Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trucicielka (wydanie 2022) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Trucicielka (wydanie 2022) - ebook

KSIĄŻKA WYRÓŻNIONA NAJWAŻNIEJSZĄ FRANCUSKĄ NAGRODĄ LITERACKĄ

Marie wyznaje na spowiedzi, że zamordowała swoich trzech mężów. Czy opisane przez nią zbrodnie to prawda, czy tylko perfidna gra, w której stawką jest dusza młodego księdza?

Obsesja towarzyszy wszystkim bohaterom opowiedzianych w Trucicielce historii. Każe im walczyć – o rodzinę, sławę, miłość. Niszczy, ale czasem daje drugą szansę. Schmittkrok po kroku odsłania mechanizm obsesji – pokazuje, jak łatwo jedna myśl może zatruć życie. Opisując zmagania swoich bohaterów, autor uczy nas jednak czegoś ważnego: że nigdy nie jest za późno na zmianę, nawet jeśli nie zawsze dane nam będzie szczęśliwe zakończenie.

Trucicielka to jedna z najpopularniejszych książek Érica-Emmanuela Schmitta, znakomitego francuskiego pisarza i filozofa. W 2010 roku autor otrzymał za nią prestiżową Le Prix Goncourt de la Nouvelle.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7765-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Uwaga, idzie trucicielka!

Grupa dzieci nagle znieruchomiała, jak zamykająca się dłoń. Po chwili pognały schronić się w głębi wiaty nad ujęciem wodnym, pod kamienną ławką, w chłodnym kącie, z którego wszystko widziały, lecz ich nie było widać. Tam, żeby się jeszcze bardziej przestraszyć, dzieciaki wstrzymały oddech.

W promieniach południowego słońca Marie Maurestier przeszła przez ulicę. Była to wysoka siedemdziesięcioletnia kobieta, powolna, pomarszczona, zadbana, sztywna i często rozdrażniona. W nakrochmalonym czarnym kostiumie, ściskającym ją na wysokości żołądka, posuwała się naprzód drobnymi krokami, albo z obawy przed upałem, albo z powodu zapalenia stawów, które powodowało przykurcze i spowalniało jej chód. Kołysała się z niezdarnym majestatem, czym robiła wrażenie na otoczeniu.

Dzieci zaczęły szeptać:

– Myślisz, że nas widziała?

– Chodźcie, krzykniemy, to się przestraszy!

– Nie bądź głupi. Ona się nie przejmuje niczym ani nikim. To raczej ty powinieneś panikować.

– Ja się nie boję.

– Jeżeli zrobisz coś, co jej się nie spodoba, poderżnie ci gardło! Jak tym wszystkim facetom.

– Nie boję się, mówię ci…

– A jej mężowie byli więksi i silniejsi od ciebie…

– Pfff… Przecież się nie boję!

Były ostrożne i pozwoliły Marie Maurestier się oddalić, unikając wszelkich wyzwisk czy innych złośliwych żartów.

Dwadzieścia lat wcześniej po dwóch procesach sąd umorzył sprawę i zwolnił Marie Maurestier z więzienia, gdzie przebywała w areszcie. Większość mieszkańców Saint-Sorlin uważała, że Marie Maurestier jest niewinna, poza dziećmi, które wolały mijać na ulicach miasteczka morderczynię, bo ich życie stawało się od tego ekscytujące i niezwykłe. Dorośli uważali, że Marie Maurestier jest niewinna z nie bardziej racjonalnego powodu: po prostu odrzucali myśl, że mogą codziennie mijać przestępczynię na wolności, pozdrawiać ją, chodzić tymi samymi co ona ulicami, do tego samego kościoła i tych samych sklepów; dla spokoju ducha potrzebowali, aby była niewinna tak jak oni.

Nikt jej tu tak naprawdę nie lubił, ponieważ ta dama, dumna, powściągliwa, zdolna do ciętych ripost, nie wzbudzała ani sympatii, ani przyjaźni; wszyscy za to cieszyli się z popularności, jaką zapewniała okolicy. „Trucicielka z Saint-Sorlin”, „Diablica z Bugey”, „Messalina z Saint-Sorlin-en- -Bugey” – przez kilka sezonów te krzykliwe tytuły królowały na pierwszych stronach codziennych gazet, od nich zaczynały się informacje radiowe i telewizyjne. Cały ten medialny szum przyciągnął ciekawskich; nawet jeżeli zainteresowanie trucicielką uważano za chorobliwe, nazwa Saint- -Sorlin znalazła się na pierwszym planie, a nagły rozgłos miasteczka skłaniał kierowców, aby zjechać z autostrady i wpaść tu na kawę, przekąsić coś w miejscowej gospodzie, kupić chleb w piekarni czy przejrzeć prasę, bo być może dojrzą gdzieś Marie Maurestier. Wszyscy oni dziwili się, że takie ładne, spokojne miasteczko, usiane ujęciami wody źródlanej, którego kamienne budowle pokrywały się w pogodne dni milionami kwiatów róż, hodowlanych lub dzikich, że taka niepozorna miejscowość nad Rodanem pełnym pstrągów i szczupaków, mogła dać schronienie tak czarnej duszy. Cóż za przewrotna reklama! Gdyby w tym miasteczku z tysiącem dusz był ośrodek informacji turystycznej, jego pracownicy nie wymyśliliby nic lepszego niż Marie Maurestier, aby je wypromować; zresztą czyż pewnego dnia mer, zachwycony tym napływem turystów, nie zadeklarował w porywie entuzjazmu, że jest jej „fanem numer jeden”? Nie trzeba dodawać, że pani Maurestier ostudziła jego zapał lodowatym wzrokiem, wzmocnionym wrogim milczeniem.

Marie Maurestier, z wiklinowym koszykiem w ręku, przeszła przed gospodą, w ogóle nie zerkając do środka, ponieważ wiedziała, co się dzieje za zielonkawym szkłem okien: przykleiwszy nosy do szyb, klienci obserwowali ją uważnie.

– To morderczyni!

– Wygląda, jakby wszystko miała gdzieś…

– Ale snobka!

– I pomyśleć, że przez to coś zginęli ludzie!

– Została oczyszczona z zarzutów…

– Oczyszczonym można być tylko wtedy, gdy ma się brudne ręce, mój drogi! Właściciel restauracji, od którego przed chwilą próbowałem coś wyciągnąć, powiedział mi, że nie ma dymu bez ognia…

Chociaż mieszkańcy jej odpuszczali, nie rozpraszali podejrzeń turystów, ponieważ pozbawianie ich tej atrakcji i zniechęcanie do wizyty w Saint-Sorlin nie wchodziły w grę. Nie dając się prosić, dyskretnie wskazywali podróżnym, którędy chadza Marie Maurestier, jaki ma rozkład dnia, zwyczaje, gdzie znajduje się jej dom na wzniesieniu… A gdy ich pytano, czy uważają ją za winną, odpowiadali ostrożnie: „Kto wie?”.

Zresztą nie tylko oni dbali o zachowanie tajemnicy: o Marie Maurestier regularnie przypominały w swoich programach stacje telewizyjne, podkreślając dwuznaczności i strefy cienia w jej życiu; chociaż dziennikarze musieli informować o decyzji wymiaru sprawiedliwości – w przeciwnym razie adwokat Marie Maurestier zmuszał ich do płacenia ciężkich odszkodowań – sugerowali, że sprawę umorzono raczej w wyniku „braku konkretnych dowodów” niż wykazania niewinności.

Dziesięć metrów dalej, przed szyldem tapicera, Marie Maurestier zatrzymała się i sprawdziła, czy w środku jest jej najgorszy wróg. Ha! – był. Raymond Poussin, stojąc tyłem do szyby, z próbkami materiałów w rękach, perorował w najlepsze, zwracając się do pary, która powierzyła mu do naprawy fotel.

„Ten głąb jest prostacki jak pakuły, którymi wypycha oparcia, i brzydki jak to włosie, którego używa” – pomyślała. Wbiła w niego ciężkie spojrzenie, kierując całą swoją nienawiść w jego kark, choć nie słyszała jego przemowy.

– Maurestier, proszę państwa? To największa zbrodniarka na wolności, jaka chodzi po francuskiej ziemi. Trzy razy wyszła za bogatszych i starszych od siebie mężczyzn. Wszyscy trzej zmarli kilka lat po ślubie. Pech, prawda? I za każdym razem – ona dziedziczy! No tak, po co zmieniać dobre nawyki? To przy trzecim, Georges’u Jardin, moim koledze, podejrzenia jego pięciorga dzieci rozpętały śledztwo: ich ojciec cieszył się świetnym zdrowiem, a gdy tylko ożenił się z tym potworem, zaczął gasnąć, położył się, a dwa tygodnie przed śmiercią wydziedziczył je na rzecz obcej kobiety! Tego było już za wiele! Policja odkopała ciała poprzednich mężów, w których specjaliści wykryli podejrzane ślady arszeniku. Wsadzili ją do więzienia, czekając na proces, ale za późno – i dla mężów, i dla pieniędzy. A co wesoła wdówka zrobiła z odziedziczoną fortuną? Wydała na kochanka, to był jakiś Rudy czy Johnny albo Eddy, miał jakieś takie imię, niby amerykańskie. A, ten to z kolei był młody, nie jakieś próchno, jak wcześniejsi, tylko przystojniak, miłośnik surfingu z Biarritz, który całą kasę przepuścił w kasynie, strwonił na ciuchy i samochody. Z faceta był niezły żigolak, taki tuman, rozumu nie miał za grosz. No, trudno mieć o to do niego pretensje, on przynajmniej zabrał jej to, co ściągnęła od innych. Mówi pan, że jest sprawiedliwość? Ano nie! Jego też zgładziła, playboya. Nie dla forsy, ale dlatego, że ją rzucił. Nikt go już nigdy nie widział. Ta Maurestier przysięga, że uciekł za granicę. Moim zdaniem jego trup gnije na dnie morza z kamieniem u nogi. Jedna tylko osoba miała wiedzieć o jej zbrodniach, jej siostra. Blanche. Ładna dziewczyna, trochę niedorozwinięta; starsza siostra, ta Marie Maurestier, od zawsze się nią opiekowała. W sumie nawet taka szmata może żywić szczere uczucia; są kwiaty, które rosną na łajnie. Tak, tylko że jej siostra też zginęła! W samym środku śledztwa! Dobrze, zgoda, tej śmierci Maurestier nie może być winna, bo gdy jej siostra zginęła, siedziała w areszcie, a to w dodatku była kraksa samolotu, w której stu trzydziestu dwóch pasażerów w jednej sekundzie zostało startych na proszek. Doskonałe alibi… Ale mimo wszystko jakie miała szczęście! Jakby nad zbrodniarzami czuwał jakiś bóg! Bo od momentu, gdy zginęła jej głupia siostra, która plątała się w zeznaniach na każdym przesłuchaniu, raz jako świadek oskarżenia, raz obrony, Maurestier i jej adwokat poczuli się spokojniejsi, poprawili się, zaczęli opowiadać wszystko w taki sposób, żeby uniewinnić diablicę.

Marie Maurestier, stojąc na ulicy, odgadła z bezładnych ruchów Raymonda Poussina, który stawał się coraz bardziej czerwony, że mówi o niej. Klienci, zafascynowani całą sprawą, nie zauważyli, że kobieta, o której mowa, stoi naprzeciw nich, tuż za rzucającym przekleństwami oskarżycielem.

– Wykorzystała śmierć swojej siostry do cna, ta Maurestier! Tryskając łzami jak fontanna, powtarzała, że poza wszystkim szczęśliwie się złożyło, że młodsza siostra zginęła w tej strasznej katastrofie lotniczej, bo inaczej oskarżono by ją, Marie, o wysłanie siostry na tamten świat. Bo wszyscy uważali, że zabija ludzi, których kocha, swoich mężów, siostrę; miała nawet popełnić zabójstwo bez trupa, tego Rudy’ego, Johnny’ego, Eddy’ego – jakoś tak mu było, jak jakiemuś hippisowi – niby jej kochanka, a przecież on uciekł z Francji przed wierzycielami i podejrzanymi interesami, które się za nim ciągnęły. Toczyły się przeciw niej postępowania i cokolwiek się działo, wszyscy uważali, że to kryminalistka. Jej adwokat trzymał się tej linii i to się opłaciło. Badania wykazały, że na cmentarzach w okolicy używano środka chwastobójczego z arszenikiem, a wobec tego każde zwłoki ekshumowane po latach leżenia w ziemi wydawały się zatrute, zwłaszcza jeżeli dużo padało. Ona i jej adwokat wygrali oba procesy. Uwaga, panowie i panie, celowo powiedziałem „ona i jej adwokat”. Nie sprawiedliwość. Nie prawda.

W tym momencie tapicer poczuł dotkliwy ból w karku. Podniósł rękę, żeby odgonić owada, po czym się odwrócił.

Marie Maurestier wpatrywała się w niego. Serce starego mężczyzny zamarło, zabrakło mu tchu.

Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, ona twardo, on w panice. Emocje, których Raymond Poussin od zawsze doświadczał w pobliżu tej kobiety, były bardzo silne: kiedyś wyobrażał sobie, że to miłość, do tego stopnia, że zaczął się zalecać do Marie Maurestier; dziś już wiedział, że to nienawiść.

Po dobrej minucie Marie Maurestier postanowiła przerwać tę walkę na spojrzenia, wzruszyła ramionami i poszła dalej, jakby nic się nie wydarzyło.

Prosta i sztywna przedefilowała przed ogródkiem kawiarni, w którym rozmowy natychmiast umilkły, po czym weszła do rzeźnika.

Tu też od razu ucichło. Stanęła skromnie w kolejce za innymi klientami, lecz szef, jakby na mocy milczącego porozumienia, przerwał swoje czynności, dając do zrozumienia, że najpierw zajmie się nią.

Nikt nie zaprotestował. Ludzie nie tylko uznawali ten szczególny status Marie Maurestier, ale w jej obecności od razu stawali się zamyśleni, boleśnie zadumani. Nie mając odwagi przy niej gawędzić ani nawet zwrócić się do niej, tak bardzo onieśmielała ich jej legenda, oczekiwali, że jak najszybciej się oddali.

Dlaczego o niej nie zapominali? Dlaczego, chociaż uniewinniona, stała się mitem? Dlaczego wciąż o niej mówili, choć minęło dziesięć, dwadzieścia lat?

Ponieważ w postaci Marie Maurestier było widać ten podstawowy dysonans, który sprawia, że publiczność zaczyna marzyć, który czyni z ludzi gwiazdy: jej wygląd nie pasował do jej zachowania. W codziennym życiu pielęgniarka, która poślubia swoich bogatych, starszych pacjentów, to raczej ładna, ujmująca dziewczyna, o wydatnych kształtach, podkreślająca je seksownymi ubraniami. A Marie Maurestier nawet za młodu nigdy nie wyglądała młodo – jej ciało było zwiędłe, przekwitłe już przed przekwitaniem; ta wielka klacz o groźnej posturze, nieprzeniknionej twarzy stroiła się w bluzki z wysokim kołnierzykiem, w wielkie okulary skrywające twarz, w buty raczej solidne niż eleganckie. Kobieta, o której pismacy wypisywali, że pożera mężczyzn, wyglądała na kobietę aseksualną, bez pragnień. Jaki mógł być związek między tą cnotliwą twarzą Marie a jej wielokrotnymi małżeństwami albo tą namiętnością do Rudy’ego, włochatego kochanka, palacza jointów, sportowca w rozpiętej koszuli, z której wyzierała opalona klatka? Inna sprzeczność: w opinii zwykłych ludzi trucicielka, zwłaszcza trucicielka recydywistka, ma rysy ostre, wyraziste, a zza nich wyziera występek, chęć zemsty, niegodziwość; Marie Maurestier wyglądała zaś raczej jak skrupulatna nauczycielka, a nawet katechetka – obnosiła się ze swoją wiarą, bo była bardzo pobożna. Krótko mówiąc, cokolwiek o niej opowiadano, jej wygląd nigdy do tego nie pasował: nie przystawał ani do jej miłości, ani do jej zbrodni.

– Nie ma powodu, żebym była obsłużona przed tymi paniami i panami – szepnęła Marie Maurestier pokornym, łzawym głosem, jakby ofiarowano jej ten przywilej po raz pierwszy.

– W moim sklepie robię to, co uważam za stosowne, proszę pani – odparł ze spokojem rzeźnik. – Ci państwo się zgadzają, prawda?

Stojący w kolejce ludzie pokiwali głowami.

– Więc wątróbka wołowa dla mnie i płucka dla mojej kotki.

Mimo woli wszyscy wysłuchali zamówienia jak przepisu na ewentualną truciznę.

Czyż Marie Maurestier nie wyglądała po prostu na nieszkodliwą?

Gdy zaczynało się ją obserwować, pojawiały się wątpliwości… Chwilami jej szare oczy błyszczały twardo, nie do wytrzymania. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, w trakcie procesu na pewno sędzia, prokurator generalny i świadkowie oskarżenia padliby trupem! Jej wypowiedzi były autorytarne, nieznoszące sprzeciwu; niektórych wyzywała od imbecyli, kretynów, narcyzów, a potem obalała ich zeznania; w takich przypadkach wzbudzała podziw, bo jej repliki trafiały w sedno. Tym, których pokaleczyła, ciężko było potem przywrócić dobre imię; nic nie odrastało na ziemi, którą spaliła. Inteligencja tej kobiety, choć w ogóle nie wyglądała na inteligentną, czyniła z niej diablicę. Jakąkolwiek by przyjęła postawę, wprowadzała zamęt. Winna? Jej surowe oblicze nie było wystarczająco zepsute. Niewinna? Na jej twarzy brakowało czułości. Sprzedać ciało starym piernikom? Nie, to ciało musiałoby przynajmniej być godne pożądania, wzbudzać pożądanie albo chociaż – samo pożądać. Kochać szczerze tych podstarzałych mężczyzn? Nie wydawała się do tego zdolna.

Stara dama schwyciła dwa pakunki, które wręczył jej sprzedawca.

– Dziękuję, Mariuszu.

Rzeźnik zadrżał. Jego żona za kasą powstrzymała czkawkę. Imię rozmówcy w ustach Marie Maurestier brzmiało kompromitująco. Poza rodziną i przyjaciółmi nikt w miasteczku nie nazywał pana Isidore imieniem, które mu dano na chrzcie, ponieważ nie był to człowiek, który pozwoliłby sobie na taką poufałość. Przyjął cios oszołomiony, podczas gdy jego żona, z zaciśniętymi zębami, wydawała Marie drobne, nie pozwalając sobie na żaden komentarz. Wyjaśnią to sobie z mężem później.

Marie Maurestier wyszła, życząc wszystkim miłego dnia. W odpowiedzi na pozdrowienie usłyszała skwapliwy, lecz niewyraźny pomruk.

Na chodniku minęła Yvette i jej dziecko. Nie witając się z matką, rzuciła się do niemowlęcia.

– Dzień dobry, kochanie, jak się nazywasz? – zapytała słodkim głosem.

Jako że czteromiesięczne dziecko oczywiście nie mogło odpowiedzieć, Yvette odpowiedziała za nie.

– Marcello.

Ciągle traktując z góry matkę, Marie uśmiechnęła się do chłopca, jakby to on do niej przemówił.

– Marcello? Jak ładnie… To dużo bardziej eleganckie imię niż Marcel.

– Ja też tak uważam – przytaknęła zadowolona Yvette.

– Ile masz braci i sióstr?

– Dwie siostry, trzech braci.

– Więc jesteś szósty? To dobrze, to dobra cyfra.

– Tak? – zawołała Yvette zaskoczona.

Nie zwracając uwagi na jej pytanie, Marie ciągnęła rozmowę z dzieckiem:

– A dlaczego Marcello? Bo twój tata jest Włochem?

Matka oblała się rumieńcem. Całe miasteczko wiedziało, że Yvette, która sypiała z byle kim, pewnie nie miała pojęcia, kto był ojcem tego dziecka, podobnie jak poprzednich.

Odwracając się wreszcie do Yvette, Marie posłała jej szeroki uśmiech i weszła do piekarni Złoty Placek. Wszyscy w piekarni słyszeli rozmowę dwóch kobiet i czuli się zażenowani.

Czy Marie Maurestier była w tej rozmowie miła czy złośliwa? Nie da się powiedzieć. Gdy wypowiadała jakąś opinię, nikt nie wierzył, że mówi szczerze, wszyscy uważali, że udaje. To, co demonstrowała gestem czy słowem, wyrażało głównie jej opanowanie: kontrolowała najlżejsze drgnienie rzęs, z wirtuozerią modulowała głos w taki sposób, że litość, gniew, szloch, milczenie czy poruszenie wydawały się w jej przypadku udawane. Była fascynującą aktorką – dlatego że jej aktorska gra była wyraźnie widoczna. Nie kryła się z nią, nie miała zamiaru sprawiać wrażenia naturalnej; przeciwnie, sposób, w jaki grała, przypominał, że sztuka to przecież coś nienaturalnego. Marie Maurestier była teatralna i nigdy nie porzucała swojej roli, będąc zawsze świadomą siebie. Niektórzy widzieli w tym dowód jej fałszywości; inni – wyraz godności.

– Pół bagietki poproszę!

Nikt poza Marie Maurestier nie kupował już połowy bagietki; a jeżeli ktoś zaryzykował, oburzony młody piekarz posyłał takiego sknerę do wszystkich diabłów. Ale gdy kiedyś spróbował wyjaśnić Marie, że sprzedaje albo całą bagietkę, albo nic, ona odrzekła:

– Bardzo dobrze. Gdy już pan będzie w stanie upiec chleb, który po trzech godzinach nie będzie czerstwy, będę go u pana kupować co dwa dni. Proszę mnie powiadomić. A do tego czasu będę brała codziennie pół bagietki.

Gdy czekała na drobne, jakaś turystka, nie mogąc się powstrzymać, zawołała:

– Czy może mi pani dać autograf?

Marie spochmurniała, jakby miała się rozzłościć, ale odpowiedziała wyraźnie:

– Oczywiście.

– Och, dziękuję pani, dziękuję! Wie pani, tak bardzo panią podziwiam. Widziałam wszystkie programy o pani w telewizji.

Marie obrzuciła kobietę spojrzeniem oznaczającym „biedna kretynka”, złożyła podpis, oddała jej notes i wyszła.

Jak Marie Maurestier żyła z tą sławą, która nie mijała mimo upływu lat? Choć ostentacyjnie demonstrowała, że jej ona ciąży, pewne szczegóły zdradzały, że też się nią bawi; jako nieprzeciętna obywatelka zgadzała się, w sposób całkiem naturalny, zasiadać na honorowym miejscu podczas przyjęć, ślubów i bankietów. Gdy media chciały przeprowadzić z nią wywiad albo ją fotografować, natychmiast dzwoniła do swojego adwokata, żeby wynegocjował odpowiednie wynagrodzenie. Zeszłej zimy, gdy powaliła ją ciężka grypa, po cichu cieszyła się z przybywających do niej z miasteczka pielgrzymek mieszkańców, zaniepokojonych, że mogą stracić swój historyczny zabytek, i pytających o jej zdrowie. A tego lata, pewnego skwarnego popołudnia, gdy zatrzymała się w kawiarni, aby napić się wody z miętą, ale nie miała drobnych, nawet nie przeprosiła właściciela, tylko oświadczyła:

– W zamian za wszystkie pieniądze, jakie pan na mnie zarabia, może mi pan coś postawić.

Marie Maurestier, nieco przygarbiona, jakby ciało jej ciążyło, zawróciła i zaczęła powoli piąć się zboczem na wzniesienie, na którym mieszkała. Z upływem czasu coraz lepiej grała rolę ofiary; teraz doskonale

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: