- W empik go
Truciciel. Psychoza - ebook
Truciciel. Psychoza - ebook
W trzeciej, ostatniej części serii Truciciel nadal śledzimy losy Kasandry i Wojciecha, którzy nie są już razem.
Są historie, które po przeczytaniu stają się nam tak bliskie, że nie potrafimy o nich zapomnieć, nawiedzają nas nawet nocą. Nieprzerobione traumy z dzieciństwa mogą znienacka obudzić w nas demony i wtedy sen staje się realnym koszmarem. Potem już tylko pragniemy śmierci.
Czy dwoje kochających się ludzi może jednocześnie czuć wielką miłość i lęk przed odrzuceniem?
Czy braki z czasów dzieciństwa ujawniają się najczęściej w momencie, kiedy sami zostajemy rodzicami? Jak bardzo beztroskie życie może zakryć rany? I czy rany skutkują parciem na beztroskie życie?
Stare porzekadło mówi, że sen jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Czy Kasandrze i Wojtkowi uda się uwolnić emocje i stworzyć na nowo zdrowy związek, czy będą umieli stworzyć normalną rodzinę?
Zapraszam cię do ostatniej części Truciciela pod tytułem Psychoza, gdzie nic nie jest proste, wyparta przeszłość może stać się przyszłością, a ofiara zawsze staje się katem.
Czy bohaterowie uwolnią złe emocje, czy jednak przeznaczenie jest nieuniknione i prędzej, czy później stanie się to, co miało się stać?
Koniecznie zostań aż do ostatniej strony.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-968106-8-7 |
Rozmiar pliku: | 715 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebo przybrało kolor jałowej szarości kąsającej oczy jeszcze dotkliwiej niż przenikliwa ciemność, którą on kochał – w takie dni jak dziś wręcz łaknął jej jak kania dżdżu. Rosły mężczyzna z wielkim mozołem przemierzał hektary swojego wymarłego pola – czynił tak zazwyczaj w chwilach strapienia. Już nie zajmował się uprawą i od roku ziemia leżała odłogiem. Dlatego jak nigdy wcześniej porośnięte była perzem, na które pozostawał ślepy. Z każdym kłopotliwym krokiem dezelował wiechciowate chwasty. Oślepł, bo miłość jest ślepa, a on po raz pierwszy w życiu zdołał pokochać. Jego flegmatyczny chód był spowodowany nie tylko wszechogarniającym smutkiem, który zazwyczaj towarzyszy ludziom nieszczęśliwie zakochanym, lecz również niewyobrażalnie gargantuicznym pędem powietrza, bo w końcu doczekał w szczęściu przedwiośnia. Jak co roku o tej porze nad północnym Atlantykiem tworzyły się głębokie niże, niosąc ze sobą niezdrowo zawyżone wartości ciśnienia. Porywiste wiatry, które były jak najbardziej zrozumiałe i których on sam pożądał, tego dnia jednak wydawały się nieprzychylne, zupełnie jak wspomnienia. Czuł czarne skłębione chmury nad swoją głową i to wyjątkowo nie dawało mu spokoju, coś ewidentnie się kończyło.
Szeptał:
– Kara musi być, wszystkich spotka kara, jestem grzeszny, dlatego rozgrzeszam.
Strudzony, zlekceważony i odizolowany mężczyzna nie potrafił odnaleźć się w nowych realiach. Kolejny raz przemierzał wysuszone wichrem grudy swojego pola, głowiąc się nad trudną sytuacją, w której się znalazł. Kasandra często powtarzała, że gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył. On nie chciał leżeć, to już tylko droga do trumny.
– Do diaska – wymamrotał. Słowa zniknęły w kłębach porywistego wiatru. Jego czerstwe lica były tak przekrwione, że w dość szerokich porach, którymi pokryta była cała twarz, miejscami uwidaczniały się drobne kropeczki ciemnobordowej krwi.
Szedł, powłócząc nogami, żłobiąc w wysuszonej wiatrem ziemi wielkie koryta, a roztrzepane ziarenka, unosząc się brudnym tańcem na wysokość kadłuba i wyżej, niczym pieprz drażniły nozdrza i trzeszcze. Próbował je chronić, lecz bardzo nieudolnie, bo dłonie i paznokcie jak zawsze miał brudne, więc tylko mrużył oczyska, podążając przed siebie na oślep, byle ukoić rozdygotane nerwy. Znowu miał ochotę zabijać, najlepiej nieśpiesznie, żeby ofiarę bardzo bolało, tylko w taki sposób mógł rozładować skumulowane po wizycie w szpitalu napięcie. Zabić kogoś, by zabić w sobie ofiarę. Może to dla niej chciał zabić, by przestała wspominać, obwiniać się, a tym samym zatruwać życie innym.
– Po jaką cholerę poszedłem do tego szpitala, co ja sobie wyobrażałem? – biadolił coraz głośniej.
Był jednak świadomy, że nie może mordować, miał zbyt wiele do stracenia. Zresztą, gdy zostanie ojczymem, jego życie się zmieni, bo kiedy dochodzą obowiązki, zawsze jest dobrze. Wierzył, że Kasandra – ciągle z czułością wypowiadał to imię – zdecyduje się wychować syna, a nie oddać obcym ludziom jak niepotrzebną rzecz. Pokochał ją jak nikogo innego, pomimo że wcześniej przyjął pieniądze, by razem ze swoim kuzynem ją unieszczęśliwić. Aż się wzdrygnął na wspomnienie tego pliku pieniędzy, które wręczył mu tamten bogacz.
– Zrób z nią, co chcesz, jest łatwa! – powiedział wręczający dolę.
Zdrada boli tak, że człowiek zostaje posunięty do ostateczności i działa jak w amoku.
Teraz wszystko się zmieniło, teraz było mu wstyd, że wziął te pieniądze, a może najbardziej był wściekły, że się zakochał, że jego serce okazało się indywiduum – nie mógł nad nim zapanować. Ta dziewczyna miała coś w sobie, a poza tym to on mógł być ojcem jej syna.
– Kasandra, Kasandra, Kasandra – powtórzył, ale słowa znowu uleciały z wiatrem. Nawet nie zauważył, że w ogóle je wypowiedział.
Jego priorytety zmieniły się diametralnie: najważniejsze to chronić chłopca i matkę, choć nie wiedział, na ile starczy mu rezerw cierpliwości. Nie potrafił wpłynąć na swoją rybę – tylko potajemnie mógł ją tak nazywać – żeby w końcu zdecydowała, co dalej z tym macierzyństwem. Wiedział już, że zaraz jak bobas się urodzi, on pobierze próbkę śliny i wyśle do laboratorium. Kasandra będzie wściekła, ale to nie jego wina, że tamtej wiekopomnej nocy ją posiadł. Zatarł ręce zarówno ze szczęścia, jak i z zimna, bo wiatr owiewał jego wszystkie nieosłonięte części ciała jak oszalały. Chciał mieć to dziecko blisko siebie, na zawsze. Tak samo jak tę kobietę, której żadnym staraniem nie potrafił w sobie rozkochać, być może to w tym momencie stanowiło dla niego największy problem. Kasandra była zimna jak sopel lodu i niewzruszona na jego nieco pierzchliwe zaloty, a on, mimo swojej groźnej natury, czuł wobec kobiet respekt, tego nauczyła go bogobojna babcia.
Dziś jej opryskliwe zachowanie tak bardzo go ubodło, że nie było możliwości, by towarzyszył jej w szpitalu dłużej niż kwadrans, musiał uciekać, ulotnić się jak kamfora, bo gotów był zrobić coś, czego być może jeszcze przez długi czas by żałował – pokazałby swoją prawdziwą twarz, twarz mordercy, Nie mógł, przecież ponad wszystko kochał wolność. Zostawiwszy czerwoną różę na szpitalnym stoliczku, czym prędzej wyszedł. Włożył swoje ulubione, luźne, płócienne ubrania i udał się na włóczęgę, by ukoić w sercu ból upokorzenia.
Pokochał ją od pierwszego wejrzenia, a jeszcze bardziej, kiedy już po wszystkim znalazł ją pod drzewem, taką pokaleczoną i wystraszoną, właśnie to w kobietach lubił najbardziej. Często doprowadzają się do stanu pogubienia i niemocy, nawet jak wcześniej są takie pewne siebie. Ten moment, kiedy oblubienica truchleje w jego ramionach, pragnąc wsparcia. Była tak wynędzniała, że lepszej zdobyczy nawet nie mógł sobie wymarzyć. Niczego też nie czuła, a obudziwszy się nazajutrz, niczego nie pamiętała. Wtedy, w tę przełomową noc śmierci swojego ojca, zaraz przy zwłokach, odbył z nią stosunek, nie potrafił się powstrzymać, bo nie wiedział, co przyniesie jutro. To było jak zawarcie wiecznego przymierza, jak ślub. Choć wiedział, że przez pewien czas będzie ją kurować, liczył, że potem to ona zajmie się nim i domem jak wcześniej jego ojciec. Niczego z nią nie ustalił, to miało wyjść naturalnie. Wtedy, podczas tego stosunku czuł, jak cała się trzęsie, tak jakby w jej ciało weszła dusza jego ojca, nic nie mógł na to poradzić, że tak to odebrał. Dlatego za wszelką cenę nie mógł pozwolić jej odejść. Zacisnął pięści, uszedł jeszcze kilka kroków i zawrócił. Wiedział, że musi inaczej to wszystko rozegrać, porozmawiać na spokojnie z Kasandrą. Tylko ten nagromadzony żal, który nakazuje zabijać… Złe wspomnienia zawsze wszystko psują.
Niepamięć uśmierza ból, ale czy zahamuje agresję, która z każdą godziną tylko się wzmagała?ROZDZIAŁ 1
Wojtek
Przebudziłem się zlany zimnym potem, byłem jak sparaliżowany. Poduszka zamieniła się w kamień, pościel zaś w gorącą, sztywną lawę, która otoczyła moje ciało, każdy jego milimetr. Próbowałem rozkopać narzutę, ale nie miałem siły, nogi miałem jak bez czucia. Dodatkowo obleciał mnie paniczny strach, bo nagle poczułem w pokoju, tuż nad sobą, czyjąś obecność. Wiedziałem, że w domu jestem sam, bo Madzia pojechała na weekend do swojej mamy. Wzdrygnąłem się i zaraz też przeżegnałem, co prawda robiąc znak krzyża tylko w myślach, bo moje ręce były równie ciężkie jak pościel, zresztą ich też nie czułem. Za to to coś weszło bezgłośnie i z impetem mnie obudziło.
Zmora.
Miałem wrażenie, że zaraz zacznie pokładać się na moją pościel i dusić. Nieraz u mnie była, jeszcze zanim poznałem Kasandrę – ona mi wierzyła, że to wszystko naprawdę. Niektórzy pukali się w głowy, gdy o tym czymś opowiadaliśmy, ale to było bardziej realne niż potrzeba fizjologiczna, to po prostu było i chciało dać znak, że może ciut więcej. Wiedziałem też, że to nie robi krzywdy, tylko przychodzi przydusić. Może tym samym prosi o modlitwę. Działało według schematu, więc czekałem na chwilę, kiedy w zupełności uwali się na moją klatkę piersiową i będzie czynić swoją powinność. Wnet zrobiło mi się ciężko, jak zawsze chciałem krzyczeć, ale nie mogłem wydobyć głosu, jakbym się nim dławił. Dodatkowo to coś z każdą sekundą cisnęło jeszcze mocniej, czyżby tym razem naprawdę chciało mnie zabić? Nie czułem na szyi rąk, nie czułem ostrych narzędzi, tylko to całe coś na swoim torsie. Nie potrafiłem już oddychać, wydusić głosu, nie mogłem też wykonać najmniejszego ruchu, żeby chociaż to wymacać, poczuć, dotknąć, sprawdzić, czy jest ubrane czy może nagie, jakie ma kształty. Może było kobietą? Pulsacyjnie wgniatany w materac czułem, że to mój koniec, że zginę i nikt nie dowie się w jaki sposób. Całe jestestwo zmory na mnie leżało i miałem wrażenie, że ma z tego powodu wielką frajdę. W zasadzie, pomimo tego czasem nachodzącego mnie dusiołka, nigdy nie wierzyłem w siły nadprzyrodzone, ale czy to było możliwe, że śpię i zarazem czuję tak intensywnie rzeczywistość? Oczy niby miałem zamknięte, ale widziałem wszystko za oknem. Noc powoli odchodziła, niebo zabarwiło się kolorem zgniecionego płatka maku. To była jawa, bo jakim cudem widziałem, co się dzieje na zewnątrz?
W końcu usłyszałem grzmot, zaraz też złote błyskawice pocięły w zygzak dojrzewające niebo i rozpętała się burza. Kochana burza, przy niej zawsze dobrze się czułem. Skupiając myśli na deszczowej chryi, poczułem, że to coś z wolna zmniejsza nacisk, unosi się lekko i wychodzi z mojego pokoju na paluszkach. Może doszło do wniosku, że tym razem nie będzie tak lekko, bo w końcu burza od lat była moim sprzymierzeńcem. Być może ona nagle wybudziła mnie z głębokiego snu, o którym ostatnio mogłem tylko pomarzyć, bo ciągle coś. Dzisiaj znowu było mi ciężko zasnąć, jakbym bał się samotności, a może faktu, że lada moment zostanę ojcem, co budziło ambiwalentne emocje. Wszystkiego chciałem dopilnować, ciągle czując niedosyt i jakieś zaniedbanie. Choć najważniejsze, że pokój dla dziecka był już prawie urządzony, wszystko w pięknych różowych kolorach z białymi dodatkami, uparłem się również na niebieskie akcenty, tak dla równowagi.
Cóż, jednak urodzi mi się córka.
Niestety!
To był bardzo szalony okres, czułem się niebywale wykończony, a Madzia zawsze lubiła mieć zapięte wszystko na ostatni guzik, jej perfekcjonizm bardzo mnie wypalał. Czasem byłem pełen obaw, jak to będzie, bo daleko mi było do ideału, właściwie im byłem starszy, tym dalej. Kiedyś myślałem, że jestem wszechwiedzący, że to ode mnie inni powinni się uczyć. Kasandra na przykład, bo ona ciągle popełniała jakieś gafy, była pełna drobniejszych i większych wad. Może dlatego teraz jestem pełen lęku, że zawiodę Magdę. Starałem się ciągle ją zadowalać, nawet robić wiele rzeczy wbrew sobie i lenistwu, które z każdym rokiem coraz bardziej mi dokuczało. Teraz, kiedy wyjechała, czułem lęk, ale też ulgę. Czy sprostam zadaniu, czy okażę się najlepszym ojcem pod słońcem, tak jak sobie to od zawsze wyobrażałem. Czy moja córka mnie pokocha, ale tak naprawdę, a nie dlatego, że jestem jej tatą. Na te pytania nie mogłem znaleźć odpowiedzi, gdyż tak naprawdę nikt z nas nie przewidzi jutra, nawet pomimo dobrych rad tych wszystkich „kołczów” – nie ma się na nic wpływu. Ja tego doświadczyłem i basta! Każdy zbyt pewny siebie człowiek musi dotknąć dna, bo jest coś więcej niż nasze „ja”.
Jasne, że nasza energia kumuluje się tam, gdzie ją skupimy, ale nie byłem pewien, czy będę potrafił w stu procentach skupić ją na córce. Przykro mi to przyznać, ale poniekąd płeć mojego dziecka była dla mnie zawodem. I tę akurat informację, pomimo prawdy, którą kochałem ponad wszystko, postanowiłem zachować tylko i wyłącznie dla siebie. Magda nie może się dowiedzieć, bo gotowa odejść ode mnie, a ja bałem się samotności. Nic nie mogę na to poradzić, że od zawsze pragnąłem pierwszego syna, spadkobiercy.
Dość!
Próbowałem rozchylić ciężkie, powleczone jeszcze snem powieki, ale nie potrafiłem, tkwiłem jeszcze w przestrachu. Język też ugrzązł mi w gardle, bo to coś, co dopiero odeszło, pozostawiło po sobie lęk, a ja nawet nie przełknąłem śliny, zdawało mi się, że nie oddycham. Byłem jednak pewien, że w pokoju jestem już sam. Słynny dusiołek, czyli – jak twierdził mój nieżyjący ojciec – zmora własnej matki, wyszła. Mojego ojca również nawiedzały dusiołki, tylko on chorował na depresję, a po drugie z rodzoną matką żył na bakier. Za to ja moją matkę traktuję jak przyjaciółkę, zawsze tak było i mam nadzieję, że już pozostanie, nie odczuwałem, by kiedykolwiek życzyła mi źle. Dlaczego więc po tak długiej przerwie postanowiła mnie odwiedzić zmora?
W końcu moje mięśnie zaczęły się odprężać, już niczego nie analizowałem, wiedziałem tylko, że to coś ciągle potrafiło narobić mi wielkiego popłochu, że trząsłem się jak galareta. Teraz jednak z wolna znowu odpływałem, a nadchodzący sen mieszał się z rzeczywistością. Niczym slajdy przeplecione z grzmotami i ulewą wyświetlały się w mojej głowie kolejne obrazy. Były tak realne, jakbym przeżywał je naprawdę, tu i teraz lub w niedalekiej przeszłości.
Czułem, że w tym śnie, który był jak jawa, mocno marszczę brwi, całe czoło. Nie dowierzam, czuję kres, tylko czego? Jeszcze tego nie wiem, za to widzę dużo krwi, ogromne rany i poszarpane mięso. Potem deszcz i błyskawice, leje jakbym stał pod wodospadem. Te widoki, które mi się ukazały, były tak piekielne… i jeszcze ja byłem w centrum tego wszystkiego, chyba winny, a może zagubiony. W tym śnie najprawdopodobniej byłem sam, choć czułem, że jest ktoś jeszcze, ktoś mi bliski, chciałem temu komuś pomóc, to chyba była kobieta. Kasandra? Ojej!
To dla niej próbowałem ukryć to zmasakrowane ciało, czy to ona kogoś zabiła? Obserwowałem siebie w tym śnie z zażenowaniem, nie wierząc i prosząc, bym jednak zaprzestał dotykać zwłoki i uciekł. Nerwy mną telepały, wywołując drgania. Czułem przez sen, jak moje ciało rozgrzewa się do czerwoności ze strachu, a jednak targałem za sobą ludzki korpus. Deszcz rozpuszczał krew, rozcieńczał jej intensywną ciemnoczerwoną barwę, a ona spływała, wsiąkając w czarną ziemię. Potem miałem na rękach kajdanki, nie wiem dlaczego, ale chciałem je zdjąć, odruchowo zacząłem je ściągać z nadgarstków, ale były zbyt ciasne i nie chciały przejść przez wyprostowaną dłoń. Nagle, ku swojemu zdziwieniu, złamałem sobie kciuk. Nie miałem pojęcia, skąd znam ten myk, bolało cholernie, a wyrwany siłą palec dyndał niesmacznie, ale przynajmniej ciasna bransoletka przeszła przez moją bolącą dłoń, która zaraz zaczęła puchnąć. Woda z nieba opłukała wszystko tylko nie ból, który i tak był stłumiony moim zagubieniem. Potem widzę siebie, jak chowam się za krzakiem ozdobionym błyszczącymi od deszczu gęstymi liśćmi, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, która też błyszczy, marszcząc się w okolicy łokcia. Zginam ręce, prostuję, i tak na zmianę. Ciągle próbuję ukryć zmasakrowane zwłoki, bez nóg i bez rąk. Boli mnie złamany palec, a jednak nie przestaję czynić swojej powinności. Chcę zdążyć przed policją. Tylko dlaczego miałem już kajdanki? Po chwili widzę, że to coś, co ciągnę, zawinięte jest w czarny materiał – nadal chcę to ukryć pod tym ogromniastym krzakiem, pod którym stoję. Nie mam siły, ale ciągnę, spiesząc się, jestem przerażony, ale nie przestaję ciągnąć. Widzę, jak z tego czarnego pakunku ciągle wypływa krew, moje dłonie są czerwone, ale deszcz na bieżąco je obmywa. Widzę jakby zmielone ludzkie mięso, jakieś czarne żyły oplatające wymyte kości falują w chłodnym wietrze. Zauważam, że chyba odcięta kończyna górna ciągnie się za tym pakunkiem złączona z nim kawałkiem skóry. Mrużę oczy i odrywam tę rękę, bo chcę ją włożyć do czarnego worka, ale nie mogę, więc kładę na wierzchu. Jestem zdenerwowany, miotam się, ale ten ktoś, komu pomagam, bardzo tego potrzebuje i wiem, że będzie ze mnie dumny. „O matko”, chcę krzyczeć, ale nie mogę, spieszę się, deszcz siąpi i niebo grzmi. Co ja robię, dlaczego? „Co ty robisz, Wojtek!?”, pouczam siebie, sam wydaję się być zdziwiony, a jednak od początku czułem, że to mój obowiązek.
Akcja nabiera rozpędu, wszystkie ruchy wykonuję coraz ekspresyjniej, kręcę głową w prawo i lewo, w strachu rozglądam się za policją.
Obracam się w łóżku, krzyczę: „nie”. Chcę wstać i usiąść, ale nie mogę, chcę zobaczyć, kto leży zawinięty w ten czarny worek, kogo to są zwłoki, nie widzę też, komu pomagam, nie wiem, czy to ja nie jestem mordercą.
Wiem tylko, że nikt nie może się dowiedzieć, co się tutaj działo. Czuję, że to, co robię, mi się nie uda, że zostanę zdemaskowany, że zgniję w więzieniu – dokładnie to czuję i boję się o siebie.
Krzyczę: „Wojtek, nie dotykaj, znajdą cię po śladach, Wojtek!”. Krzyczę coraz głośniej. Deszcz, deszcz pada, deszcz. „Nikt cię nie znajdzie”, słyszę swój wewnętrzny głos, chce mnie uspokoić, pęka mi głowa.
Budzę się, automatycznie unoszę grzbiet, siadam na łóżku, ale ciągle jestem sobie obcy. Dlaczego nawiedził mnie taki sen i to zaraz po dusiołku, to wszystko było tak realne, że aż prawdziwe. Ja tam naprawdę byłem, a najgorsze było to, że chciałem tam wrócić, chciałem być w tej burzy i zamieszaniu.
Kasandra
„Spontan jest okej, ale codziennie trzeba pilnować, by nasze życie nie wymknęło się spod kontroli”, myślałam, sortując obrane już warzywa, które powoli wkrajałam do sałatki. Moje – mądre uważam – przemyślenia przerwał piskliwy głos Zojki.
– Plis, plis, plis.
Słysząc skrzeczący jazgot kuzynki Pawła, aż chciałam zatkać sobie uszy. Była taka ładna, delikatna, miała wielkie szmaragdowe oczy i włosy w kolorze rozłupanego orzecha włoskiego, wyglądała jak dama godna księcia. Tylko przy dłuższym dialogu traciła punktację. Teraz miałam wrażenie, że rozmawiam z kurczakiem. Wcześniej mnie aż tak to nie drażniło, ale pogrążona w wielkiej depresji byłam na silnych lekach, więc wszystko zganiałam na jarzmo choroby. Teraz niby z każdym dniem uśmiechałam się coraz częściej. Nie zmieniało to faktu, że jej głos drażnił mnie tak mocno, że czułam jak łamie mi kości i miałam ochotę wykrzyczeć Zojce w twarz, żeby się już zamknęła, w najgorszym wypadku ukręcić jej kark. Wyrwać głowę i zakopać w tym głębokim lesie, w którym teraz przyszło mi mieszkać. Wszystko już zrozumiałam, nawet zabójstwo w afekcie. Człowiek, który kiedyś wszystko miał, a potem wszystko stracił, nie ma już nic więcej i wtedy staje się bezwzględny, bez skrupułów. Cały czas nad sobą pracowałam. Zdając sobie sprawę, że jestem grzeszna – jak mawiał Paweł – musiałam trzymać fason, udowadniać, że jestem godna, tolerancyjna dla ludzi. Z całego serca chciałam też sobie wybaczyć, uwolnić z jarzma ciężkiej przeszłości. Od urodzenia czułam, że mam drugą osobowość, zawsze musiałam aktorzyć i uśmiechać się w sytuacjach, które wywoływały u mnie wymioty. Pewnie, że jeszcze pomimo wszelkich starań odzywała się we mnie ta stara Kasandra. Moja grzeszność nade mną wisiała, lecz lęk nie pozwolił, by wróciła na dobre, starałam się zdusić ją w zarodku. Wychowana przez babcię czułam się karna, może dlatego mam pecha. Może gdybym nie żyła w poczuciu winy, miałabym szczęście i możliwości? Gdybym pewne rzeczy wiedziała wcześniej, a nie ślepą miłością wpatrywała się w matkę, która od zawsze miała mnie za nic, zapewne nie zniszczyłabym swojego związku z Wojtkiem. Babcia okłamywała mnie tak samo jak matka, żyłam w kłamstwie, aż sama zaczęłam kłamać.
Teraz pojąwszy, jak bardzo byłam zaślepiona, już od roku przechodziłam wewnętrzne przemiany. A może to ciąża. Wcześniej niczego nie potrafiłam docenić, też wszystko straciłam, prosta matematyka. W głębi serca miałam nadzieję, że stare jeszcze wróci, że ja będę wtedy na takim etapie, że i tak pozostanę ponad wszystkim. Ludzie w tych czasach nie chcą, by cokolwiek ich ograniczało. Uważam teraz, że tego właśnie potrzebują najbardziej i że to jest koniecznością egzystencji. Gdyby człowiek miał daną boską moc, czyż nie korzystałby z niej bez końca, pyszniąc się, a może krzywdząc innych, pozostając ślepym? Ludzie bywają zachłanni jak ja kiedyś, bo czy można chcieć więcej, kiedy ma się wszystko? Wojtek i tamta babinka z Kaliny widzieli we mnie to zło, które ja zobaczyłam jako ostatnia, właśnie po to, by zostać ukaraną. Bardzo często o tym myślę, opisuję w książkach, których nikt nie chce wydać, bo i w tym przypadku nie mam szczęścia, wszelkie limity wyczerpałam, będąc z Wojtkiem. Widocznie moje grafomazy wcale nie są tak dobre, jak myślę. Może są brzydkie jak ja. Czasem mam ochotę nad sobą zapłakać, a czasem z siebie się śmiać. Zawsze lubiłam patrzeć na ładnych ludzi, nie potrafię zachwycać się brzydotą, więc pewnie za karę stałam się szkaradą.
Zojkę, pomimo irytującego głosu, to jeszcze dało się lubić, ale Pawła? Pamiętam, jak moja matka śmiała się z ojca, że jest pączkiem a nie ciastkiem, dodatkowo beznadziejnym. Ja również skończyłam u boku takiego mężczyzny, stara prawda, że historia koło zatacza! Paweł był brzydki, ale na tyle pewny siebie, że ciągle czynił względem mnie zaloty, ponoć marzy i modli się o to, bym go pokochała. Nie miałam prawa tego wyśmiać, a jednak drzemiąca we mnie stara Kasandra tak właśnie zrobiła, na szczęście w ukryciu.
„Najważniejsze, że żyję”, myślę. Tylko kiedy zostaję zupełnie sama, miotają mną myśli, nawet te samobójcze. Człowiek, który czuje się skończony, może już tylko się zabić. Powstrzymuje mnie jedynie niewiedza: co znajduje się po tamtej stronie? W końcu zabiję dwie osoby, siebie i to coś, co noszę w brzuchu. Nadal nie potrafię nazwać tego dzieckiem. Może bramy niebios już na zawsze będą dla mnie zamknięte i nikt mnie nie uratuje z ogni piekielnych, może lepiej, jak jeszcze moment tutaj zostanę, zdołam naprawić krzywdy, które wyrządziłam. Kiedyś czytałam _Księgę dwóch światów_, życie głównej bohaterki Marii nie było usłane różami i musiała przejść długą drogę, by odzyskać wybawienie, może warto stawać się lepszym za życia, niż jeszcze po śmierci się gubić. Tą ostatnią sekwencją zdobyłam się na uśmiech dla Zoi, pomimo tych jej „plis, plis, plis” wypowiadanych terkoczącym głosem niczym katarynka! To chyba prawdziwa sztuka uśmiechać się, zarazem mając chęć zabić.
W Pawle również muszę nauczyć się widzieć piękno, może nawet kiedyś go pokocham, chyba na to zasłużył. Starał się, utrzymywał mnie i nie chciał nic w zamian. Byliśmy jak Bogumił i Barbara, jakaś nowoczesna wersja _Nocy i dni_, choć chyba bardziej przypominałam Łącką z _Lalki_, bo ciągle na niego warczałam. Owszem, chciałam się odezwać spokojnie, ale wtedy, kiedy go nie widziałam. Ledwo pojawiał się przed moimi oczami, a jego wygląd wzbudzał odrazę, i to zebraną z każdego zakamarka mojego wnętrza. Wtedy już tylko syczałam.
Żyję w najbardziej ekscentrycznym związku, jaki tylko można sobie wyobrazić. Wręcz komicznym, ale może dlatego, że czasem patrzę na to dawnym okiem Kasandry, której już przecież najczęściej nie ma. Teraz jest ta brzydka, oszpecona, zła, taka, która jak najbardziej się wpasowała w ten środek lasu i powinna być wdzięczna, że taki Paweł się nią zainteresował. Zojka też zasługuje na szacun, bo jak na prawdziwą przyjaciółkę przystało walczy o mnie, a ja? Ja znowu niczego nie doceniam. Czyli szykują się kolejne ciosy od losu – potrafiłam to rozszyfrować, bo poznałam życie i wiem, że nasze myśli tworzą naszą rzeczywistość, a życie w poczuciu winy przyciąga już tylko karę.
Los sprawił, że tworzymy jedność, scaloną trójkę wzajemnie od siebie zależną. Czasem nawet rozumieliśmy się jednym spojrzeniem. Zapominałam wtedy o tym, jak wyglądam, może dlatego, że od miesięcy nie patrzyłam w lustro. Czułam tylko ciężar wielkiego brzucha albo, tak jak teraz, haczyłam nim o kuchenny blat. Bywało, że zapominałam o ciąży – nowi, godni rodzice już czekali. Oni z pewnością będą potrafili zaopiekować się tym czymś, co jest moje, ale ja tego nie chcę.
Czy było mi przykro?
Absolutnie nie. Z chęcią oddam to dziecko, dumna z siebie, że jednak go nie usunęłam. To była właśnie ta cudowna przemiana: nie zabiłam. Choć codziennie mam ochotę zabić, zwłaszcza piękne, zadbane i bogate kobiety!
Patrząc teraz na radosne świetliki w oczach Zoi – być może mój uśmiech dał jej jakąś nadzieję – w końcu przemówiłam:
– Zoju, plis? Plisy to są w ubraniach – zażartowałam, bo ta myśl akurat nasunęła mi się jako pierwsza. Żarty w mojej sytuacji były rzadkością, a jednak! No cóż, ciągle pamiętałam lato dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, a może drugiego? W zasadzie nigdy nie miałam pamięci do dat. Pomimo że grasował groźny wirus, miło wspominałam tamten czas w sezonie wiosennym. W modzie były wtedy właśnie plisowane ubrania. Na spódniczkach, bluzeczkach, sukienkach, a nawet spodniach rozszerzanych ku dołowi, nawet szale były plisowane. Nie zapomnę, kiedy w jednym z naszych gnieźnieńskich sklepów na manekinie wisiała spódniczka midi na grubym czarnym pasku, właśnie plisowana, różowa w turkusowe mazgaje, sto procent jedwab, taki cudny wynalazek. Nie było klienta, który by się nie obejrzał za tą spódniczką, wyglądała niebywale zachęcająco, kobieco i bogato, jakby uszyta dla najsłynniejszej celebrytki.
Choć już wtedy sprzedaż z dnia na dzień spadała – rzecz jasna z powodu wirusa, którego ekscentrycznej nazwy nie pamiętam – nasze szwaczki potrafiły szyć tak, by przekonać nawet biednego człowieczka do wzięcia kredytu i zakupu jakiegoś fatałaszka logo Gold Sky. Wystawy zachęcały jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki.
Tak było.
„O czym ty myślisz, Kas, po co wspominasz?”, karciłam siebie w myślach, ściskając w ręce olbrzymi nóż, którym akurat kroiłam marchewkę i który odruchowo uniosłam w górę, spoglądając na Zojkę. Przecież te wspomnienia już do mnie nie należały, to ja się zagalopowałam. W sumie to nie moja wina, że takie emocje we mnie zagrały. Gdybym była sama, pewnie wbiłabym ostrze noża w sam środek marchewki, którą kroiłam, bo aż mną zatrzęsło z nerwów. Ale uniosłam go tylko na wysokość mojego nosa, widząc w oczach Zoi już tylko przerażenie. Ostrze odbiło się w jej źrenicy, co i mnie zmroziło krew. Ten stan, który w tych setnych sekundach mi towarzyszył, był nie do opisania. Byłam jak opętana, nagle straciłam wzrok i słuch, a ten nóż potraktowałam jak trofeum. Mój ciężki oddech zmieszał się z Zoi waniliowymi perfumami. O mały włos, a mogłoby dojść do tragedii: miałam w głowie przesłanie, by zabić.
„Nie!”, krzyknęło coś.
Żeby nie zrobić żadnej głupoty, wycierając ostrze w rękaw, przerażona szybko wróciłam do czynności krojenia warzyw na sałatkę. Zresztą to mogło mi się tylko wydawać, czasem tak miewam.
Roztrzęsiona zaistniałą sytuacją czekałam, co powie, czy też poczuła tę konsternację, czy nadal będzie czynić na mnie nacisk, że mam zostawić to dziecko przy sobie, dopóki nie jest za późno, czy jak nigdy nic pójdzie sobie wystraszona o swoje życie. Zna mnie przecież, wie, że mam różne napady.
Kroiłam marchew w coraz drobniejszą kostkę, rada, że nadal przy mnie tkwi i się przygląda, nawet już nie trzyma się z taką intensywnością za serce. Ona wiedziała, że mówiąc o ubraniach i modzie, wróciła przeszłość.
– Kasandra, chcę ci pomóc, a ty niczego nie doceniasz – powiedziała skruszonym głosem. Schwycił mnie żal, taka gorycz, że miałam ochotę ostrze tego noża wbić w swój, a nie w jej brzuch, już nie miałam siły walczyć.
– Przepraszam cię, Zoju – przemówiłam bardzo szczerze. – Wiem, co masz na myśli, że nie chodzi o zwykłe plisy, tylko że o coś mnie prosisz. Doceniam to, co dla mnie robisz, ale nie mam ochoty na zmiany, chcę urodzić to dziecko, bo to jest mój obowiązek, ale potem je oddam i będę żyć spokojnie – poinformowałam setny raz w tym ostatnim kwartale ciąży.
Zarówno ona jak i Paweł nie mogli tego zrozumieć, że ja jako mama nie chcę wychowywać tego dziecka. Oczywiście powodów było multum, między innymi ten, że byłam szpetna jak upiór z Luwru i samym wyglądem już bym je skrzywdziła. Co prawda Zoi udało się zebrać na internetowej zrzutce okrągłą i wcale niemałą sumkę pieniędzy, żeby starczyło na opłacenie dla mnie chirurga plastycznego, ale ja nie chciałam zmiany, mogłam taka umrzeć. Będąc brzydką, czułam, że już niczego nikomu nie jestem winna i że nikomu już nie zrujnuję życia.
– Myślisz, że będziesz mogła zasnąć spokojnie, wiedząc, że twoim synem opiekuje się inna kobieta, patrzy mu w oczy, gładzi, karmi, usypia. Ty wiesz, co czują takie kobiety, które porzucają swoje dzieci zaraz po urodzeniu. Przecież możesz nawet oszaleć! Kas, proszę cię – napierała.
Chciałam jej odpowiedzieć, że już tak mam, codziennie czuję obłęd, kiedy ją słyszę, kiedy widzę jej kuzyna Pawła i cały ten dom. W zamian powiedziałam bardzo łagodnie:
– Wiem, że z wami nic mi nie grozi, a skoro wy mnie akceptujecie, co zaznaczacie na każdym kroku, to po co niby mam poddać się operacji upiększającej? Nie chcę. Tak samo jak nie chcę tego dziecka, zrozum to i przestań mną manipulować.
Chyba ją stłamsiłam tym ostatnim słowem, bo zapanowała cisza. Jednak sięgając po gotowany korzeń pietruszki – marchewki miałam już wkrojone – byłam zmuszona znów słuchać.
– Kasandra, a może kiedy spojrzysz w lustro i zobaczysz siebie piękną, to zmienisz zdanie. Nie będziesz się wtedy wstydzić, pokochasz siebie na nowo i co więcej, będziesz kochać innych, a przede wszystkim swojego syna.
Musiała mi przypomnieć, chociaż ja rzadko dyskutowałam o płci, dla mnie było to zwyczajne coś. Z Wojtkiem zawsze marzyliśmy, żeby nasze pierwsze dziecko było synem. Ale Wojtka kochałam, to jest ta zasadnicza różnica.
– Życie to jedna wielka psychologia – dokończyłam, ale i tak prychnęłam. Nieszkodliwie, nie chciałam być sarkastyczna. Może bałam się zrazić do siebie Zojkę i Pawła, rozgniewać, miałam tylko ich i zależało mi na poprawnych relacjach. W sumie sama nie wiedziałam, ile jeszcze tutaj będę tkwić. Choć w głębi duszy miałam też nadzieję, że znajdę dobre wydawnictwo, które zechce wydać moje książki, bo one przecież mają pomagać innym. Chciałam, by Wojtek jakoś się o mnie dowiedział i przeczytał, wybaczał, a ja wtedy poczuję pełne oczyszczenie. Marzyłam, że zarobię na tych książkach grube miliony i zacznę żyć od nowa, na czystych papierach jako nowa ja, po licznych stratach, ale przystosowana do zmian, które są już tylko zyskiem. Chciałam też otworzyć fundację i pomagać właśnie niekochanym dzieciom, bo ciągle takim dzieckiem się czułam. W zasadzie wcale nie zależy mi na sławie czy uznaniu innych, nawet na tych milionach aż tak mi nie zależało, ja naprawdę chciałam pomóc tymi książkami wszystkim zagubionym dziewczętom i dać Wojtkowi do zrozumienia, że to nie jego wina, że tak się zachowałam. To ja miałam problem, od zawsze byłam zakompleksiona i te kumulowane kompleksy zaczęły mnie niszczyć.
Nie ma ideałów. Chciałam sobie udowodnić, że jestem coś warta, lepsza od innych, a tak naprawdę wiele mi brakowało do bycia kobietą, i to w każdym aspekcie. Matką też nie potrafiłabym być, wiedziałam o tym, bo sama nie byłam kochana. Ile jest takich dzieci, które już od urodzenia wierzą, że to z nimi jest coś nie tak, biorą na siebie wszelkie winy, nawet za rodziców, bo nie czują miłości. Właśnie takim dzieciom chcę pomagać, a to, że pozbędę się tego czegoś z brzucha, to też jest w pewnym sensie pomoc, uratuję go przed samą sobą.
Poza tym chciałam być wolna, bo jednak miałam nadzieję, że kiedyś wrócimy do siebie z Wojtkiem, że on mi wybaczy, że to z nim będę miała dziecko, nie chciałam ciągnąć za sobą ogonów, choć to strasznie brzmiało, było prawdą. Ciągle trzymałam w szufladzie jego zdjęcie, które ściągnęłam ze znanego portalu. Często ściskałam je w dłoniach, a czasem nawet z nim rozmawiałam. Życzyłam mu dobrze, ale nie chciałam wierzyć, że z kimś na trwałe się związał. Wolałam żyć w świecie wyobraźni. Gdyby jeszcze rok temu podobna książka do tej, którą napisałam wpadła mi w ręce, może wówczas z pięć razy zastanowiłabym się nad tą zdradą, której dokonałam. Przez te myśli złość się spotęgowała i teraz kolejny raz podniosłam na Zoję głos.
– Nigdy nie zmienię zdania, to dziecko jest tego złoczyńcy, nie chcę wychowywać dziecka mordercy, rozumiesz! Nie chcę patrzeć na to coś, ono codziennie będzie mi przypominać o moich grzechach. Nie chcę, nie chcę, nie chcę – wykrzykiwałam w kółko jak mantrę, bo jednak wspomnienie o Wojtku naprawdę podniosło mi ciśnienie. Zojka schwyciła mnie za łokcie tak mocno, że nóż wyleciał na podłogę. Chyba obie byłyśmy zdenerwowane i nie panowałyśmy nad sobą.
– Uspokój się – wysyczała. – A może to dziecko Pawła? – wypaliła, a mnie zrobiło się ciemno przed oczami i chciałam umrzeć. Co ona bredzi, czy ona ma jeszcze rozum? Nie mogłam wyrwać się z jej objęć. Nie spałam z Pawłem i nie zamierzałam położyć się z nim do jednego łóżka. Zaklęłam w myślach. Widząc moje przenikliwe spojrzenie i zmrużone oczy, w końcu puściła mnie, mamrocząc ciche „przepraszam”. Po chwili zaczęła się jąkać.
– Tylko ty… ty…ty… – jąkała się.
– Co ja – warknęłam.
– Wtedy, w tę noc, co uciekłaś od Michała, byłaś nieprzytomna, spałaś dwa dni, kurując swoje zmasakrowane ciało. Paweł to facet, może wpadł mu do głowy jakiś głupi pomysł – mówiła, ale jej głos był jakby stłumiony, może sama się przeraziła tego, co teraz wypowiedziała, a może chciała mnie o czymś poinformować, nie mogąc już tego dłużej utrzymywać w tajemnicy. Ta informacja jednak wybiła mnie z rytmu. Nigdy o tym w ten sposób nie pomyślałam, a niestety to mogło być prawdą.
Teraz, spoglądając na jabłko – bo nie wiedziałam, co ze sobą zrobić – w końcu uniosłam nóż z podłogi. Wojtek lubił sałatkę warzywną z wkrojonym do środka jabłkiem, zawsze mnie prosił, bym nie zapomniała o tym owocu. Pod koniec naszego związku, kiedy przestałam go kochać i naprawdę już nie mogłam na niego patrzeć, celowo nie wkrajałam jabłka, dawałam za to jak najwięcej marchewki, której on nie tolerował. Los jednak ze mnie zakpił – okazało się po czasie, że nadal go kocham, Bóg mi świadkiem jak bardzo. Czy długo będę cierpiętnicą? Do końca życia i jeszcze po śmierci będę nad tym ubolewać. Moja babcia zawsze mawiała, że żyje się do przodu, ale ja nie potrafiłam! W każdej sekundzie mojego życia cofam się tam, gdzie byliśmy razem z Wojtkiem.
– Czy ty sugerujesz, że niby Paweł odbył ze mną stosunek bez mojej wiedzy? – zapytałam już całkiem spokojnie, choć we mnie się gotowało. Nie mogłam nawet na nią spojrzeć w obawie, że jednak wyczytam w jej oczach jakąś niechcianą prawdę i przez to dźgnę ją nożem.
– Nie, nie, Kas, nie denerwuj się. Ja tylko próbuję cię przekonać, żebyś jednak urodziła to dziecko, może szukam złych argumentów, ale tylko dlatego, że naprawdę chcę dla nas dobrze – tłumaczyła się bez sensu i jakoś niegramotnie.
– Dla nas? Ściślej dla kogo? – zapytałam, ale ona zamilkła.
– Nie tędy droga, oj, nie – odpowiedziałam niby opanowana, ale to, jakimi wiadomościami poczęstowała mnie Zoja, na długo zostanie w mojej pamięci. Teraz tym bardziej nie chciałam tego dziecka. W tym momencie dopiero poczułam Pawła brudne pazury na swojej skórze, spocone ciało i śmierdzącą lepką ślinę. – Nie ze mną takie numery – dodałam, ale kuzynka Pawła wyszła już z kuchni, a ja wzniosłam oczy, szukając ratunku w górze. Nie chciałam już prosić Boga, by coś zmienił w moim życiu, nawet nie wiedziałam od czego zacząć. Bałam się już mieszać w to Boga. Widocznie ma ważniejsze sprawy na głowie, a głupot nie dosłyszy wyraźnie i wychodzą z tego dziwne rzeczy. Tak jak przed rokiem, kiedy intensywnie prosiłam go o zmianę i spotkałam na swojej drodze Olafa.
Teraz moim celem było pozbycie się dziecka i ucieczka z tego miejsca, ale musiałam uzbroić się w cierpliwość, wszystko w swoim czasie, nie na łapu-capu. Jeśli opanujesz naukę liczenia do dziesięciu, jest większa szansa, że unikniesz więzienia za zbrodnię w afekcie. Dlaczego tak bardzo czuję i rozumiem to twierdzenie? Bo sama je wymyśliłam? Czując, że zbierają się nade mną czarne chmury, odgarnęłam pomarańczowe kosmyki z czoła. I wtedy chyba się zaczęło, schwycił mnie skurcz…