanowiła skorzystać z in vitro – metody, jak wiadomo, potępianej przez Kościół. Nie mogła tolerować instytucji, która odmawiała jej prawa do wykorzystania zdobyczy medycyny w celu poczęcia własnego dziecka, i która, co gorsza, odmawiała dzieciom poczętym w wyniku tej metody przymiotu człowieczeństwa. A podobno każde dziecko to boski cud.
Skręciła w wąską gruntową drogę, zgodnie z nakazem nawigacji. Po dwóch kilometrach miała znaleźć się u celu. Lało i nic nie zapowiadało poprawy pogody w najbliższych dniach. Dobrze, że wzięła pokój w głównym budynku. W najgorszym przypadku uroki przyrody będzie obserwować przez okno. A natura rzeczywiście robiła wrażenie. Pomimo parszywej pogody okolica wyglądała na niezwykle urokliwą. Skręciła ponownie, tym razem w wysypaną żwirem drogę, i po chwili znalazła się na otoczonym wysokimi drzewami kameralnym parkingu. Oprócz jej auta stały tam jeszcze tylko dwa samochody. Nie zauważyła, żeby dało się podjechać dalej niż na parking. Taka pogoda, a ona zapomniała parasola.
Pomyślała, że zepsuje jej się fryzura, i zaśmiała się sama do siebie. Skoro jest w stanie myśleć o takich bzdurach, chyba będzie dobrze.
Zarzuciła kaptur, wyciągnęła z bagażnika walizkę i w strugach deszczu popędziła w stronę widocznych nieopodal zabudowań.
Znalazła się wewnątrz bardzo ładnego, dostatniego obejścia. Wszystko wyglądało tak jak w telewizji, z tą zasadniczą różnicą, że program był kręcony w środku lata, gdy cały teren tętnił zielenią i słońcem. Listopadowa aura nadała siedlisku melancholijnego klimatu. Agata założyła, że recepcja mieści się w dawnym domostwie. Dom absolutnie nie był żadną wiejską chałupą. Raczej ceglanym dworkiem w stylu niemieckim.
Przeszła przez wielkie drewniane drzwi i znalazła się w obszernym hallu, gdzie wpływy stylu loftowego mieszały się ze wspomnieniem ziemiańskiej letniej rezydencji. Hall od sąsiadujących pomieszczeń oddzielały przeszklone przesuwane drzwi. Pomimo zapadającego mroku do pomieszczeniu wpadało zadziwiająco dużo naturalnego światła.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – Dopiero teraz zauważyła znajdującą się po prawej stronie hallu drewnianą ladę. Stał za nią młody mężczyzna i uśmiechał się przyjaźnie.
– Dzień dobry. Agata Stępień. Dzwoniłam wczoraj w sprawie pokoju. – Podeszła do stanowiska i odwzajemniła uśmiech.
– Oczywiście. To będzie pokój numer trzy. Za moment panią zaprowadzę.
Gdy dokończyli formalności, Agata podążyła za recepcjonistą – Krystianem, jak przedstawił się chłopak – na piętro, słuchając wskazówek, gdzie co znaleźć oraz w jakich godzinach wydawane są posiłki.
O dziwo, tym razem telewizja nie kłamała. Dom urządzony był naprawdę niezwykle. Agata już nie mogła się doczekać, kiedy dokładnie go zwiedzi. Jej pokój nie był duży, ale miał półokrągłe mansardowe okno, wychodzące na jezioro. Zamiast zwykłej szyby wypełniały je kolorowe szkiełka – geometryczny witraż. Pod oknem znajdował się głęboki drewniany parapet wyłożony poduchami. Miała przeczucie, że na tym parapecie spędzi sporo czasu. Gdy tylko została w pokoju sama, usiadła na wysokim podwójnym łożu i wyciągnęła telefon.
_Daj znać, jak dojedziesz. Gdziekolwiek_ _to jest_ – odczytała wiadomość od Grześka.
Odpisała mu po prostu:
_Jestem_.
Następnie padła na łóżko.