Trucizna - ebook
Trucizna - ebook
Specyfik o wyjątkowym działaniu.
Najbardziej rozpoznawalny bohater ostatnich lat, bezczelny dziadyga, terminator napędzany samogonem, człowiek, który nie przepuści ni martwemu, ni żywemu, wraca w kolejnej odsłonie.
Oto Polska widziana z perspektywy „chłopa do kości”. Jest naprawdę ostro - ginie sztuczna szczęka, gorzałkę wychlewają zombiaki, a diabeł proponuje partyjkę pokera.
Oto „Trucizna”, którą osobiście destylował Andrzej Pilipiuk. Specyfik nie posiada atestu PZH. Spożywany w dowolnej ilości silnie uzależnia. Powoduje wizje, omamy oraz ataki niekontrolowanego śmiechu.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-818-5 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mojej żonie Katarzynie za pomysły, które podpowiadała mi w chwilach, gdy słabła wena, za ideę pola siłowego "w cycusie" i inne ciężkie dowcipy. To dzięki temu, że wałkiem goniła mnie do roboty, macie tę książkę teraz, a nie np. w 2015.
Markowi Farfosowi za pomysły, które wprawdzie chwilowo się nie przydały, ale zostały zanotowane i zapewne trafią do kolejnego tomu.
Uczestnikom i organizatorom Dni Jakuba Wędrowycza za inspirację, wsparcie duchowe i greps z bojlerem.Psikus
Birski z namaszczeniem otworzył szafę. Wyjął z niej mundur generała policji. Strzepnął z klap niewidzialne pyłki. Założył na grzbiet, przeszedł z gracją kilka kroków i okręcił się na pięcie.
– Brzydki nosek boli przez całe życie – wyrwało się Rowickiemu.
– Że co!? – zdumiał się jego zwierzchnik.
– To powiedzonko takie do stresowania początkujących modelek – zarechotała sprzątaczka.
– Ty, Rowicki, sobie nie pozwalaj – warknął zwierzchnik, odruchowo dotykając końca swojego okazałego kinola. – Bo za głupie skojarzenia to możesz zaraz dostać takie polecenie służbowe, że to ciebie nochal rozboli na całe życie!
– Wygląda pan szykownie – zapewniła kobieta. – To kiedy ten awans na generała?
– Jak to kiedy? – zdumiał się. – Nigdy! Przecież my na tym zadupiu od dwudziestu lat służymy. Przestępczość tu prawie żadna. Z jednej strony to dla gliniarza prawdziwe szczęście, bo pieniążki lecą, a pod kule się nie lezie i życia nie naraża. Z drugiej jednak okazji, żeby się wykazać i zdobyć podkładkę do awansu, prawie wcale... Awantury domowe rozwiązujemy doraźnym pałowaniem, szkoda przecież czasu i papieru, żeby w ogóle to wpisywać do akt.
– Ale mandaty można wlepiać na prawo i lewo. To się nie liczy? – zdumiała się.
– Niby tak – westchnął. – Ale pani Malinowska wie, jak to jest na prowincji. Nasze rodziny żyją tu od pokoleń. Wujkowi czy kuzynowi głupio mandat wręczać. A ci wujowie i kuzyni to, jak dobrze policzyć, pół wsi...
– Dlatego on wlepia moim krewnym, a ja jego – uzupełnił Rowicki. – A i to oszczędnie, bo po co się wzajemnie wkurzać. Praca gliniarza jest trudna, na służbie nie czas i nie miejsce na kwasy i awantury... Zamiast wypominać, kto komu ile wlepił, lepiej posiedzieć, gazetkę poczytać, kawę wypić...
– To w takim razie po co szefowi ten mundur? – sprzątaczka kompletnie się pogubiła.
– Dostałem od babci na urodziny... – przyznał się dowódca posterunku. – Jak piszę do niej kartki, to się chwalę sukcesami, ot tak, żeby była dumna z wnuka...
– I trochę za bardzo się przy tym konfabuluje – uzupełnił podkomendny. – To sobie starowinka wydedukowała, że kierownictwo musi wcześniej czy później docenić wnusia – zachichotał.
– Starym ludziom się nudzi, a tak przynajmniej ma jakąś rozrywkę – burknął Birski.
Z westchnieniem ściągnął mundurową marynarkę i ukrył w szafie.
– Trzeba dziś zrobić miesięczną inwentaryzację – przypomniał mu podwładny. – Właściwie mieliśmy zrobić ją wczoraj, ale zagadaliśmy się przy kartach.
– A to chodźmy...
Poszli do piwnicy. Malinowska zapaliła światło. Obok prawie zawsze pustej, zakratowanej celi znajdowały się niewielkie szare drzwi. Były oklejone paskami papieru.
– Pieczęci nienaruszone – zanotował Rowicki w protokole.
– Sznurka nawet nikt nie dotknął i drzwi pajęczyną obrosły... – ziewnął Birski. – Zresztą po co komu ten szmelc?
– Ale otworzyć i zajrzeć trzeba – powiedział podwładny.
– Mus to mus...
Zdjęli pieczęcie. Zachrobotał klucz w zamku. Dawno nieoliwiony mechanizm zgrzytnął rozdzierająco. Zabłysła samotna żarówka. Na regałach piętrzyły się dowody przestępstw i mienie pochodzące z kradzieży, którego właścicieli nie udało się ustalić.
– Jak w biurze rzeczy znalezionych – westchnął Rowicki. – Zakichana graciarnia!
Dwa archaiczne motorowery, kaski, gaśnica, piła drwalska, stara dubeltówka, sześć mniej lub bardziej kompletnych aparatur bimbrowniczych, trochę sprzętu AGD, jakieś stare aparaty fotograficzne. Pod ścianą stały wędki skonfiskowane kłusownikom łowiącym na dziko karpie w gminnym stawie... Na honorowym miejscu leżał zepsuty laptop.
– A te książki to co? – Malinowska trąciła kijem od miotły opasłe woluminy.
– Kodeks karny i spis norm ISO. Zabraliśmy Semenowi Korczaszce, bo łaził i smęcił, że chodniki przed posterunkiem krzywe, okna nie takie jak trzeba i tak dalej.
– A to przestępstwo? – nie zrozumiała kobieta.
– Zakłócał porządek publiczny i podrywał autorytet policji, co utrudniało nam wykonywanie obowiązków – wyjaśnił szef. – Sam wymyśliłem to uzasadnienie.
– Pan to ma łeb na karku. Ale też tyle dobra się marnuje – westchnęła sprzątaczka, nadal wodząc wzrokiem po regałach.
– Jakiego tam dobra? – parsknął Rowicki. – Toż to sam szmelc!
– Ale na przykład taki mikser by mi się przydał. – Spojrzała tęsknie. – Co z tego, że stary i używany. Ja żadnego nie mam – rozżaliła się. – A z tej ćwiartki etatu trudno odłożyć.
Rowicki podszedł i odczytał przywieszkę.
– Skonfiskowany Jakubowi Wędrowyczowi. Twierdził, że to synowa zapomniała, ale uznaliśmy, że bełtał nim zacier. Sama pani rozumie, w chałupie prądu nie ma, a tu ni z gruchy, ni z pietruchy na stole mikser.
– Dlatego uznałem, że to podejrzane – pochwalił się Birski. – Niestety, zasraniec prokurator dał mu wtedy wyrok w zawiasach.
– Za trzy lata minie dwadzieścia pięć lat od jego zabezpieczenia – mruknął Rowicki. – Przypomnicie się wtedy, pani Malinowska.
– To co? – zdziwiła się kobieta.
– Dowody po dwudziestu pięciu latach można komisyjnie zniszczyć. Spisze się protokół, że niby to już skasowane...
– Bierz pani od razu! – Birski wręczył fant kobiecie. – Protokół spiszesz teraz, tylko z datą odpowiednią. Przecież i tak nikt nigdy nie zagląda do tych akt!
– No niby racja... Niech tak będzie – wzruszył ramionami jego pomocnik.
– Jakby kontrola jakaś była, to ja go tu przez okienko podrzucę – zapewniła sprzątaczka. – I dziękuję bardzo. Racuchów zrobię, to przyniosę poczęstować.
– Dobra, trza zanotować, że inwentaryzacja magazynu przebiegła zgodnie z harmonogramem i procedurami, nie stwierdzono tych tam, zniszczeń ani tych drugich. I do domu spaaać... – polecił Birski i poczłapali na górę.
Kopnięte drzwi zadrżały, ale solidna grabowa ciesiołka mężnie wytrzymała uderzenie. Trzech chlorów siedzących wokół stołu aż podskoczyło.
– Gliny! – bąknął Eustachy Bardak.
– E, nie – pokręcił głową jego kuzyn Izydor. – Mundurowi, zanim kopną, zawsze krzyczą: „Otwierać, policja”. Taki zwyczaj u nich, a może i przepis.
Kolejny kopniak, tym razem mocniejszy, obrysował framugę.
– Skoro to nie gliny, to kto, u licha? – zaniepokoił się gospodarz. – Poza tym czego kopie? Drzwi nie są zamknięte, wystarczy klamkę nacisnąć!
– Nerwy to do konserwy i na eksport! Mamy dwie możliwości. Pierwsza, że to jakiś głupi cham i burak, co nawet zapukać grzecznie nie umie, ale chce się z nami napić – westchnął Izydor. – I szczerze powiedziawszy, liczę na to.
– A jaka jest ta druga możliwość? – przestraszył się Eustachy.
– Że to sami wiecie kto...
– Eee... ten, no, Voldemort? – Eustachy Bardak przypomniał sobie, jak synowa wrobiła go w wycieczkę z wnukiem do kina.
– Dobrze by było... – Izydor wprawdzie nie wiedział, kim jest ten cały Voldemort, ale był całkowicie pewien, że to mniejsze zło niż Wędrowycz.
Drzwi, kopnięte po raz trzeci, padły. Do środka wmaszerował Jakub. Za nim kroczył jego wierny towarzysz, Semen.
– Dzieńdoberek – warknął egzorcysta. – Co to za granda?
– Imieninki mamy, spieprzaj, dziadu! – bąknął Wojciech, u którego samogon skutecznie stłumił instynkt samozachowawczy.
Łańcuch krowiak uderzył raz a dobrze.
– To, żebyś na przyszłość pamiętał o dobrych manierach – burknął Jakub. – A cytować też trzeba umieć.
Podszedł do stołu. Ze zmartwiałej ręki Izydora wyłuskał szklanicę. Obejrzał jej zawartość pod światło.
– Ale mętniak – skwitował. – I nie zakąszaj kartoflami, bo ci się stonka w dupie zalęgnie.
Powąchał zawartość i dla konsultacji podał kozakowi. Semen niemal zanurzył nochal w szklanicy.
– Ani ze zboża, ani z cukru, ani z kartofli nawet – zawyrokował. – To nie jest pędzone z landrynek, melasy, buraków czy choćby marchwi... – Badał bukiet trunku. – I procent ma ze trzydzieści góra. – Ostrożnie umoczył język w cieczy.
Jakub powtórzył pomiar.
– To tania, marna podróbka samogonu – warknął. – Sądząc po ryżowym posmaku, chińska podróbka! Skąd to macie?
– Nie powiemy – odparł opryskliwie Izydor.
– No to po kolei wypinać zady. – Jakub wyciągnął z rękawa nahajkę. – A solenizant dostanie potrójny łomot!
– Prawo... – wyjąkał Eustachy. – Pijąc samogon, mamy prawo przemilczeć źródło... Ten przepis twój tatko wymyślił jeszcze przed wojną!
– Huncwot ma rację. – Semen skrzywił się demonstracyjnie. – Oni mogą milczeć.
Egzorcysta zawahał się na moment.
– Sutra dwudziesta pierwsza „Regulaminu pobytu w miasteczku Wojsławice”? – przypomniał sobie. – Ten mój ojciec miewał czasem niemożebnie głupie pomysły!
– Wszyscy mieszkańcy poprzysięgli przestrzegać tego prawa – mruknął kozak jakby z naganą.
– Ale kto w takim razie poniesie konsekwencje? Ktoś tu jest winny, a winnych musowo trzeba ukarać! – pieklił się egzorcysta.
Trzech uczestników libacji skuliło się odruchowo.
„Byle tylko nie zabił” – pomyślał Eustachy.
– Ja mam żonę i dzieci – skamlał Wojciech, który już się ocknął po przyłańcuszeniu.
– Ten fajtłapa Birski wpuścił konkurencyjny samogon na mój teren! – Jakub wymyślił honorowe rozwiązanie. – Chce wojny? To będzie ją miał! Wykastruję jak wieprza, a potem...
– Jesteś nadmiernie agresywny – zirytował się Semen. – Zabójstwa, okaleczenia, chłosta... Po co nam to? Wytnij mu raczej jakiegoś nieszkodliwego, ale złośliwego psikusa.
– A wy zapamiętajcie – warknął Jakub do Bardaków – że kupując zagraniczny produkt, odbieracie chleb polskiemu robotnikowi!
Wziął ze stołu butelkę i przechyliwszy, wylał zawartość na podłogę.
– Ale ty nie jesteś robotnikiem! – ośmielił się bąknąć Izydor i schował głowę w ramiona, bo Jakub trzasnął butelką w ścianę.
Szkło rozprysło się na wszystkie strony.
– Skoro nie uprawiam akurat pola, wykształcenia ani herbu nie mam, a emerytury nie przysyłają, to znaczy, że jestem robotnikiem. – Egzorcysta dumnie uniósł głowę. – Chodź, Semen, pora brać się nomen omen do roboty.
Czarny punkt
Doktor Tomasz Olszakowski szarpnął kierownicą. Przez ułamek sekundy był pewien, że się wyratuje. Przez kolejny ułamek miał pewność, że już po nim. Zgrzyt dartych blach podziałał wręcz kojąco. Depnął po hamulcach i pojazd stanął. Uszkodzone drzwi zaklinowały się, ale już drugi kopniak pozwolił je otworzyć.
– O, ja pierniczę... – Siedzący obok magister Kawka otarł czoło.
Wyskoczyli na asfalt pokryty kaszką tłuczonego szkła. Furgonetka instytutu i rozpędzona dostawcza półciężarówka otarły się bokami. Pojazd archeologów stracił szyby, przez blachę karoserii ciągnęły się długie rysy.
– Ma się tego farta – warknął doktor.
– Tamten też żyje!
– I całe szczęście, bo nawet dla archeologa to obciach maltretować trupa! A właśnie mam ochotę nakopać komuś w zad... – Olszakowski wyciągnął spod siedzenia auta zardzewiałą gazrurkę.
Dostawczy wylądował w rowie. Tylna oś trzasnęła, kabina była doszczętnie pognieciona, ale kierowca gramolił się z wnętrza całkiem żwawo.
Archeolog ruszył w jego stronę z mordem w oczach. Gazrurka wywijała ósemki.
– Ty młocie, zniszczyłeś bezcenne mienie państwowe! – ryknął.
– No, nie przesadzajmy z tą bezcennością, ten nasz wrak ma ze trzydzieści lat – magister Kawka próbował trochę zmitygować zwierzchnika.
– Aaa... aalee o co chochodzi... szeeefuńciu? – wybełkotał kierowca i zaplątany we własne nogi wywalił się jak długi na asfalt.
– Rozwalę ci ten pusty łeb, ty chlorze! – Olszakowski, wywijając rurą, doskoczył jednym susem.
– Doktorze, przypominam, że uczonemu pańskiej klasy nie wypada kopać leżącego!!!
Jakub Wędrowycz wywlókł pasiasty materac przed dom i ułożył go pod rachityczną jabłonką. Następnie uwalił się na nim jak długi i aby dodatkowo podnieść sobie komfort wypoczynku, zzuł gumofilce. Sobie podniósł, okolicy obniżył, ale nie obeszło go to szczególnie. Ptaszki ćwierkające wśród liści zmarszczyły dzioby i pospiesznie odleciały.
Jego wierny druh Semen nie chciał być gorszy. Rozścielił sobie baranią skórę i spoczął koło kumpla.
– Ech, jaki jestem nieludzko wręcz szczęśliwy – powiedział egzorcysta, patrząc w stronę dojrzewających jabłek. – Lato, żadnych zmartwień, żadnych obowiązków, mamy samogon, wędzoną słoninę, żadnego Bardaka w zasięgu wzroku...
– A to co za jedni? – głos Semena wyrwał Jakuba z nirwany.
Na polnej drodze biegnącej za koślawym Jakubowym płotem zatrzymał się zakurzony samochód.
– Uuuu... niedobrze – mruknął Jakub i na wszelki wypadek odbezpieczył spluwę leżącą pod materacem. – To jest kombi.
– To co?
– W kombi jeżdżą zombie.
– Coś podobnego! A ja myślałem, że Szczepan Twardoch – mruknął kozak.
– Kto?!
Z wnętrza wysiedli trzej kolesie. Na szczęście żaden nie wyglądał na zombiaka. Pierwszy był w białej koszuli i miał sumiaste wąsy. Drugi odziany w garnitur spływał potem. Trzeci, widać najmniej ważny, kroczył jako ostatni i niósł aktówkę.
– Urzędnicy – skrzywił się Jakub.
– Skąd wiesz? – zirytował się kozak. – Nie oceniaj ludzi po wyglądzie...
– Sam zobacz, lewą rękę mają dłuższą!
Semen przyjrzał im się, ale niczego takiego nie spostrzegł.
– I co to niby ma oznaczać? – zapytał pro forma.
– Normalnie. Jak się przez całe życie wyciąga łapę po łapówkę, to się kości wydłużają. I tak samo dzieci rodzą się z dłuższą lewą ręką, i potem same też... A u wnuków różnica dochodzi już do kilku centymetrów. To urzędasy z dziada pradziada.
– Hmmm... To, co mówisz, wydaje mi się zgodne z teorią Lamarcka. – Kozak poskrobał się po głowie. – Jednakowoż uprawdopodabnia też teorię Darwina, bo osobniki z dłuższą lewą ręką mają większe szanse zostawać urzędnikami, a rozmnażając się w miejscu pracy z sekretarkami, dokonują utrwalenia cechy genetycznej... – dodał pogodnie.
Urzędnicy przekroczyli furtkę. Szli dziarsko, pewnie, jakby byli na swoim. Wędrowyczowi bardzo się to nie spodobało.
– Dzień dobry – powiedział wąsaty.
– Dla jednych dobry, dla innych przynajmniej ładny – mruknął Jakub filozoficznie. – Czym mogę służyć?
– Reprezentujemy gminę w Gzowie. Nasz wójt ma dla pana robotę. Małe, proste zlecenie...
– Jestem na emeryturze. Bezrobocie teraz, nie będę młodym odbierał miejsca pracy...
– Egozyr... egzoryt... ...sty... ...yczną robotę – dodał ten w garniturze. – I do tego bardzo dobrze płatną, częściowo pokryjemy zlecenie z funduszy unijnych udzielanych na wsparcie ginących zawodów. Mianowicie chodzi o to...
– Mam wakacje. Zgłoście się, panowie, za dwa lata.
Urzędnicy popatrzyli po sobie zaskoczeni.
– Dwa lata? – bąknął ten z aktówką.
– Jak wypoczywać, to porządnie! Czerpię przykład z klasyki literatury kraju tworzącego kulturalne i cywilizacyjne podwaliny cywilizacji europejskiej. A ło! – Egzorcysta triumfalnie wyciągnął z dziury w sienniku książkę zapomnianą przez prawnuka.
– Jules Verne, „Dwa lata wakacji” – odczytał zdumiony wąsacz. – Ale bohaterowie to zagraniczniacy byli... – przypominał sobie jak przez mgłę lektury z czasów dzieciństwa. – I te wakacje im przypadkiem wyszły, bo statek zdryfowało.
– Nowoczesny patriotyzm polega na tym, żeby zaiwanić innym narodom, co mają najlepszego – warknął Jakub. – Chińczykom ukradliśmy papier toaletowy, Węgrom bigos, a tym z Górnej Wolty baterie do latarek. A ja zaiwaniłem Francuzom ideę, że wakacje mają trwać tyle, ile trzeba. A mnie trzeba tak jak im, dwa lata.
– Górna Wolta to się teraz nazywa Burkina Faso – próbował targów garniturowy.
– Pies trącał. A teraz żegnam panów. – Odrapana lufa przedwojennego VIS-a wskazała furtkę.
Nieproszeni goście nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać.
– Ponad dwa promile – stwierdził policjant przeprowadzający pomiar. – Ciekawe. Nietypowo tak, bo zazwyczaj ci, co się tu rozbijają, są trzeźwi jak niemowlęta... – Założył sprawcy wypadku kajdanki i zapakował go na tył radiowozu.
– Proszę opisać przebieg zdarzenia – drugi zwrócił się do doktora.
– Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle ten wariat... – zaczął Olszakowski.
– Może ja – zaproponował Kawka. – Jechaliśmy swoim pasem, gdy półciężarówka jadąca swoim pasem z naprzeciwka nieoczekiwanie zjechała na nasz. Doktor, żeby uniknąć czołowego zderzenia, w ostatniej chwili skręcił gwałtownie na pobocze, a tamten otarł się o nas i wylądował w rowie.
– Wcześniej nie było widać niepokojących objawów? Nie jechał wężykiem czy coś?
– Nie. To przecież prosta droga, widzieliśmy go dłuższą chwilę. Jechał zupełnie normalnie.
– Czarny punkt – mruknął drugi gliniarz.
– Co proszę? – zdziwił się Olszakowski.
– To takie dziwne miejsce, gdzie dość regularnie dochodzi do kolizji i stłuczek... – Policjant machnął dłonią w stronę pobocza. Teraz dopiero obaj archeolodzy spostrzegli w cieniu krzewów dwa krzyże, większy zespawany z metalowych kształtek i mniejszy drewniany.
– Dwa paskudne wypadki, takie z ofiarami śmiertelnymi w ciągu ostatnich trzech, może czterech lat – mruknął ten z notesem. – I ze czterdzieści drobniejszych kolizji. Dobra, zabieramy ptaszka na dołek. Przetrzeźwieje, to przesłuchamy. – Będą panowie, niestety, ciągani po sądach jako świadkowie, ale sami rozumiecie, że tylko cudem nie doszło do tragedii.
– Z przyjemnością poskładam zeznania – pieklił się doktor. – Niwelator, teodolit, altymetr. Sprzętu geodezyjnego mamy za ładnych parę tysięcy... A wszystko to szklane, kruche, optyka, elektronika, wrażliwe na upadki, uderzenia...
– A panowie tu z powodu...? – zaciekawił się dowódca patrolu.
– Jesteśmy archeologami. Będziemy badali grodzisko w Gzowie – wyjaśnił Kawka. – Właśnie przewoziliśmy wyposażenie...
– W takim razie miło nam powitać panów na naszej ziemi! Odstawimy teraz gościa na posterunek, proszę trzymać się nas, będziemy jechali koło urzędu gminy. Jak błysnę awaryjnymi, to znaczy, że jesteście panowie na miejscu.
– Dziękujemy – uśmiechnął się Kawka.
Pojazd instytutu zahamował przed urzędem gminy. Obaj archeolodzy zeskoczyli na ziemię. Z budynku wyszedł właśnie wysoki, jasnowłosy mężczyzna w szarym garniturze.
– Jan – przedstawił się. – Jestem wójtem. Chciałem powitać panów w mojej gminie i od razu przeprosić za kłopoty. – Wskazał gestem pokiereszowany bok furgonetki. – Sami panowie rozumiecie, klątwa. Ale podejmuję już kroki, żeby ją zdjąć.
– Yyy... klątwa? – wyrwało się magistrowi Kawce.
– To się zdarza na prowincji. – Urzędnik najwyraźniej przeszedł nad tym do porządku dziennego. – Bardzo się cieszę, że będą u nas wykopaliska. Nasza osada wzmiankowana jest już w czternastym wieku, a tymczasem nie mamy turystom nic do pokazania. Jest przy liceum bractwo rycerskie, wystaram się o eurodotację na miecze i zbroje, ale moje ambitne plany rozwoju gminy w oparciu o turystykę historyczną wymagają mocniejszych punktów oparcia. Gdyby więc byli panowie tak łaskawi i poza sensacyjnymi odkryciami na grodzisku zechcieli znaleźć jeszcze tak z pięć, sześć kurhanów, ruin zamków czy temu podobnych obiektów, byłbym bardzo zobowiązany!
– Eee... – Olszakowskiego nieco zaskoczyła ta prośba. – Dołożymy starań – zapewnił.
– Aby był punkt oparcia, bo choć osobiście uważam, że trochę lipy żadnemu turyście jeszcze nie zaszkodziło, to jednak dla rozliczenia dotacji potrzebuję, że się tak wyrażę, odpowiedniej dokumentacji i namacalnych dowodów... Pech prawdziwy, że podczas licznych wojen najeźdźcy i zaborcy uparcie woleli toczyć bitwy w sąsiednich gminach – westchnął. – Mieliśmy tu w czasie okupacji silną komórkę AK i proszę sobie wyobrazić, co za brak historycznego myślenia, na akcje też chodzili do sąsiadów, po trzydzieści, czterdzieści kilometrów! Tu tylko jednego konfidenta powiesili, ale na drzewie, więc nawet porządnej szubienicy nie zostawili. – Machnął ręką rozżalony.
– Drzewo pokazać można – zasugerował doktor.
– Dawno ścięte, niestety. Komuna niszczyła takie pamiątki...
– A zwykła agroturystyka? – zaciekawił się Kawka.
– Rozwija się powolutku... Jednak bez odpowiedniej podbudowy to nie to samo... Grodzisko jest tam. – Wskazał sąsiadujące ze wsią wzgórze. – Wybaczą panowie, obowiązki wzywają, ale jakby co, proszę mnie łapać o każdej porze dnia i nocy.
Pożegnali się i ruszyli. Doktor ostrożnie wjechał pokiereszowanym pojazdem przez wyrwę w wale – zapewne dawną bramę – i zatrzymał się na majdanie grodziska. Trzasnął drzwiczkami i wdrapał się na nasyp.
– Lubię, gdy wiatr owiewa moje genialne czoło – powiedział, nie wiadomo, do siebie czy magistra.
Z wysoczyzny rozciągał się niezły widok. W dole drzemała wiocha. Domy i domki, jedne drewniane, inne z ytongu pokrytego sidingiem, sklepik, urząd, poczta, kawałek dalej gminna szkoła – typowa paskudna tysiąclatka. Szosa krajowa naznaczona domniemanym czarnym punktem mijała wieś w odległości kilkuset metrów. Wokoło ciągnęły się pola i łąki, na których pasło się kilka łaciatych krówek. Z grodziska do osady wiła się ścieżka. Opodal niej sokoli wzrok doktora wypatrzył oczko wodne osłonięte częściowo krzakami łozy.
– Wszystko jest na swoim miejscu – mruknął Olszakowski. – Tą dróżką będziemy chodzili po piwo, a tam – wskazał jeziorko – możemy wieczorami pooglądać nago kąpiące się studentki.
– Nago?
– Nie, my oczywiście w ubraniach – uspokoił magistra Olszakowski. – Nie mam na myśli żadnych zberezeństw ani naruszeń moralności – zastrzegł. – Chodzi mi wyłącznie o przeżycia estetyczne. Wleziemy w krzaki i będziemy sycili wzrok efektem końcowym, ukoronowaniem milionów lat ewolucji...
– Ale skąd to przypuszczenie, że będą się kąpały golutkie? – dziwił się magister.
– To proste. Jadąc tu, nie wiedzą, że będzie jezioro. Więc nie zabiorą kostiumów kąpielowych. A po upalnym dniu woda będzie kusić... We wsi nie ma chyba sklepu tekstylnego.
– To duża osada, gminna, na pewno jest i sklep, i lumpeks...
– Ech, maruda z ciebie, pomarzyć w spokoju nie dasz. – Doktor dał podwładnemu sójkę w bok i odwrócił się, by zlustrować miejsce przyszłej pracy.
Grodzisko nie było szczególnie okazałe. Czas mocno zniwelował wały. Na majdanie widać było trzy niewielkie kopczyki i jeden dołek. Tu i ówdzie z gleby wystawały kamienie. Ich układ wydawał się podejrzanie regularny.
– Oto miejsce, w którym dokonamy sensacyjnych odkryć – mruknął Olszakowski. – Oczyma wyobraźni widzę już kamienne palatium, fundament przedromańskiej rotundy...
– To ma pan naprawdę bogatą wyobraźnię. – Kawka pokręcił głową.
– Żartowałem przecież. Pewnie jak zwykle kilka jam zasobowych i dwa lub trzy negatywy ziemianek. Albo i to nie. Jesteśmy z dala od wszelkich szlaków handlowych. Zapewne było tu skupisko osad, a jak nadciągał wróg, chowano się z krowami za wałem i czekano, aż spali wioski, zrabuje, co się da, i pójdzie w diabły...
– Czyli dużo pewnie nie znajdziemy.
– Obym się mylił...
Nad Starym Majdanem zapadał zmrok. Jakub i Semen rozpalili ognisko i piekli właśnie szaszłyki na szprychach, gdy kombi ponownie zaparkowało przed bramą.
– No żeż jasna cholera – burknął Jakub. – Czego tam? Już po godzinach urzędowania!
– Wiemy, dlatego przyszliśmy nieoficjalnie – wyjaśnił ten, który wcześniej był w garniturze, a obecnie chyba naprawdę występujący nieoficjalnie, bo bez garnituru. – Mamy kiełbasę i peklowane polędwiczki...
– I nadziewany śliwką schab – dodał wąsaty.
– I skrzynkę chilijskiego wina – wysapał przygięty ciężarem ten, który rano nosił za zwierzchnikami teczkę. – Można się dosiąść?
Kozak wskazał miejsce na kłodach.
– Eeee... Samogonu wypijecie? – Na widok pękatych siat z zagrychą i dwunastu butelek bielejących korkami Jakub powoli przełamał swoją niechęć do urzędników. – Tylko nie próbujcie mnie schlać i potem korumpować! Nie dam się ani złamać, ani przekonać. Prawo do wakacji jest niezbywalnym prawem człowieka.
Studenci dotarli o siedemnastej. Małpowaty przywiózł Izaurę i Owcę swoim rozklekotanym audi. Postawili namioty i znając już dobrze obyczaje panujące na wykopaliskach, wypakowali z bagażnika zgrzewkę piwa.
– No to jeden obiekt, jeden litr – ucieszył się Olszakowski, wyciągając od razu dwie puszki.
– Ale my jeszcze niczego nie wykopaliśmy – zauważył magister Kawka, otwierając pierwszą puszkę.
– Ale możemy wypić a conto naszych sensacyjnych odkryć – uspokoił go zwierzchnik.
Nieoczekiwanie na wale grodu zabłysła świeczka osadzona w latarence.
– A tam kto się snuje? – zirytował się szef.
– Może czynniki oficjalne zaniepokojone naszym alkoholizmem i rozkładem moralnym – zażartował Małpowaty, na wszelki wypadek chowając swoją butelkę.
– Jak to alkoholizmem? – Doktor usiłował wstać, ale nogi mu się poplątały. – Jak to moralnym? – Łypnął spod oka na studentki.
Tymczasem zagadkowy gość wszedł w krąg światła rzucany przez ognisko. Z bliska wyglądał niepozornie. Miał może metr siedemdziesiąt wzrostu, okulary i lichą bródkę, która chyba miała nadać mu powagi.
– Eustachy Marian Oczko – przedstawił się człowieczek. – Jasnowidzący i chiromanta z Łodzi.
– Tomasz Skarbomił Olszakowski, archeolog i doświadczony łowca świrów z Warszawy – warknął doktor. – Won z moich wykopalisk!
– Dlaczego tak nerwowo? – zirytował się nieproszony gość. – Ja bardzo chętnie pomagam naukowcom...
– Moja pozycja zawodowa nie jest na tyle mocna, by zaryzykować użycie tak niekonwencjonalnych metod badania przeszłości – głos uczonego ociekał godnością.
– A może zechce pan udzielić kilku słów wywiadu naszym czytelnikom?
– Że niby co?
– Jestem też korespondentem czasopisma „Nieznany Wymiar”. Opisałbym pańskie badania, dodał piękne zdjęcia przedstawiające trud archeologów badających naszą przeszłość. Mamy ćwierć miliona nakładu!
– Ćwierć miliona?! – Kawka wytrzeszczył oczy. – To w tym kraju jest aż tylu świrów!?
– Hmm... – mruknął doktor, najwyraźniej bliski ulegnięcia pokusie. – Obiektywny popularno-naukowy tekst? – Wskazał jasnowidzowi miejsce przy ogniu.
– Oczywiście. Przecież jestem profesjonalistą. Żadnego bredzenia o kosmitach, demonach czy wysłannikach piekieł. Wyłącznie fachowe analizy przepływu mocy, promieniowanie kształtów, duchy, pogańskie kulty, inkarnacje dawnych mieszkańców... Mogę też wskazać różdżką miejsca, w których warto założyć wykopy.
– Hmmm... Woli pan boczek czy kiełbaskę? I proszę się częstować. – Archeolog wskazał zgrzewkę piwa.
– Mam własne zaopatrzenie, woli pan nalewkę na pigwie czy na dereniu? – Przybysz odchylił poły kamizelki, ukazując dwie wojskowe manierki.
Pół godziny później lody były już całkowicie przełamane.
– Władze gminy mnie nie lubią – skarżył się Oczko. – Wiecie panowie zapewne, że jest tu czarny punkt na szosie?
– No, wiemy – przyznał Olszakowski. – Mieliśmy stłuczkę i policja nas uświadomiła, że tu się takie rzeczy przytrafiają...
– Pomyślałem, że za niewielką opłatą podejmę się jego rozbrojenia. Ale urzędasy podchodzą do mojego pomysłu jak kot do jeża – pożalił się.
– Na pohybel biurokratom. – Doktor uniósł szklanicę.
– Przypominam, panie doktorze, że to oni finansują nasze badania – wtrącił nieśmiało któryś ze studentów.
– Hmm... No tak – skonfundował się uczony. – No to za pokojową koegzystencję przedstawicieli nauki i zabobo... eee... – Popatrzył na jasnowidza.
– Za spotkanie! – Oczko trącił swoim szkłem o jego.Sztanga
Jakub, biorąc poprawkę na anomalie grawitacyjne, skorygował tor ruchu i o milimetry ominął framugę drzwi. Kopnięte chwilę wcześniej drzwi usiłowały kontratakować, ale wystarczył jeden sierpowy, by umknęły z podkuloną klamką. Knajpa nie chciała jednak łatwo wypuścić swego łupu. Trzy podstępne schodki zatańczyły pod nogami egzorcysty.
„Sukinsyny, znowu się ruszają” – pomyślał pobłażliwie. „Coś by z tym trzeba wreszcie zrobić. Ale jak niby mam przebić beton osikowym kołkiem?”
Właśnie łapał równowagę na huśtającym się i falującym chodniku, gdy Semen – kolejna ofiara schodków – zwalił mu się na plecy.
– Hasta la wiśta, babo... – zaklął Wędrowycz.
– Że się ktoś czasem potknie, to nie znaczy, że baba – obraził się kozak. – Z knajpy wyszliśmy, każdemu mogło się przytrafić!
Przez chwilę bitka wisiała w powietrzu, ale piwo nastroiło ich tym razem przyjacielsko do świata, więc się pogodzili. Ruszyli chwiejnym krokiem przez rynek. Grawitacja stopniowo przestała pulsować. Najwidoczniej jądro planety spostrzegło, że znowu przegrało starcie z potęgą ludzkiego ducha. Zapadał ciepły sierpniowy wieczór. Nieoczekiwanie Jakub przyhamował w pół kroku.
– Co, do diabła? – syknął. – Co to jest?!
Na jednej z pożydowskich chałup powieszono nowy błyszczący szyld.
– Si-łow-nia – przesylabizował egzorcysta. – A... Musi co prundu w kablach zbrakło i...
– Uch, ty durny. To nie taka siłownia, gdzie się moc agregatem wytwarza, tylko nowa pakernia dla dresiarzy. – Kozak w zadumie kontemplował obrazek fantastycznie umięśnionego bysia umieszczony nad drzwiami.
– Dresiarzy! – ucieszył się jego przyjaciel. – To rozumiem. Dawno już żadnego nie sflekowałem, a tu jak miło. Ktoś o mnie pomyślał znaczy. Rozrywka będzie.
– No! – Semen zatarł dłonie. – Zwierzyna łowna z dostawą do wiochy!
– Ty, zaraz będzie chyba okazja ten wynalazek wypróbować... – Jakub dał mu sójkę w bok. – Jakieś jelenie opuszczają paśnik...
Istotnie mimo późnej pory drzwi lokalu zaskrzypiały i z wnętrza wyczłapali dwaj kolesie. Szli chwiejnie, jakby pijani albo nieludzko wymęczeni.
– O, to sterydami też można się narąbać!? – zdumiał się Wędrowycz.
Obaj gniewni starcy ruszyli w pościg. Nie poruszali się może szybko, ale na szczęście ofiary szły wyjątkowo niemrawo, chwiejnie i z wysiłkiem.
– Łeee... Nie mają dresów – rozczarował się kozak.
– No to co? – Jakub wzruszył ramionami. – Dres to nie ubiór, tylko stan umysłu, dowalimy im tak czy siak.
– Tak bez powodu?
– Bez powodu? Zawsze znajdzie się jakiś powód. Na ten przykład dziś łomot zbiorą za brak pasków przy spodniach. A jutro za paski przy spodniach. A pojutrze... – rozmarzył się.
– Gońmy ich, bo jeszcze łachmyty uciekną!
– Przed Wędrowyczami nie ma ucieczki!
Dopiero z bliska spostrzegli swoją pomyłkę.
– To nie żadni dresiarze, tylko Birski z Rowickim! – Rozczarowanie było tak silne, że Jakub omal się nie rozpłakał.
– Bez mundurów są, to nie poznałem od razu. Może im jednak dowalimy? – rozważał kumpel. – Chociaż głupio tak... Z mundurowymi się tłuc to tradycja sanacyjna i solidarnościowa jeszcze. Ale z cywilami nie honor!
– Tak mi się wydaje, że z mundurowymi to tłukliśmy się jeszcze przed sanacją... – zastanawiał się egzorcysta. – Dziadek się tłukł i tatko. W tysiąc dziewięćset piątym...
– Może, ale wtedy biliście funkcjonariuszy legalnej carskiej władzy, nie ma co do tak niedobrych tradycji nawiązywać!
Obaj gliniarze, słysząc wymianę zdań i tupot pościgu, podnieśli spuszczone głowy.
– O, to przecież nasze drogie chwasty i pasożyty społeczne. – Posterunkowy uśmiechnął się kwaśno. – O co chodzi?
– A o nic – burknął Jakub. – Nie poznaliśmy was bez uniformów. Zobaczyliśmy, że jacyś obcy frajerzy się kręcą, to podeszliśmy sprawdzić, co za jedni... Tak dla swoiście pojmowanego porządku i bezpieczeństwa naszej gminy.
Na wszelki wypadek przytrzymał się latarni, bo gleba znów zdradziecko zaczęła uciekać mu spod nóg.
– Coście, gliniarczykowie, tacy zmarnowani? – zagadnął Semen. – Że my nieco niemrawo łazimy, to normalne, trochę latek człowiek pożył, reumatyzm dokucza i ciężko mu nogi stawiać, ale wy leziecie jak jakieś zombiaki. Policjantom tak nie wypada. Przykład byście historyczny wzięli. Carscy żandarmi, gdy kroczyli przez nasze miasteczko, to aż echo niosło, dziarscy, wyprężeni jak struny, w podkutych buciorach, przy szabli i z nahajkami za pasem... – Uśmiechnął się do swoich wspomnień.
– Ano trochę się chyba przetrenowaliśmy – westchnął Rowicki. – Lata całe nie byliśmy na siłowni, kondycja siadła. Ale pomachamy żelazem i wrócimy do formy.
– Trzeba zadbać o siebie – zawtórował mu Birski. – Bo i masz rację z tym kroczeniem i echem. Bycie policjantem zobowiązuje. Trzeba, wiecie, wyglądem budzić szacunek. Jak stróż prawa zawinie rękawy, to sam widok jego mięśni powinien zetrzeć uśmiechy z gąb największym żartownisiom.
– Nagi policjant powinien wyglądać jak antyczny posąg wykuty w brązie – dodał jego zastępca. – Znaczy w slipkach, żeby moralnie było – poprawił się zaraz.
– W slipkach z brązu? – nie zrozumiał Jakub.
– Posąg w slipkach, ty ciołku – towarzysz przełożył mu z gliniarskiego na wiejski.
– Zobaczycie za pół roku – obraził się posterunkowy. – I popatrzcie na siebie w lustrze. Sflaczałe z was dziady, też byście skorzystali z okazji, trochę pomachali sztangą i poprawili kondycję! Ciągle tylko chlacie. Odrobina zdrowego wysiłku nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
Przemowa zmęczyła go tak, że usiadł na ławce.
– Prawdziwy mężczyzna powinien mieć kaloryfer na brzuchu – powiedział Rowicki.
– Po co kaloryfer, kiedy można mieć bojler? – Jakub poklepał się po wzdętym od piwa bandziochu.
Obaj degeneraci pożegnali zdawkowo stróżów porządku i ruszyli na kwaterę.
– Rowicki goły jak antyczny posąg – dumał egzorcysta, drepcząc do domu. – A byłem przekonany, że on jest hetero... A może ja też bym miał ochotę?
– Niby hetero zostać czy w drugą stronę? – Semen na wszelki wypadek zrobił krok w bok.
– Nie, myślałem o tym, żeby być jak posąg.
– Chcesz siurkiem ludzi straszyć? Na to są paragrafy!
– Nie no, przecież ustaliliśmy, że w slipkach.
– Się nie da w twoim przypadku. Kolorem nie pasujesz, bo marmur jest biały, a brąz brązowego koloru. – Kozak pokręcił głową. – Albo zaśniedziały na zielono. Widziałem w Ermitażu. Raz z carem i Griszką poszliśmy pozwiedzać. Cara to wszystko było, pamiątki znaczy po przodkach. Poprosił klucze do gablotek. Rasputin miał samogon, wyciągnęliśmy ulubione czarki do wódki Iwana Groźnego...
– A, dajmy na to, z pstrokatego granitu tych rzeźb nie robili? – Egzorcysta popatrzył na mozaikę plam wątrobowych, parchów, blizn i pieprzyków zdobiących jego ręce.
– Robili, ale w innych krajach. A tam to nie szlachetny antyk, tylko zwykła starożytność... – filozofował kozak. – Dajmy na to, świątynie w Egipcie...
– Uważaj, co gadasz!
Ale już było za późno. Żarówka w pobliskiej latarni rozprysła się z hukiem. Gdzieś na polach za wsią zawył szakal. Nad pobliską kratką ściekową zalśniła łuna – widać kanały uzyskały nagle połączenie z Jeziorem Płomieni. Spomiędzy papirusów zaczęły wypełzać pierwsze skarabeusze. W rowie melioracyjnym kłapnęła paszczęka krokodyla. Gwiazdy na niebie zaczęły gasnąć jedna po drugiej.
– Amenhotep, odwal się! – warknął Jakub. – Już o tym kiedyś gadaliśmy, Anubis świadkiem! Nie jadę do żadnego Egiptu, a twój grobowiec to w ogóle mam w...
Blaszana kanka na mleko susząca się na płocie pękła ostrzegawczo, a potem klątwa widać uwierzyła, bo dała im spokój. Skarabeusze zamieniły się w stonkę, papirusy na powrót były łanem konopi, paszczę zredukowało do starego buta, blask nad ściekiem przygasł do żaru niedopałka, a szakal znowu stał się małym łaciatym kundelkiem.
– Było blisko. – Kozak otarł usta wierzchem dłoni. – Muszę bardziej uważać, co gadam.
– A gdybym się opalił? – rozważał Jakub. – Albo ja wiem, sok z zielonych orzechów w skórę powcierał... Zrobiłbym się bardziej brązowy...
– Im raczej chodzi o muskulaturę. Ci kolesie, co ich rzeźby stoją dziś po muzeach, to takie szwardzenegery byli.
– Wszyscy?
– Wszyscy to na pewno nie, bo jeszcze sterydów nie odkryto... Swoją drogą, nie wiedziałem, że nasi gliniarze mają po służbie takie zainteresowania...
– Mundurowi też ludzie. Nie da się cały czas pracować – filozofował egzorcysta. – Po służbie to i ksiądz lubi sobie nad stawem z wędką posiedzieć. Tylko ja całe życie w pogotowiu... – rozżalił się. – I sam, z twoją niewielką pomocą, muszę o bezpieczeństwie całej wsi myśleć...
– Bezpieczeństwie? – zaniepokoił się Semen. – Czyżby coś nam znowu zagrażało?
Jakub zmrużył oczy, ale nic nie odpowiedział.© fot. Fabryka Słów
Andrzej Pilipiuk (1974) – człowiek z przeszłości. Niestrudzony tropiciel ciekawostek z lamusa. Kolekcjoner nagród literackich, który z pisania z pasją uczynił swój sposób na życie. Miarą jego sukcesu jest 26 książek napisanych i wydanych w ciągu dekady, 600 tysięcy sprzedanych egzemplarzy i miejsce na podium ścisłej czołówki najpoczytniejszych pisarzy w Polsce.
Homo literatus, który do pisania podchodzi z żelazną regułą – pracuje planowo, codziennie, a kiedy poczuje zmęczenie fabułą, zabiera się za inny tytuł. Uprzedzając krytykę, sam siebie nazwał Wielkim Grafomanem. Z wykształcenia archeolog, z zamiłowania łowca meteorów. Beznadziejnie zauroczony zapomnianymi odkrywcami i wynalazkami XIX wieku. Społecznik. Własnym sumptem i ogromnym zaangażowaniem wydał unikatowy album o Wojsławicach, mieście, w którym narodził się Jakub Wędrowycz.
Twórca panteonu niezwykłych bohaterów literackich oraz Jakuba Wędrowycza – zawistnego, mściwego kmiota, bimbrownika i egzorcysty. Jedynego w polskiej literaturze rdzennie polskiego superbohatera, który po 11 latach rozśmieszania do łez dorobił się własnego festiwalu.
Czterokrotny laureat prestiżowej Nagrody Nautilusa. Dziesięciokrotnie nominowany, raz nagrodzony Nagrodą im. Janusza A. Zajdla. As EMPiK-u 2006 – jeden z trzech najchętniej kupowanych autorów.
Pija herbatę. Ani wstrząśniętą ani tym bardziej mieszaną. Parzoną w samowarze.