Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tropy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tropy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­TRU­TA STUD­NIA.

Łan nie­zmie­rzo­ny le­żał pod ża­rem słoń­ca. Na pu­szy­stym dy­wa­nie wy­bie­la­łe­go od pro­mie­ni zło­ta uwi­ja­li się żeń­ce.

Czło­wiek z wia­drem sie­dział na cem­bro­wi­nie stud­ni i spo­zie­rał za­du­ma­ny wo­kół.

Miał przy­każ poić wszyst­kich spra­co­wa­nych, gdy pić za­pra­gną.

To był jego urząd. Ochot­nie wziął sznur z rąk po­przed­ni­ka, któ­ry od­szedł zwol­nio­ny ze służ­by we wła­ści­wym cza­sie.

Sil­ne­mi ra­mio­ny peł­nił wia­dro do­by­tą z głę­bi zie­mi kry­sta­licz­ną wodą.

Przy­cho­dzi­li roz­ra­do­wa­ni, świa­do­mi, że pra­cu­ją, jak trze­ba, i chło­dzi­li czo­ła na po­wie­wie wia­tru, nim usta przy­tknę­li do wody.

Przy­cho­dzi­li też, okry­ci ku­rzem dro­gi wę­drow­cy ze stron wi­dać da­le­kich, nie bę­dą­cy pra­cow­ni­ka­mi na zło­ci­stym ła­nie. Twa­rze ich były obce, ubio­ry nie­zna­ne, mowa dziw­na.

I tym da­wał pić we­dle przy­ka­zu.

Zgła­sza­li się też próż­nia­cy, szy­dzą­cy z pra­cow­ni­ków, ci­ska­ją­cy im sło­wa szy­der­cze. Spra­gnio­ne ich usta po­żą­da­ły na­po­ju.

I tym da­wał we­dle przy­ka­zu.

Naj­chęt­niej na­chy­lał wia­dro ku ustom dzie­ci zgrza­nych, spo­co­nych, zmę­czo­nych zbyt­ka­mi.

Poił spra­gnio­nych, bo ten był cel ży­cia jego. A że my­śli jego nie zaj­mo­wa­ło w zu­peł­no­ści to za­ję­cie, prze­to po­zwa­lał im krą­żyć, gdzie chcia­ły.

Zra­zu la­ta­ły wo­kół po­nad ła­nem i przy­glą­da­ły się żeń­com.

Byli tam mło­dzi chłop­cy, chy­lą­cy się ela­stycz­nie ku zie­mi, dziew­czę­ta w ja­snych stro­jach ro­ze­śmia­ne i za­lot­ne, sta­rzy lu­dzie osi­wia­li w pra­cy, po­glą­da­ją­cy czę­sto ku nie­bu, ko­bie­ty wie­ko­we w czar­nych sza­tach, szep­czą­ce pa­cie­rze. Łzy pa­da­ły gę­sto z oczu tych ko­biet, a spoj­rze­nia szu­ka­ły raz po raz mo­gił, kę­dyś w ła­nie ży­cia skry­tych.

Byli tam ka­pła­ni, gło­szą­cy na­uki pra­cu­ją­cym. Pod­no­si­li ręce nad po­chy­lo­ne­mi gło­wa­mi, da­rząc pra­cow­ni­ków bło­go­sła­wień­stwem nie­bio­sów.

Nie bra­kło też kra­ma­rzy z pu­dła­mi, peł­ne­mi tan­de­ty, I wrza­skli­wych skocz­ków, za­chę­ca­ją­cych do we­so­ło­ści.

Wró­ciw­szy z po­nad łanu, my­śli usia­dły na cem­bro­wi­nie stud­ni, py­ta­jąc:

– Gdzie te­raz po­le­ci­my?

– Leć­cie wzdłuż go­ściń­ców da­le­kich, snu­ją­cych się bez­mia­rem wid­no­krę­gu.

Po­le­cia­ły.

Wzbi­ły się zra­zu w nie­bo, by obrać kie­ru­nek, po­tem ru­szy­ły każ­da w inną stro­nę świa­ta.

Czło­wiek z wia­drem peł­nił tym­cza­sem da­lej swą po­win­ność, w du­szy miał przy­tem wiel­ką cie­ka­wość, co mu też jego my­śli przy­nio­są. Sie­dział i pra­co­wał i tak był za­ję­ty, że nie spo­strzegł, iż jed­na z my­śli nie po­le­cia­ła wraz z in­ne­mi, ale sie­dzia­ła na cem­bro­wi­nie nie­pew­na i za­kło­po­ta­na, strze­pu­jąc jeno cza­sem skrzy­deł­ka­mi.

– Cze­mu zo­sta­łaś tu­taj? – spy­tał, spo­strze­gł­szy ją na­gle.

– Chcę się udać gdzie­in­dziej! – od­po­wie­dzia­ła.

– A do­ką­dże się to chcesz udać?

– Chcę zejść w głąb stud­ni.

– Po co?

– Chcę po­znać, skąd pły­nie woda, chcę prze­być całą dro­gę źró­dła i wi­dzieć, gdzie jego po­czą­tek.

– Więc idź!

– Nie mogę tam zejść go­łę­biem. Przy­zwól mi prze­mie­nić się w ma­leń­ką ryb­kę, albo pa­jącz­ka wod­ne­go, albo kre­ta, lub inne ja­kie stwo­rze­nie, tak, bym mo­gła za­spo­ko­ić me pra­gnie­nie.

– Do­brze! – od­parł – daję ci moc przy­bie­ra­nia po­sta­ci, ja­kich ci bę­dzie po­trze­ba. Idź i opo­wiedz coś wi­dzia­ła.

Zni­kła, plu­snąw­szy we wodę, a czło­wiek z wia­drem pra­co­wał da­lej, bar­dziej jesz­cze niż przed­tem cie­ka­wy na to, co mu jego my­śli przy­nio­są, i spo­glą­dał czę­sto w dal, ku skra­jo­wi wid­no­krę­gu.

Gdy tak pa­trzył, uj­rzał na­gle da­le­ko na rów­ni ja­kąś po­stać idą­cą w jego stro­nę.

Nie­zna­jo­my był bia­ło odzia­ny i po­ły­ski­wał na tle zie­le­ni, jak ob­łok sre­brzy­ste­go opa­ru.

Ale obo­wią­zek nie po­zwo­lił Czło­wie­ko­wi z wia­drem wpa­try­wać się dłu­go w od­dal. Zgła­sza­li się lu­dzie, któ­rych mu­siał na­po­ić.

Pra­co­wał wy­trwa­le. Wszy­scy jed­nak, któ­rym przy­chy­lał wia­dra, wy­da­li mu się te­raz mniej pięk­ni, mniej god­ni. Do­strze­gał brud ich rąk i twa­rzy, rzu­ca­ły mu się w oczy śla­dy wy­uz­da­nia w ich ry­sach, w pod­krą­żo­nych oczach wi­dział szał cie­le­sny, w drże­niu rąk, sku­tek na­ło­gów brzyd­kich. Mło­dzień­cy wy­da­li mu się ła­ko­my­mi sam­ca­mi, ludź­mi żąd­ny­mi uciech, dziew­czę­ta roz­pust­ni­ca­mi. Star­cy wy­glą­da­li na skąp­ców i bez­myśl­ne ru­iny, wie­ko­we ko­bie­ty na po­zba­wio­ne czu­cia i po­boż­no­ści de­wot­ki, ka­pła­ni na­wet przed­sta­wia­li mu się te­raz bez wia­ry, bez zdol­no­ści do unie­sień… świat mu cały zbrzydł i zczer­niał w oczach.

Pra­gnął, by na­sta­ła chwi­la spo­koj­na, kie­dy bę­dzie mógł zo­ba­czyć, co się sta­ło z dziw­nym nie­zna­jo­mym.

Gdy na­po­ił ostat­nie­go, po­sta­wił pu­ste wia­dro na cem­bro­wi­nie, wstał i przy­sło­niw­szy oczy ręką za­pu­ścił spoj­rze­nie w dal.

– Bądź po­zdro­wio­ny!

Głos ja­kiś ro­ze­brz­miał tuż obok.

Spoj­rzał zdu­mio­ny i zo­ba­czył, że nie­zna­jo­my Bie­dzi na wiel­kim ka­mie­niu przy stud­ni.

Skło­nił się przed nim głę­bo­ko. Po­tem ujął (sil­ne­mi ra­mio­ny linę i wy­cią­gnął świe­żej wody.

Po­chy­lił wia­dro ku jego ustom.

Nie­zna­jo­my uczy­nił gest od­mow­ny.

– Nie piję tej wody – po­wie­dział.

Czło­wiek z wia­drem stał za­dzi­wio­ny i pa­trzył na przy­by­sza, a im dłu­żej pa­trzył, tem bar­dziej ro­sło jego zdu­mie­nie.

Sza­ta nie­zna­jo­me­go bia­ła była i po­ły­ski­wa­ła, jak sre­bro, mimo da­le­kiej wę­drów­ki czy­sta, nie­po­ka­la­na. Spa­da­ła z jego ra­mion w prze­cud­nych fał­dach, nie­po­dob­na zgo­ła do ubio­rów lu­dzi współ­cze­snych. Ni rą­bek jej dol – ny na­wet nie no­sił śla­du pyłu lub bło­ta, iż wy­da­wa­ło się, że nie­zna­jo­my nie do­ty­ka sto­pa­mi zie­mi, ale uno­si się po­nad nią, jak anioł.

Ka­pe­lusz zło­żył na tra­wie.

Twarz jego oka­la­ły dłu­gie, ciem­ne wło­sy, spa­da­ją­ce w kę­dzio­rach na ra­mio­na.

A twarz sama…

Czło­wiek z wia­drem wpa­try­wał się w tę twarz dłu­go. Zra­zu zgo­ła nie­zna­na, co­raz mu się wy­da­wa­ła bliż­szą, bar­dziej pa­mięt­ną, po­dob­niej­szą do twa­rzy za­pa­mię­ta­nych kie­dyś…

– Znasz mnie? – spy­tał nie­zna­jo­my.

– Nie wiem… coś so­bie przy­po­mi­nam.… – od­parł z wa­ha­niem. Po­tem do­dał: – Wy­glą­dasz pa­nie, jak ktoś zna­ny mi…

– My wszy­scy mamy po­dob­ne rysy… wszy­scy…

– Któż to wy je­ste­ście? – spy­tał.

– My wszy­scy, nie pi­ją­cy tej wody! – od­po­wie­dział przy­bysz.

W tej chwi­li szum się roz­legł w po­wie­trzu nad gło­wa­mi roz­ma­wia­ją­cych.

Czło­wiek z wia­drem spoj­rzał w górę i zo­ba­czył stad­ko go­łę­bi.

Były to jego my­śli, któ­re wró­ci­ły z dro­gi.

Sfru­nę­ły na dół i przy­pa­dły do ko­lan nie­zna­io­me­go, tu­ląc się doń mi­ło­śnie.

Brał je ła­ska­wie po ko­lei i przy­ci­skał do pier­si.

Od do­tknię­cia jego rąk i sza­ty sta­wa­ły się sre­brzy­ste i pięk­ne.

Go­łę­bie opo­wia­da­ły, co wi­dzia­ły.

Jak da­le­ko się­gnąć mo­gły wzro­kiem, wszę­dy na ca­łym świe­cie pra­co­wa­li lu­dzie. Ści­na­li lasy, kar­czo­wa­li po­rę­by, drą­ży­li się w głąb zie­mi, szu­ka­jąc ko­pa­lin uży­tecz­nych, inni zaś, po­zor­nie nic nie czy­niąc, wy­tę­ża­li myśl nad spra­wa­mi świa­ta, albo znów du­ma­li o tem, żali w za­świa­tach, w prze­past­nych głę­biach prze­strze­ni, znaj­du­ją się two­ry po­dob­ne lu­dziom, stwo­rzo­ne na ich po­do­bień­stwo. Znów inni za­ta­pia­li się w py­ta­niach o po­cząt­ku i sen­sie świa­ta, byli zaś i tacy, któ­rym po­nad wszyst­ko sta­ło pra­wić, jak to żyć trze­ba po­czci­wie i zgod­nie z wolą bożą.

Wszę­dy zaś, przy każ­dej gro­ma­dzie sie­dział za­wsze Czło­wiek z wia­drem i poił spra­gnio­nych wodą do­by­tą z głę­bi zie­mi, wspól­nej ro­dzi­ciel­ki wszyst­kich.

Gdy to mó­wi­ły go­łę­bie, zja­wi­li się u stud­ni lu­dzie, pić żą­da­ją­cy.

Czło­wiek z wia­drem wsta­wał nie­chęt­nie i na­po­ił ich, a oni ode­szli.

Ale zbra­kło wody dla ostat­nie­go.

Czło­wiek z wia­drem mu­siał zno­wu na­pra­co­wać się nie­ma­ło, nim na­cią­gnął wody.

Gdy wia­dro sta­nę­ło na cem­bro­wi­nie, na­gle plu­snę­ło coś i wy­sko­czy­ła na tra­wę ma­leń­ka, zło­ci­sta ryb­ka.

Po­de­rwa­ła się raz jesz­cze w górę i prze­mie­ni­ła na­gle w skrzy­dla­te­go go­łę­bia, któ­ry usiadł na cem­bro­wi­nie stud­ni.

Go­łąb był za­dy­sza­ny i drżał ze zmę­cze­nia, czy stra­chu.

– Opo­wia­daj! – ozwał się nie­zna­jo­my. Czło­wiek z wia­drem po­chy­lił się ku nie­mu i szep­nął:

– Pa­nie… może le­piej bę­dzie za­cze­kać, aż ten oto, na­sy­ci się i odej­dzie.

– On nie zro­zu­mie… – od­parł nie­zna­jo­my. On na­wet nie wi­dzi mnie, ni tego go­łę­bia, ani słów, ja­kie za­mie­nia­my, nie po­chwy­ci. Nie znasz wi­dzę lu­dzi…

– "O pa­nie! – za­czął go­łąb. – Przy­bie­ra­łem róż­ne po­sta­ci i do­tar­łem wszę­dy, gdzie do­trzeć może myśl czło­wie­ka. Po­su­wa­łem się pod bieg wody, za­glą­da­jąc wszę­dy, skąd się są­czy choć­by jed­na kro­pla. Przy sa­mej stud­ni to­ru­je so­bie dro­gę źró­dło przez wiel­ki, sta­ry gro­bo­wiec, opłu­ku­jąc ko­ści po­le­głych w ja­kichś daw­nych za­pa­sach, po­wyż jest zło­że zbroi za­rdze­wia­łych, ko­pii i mie­czów sta­ro­żyt­nych. Wi­dzia­łem, jak krew ludz­ka mię­sza się z wodą, jak w nią wsią­ka­ją ostat­nie wes­tchnie­nia ko­na­ją­cych, ich klą­twy i ból. Pły­nie po­przez za­ci­śnię­te pię­ści i za­ka­mie­nia­łe ser­ce, opłu­ku­je czar­ne zglisz­cza po­pa­lo­nych wsi i miast, na­pa­wa się sło­ne­mi łza­mi sie­rót i wdów. Przez całą dro­gę nie spo­tka­łem naj­mniej­szej prze­strze­ni, gdzie­by źró­dło pły­nę­ło przez nie­tknię­te nie­do­lą ludz­ką po­kła­dy. Czy star­sze, czy młod­sze mi­ja­łem war­stwy, wszę­dy wi­dzia­łem, jak woda za­bie­ra i uno­si z sobą śla­dy bólu i grze­chu, jak się peł­ni tru­ci­zną okrop­ną, tru­pim za­ka­ża się ja­dem.

Gra­ni­to­wych chy­ba sta­rych skał daw­nych epok się­gnąć­by mu­sia­ło źró­dło, by do­trzeć do czy­stych, nie­ska­la­nych miejsc, po­zo­sta­łych z cza­sów, kie­dy nie było czło­wie­ka na zie­mi.

Ale stam­tąd nie biją źró­dła.

Nie­praw­dą jest, że woda czy­ści się cie­kąc przez zie­mię. Kry­sta­licz­ność jej, to po­zór tyl­ko. Żad­na na­uka nie wy­kry­je skład­ni­ków, ja­kie za­wie­ra. Czyż moż­na to zba­dać?

O, za­praw­dę te­raz wiem do­brze, że lu­dzie stą­pa­ją po zmar­łych, kar­mią się ich cia­łem i piją ich ból i ich grzech.

I dla­te­go są, czem są.

Go­łąb za­milkł, a Czło­wiek z wia­drem ob­ró­cił wzrok na nie­zna­jo­me­go.

Sie­dział za­my­ślo­ny.

Na­gle stuk­nę­ło coś.

Obej­rze­li się obaj.

Spra­gnio­ny ob­jął cięż­kie na­czy­nie i przy­ło­żył usta do jego brze­gu.

Czło­wiek z wia­drem rzu­cił się ku nie­mu, chcąc mu wzbro­nić na­po­ju.

– Niech pije… niech pije! – po­wie­dział nie­zna­jo­my i do­dał: – Czyń, co ci zo­sta­ło przy­ka­za­ne.

– Ja­koż to będę mógł te­raz czy­nić, o pa­nie? – jęk­nął bo­le­śnie Czło­wiek z wia­drem. – Ja­koż to będę mógł te­raz czy­nić?

– Bę­dziesz mógł czy­nić przez cały czas, jaki ci zo­stał prze­zna­czo­ny, je­śli za­prze­sta­niesz go­łę­bie wy­pusz­czać swo­bod­nie, gdzie im się la­tać spodo­ba.

Wstał z ka­mie­nia, ski­nął mu przy­jaź­nie gło­wą i od­szedł zwol­na.

Za chwi­lę ma­ja­czył już tyl­ko, jak opar sre­brzy­sty na bez­kreśl­nej, sza­fi­ro­wej dali.ULI­CA DZIW­NA.

Po wą­skich, krę­tych, li­cho oświe­tlo­nych scho­dach wy­do­stał się na trze­cie pię­tro sta­re­go, za­miesz­ka­łe­go przez bie­da­ków domu i otwarł drzwi wiel­kim, nie­zdar­nym klu­czem.

Był zmę­czo­ny dłu­gą służ­bą w biu­rze te­le­gra­ficz­nem. De razy wra­cał do sie­bie, tęt­ni­ło mu w gło­wie, stu­ka­ło naj­nie­moż­liw­sze rze­czy. Do­pie­ro po dwu szklan­kach her­ba­ty z ru­mem wy­ja­śnia­ła mu się du­cho­wa sy­tu­acyą, ale i ona nie była naj­lep­sza. Wi­dział przed sobą nie­skoń­cze­nie dłu­gie lata pra­cy bez­na­dziej­nej, jed­no­staj­nej, mę­czą­cej i głu­piej.

Za­świe­cił małą, krzy­wą lamp­kę, przy­sło­nię­tą pa­pie­ro­wą um­brą, wdzia­ną na szcząt­ki wła­ści­wej szklan­nej um­bry, któ­ra przed la­ta­mi już utra­ci­ła bli­sko po­ło­wę swej pe­ry­fe­ryi.

Po­kój, a ra­czej po­ko­ik i kuch­nia, wy­dzie­lo­ne z więk­sze­go miesz­ka­nia, zaj­mo­wa­ne­go przez ja­kieś dziw­ne­go na­bo­żeń­stwa damy, był brud­ny, za­nie­dba­ny i wy­glą­dał bar­dzo nie­przy­jem­nie. Ale po­lu­bił je z bie­giem cza­su, jak czło­wiek osta­tecz­nie po­lu­bić musi każ­dą rzecz, z kto – rą ob­cu­je cią­gle. Więź­nio­wie przy­wią­zu­ją się do swej celi, rów­nie do­brze, jak bo­gacz do wspa­nia­łe­go ga­bi­ne­tu… bar­dziej może, bo cia­sno­tę wy­peł­nia­ją my­śli i sny… je­dy­ne do­bro czło­wie­ka bied­ne­go. Śni się i zda­je się, że tyle… jesz­cze tyle przed nami.

Za­pa­lił ma­szyn­kę naf­to­wą i po­szedł do kuch­ni po wodę. Wy­cią­gnął rękę, chcąc od­krę­cić ku­rek, gdy na­gle za­trzy­mał się.

Z dzio­ba wo­do­cią­gu spa­da­ły kro­ple. Ma­chi­nal­nie wsłu­chał się w ten szyb­ki rytm nie­re­gu­lar­nie ka­pią­cej wody.

Czy­tał po­śpiesz­nie:

– Uli­ca Dziw­na licz­ba 36… uli­ca Dziw­na… Zim­ny dreszcz go prze­szedł. Po­tem szyb­ko prze­biegł my­ślą ad­re­sy dzi­siej­szych de­pesz. Nie, ta­kie­go nie było. Uli­ca Dziw­na…

Czyż była taka uli­ca w mie­ście?

Słu­chał da­lej:

– Uli­ca Dziw­na licz­ba 36… uli­ca Dziw­na licz­ba 36… – wy­pu­ki­wa­ły kro­ple.

Otrzą­snął się i czy­niąc wiel­ki wy­si­łek od­krę­cił z im­pe­tem ku­rek. Woda rzu­ci­ła się w musz­lę, opry­sku­jąc go tak, że się mu­siał cof­nąć. Z peł­nym sa­ga­nem wró­cił do po­ko­ju i po­sta­wił go na ma­szyn­ce. Po­tem zwró­cił się ku pa­tycz­ko­wej pół­ce, gdzie się mie­ści­ły róż­ne gra­ty i parę ksią­żek, wziął flasz­kę, na­lał kie­li­szek rumu i wy­chy­lił go dusz­kiem. Uczy­ni­ło mu się cie­pło, po chwi­li zaś raź­nie i we­so­ło.

Sie­dział na łóż­ku i pa­trzył w nie­bie­ski pło­mień naf­ty, obej­mu­ją­cy na­czy­nie za­kop­co­ne, po­dra­pa­ne, bied­ne, jak wszyst­ko na okół.

Za­wisł oczy­ma na pół­ce, gdzie były książ­ki, ale od­wró­cił po chwi­li gło­wę.

– Uli­ca Dziw­na – prze­mknę­ła mu przez myśl. – Gdzież to może być?

Uczuł, jak­by wstę­po­wał na ja­kiś zgo­ła od­mien­ny po­ziom od­czu­cia, spo­strzegł się na chwi­lę na in­nej płasz­czyź­nie świa­do­mo­ści, oto­czy­ły go dziw­ne zja­wy, nie­zna­ne.

Ale po chwi­li otrzą­snął z sie­bie to przy­wi­dze­nie.

– Głup­stwo! – rzekł do sie­bie gło­śno. – Oto skut­ki tego mego idy­otycz­ne­go za­wo­du.

I za­tro­skał się, co się z nim sta­nie za rok, za dwa, dzie­sięć…

– Osza­le­ję… na­pew­ne osza­le­ję! – po­wie­dział znów gło­śno. Po­tem wstał i udał się do kuch­ni… Nie zda­wał so­bie spra­wy poco tam idzie. U drzwi przy­sta­nął i wy­tę­żył słuch.

Z wo­do­cią­gu pa­da­ły w musz­lę kro­ple wody.

– Psia­mać – rzekł zno­wu.

Za­wró­cił szyb­ko, ale nim do­szedł do łóż­ka, sta­nął, na­my­ślił się i po chwi­li był już w kuch­ni. Sta­nął u drzwi.

– Uli­ca Dziw­na, licz­ba 36… uli­ca Dziw­na licz­ba 36…

Tak nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, woda wy­dzwa­nia­ła te sło­wa.

Szyb­ko pod­biegł do wo­do­cią­gu i za­krę­cił ku­rek, jak mógł naj­sil­niej.

Kro­ple prze­sta­ły pa­dać…

Ode­tchnął. Cze­kał jed­nak jesz­cze, nie­pew­ny co bę­dzie. Ci­sza była zu­peł­na, z dołu tyl­ko od po­dwó­rza do­bie­gał po­głos przy­ci­szo­nej roz­mo­wy i gdzieś pod nim kwi­li­ło nie­mow­lę.

Wró­cił do po­ko­ju zu­peł­nie uspo­ko­jo­ny. Pod­niósł na­kryw­kę sa­ga­na. Kłąb pary rzu­cił się w górę. Na­sy­pał do im­bry­ka her­ba­ty i cze­kał. Roz­legł się dzwo­nek.

– Toś­ka! – po­wie­dział do sie­bie. – Do­brze! Był za­do­wo­lo­ny, że nie po­zo­sta­nie dzi­siaj sam w miesz­ka­niu.

– Ser­wus! – przy­wi­ta­ła go we­so­ło, ob­ję­ła za szy­ję i po­ca­ło­wa­ła w same usta.

Po­tem rzu­ci­ła na łóż­ko ka­pe­lusz i okry­cie.

– Co sły­chać? – py­ta­ła – Có­żeś taki ja­kiś oso­wia­ły? No, ga­daj! Mo­żeś so­bie wczo­raj dał na piec… ej ty pa­skud­ny czło­wie­ku!

– Nie, nie… – bro­nił się. – Je­stem prze – mę­czo­ny, pie­kiel­nie prze­mę­czo­ny, a o urlo­pie mowy na­wet nie­ma. Zrób­że her­ba­ty!

– Gdzież to idziesz? – spy­ta­ła, wi­dząc, że wy­cho­dzi z po­ko­ju.

– Nig­dzie! Zo­ba­czę tyl­ko…

Wszedł do kuch­ni… i zdu­miał się, a na­wet prze­ra­ził.

Z wo­do­cią­gu ka­pa­ły kro­ple. Nie wy­si­lał się już na­wet, by słu­chać, wie­dział, co bę­dzie.

– Uli­ca Dziw­na licz­ba 36… uli­ca Dziw­na…

Wró­cił i sta­nął przy sto­le, któ­ry Toś­ka już tro­chę zdo­ła­ła upo­rząd­ko­wać.

– Przy­nio­słam coś do­bre­go! – szcze­bio­ta­ła. – Zgad­nij co… no zgad­nij!

Nie od­po­wia­dał, aż spoj­rza­ła zdu­mio­na.

– Je­zus Ma­rya! Ja­kiś ty bla­dy! – krzyk­nę­ła. – Co ci się sta­ło? Po­wiedz! Mo­że­byś się po­ło­żył… tak, tak… kładź się za­raz! Wy­pi­jesz her­ba­tę w łóż­ku. Po­patrz­no, co przy­nio­słam… jaka ślicz­na mie­sza­ni­na… praw­da?

Pa­trzy­ła mu przy­mil­nie w oczy, uśmie­cha­ła się.

– Od paru dni je­steś bla­dy! Czy cię co boli? Za­prze­czył ru­chem gło­wy.

– Chodź­no ze mną! – po­wie­dział po­waż­nie. Zdzi­wi­ła się, ale po­słusz­nie po­szła do kuch­ni.

– Słu­chaj! I po­wiedz mi co sły­szysz! – rzekł ta­jem­ni­czo.

Prze­ra­zi­ła się na do­bre.

– Co ci jest Fra­nek! Boże dro­gi… co ci jest?

– Pst! – wy­szep­tał kła­dąc pa­lec na ustach. – Słu­chaj pil­nie!

Słu­cha­ła, sze­ro­ko otwar­te oczy wle­piw­szy w jego twarz.

– Nie sły­szę nic! – od­par­ła po chwi­li. – Ktoś roz­ma­wia na po­dwó­rzu, pła­cze dziec­ko i ka­pie woda…

– Otóż to wła­śnie… – szep­nął – woda… ale co ka­pie – słu­chaj!

– Boże dro­gi… czy ja wiem? Praw­da… to tro­chę po­dob­ne do te­le­gra­fu… tak, coś stu­ka… ale nie wiem co… wszak nie umiem te­le­gra­fo­wać. Puk… puk puk… puk… puk puk… i tyle. Mój dro­gi, wszak­że to czy­ste dzie­ciń­stwo! Nie­chże so­bie ka­pie. Sam wiesz do­brze, że to dzie­ciń­stwo… je­steś zmę­czo­ny i na­tem ko­niec… Chodź, kładź się!….:

Po­cią­gnę­ła go w stro­nę łóż­ka.

– Roz­bie­raj mi się za­raz! – po­wie­dzia­ła sta­now­czym to­nem.

– Ale cóż zno­wu… – bro­nił się. – Wszak­że do­pie­ro ósma, le­d­wo się na do­bre ściem­ni­ło.

– Roz­bie­raj się… je­steś cho­ry…

– Nie, nie, wy­pi­je­my her­ba­tę, a po­tem zo­ba­czę. Nie je­stem zresz­tą cho­ry, gło­wa mnie tyl­ko tro­chę boli. Daj­że spo­kój… przy­zna­ję, że mi się cza­sem tro­chę krę­ci w mó­zgu gdy wró­cę z biu­ra. To strasz­ny za­wód, Toś­ka, po­wia­dam ci… strasz­ny za­wód.

Krzą­ta­ła się wko­ło sto­łu za­do­wo­lo­na, że mówi roz­sąd­nie.

– Masz to­bie! – za­wo­ła­ła na­gle. – Za­bra­kło cu­kru… Cze­kaj, sko­czę do skle­pi­ku na rogu.

– Po­zwól… ja pój­dę! – rzekł po­spiesz­nie. Wziął ka­pe­lusz, za­rzu­cił na ra­mio­na okry­cie i wy­szedł.

Prze­cho­dząc przez kuch­nię za­mknął oczy, by nie wi­dzieć prze­klę­te­go wo­do­cią­gu. Ale uszu za­tkać nie mógł, po­sły­szał prze­to owo wstręt­ne, głu­pie ka­pa­nie, któ­re brał za ja­kąś dziw­ną de­pe­szę.

– Uli­ca Dziw­na licz­ba 36… uli­ca Dziw­na… licz­ba 36…

Go­ni­ło za nim, gdy szyb­ko zstę­py­wał na dół.

Po­szu­kał oczy­ma po­li­cy­an­ta. Uj­rzał go na koń­cu uli­cy sto­ją­ce­go na prze­ciw­le­głym tro­tu­arze. Przed skle­pi­kiem za­wa­hał się, się­gnął do kie­sze­ni, zwol­nił kro­ku. Ale po chwi­li, par­ty ja­kimś przy­mu­sem, mi­nął drzwi skle­pi­ku i ru­szył spiesz­nie przed sie­bie. By przy­stą­pić do żoł­nie­rza, mu­siał przejść w po­przek uli­cę. Nie na­my­śla­jąc się, wstą­pił wbrew swo­je­mu przy­zwy­cza­je­niu, w bło­to. Do­znał tyl­ko na se­kun­dę nie­mi­łe­go wra­że­nia, jak­by zdzi­wie­nia, że oto robi coś zgo­ła głu­pie­go, ale brnął da­lej.

– Pro­szę pana – rzekł uchy­la­jąc ka­pe­lu­sza – gdzie to jest uli­ca Dziw­na… Zna pan tę uli­cę?

Po­li­cy­ant spoj­rzał nań z góry. Ob­ser­wo­wał go przez dłu­gą chwi­lę, po­tem ob­ró­cił się na pię­cie i od­szedł wol­nym kro­kiem. Był wi­docz­nie ob­ra­żo­ny.

Ode­tchnął głę­bo­ko. Gdy­by wy­pa­da­ło, był­by uca­ło­wał stró­ża bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­ne­go. Więc wszyst­ko to jest zwy­czaj­nem głup­stwem, po­my­ślał.

Za­wró­cił i za­czął szyb­ko iść w kie­run­ku skle­pi­ku, gdzie się jesz­cze świe­ci­ło.

W skle­pi­ku było tro­chę cia­sno. Sta­nął przy la­dzie obok ja­kie­goś star­sze­go je­go­mo­ści, któ­ry wi­docz­nie nie był cał­kiem trzeź­wy. Cuch­nę­ło odeń sil­nie. Z tru­dem szu­kał pie­nię­dzy w kie­sze­ni spodni i li­czył po­tem mo­zol­nie.

Coś go tchnę­ło i spy­tał po ci­chu:

– Pro­szę pana… czy zna pan uli­cę Dziw­ną? Je­go­mość li­czył da­lej pie­nią­dze, nie do­sły­szał py­ta­nia. Wresz­cie otrzy­mał swój pa­kiet, ale nie wy­cho­dził. Zna­leź­li się ra­zem na uli­cy.

– Mło­dzień­cze – spy­tał je­go­mość – jak się na­zy­wasz?

– Fran­ci­szek Sza­ry! – od­parł zdu­mio­ny.

– A ja Jan By­le­ja­ki! Tak się te­raz, na­zy­wam, od kie­dy cha­dzam na uli­cę Dziw­ną…

– Gdzież ta uli­ca?

– Chciał­byś wie­dzieć? Co?

– Chciał­bym.

– A masz… dużo do stra­ce­nia? Ile?

– Pie­nię­dzy… pie­nię­dzy… pie­nię­dzy nie­wie­le… – bą­kał.

– Nie pie­nię­dzy! Ale czy masz dużo do stra­ce­nia w ży­ciu?

– W ży­ciu… nic… pra­wie nic…

– No to do­brze! Chodź­my…

Zro­bi­ło mu się ja­koś dziw­nie. Nie miał za­ufa­nia. Wo­lał­by iść sam.

– Cze­ka na mnie ktoś…

– Ko­bie­ta?

– Mil­czał.

– Pluń na to, po­wia­dam ci! Pluń! Chodź­my. Ale mó­wię ci z góry: stam­tąd po­wro­tu nie­ma. To wiedz wprzód. Cia­łem wró­cisz, du­szą nig­dy! Nig­dy!

Sza­rym wstrzą­snął dreszcz. Ten czło­wiek nie był pi­ja­ny. Wy­rwał ra­mię, któ­re tam­ten ujął po przy­ja­ciel­sku.

– Nie. Nie pój­dę. Pro­szę mi tyl­ko po­wie­dzieć, gdzie to jest.

– Wszę­dzie i nig­dzie.

– Nie ro­zu­miem.

– Wiem to. Te­raz po­wiedz mi, skąd wiesz o tej uli­cy.

– Nie mogę po­wie­dzieć!

– No to już do­brze! – za­śmiał się sta­ry. – Nie po­wie­dział ci tego, przy­pusz­czam, ża­den po­rząd­ny czło­wiek.

– Nie, to mi się tak przy­wi­dzia­ło.

– Wy­bor­nie! Wy­śmie­ni­cie! – ra­do­wał się Jan By­le­ja­ki. – Jed­ne­mu się to przy­śni, dru­gie­mu się zja­wi na ja­wie w da­nym mo­men­cie. Wy­bor­nie. Po­wia­dam ci: chodź­my!

Wzbra­niał się.

– Niech mi pan po­wie, gdzie to jest i co tam jest. Pój­dę sam.

– Tego nie­ma nig­dzie! Ro­zu­miesz? Tak jak nie­ma nig­dzie szczę­ścia ani mi­ło­ści, ani do­bro­ci, ani ja­sno­wi­dze­nia. Ale to jest wszę­dzie, bo na­stą­pić może jak tam­to wszyst­ko, w tej chwi­li i za se­kun­dę mo­żesz sta­nąć na uli­cy Dziw­nej, któ­ra wie­dzie po­przez ży­cie. Uli­cą Pro­stą, Do­stoj­ną, Se­na­tor­ską cho­dzą tak zwa­ni lu­dzie po­rząd­ni, my zaś cha­dza­my uli­cą Dziw­ną, Prze­past­ną, Za­świa­to­wą.

– A jed­nak chciał mnie pan gdzieś pro­wa­dzić…

– Gdzie? Do sie­bie, do mego miesz­ka­nia. Chcia­łem cię uczy­nić swo­im uczniem.

– Tyle tyl­ko… – od­rzekł roz­cza­ro­wa­ny. – A jed­nak ja wiem, że je­st­to gdzieś… przy uli­cy Dziw­nej, licz­ba 36.

– To nu­mer domu, w któ­rym miesz­kam.

– Dziw­ne! Dziw­ne! – szep­tał Fran­ci­szek Sza­ry. – Skąd mi się to mo­gło przy­wi­dzieć?

– Nie py­taj, to za trud­ne py­ta­nie na dziś. Kie­dyś sam so­bie na nie od­po­wiesz. Chodź, po­wia­dam ci. Zo­sta­niesz moim uczniem.

– I cóż z tego?

– Czu­ję, że je­steś po­wo­ła­ny… Wska­żę ci dro­ży­nę, któ­rą się wy­cho­dzi poza łany upraw­ne ży­cia na cud­ne, wol­ne, boże bez­dro­ża…

– I cóż tam znaj­dę?

– Wol­ność i mą­drość. Za­chwy­ty, ja­kich nie po­mie­ści pierś ludz­ka, mi­łość, któ­ra­by cię dziś za­mie­ni­ła w garst­kę po­pio­łu. Wy­szko­lę twe ser­ce, by stać się kie­dyś mo­gło cza­rą peł­ną nie­biań­skie­go nek­ta­ru.

Słu­chał zdzi­wio­ny, prze­ra­żo­ny.

– Przyj­dę ju­tro… – rzekł wy­mi­ja­ją­co.

– Nie przyj­dziesz nig­dy, je­śli nie przyj­dziesz dziś. Chodź ze mną.

Fran­ci­szek Sza­ry wy­rwał po­now­nie ra­mię, szarp­nął się w tył i po­wie­dział sta­now­czo:

– Przyj­dę ju­tro!

– Nie­ma ju­tra, jest tyl­ko dziś… Zna­la­złeś skarb, a chcesz go pod­nieść ju­tro, dla­te­go, że dziś masz zbie­rać łach­ma­ny? Po­myśl tyl­ko… po­myśl!

Fran­ci­szek Sza­ry zdjął ka­pe­lusz, czu­jąc zim­ny pot na czo­le. Drżał ner­wo­wo.

– Pro­szę pana o ad­res! Za­rę­czam, że przyj­dę ju­tro wie­czór i rad będę po­słu­chać pana. Dziś do­praw­dy nie mogę!

– Nie mo­żesz… – za­śmiał się ci­cho – Ach! Wie­dzia­łem o tem, że nie mo­żesz. Tylu was już było. Ża­den nie mógł, każ­dy mu­siał speł­nić ja­kiś obo­wią­zek… wła­śnie w tej chwi­li… przy uli­cy Pań­skiej, czy Oczy­wi­stej, czy Pięk­nej… Do­brze… idź, idź…

– Daj mi pan ad­res! – pro­sił.

– Ad­res? Znasz go prze­cież…

– Nie znam! Daj mi pan ad­res do­kład­ny… Je­go­mość od­wró­cił się i po­szedł bez sło­wa. Fran­ci­szek Sza­ry pa­trzył za nim z głę­bo­kim ża­lem.

Na­gle za­drżał. Sta­ry uszedł­szy kil­ka kro­ków, znikł na­gle, jak­by się za­padł w mrok.

Strach na­gły za­trząsł pa­trzą­cym. Prze­tarł oczy i spoj­rzał wo­ko­ło.

Spo­strzegł, że stoi w skle­pi­ku opar­ty o ścia­nę. Wła­ści­ciel­ka pa­trzy­ła nań ze współ­czu­ciem.

– Sła­bo się panu zro­bi­ło?

Nie od­parł nic. Za­pła­cił, wziął swój pa­ku­nek i szyb­ko po­biegł do domu.

W su­sach do­stał się do swe­go miesz­ka­nia, szarp­nął drzwi i sta­nął jak wry­ty.

Nad­słu­chi­wał z wy­tę­żo­ną uwa­gą, nie spusz­cza­jąc z oka wo­do­cią­gu.

Ni kro­pla nie pa­dła w musz­lę.

Za­trząsł ni m strasz­ny, nie­po­ha­mo­wa­ny żal. Wpadł do po­ko­ju i zwra­ca­jąc się do Toś­ki, wrza­snął, aż szy­by w oknach za­brzę­kły.

– Precz!

Wska­zy­wał drzwi, stał bla­dy, zęby mu szczę­ka­ły.

– Zwa­ry­owa­łeś? – spy­ta­ła prze­ra­żo­na.

– Precz! – po­wtó­rzył i tup­nął nogą. Za­czę­ła zbie­rać czę­ści ubra­nia, bla­da, smut­na, ob­ra­żo­na do głę­bi du­szy, a pier­sia­mi jej wstrzą­sał jęk okrop­ny.

On zaś czu­jąc, że się nogi pod nim ugi­na­ją, padł na łóż­ko i wy­buch­nął strasz­nym pła­czem.

– Fra­nek! Fra­nek! – za­wo­ła­ła przez łzy. Ob­ję­ła go za szy­ję i pła­ka­ła ra­zem z nim.WOL­NOŚĆ.

Nie­wy­sło­wio­na nim owład­nę­ła ra­dość.

Po­wód?

Rów­nie nie­zna­ny, jak w grun­cie rze­czy nie­zna­ne jest wszyst­ko.

Prze­cież to ta­kie pro­ste. Bu­dzisz się pew­ne­go ran­ka… i wy­cią­gasz ręce do świa­ta, by go ob­jąć, by go uca­ło­wać.

Za­zwy­czaj w se­kun­dę po­tem do­sta­jesz psz­tycz­ka w nos.

Na­przy­kład… Zresz­tą i na cóż przy­kła­dów.

Ale są ta­kie dni, kie­dy psz­tycz­ków owych nie czu­jesz… po­pro­stu roz­śmie­sza­ją cię one tyl­ko… ot cał­kiem jak­by ich ce­lem był nos twe­go n.p… kraw­ca.

I cóż dziw­ne­go, że się w dniu ta­kim ra­du­jesz?

Po­mie­sza­na tu, jak wi­dać, przy­czy­na ze skut­kiem i nie­wia­do­mo już… co było na po­cząt­ku.

Dość, że roz­pie­ra­ła go po­pro­stu ra­dość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: