Trudna sztuka latania - ebook
Trudna sztuka latania - ebook
W domach z betonu nie ma wolnej miłości– ten przebój w latach 80. śpiewała cała Polska. Jego autorka Martyna Jakubowicz do dziś pozostaje jedną z najciekawszych postaci polskiej sceny muzycznej. Wierna swoim hippisowskim korzeniom, nigdy nie pozwoliła sobie na komercyjne kompromisy, reprezentując nurt piosenki ambitnej, śpiewając utwory bliskich jej Boba Dylana i Joni Mitchell, uczestnicząc w alternatywnych projektach, takich jak choćby nagrany w stanie wojennym I Ching – legendarny album z udziałem m.in. Zbigniewa Hołdysa i Wojciecha Waglewskiego.
Martyna Jakubowicz jest córką Tadeusza Żychiewicza, pisarza i dziennikarza, jednej z charyzmatycznych postaci „Tygodnika Powszechnego”, autora słynnej Poczty ojca Malachiasza. Autorka kreśli dramatyczne, ale pełne czułości portrety swoich rodziców. Opowieść o łączącej ich trudnej miłości i rozgrywającej się pomiędzy nimi psychomachii czyta się, wstrzymując oddech. To poruszający, głęboki i boleśnie szczery obraz losów polskiej inteligencji, jej uwikłania w historię – a zarazem zapis gorących emocji i dokonywanych dzisiaj przez autorkę wyborów.
Wyjątkowa autobiografia, w której głos wybitnej artystki wybrzmiewa ze szczególną mocą.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4523-5 |
Rozmiar pliku: | 28 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczególne podziękowania dla: Elżbiety Witkowskiej-Wolnik za przypomnienie faktów z przeszłości, mojej córki Patrycji Jakubowicz za tłumaczenie zawiłości psychologicznych, Zbyszka Hołdysa za niezmiennie przyjacielską pomocną dłoń, Jerzego Illga za szczególne wsparcie, dla Mai Gottesman za cenne uwagi i Andrzeja Jarodzkiego za niezwykłe, empatyczne rysunki.
Dziękuję również wszystkim za wyrażenie zgody na opublikowanie tekstów i archiwalnych zdjęć.WSTĘP
Wstęp
Wichura nareszcie się skończyła. W Górach Bardzkich wieje często i mocno. Wichury nie są żartobliwe, to raczej czysty heavy metal. Wiatr wpada pomiędzy duże drzewa i dudni jak pociąg towarowy jadący z mozołem po wiadukcie. Dziwny głuchy dźwięk. Mniejsze drzewa uginają się prawie do samej ziemi, zwierzaki chowają się w domu i nie chcą wychodzić. Czasem też się boję, kiedy tak duje.
Pisanie jest sprawą mozolną. Dla mojej rozlatanej głowy to nie lada wyzwanie. Czas nie sprzyja. Pojawił się pan Znienacek w postaci pandemii, nie mamy pracy i nie wiemy, kiedy będziemy ją mieli. I co dalej? Nie ma odpowiedzi, bo nikt tego nie wie. Dociera do mnie, jak wiele wspomnień wyrzuciłam z głowy. Odkryte w pudełkach zdjęcia i listy przypominają mi ludzi, barwy i zapachy dawno zapomniane.
W gruncie rzeczy jestem całkiem zwyczajna. Wstaję, karmię zwierzaki, jem śniadanie, sprzątam, gotuję, piorę, prasuję, pracuję w ogrodzie. Jeszcze gadanie i głaskanie. Jak się uda, to poczytam i obejrzę fajny film. Czapka i szalik dla wnuczki. Porozmawiam na Facebooku, wyzłośliwię się na politykę. Między tym wszystkim nowe piosenki. Wyciskanie krwi, potu i łez.
Jak mówi moja ulubiona artystka Joni Mitchell, jestem po prostu człowiekiem z gatunku _freedom freak_. Lubię duże przestrzenie i nie lubię, kiedy uwierają mnie za ciasne buty.
Nie znajdziecie w tej książce życia _glamour_ wśród luksusów, cekinów, błysku fleszy, drogich butików i słynnych romansów. Znajdziecie za to historię pełną zakrętów, spraw jasnych, ale też mrocznych, samotności i walki, sukcesów i wielu porażek. Pomimo wszystkich burz czasami udawało mi się wypłynąć na spokojne wody.
Dane mi było spotykać ludzi niezwykłych i każde z tych spotkań zostawiało ślad w postaci niewidzialnej konstrukcji, na której opiera się mój byt w tej rzeczywistości. Przeżyłam wiele chwil cudownych i czasem myślę, że miałam w życiu wiele szczęścia.
Fani – tyle dobrych emocji. Zawsze przejęci, zawsze nastawieni pozytywnie – to niezwykle wspierające. I ta dziewczyna, która przyszła do mnie po skończonym koncercie i powiedziała, że płakała, słuchając piosenki _Ten czas ucieka_, bo coś w niej pękło i mogła się otworzyć.
Teraz mam przed sobą pełno zapisków, zaczętych rozdziałów, urwanych zdań, listów. Pora na porządki, na uporanie się z tym chaosem. Może metoda _kaizen_ sprawi, że uda mi się dokończyć książkę…?
Piękna pogoda kusi, żeby uciec do ogrodu. Twardo nie ma na to zgody. Zmotywowana jak nigdy dotąd, otwieram pudełka ze zdjęciami. Na pewno kilka historii z tego otwarcia wyniknie. Siedzę przy biurku i piszę.Zofia i Wiktor
Rodzice mojej mamy poznają się w Poznaniu, ale nie wiem, czy na pewno tak było. Babcia Zosia po ukończeniu pensji w Kole pracuje na Uniwersytecie Poznańskim. Dziadek Wiktor dostaje pracę w Zakładach Ubezpieczeń Bawarskiego Banku Hipotecznego i Wekslowego w Poznaniu. W latach 1918 i 1919 bierze udział w powstaniu wielkopolskim. W 1929 roku otrzymuje propozycję zajęcia stanowiska dyrektora w Głównym Przedstawicielstwie Niemieckiej Spółki Akcyjnej Bawarskiego Towarzystwa Ubezpieczeń zakładanym w Katowicach1. W 1930 roku wraz z babcią Zosią przenoszą się do Katowic i zajmują piękne mieszkanie przy ulicy Sobieskiego. Stać ich na podróże, bo mój dziadek jest zamożnym, bardzo dobrze zorganizowanym człowiekiem. Jeżdżą do Warszawy do kabaretów, wędrują także po świecie. Na jednym ze zdjęć widzę babcię. Stoi uśmiechnięta na placu św. Marka w Wenecji. Na placu nie ma wielu ludzi i w porównaniu z tym, co dzieje się teraz, wydaje się prawie pusty. Dokoła babci pełno gołębi, przysiadły na jej rękach i ramieniu, jeden usiadł na jej kapelusiku.
Babcia Zosia na placu św. Marka w Wenecji.
Wiktor kupuje koło Wrześni ponad sto hektarów ziemi i lasów i tak powstaje majątek Gałęzewo, od nazwy wsi Gałęzewice. W skład majątku wchodzą stajnie, bażanciarnia, królikarnia, domek dla służby i ogród. Pewnie uznał, że dzieci lepiej będą się wychowywać na wsi.
Dziadek Wiktor śnił mi się kiedyś. Staliśmy na górce, a na dole płonęły jakieś zabudowania. Powiedział do mnie: „Pamiętaj. Inwestuj w ziemię”. Bardzo dobra rada.
Kiedy rodzina pojawia się w Gałęzewie, moja mama nie jest już sama – ma brata Marka. To jedyny chłopiec z czwórki dzieci mojej babci Zosi. Pierwsze dziecko, chłopczyk o imieniu Ali, umiera nagle na skręt kiszek podczas wyjazdu dziadków do Zakopanego. Lekarze nie potrafią szybko zdiagnozować choroby, a kiedy w końcu się to udaje, jest już za późno. Jego zdjęcie stoi zawsze na małej różowej dziecięcej komodzie w pokoju babci. Leżący na brzuszku pulchny goły chłopczyk wyciąga rączkę, pewnie po grzechotkę albo inną zabawkę. Odnalazłam zdjęcie Alego w moich przepastnych pudełkach. Dzieci unoszą główkę, leżąc na brzuszku, między drugim a piątym miesiącem życia. Dlatego sądzę, że Ali zmarł w wieku niemowlęcym. Dla babci ta strata na pewno była bardzo bolesna.
Ali.
Posiadanie majątku na wsi to sporo obowiązków. W tamtych czasach zatrudniało się agronomów, stajennych i panie do dzieci, więc wszystko było uporządkowane. Jednak ktoś musi zarządzać i sądzę, że ten ciężar przyjmuje na siebie babcia. Dziadek jest w ruchu. Pewnie wpada raz na jakiś czas zobaczyć się z rodziną i na polowanie. Pamiętam zdjęcie, które babcia przed śmiercią, niestety, wyrzuciła: panowie w grubych płaszczach z futrzanymi kołnierzami stali przy mercedesach. Mercedesy miały budki i szprychy w kołach. Wszyscy na zdjęciu zrobionym przed dworkiem trzymali strzelby w garści. Wśród niezliczonych zdjęć znajduję jedno zrobione po zakończeniu polowania. Trzeci od lewej to mój dziadek. Zdjęcie jest troszkę niewyraźne, ale poznaję go po kapeluszu, muszce i postawie. Towarzystwo upolowało lisy. Biedne lisy. Nie lubię polowań. Nasze przetrwanie nie zależy od polowań dla przyjemności, bo przecież jakiś czas temu wyszliśmy z jaskiń.
Z tamtych czasów pozostał portret dziadka z flintą w stroju myśliwskim, wisiał po wojnie nad jego łóżkiem w mieszkaniu katowickim. W sąsiednim pokoju nad łóżkiem babci znajdował się drugi portret: babcia Zosia w kolii i z pierścionkiem na palcu. Pierścionek to duży koral oprawiony w srebro, kolia także była zrobiona z czerwonych korali w srebrnej misternej oprawie.
Wiktor, czyli Wik, bo tak mówiła do niego babcia Zosia, pragnął szybciej przemieszczać się między domem a pracą, ale z planowanego zakupu awionetki nic nie wyszło. Nie zdążył. Wybucha wojna. Do majątku weszli Niemcy i dziadkowie byli zmuszeni do opuszczenia swoich włości.
W Gałęzewicach byłam dwa razy. Pierwszy raz w latach dziewięćdziesiątych. Zobaczyłam spory kawałek ziemi i mały domek, tak zwaną służbówkę zamieszkaną przez nieznaną mi rodzinę. Kiedy podjechałam, kilka osób wyszło przed dom. Bardzo przestraszonych moim najazdem i tym, że może „wyrzucać będą”. Przy bramie witał nas starszy pan.
Kiedy się okazało, że nic zabierać nie zamierzam, rozgadał się: „Pani! Jak by pani wcześniej przyjechała, to jeszcze taaaka brama tu była. Cała kuta. Piękna. Z taaakimi końmi! I zabudowania tu były. Zaraz po wojnie zabudowania jeszcze stały. Potem wszystko rozkradli. Niejeden dom we wsi z tych cegieł został pobudowany”.
Rozglądam się. Próbuję sobie wyobrazić, co tu było, ale nie jestem w stanie. Wszędzie pusto, wszystko trawą porosło i tylko gdzieniegdzie widać ceglane fundamenty.
Robię kilka zdjęć. Przypominają mi się słowa wyliczanki: „Tyle miałeś, tyle miałeś, tyle ci zostało”. Patrzę na zdjęcie – kamień na kamieniu, a za drzewami widać inne gospodarstwo.
Przed domkiem, który pewnie po wojnie został od razu zasiedlony, na pustym placu dzieciaki zrobiły sobie boisko. Stary żuraw stoi samotnie na podwórku przy studni – jakiś taki nieadekwatny. Robi mi się smutno i troszkę chlipię. Sama nie wiem czemu. Przemijanie zawsze dotyka mnie boleśnie. Nic na to nie poradzę.
Mówię do babci, że byłam w Gałęzewicach. Kiedy zaczynam opowiadać, Zosia strasznie się denerwuje. Widzę w jej oczach gniew, ból i wielki żal. Myślałam, że się pogodziła, ale nie, nie chce wspomnień i nie chce o tym rozmawiać.
Pojechałam tam raz jeszcze, z Damianem, piętnaście lat temu. Wjeżdżamy od strony autostrady. Skręt, jedziemy chwilkę prosto polną drogą i już jesteśmy. Wszystko jakby się skurczyło.
Kilka świeżo zbudowanych parterowych domków. Konie. Nie mogę znaleźć budynku. Jesteśmy zdezorientowani, bo domek tak szybko mignął nam przed oczami. Zawracamy. Dziadka już nie ma. Umarł. Wychodzi do nas kobieta tak samo przestraszona jak poprzednim razem. Wie, że właściciele się znaleźli i że w gminie mówią, żeby nie robić w domu remontów.
Sprawa w sądzie trwa, ale ojczyzna nie będzie wypłacać żadnych rekompensat za parcelację gruntów. I niech tak zostanie. Nie mam siły komentować posunięć władzy. Sto hektarów nie w kij dmuchał. Reforma rolna zrobiła swoje. Agencja Rynku Rolnego sprzedawała grunty jeszcze długo po tym, kiedy było już wiadomo, że właściciele żyją.
Po wojnie brat mojej babci Zygmunt mieszkał przez chwilę w majątku, ale miejscowi truli mu kaczki i gęsi. Nie wiem, co tam się jeszcze działo. Może mu grozili? Nie wytrzymał i się wyniósł. Tak to już jest. Masz – źle, nie masz – też źle… w zależności od tego, jak wiatr historii powieje.
Niby wobec wieczności nie są ważne te dobra wszelakie. To może tylko hologram i ułuda. Jednak jakoś ważne, bo za tym stoi życie ludzkie.
Dręczą mnie pytania, na które nie znajduję odpowiedzi.
Rozrzucone na podłodze zdjęcia żyją już własnym życiem. Wśród nich zdjęcie mojej mamy. Powiększam. Maleńka dziewczynka w płaszczyku i czapeczce siedzi na kamieniu i na kogoś patrzy.Mała Pamka
Moja mama rodzi się 8 września 1931 roku. Jest wesołą, zabawną dziewczynką. Nie wiem, kto nazwał ją Pamką. Może ona sama tak o sobie mówiła.…
Wyjmuję z teczki podniszczony szkolny zeszyt opisany ręką mojej babci „Tereska i Elżbieta, Repki – Miotki – Okupacja 39–45 r.”. Na odwrocie – to chyba pismo mojej mamy – „Dla ukochanej mamy – córki”. I troszkę niżej: „Gwiazdka, 24 XII 1944 r.”.
Zdjęcia babcia skrupulatnie opisała: „Tereska, sierpień 1932 rok”, drugie ma datę „25.II.33 rok”.
Dziewczynki robią wyklejanki z kolorowego papieru. Siostra mojej mamy Ela jest jeszcze malutka. Pomaga wyklejać różności w zeszycie: jabłka, czereśnie, wiaderko z łopatką. Duży różowy motyl ma kropki na skrzydełkach, a obok chłopiec z bardzo długimi zielonymi nogami i w zielonych butach.
Moja mama pisze wierszyki. Wierszyki opisują te cztery lata pobytu w Miotkach.
Pod domkiem wyklejonym z żółtego papieru kolorowego, z różowym dachem, oknami i drzwiami podpis:
Kartka z wyklejanką dziewczynek.
Cztery lata w tym domku spędziłam
Zawsze o nim wspomnienia zachowam miłe.
Pod niebieskim bałwankiem Tereska napisała:
Zima.
Mama mnie właśnie na dwór wypuściła,
Więc tego bałwanka sama ulepiłam.
Pod żółtymi sankami wierszyk:
To są moje saneczki
Pożyczone z majątku Repki
Pod czereśniami i jabłkami kolejne wierszyki:
Tati nie mieszkał z nami, bo pracował w mieście
A latem nam różowe przywoził czereśnie
Jabłuszka, gruszeczki
Ulubionym przysmakiem są małej Pameczki
Zaczynam historię Pamki od tych wierszyków znalezionych w starym zeszycie. Moja mama jest szczęśliwa, pełna energii i dobrego humoru. Serce mi pęka kiedy to czytam, bo znam dalszy ciąg historii małej Pamki.
W białym domku wśród kwiatów mieszkałam
Towarzystwo miałam i zabawki miałam
A nad wszystko ukochanych: Mamę, Ciocię
I przesłodkie Wedlowskie łakocie
Miałam lalki: Dorotkę, Krystynkę
Kota Mruczka i Bimbusia psinkę
A książeczki o Kasi Drobince
I zaklętej w żabkę księżniczce
A w ogrodzie całe lato
Pełno warzyw, pełno kwiatów
I nad wszystko pełno wrzasku
Kiedy się bawimy w piasku
Kiedyś mnie chabrowym wiankiem ukoronowali
I swą królewną – Śmieszką nazwali
Na uczcie była marchewka, kalarepka
I świeżutka, przepyszna rzodkiewka
Kiedy księżyc wznosił się do góry
Żabki nasze zakumkały chórem
A w brzozowym gaiku słowiki
Cieniutko śpiewały, a ich śpiew
Piękniejszy od przepięknej muzyki
Widzę małą dziewczynkę z warkoczykami i piegami na buzi, jak podskakuje wesoło i się śmieje.
Heta-wista, heta-wio
Tak po śniegu sanki mkną
Śnieżek sypie, śnieżek skrzy
Konik biegnie, konik rży
Mała Pamka się raduje
„Jak ten konik galopuje!”
Mała Pamka w rączki klaszcze:
„Jeszcze prędzej, jeszcze, jeszcze”
Szumią drzewa: Co się dzieje?
Kto tak dziś się głośno śmieje?
Plotkarz sroczka krzyczy, skrzeczy
Dziwne tu się dzieją rzeczy
Mała Pamka roześmiana
I jak jabłuszko rumiana
Wraca do dom i oznajmia
Że jazda była wspaniała
Jak miało się życie Pamki do świata, który nadszedł znienacka i bez ostrzeżenia? Jak te wszystkie okropności wojny widziane oczami dziecka miały się do świata dzieciństwa? Do domu, stawu, lasu, kwiatów, ptaków i do małej białej kózki, która chodziła za moją mamą krok w krok? Ano nijak się nie miały. Wszystko zniknęło, majątek zarosła trawa, a kózka umarła z tęsknoty za Pamką. Te wierszyki – a jest ich więcej – zachowam dla mojej wnuczki Klary.
Co widzi moja mama, kiedy wraca do przeszłości? Myślę, że w jej głowie czas stanął w miejscu w tamtej chwili, w chwili szczęśliwego dzieciństwa. Często przesiaduje na taborecie w kuchni i patrzy nieobecnym wzrokiem w dal. Wygląda wtedy tak, jakby zawieszała się w czasie i przestrzeni. Smutna królewna Śmieszka.
Którejś wczesnej wiosny w latach dziewięćdziesiątych gram koncert w pobliżu Wrześni i postanawiam sprawdzić, co w Gałęzewicach słychać. Kiedy wjeżdżam na drogę wiodącą do majątku, przy skręcie od strony Wrześni widzę mały staw porośnięty tatarakiem. Ten staw interesował Pamkę najbardziej. Wiedziała, że pojechałam do Gałęzewic, i zadała mi tylko jedno pytanie: „A czy ten staw, taki mały, jeszcze tam jest?”. „Jest” – odpowiadam. Twarz Tereski staje się pogodna i bije z niej światło. Wiem, że wróciła do dni dzieciństwa i znowu jest małą Pamką z zeszytu z wierszykami.
Dziwna kula wisiała jakiś czas temu nad polami. Wracałam z psami w nocy ze spaceru. Dzwonię do Damiana i mówię: „Jaki ten księżyc dzisiaj dziwny. Duży i pomarańczowy”. A on na to: „W żadnym wypadku. W Warszawie chudy i blady”.
Pierwsza kulka wychynęła zza zasłony w sierpniu, jak to ma w zwyczaju. Najpierw przykuła mój wzrok dziwnie świecąca gwiazda. Zbliżała się. Była żółta i po chwili zamieniła się w pomarańczową kulę. Siedziałam z moim bratem na werandzie i krzyknęłam: „Patrz, patrz! Jaka dziwna kula!”. Ale on nie słyszał. Siedział nieruchomo, jakby go ktoś wyłączył za pomocą pilota. Kula przesunęła się powoli w bok i po chwili niebo w tym miejscu było już ciemne i puste.
To już trzeci raz, kiedy taka pomarańczowa piłka pojawia się i znika. Pierwszy raz objawiła się w domku mojej ciotki Eli w Ustroniu. Spałam w najlepsze i nagle się obudziłam. Spojrzałam w okno i zobaczyłam słońce. Pomyślałam, że zaspałam, ale coś mnie zaniepokoiło. Słońce było dziwnie blisko i miało otoczkę z pełzających jaśniejszych żółtych płomyków. Nie poruszyłam się, nie zdążyłam podejść do okna. Leżałam i się zastanawiałam. Naraz kula zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu, a zza góry zaczęło wschodzić słońce.
Nie miewam omamów. Następnym razem spróbuję zrobić zdjęcie. Może się nie udać, bo zanim mózg przełoży, że to coś nadzwyczajnego, kula drgnie i zniknie.
Zbyt rzadko patrzymy w niebo.
Z tych i innych powodów myślę, że kiedyś będzie zupełnie inaczej. Może zostaniemy skolonizowani przez inną cywilizację. Ale i ona się waha, jak sądzę.
O szóstej dwadzieścia TVN poinformował mnie, że mam urodziny. No tak. Dzisiaj 24 lutego 2020 roku, skończyłam sześćdziesiąt sześć lat. Kot Rudolf dał mi buziaczka i popiskując, poleciał w kierunku szafy, gdzie zamknięte są chrupki.
Brak optymizmu rekompensuję sobie podziwianiem przyrody. Chodzę to tu, to tam i gapię się w niebo.
Damian pojechał do Wrocławia. Denerwuję się. Lepiej w domu siedzieć. Martwię się, czy tego draństwa nie przywlecze. Zabrał ze sobą stos rękawiczek jednorazówek, majtki bokserki, które zakłada się na twarz i głowę, oraz psikacz z denaturatem. W aptece udało mu się kupić wreszcie maseczki po dziesięć zeta. Cud. Dokupił także trzy butelki „dykty” na zapas i tak uzbrojony, wyruszył. Kiedy wróci, zamknę go w domu.
Układam kolejną partię zdjęć na blacie biurka i odkrywam całkiem nowe historie.Marian Żychiewicz
Mój dziadek Marian rodzi się 2 sierpnia 1884 roku w Zwierniku. Jest po części Węgrem, bo jego matka, Mariana Michalina Molnar, była Węgierką, spowinowaconą z bohaterem narodowym tego kraju Lajosem Kossuthem. Marianowi nauka idzie bardzo dobrze i maturę zdaje z odznaczeniem. W 1922 roku uzyskuje prawo do samodzielnego nauczania w szkołach z wykładowym językiem polskim. Uczy w wielu szkołach, przenosząc się nieustannie. W końcu zostaje inspektorem szkolnym i nauczycielem języka rosyjskiego i niemieckiego. Zajmuje się szkołami w Bratkowicach, Przemyślu, Żółkwi i Złoczowie. W 1907 roku poślubia moją babkę Antoninę Bieniarz.
Pisze do mnie listy, które później zaginęły podczas licznych moich przeprowadzek. Dwie karteczki cudem ocalały. Piękna kaligrafia. Nikt tak już nie pisze. Stare listy pisane wiecznym piórem bardzo mnie wzruszają, bo mają duszę, może dlatego je przechowuję.
Zapamiętałam go jako bardzo spokojnego człowieka, choć potrafił cholerycznie reagować na to, co wydawało mu się nie w porządku. Tylko raz miałam styczność z tym, co mój dziadek potrafi. Bawiłam się piłką z moim o pięć lat młodszym bratem. I jak to dzieci: zabierałam mu piłkę, a on musiał mi ją odebrać. No i troszkę mu dokuczałam. Dziadkowi to się bardzo nie spodobało. Znałam go jako człowieka łagodnego, a ten niespodziewany atak furii mnie zaskoczył. Byłam bardzo przestraszona i długo nie mogłam dojść do siebie. Znalazłam list od niego, w którym bardzo mnie przeprasza, ale jednocześnie tłumaczy, co go tak bardzo zdenerwowało.
Kochana Martynko!
W czasie powrotnej jazdy przykro mi bardzo było, że potrafiłaś wyprowadzić mnie z równowagi – tak że musiałem w gniewie skarcić Ciebie. Przepraszam Cię za to w tej myśli, że już przestaniesz dokuczać swemu młodszemu bratu. Strach to bardzo nieprzyjemne uczucie.
Ty, zamiast uspokoić Łukaszka, straszysz go. Wierzę, że odtąd otoczysz go serdeczną opieką i przestaniesz mu dokuczać. Dobrze?
Łączę dla Was obojga dużo serdeczności
Wasz Dziadek Marian
Mogę więc sobie łatwo wyobrazić, że z Marianem żartów nie było. Po kimś mój ojciec miał to choleryczne usposobienie. Dobrze, że mój dziadek mnie przeprosił i wytłumaczył. Mój „wariacki” tata nigdy tego nie robił. Niestety.
Wśród starych fotografii znajduję zdjęcie podpisane na odwrocie: „Józef Żychiewicz”. To mój pradziadek, ojciec Mariana. Ma w ręku czapkę rogatywkę. Rząd Narodowy w maju 1863 roku ustalił taki właśnie wygląd czapek. Żołnierze mieli nosić „czapkę rogatą granatową, wysoką na 5 cali, po lewej stronie klamrę z orłem białym w czerwonym polu, podpinkę skórzaną, daszek czworokątny, szeroki cali dwa, długo cali sześć”2. Czapka pradziadka nie ma orła na klamrze, tylko w miejscu centralnym czapki, tak jak nosi się teraz. Orzeł ma pod spodem jedną gwiazdkę.
Powstańczy pistolet pradziadka z 1863 roku uchował się i ojciec wrzucił go do piwnicy w domu rodziców przy ulicy Łyczakowskiej we Lwowie, kiedy trzeba było ukrywać się przed NKWD.
Tadeusz pod koniec życia upodobnił się do Józefa.
Mój przodek Józef, tak go nazwę, ma imponujące wąsy.
Mój ojciec i jego wąsy.
Czapki rogatywki mam także na kartce wysłanej do Pawła Ossowskiego, pewnie ojca lub brata drugiej żony mojego dziadka. Kartka jest datowana na 19.07.1919.
Brat Pawła napisał: „Na pamiątkę wojny światowej zasyła naszemu braciszkowi Pawłowi brat Piotr”.
Widać kartka dotarła do Pawła do Lwowa na ulicę Kurkową 11a, potem do Gliwic, a potem do mojego pudełka.
Żołnierze w czapkach rogatywkach.
Mój dziadek na pewno był surowym inspektorem i bardzo dobrze wykonywał swoją pracę. Te cechy odziedziczył po nim mój ojciec. Patrzę na bardzo zniszczone zdjęcie. Słowiański smutny krajobraz. Konie zaprzęgnięte do bryczki i płaczące wierzby. Na odwrocie napisano piękną kaligrafią „Bryczka inspektorowa 1924 rok”. Tą bryczką dziadek jeździł na inspekcje.
Po zakończeniu wojny i po repatriacji rodzina mieszka w Gliwicach-Sośnicy w dużym kilkupokojowym mieszkaniu, a Marian zostaje kierownikiem szkoły przy kopalni „Sośnica”. Rodzina Mariana to druga żona mojego dziadka Maria Ossowska, nauczycielka, brat ojca Kazik, zwany Kaziuńciem, i jego żona Irena Ossowska, też nauczycielka. Bronisława, drugiego brata ojca, nie poznałam. Być może już nie żył, kiedy rodzice odwiedzali dziadka. Maria Ossowska i jej córka Irena przed wojną jeździły do Szczawnicy i do Krynicy na wakacje.
W mieszkaniu dziadka stoją stare meble, które jakimś cudem zostały uratowane z przeprowadzek wojennych. Odwiedzamy go czasem całą rodzinką. Jesteśmy przyjmowani w dużym pokoju, służącym jako jadalnia. Rozkładany okrągły stół na lwich łapkach, który stoi teraz u nas w domu, stara zastawa porcelanowa położona na białym obrusie. Oczywiście śledzik, czyli „sljedz-ik” i małe kryształowe kieliszki do wódki. Po domu maszeruje duży owczarek niemiecki, który raczej nie lubi małych dzieci i któregoś dnia boleśnie mnie użre. Irena dużo pali, dużo mówi i jest bardzo miła. Ludzie z Kresów są specyficzni.
Panie Ossowskie w Krynicy w lipcu 1937 roku.
Od lewej: Kazik, Irena, Marian i ten pies, który mnie ugryzł.
Porządkuję zdjęcia. Szczególnie interesują mnie te Mariana i Marii Ossowskiej. Marian i Antonina przenieśli się do Złoczowa w 1934 roku. Panie Ossowskie mieszkały w Złoczowie, podobnie jak rodzina Żychiewiczów, i dziadek znał je w tym czasie. Jedno ze zdjęć jest raczej oficjalne, a drugie mnie bardzo zastanowiło. Podpisane: „Złoczów, lipiec 1937”. Wcisnęło się między inne, większe zdjęcia. Jest malutkie i bałam się, że wiele z niego nie wyciągnę, a jednak… To jedyne zdjęcie dziadka, na którym się śmieje.
Najwyraźniej bliska relacja z Marią go uszczęśliwiała.
Podglądanie troszkę mnie bawi. To tak, jakbym włożyła czapkę niewidkę i uczestniczyła w wydarzeniach, będąc niewidoczną.
Im bardziej przyglądam się zdjęciom, tym bardziej sprawa staje się jasna. Mój dziadek Marian prowadził podwójne życie na długo przed przeprowadzką do Lwowa. Maria po śmierci mojej babki została jego drugą żoną.
Na pierwszym zdjęciu panie Ossowskie i mój dziadek, Irena, córka Marii, ma około osiemnastu lat; na drugim zadowolony Marian i Maria Ossowska.
Maria Ossowska, druga żona mojego dziadka.
Nie wiem nic o Marii Ossowskiej oprócz tego, co wynika ze zdjęć i wpisu do terminatki, czyli dowodu wypożyczenia książek z biblioteki. Na terminatce sygnatura i adres Marii: „Lwów, ul. św. Mikołaja 18 m. 6”. Pożyczyła _Historię filozofii_ Władysława Tatarkiewicza. „Terminatka” – ciekawa jestem, ile takich uroczych wyrazów zniknęło z naszego słownika.
Małżeństwo Mariana i Marii przetrwało do końca ich dni.
Znajduję kilka starych wizytówek Marii. Muszę je przełożyć do nowej koperty, bo stara właśnie się rozpadła.
I kilka zdjęć z dziećmi z jej szkoły.
Dzieci smutne, straszna bida.
Na tym zdjęciu też wszystkie bardzo poważne.
To były inne czasy, inne problemy, inni ludzie… Po prostu Polska była inna.
Tadeusz bardzo interesował się Marszałkiem. Zdjęcie Piłsudskiego wisiało w naszym pokoju. Mam nieodparte wrażenie, że bardzo go lubił.
Marszałek Piłsudski, na odwrocie podpis: „fot. A. Jurkiewicz, Zakopane”.
Następne zdjęcie wzbudza we mnie melancholię. Patrzę na nie i mówię: „Jaka szkoda, jaki wielki żal…”.
Nie ma już takiej Polski, zaginęła bezpowrotnie w otchłani czasu.
Nie znalazłam uśmiechniętego Mariana na zdjęciach z Antoniną.
Po prawej stronie z tyłu Antonina – wygląda bardzo młodo. Jest taka delikatna i przypomina mi anioła. Dziadek stoi przed nią. Jest ponury i cierpi. Pozostałe osoby nie są mi znane.
Nie jestem zaskoczona tym, co widzę. Dlaczego? Sądzę, że małżeństwo Mariana z moją babką mogło być dla niego zbyt trudne. Antonina była osobą bardzo wierzącą, a mój dziadek był agnostykiem, choć towarzyszył żonie w nabożeństwach. To pewnie tylko jeden z powodów. Myślę też, że moja babka była osobą nadwrażliwą i bardzo chorą, a Marian był człowiekiem racjonalnie myślącym i poukładanym. Te tak różne światy rodziców Tadzia zamieszkają w moim ojcu i będą ze sobą walczyć.
Między ojcem a dziadkiem był wyczuwalny duży dystans. Może Marian w domu nie wychodził ze swojej roli nauczyciela i inspektora? Tadeusz po przyjeździe do Gliwic zawsze całuje ojca w rękę. W listach do mojej mamy wyraża się o nim ciepło.
Widzę na zdjęciach dziadka, jak maszeruje po swoim małym pełnym kwiatów i warzyw przydomowym ogródku. Pamiętam, że hodował także patisony, niespotykane u nas w tym czasie.
Moich dziadków, Mariana i Wika, łączył niski wzrost, a także wielka pasja ogrodnicza i miłość do kwiatów, a w szczególności do róż. Marian kochał kwiaty. Myślę, że w każdym miejscu, w którym dane mu było żyć i uczyć, miał jakiś, choćby najmniejszy, ogródek. Te ogródkowe raje na pewno czyniły mojego dziadka szczęśliwym.
Marian pod koniec życia jedzie odwiedzić miejsca swojej młodości. To podróż sentymentalna i ostatnia w jego życiu. Czas płynie. Marii Ossowskiej nie widzę już z dziadkiem na zdjęciach. Także Irena umiera przed nim, a on pod koniec życia nie ma już kontaktu z rzeczywistością.
Tulipany powoli przekwitają. Mój dziadek Marian jest już bezbronnym staruszkiem.
Umiera 25 kwietnia 1970 roku. Jedziemy na pogrzeb. Dziadek leży w otwartej trumnie. Nie patrzę.
Takim Cię, dziadku, zapamiętam – zawsze wśród zieleni.
Żałuję, że nikt nie przypilnował, abym odpisywała na jego listy. Żałuję, że nie poznałam Mariana lepiej i że się z nim nie zaprzyjaźniłam. Pewnie miałby wiele ciekawych historii do opowiedzenia i teraz przelałabym je na papier.
Nie chcę, aby ten rozdział kończył się tak smutno. Znalazłam maluteńkie zdjęcie mojego dziadka. Stoi zadowolony wśród róż szczepionych na pniu. Wiem, że Marian wędruje teraz po swoim rajskim ogrodzie – tym samym, w którym spotykał się z Marią. Śmieją się, stojąc wśród lilii i róż.
A ja? Cóż. Kończę ten kawałek historii rodziny i ubolewam jak zwykle nad tym, że tak mało wiem o tych ludziach, którzy patrzą na mnie ze zdjęć.Wiosna
Powoli zbliża się wiosna i jak zwykle o tej porze roku ptaki śpiewają wściekle o wschodzie słońca, a ich śpiew niesie potężną energię przez poranne, lodowate, wczesnowiosenne powietrze. Wczoraj halny był tak silny, że miałam obawy, czy dachu nie zwieje. Wiatr przyniósł ze sobą ocieplenie i dzisiaj pada deszcz. Dla mnie taka pogoda to walka z sennością. Sypiam jak suseł, ale kiedy rano mierzę ciśnienie, okazuje się, że mam 96 na 69. Ciekawe ułożenie cyfr. Po dodaniu suma i tak wyniesie 15. Pomaga mi kubek czarnej kawy.
Dzisiaj spadł śnieg i wszystkie żonkile położył na ziemi. Musiałam je zebrać i stoją teraz w wazonach. Patrzę na nie i myślę, że od jakiegoś już czasu system się chwieje. Słońce wschodzi i zachodzi, czyli jeszcze się obracamy, ale czuję niepokój.
Na gałęzi orzecha popychana podmuchami wiatru kiwa się samotnie do przodu i do tyłu żółta huśtawka Klary. Piaskownica zamknięta i przykryta folią. Na wsi cisza jak makiem zasiał. Gdyby nie śpiew ptaków, to można by pomyśleć, że życie zamarło na dobre.
W tym roku święta skromne i bez dzieciaków i wnuczki. Dopadła mnie lekka depresja i jest mi smutno. Do kitu z takimi świętami.
Wczoraj w nocy wróciłam do miejsca, które często mi się śni. Przechodziłam przez tory tramwajowe. Wszystkie kolory były takie żywe: chodniki obok torowiska położone są z żółtego czystego piaskowca, a po drugiej stronie torów krzewy róż całe obsypane łososiowymi kwiatami. Róże zaszczepione na wysokich pniach prezentowały się wspaniale. Potem całkiem nagle – i te przemieszczenia w czasoprzestrzeni zupełnie nieliniowej lubię najbardziej – znalazłam się na eleganckiej kanapie obitej pięknym pluszowym materiałem w kolorowe wzory. I wszystko dzieje się tu i teraz. Ubrana jestem w długą zieloną suknię. Spódnica oparta jest na rusztowaniu z drutów, góra zakończona obficie marszczoną baskinką, ręce mam ułożone w elegancki sposób jedna na drugiej, lekko skrzyżowane na wysokości żołądka nad baskinką. W pokoju widzę jeszcze dwie kobiety. Zajmujemy się dobieraniem tkanin na poduszki, które muszą pasować do materiału, jakim obita jest kanapa. Wszystko w tym pokoju należy do królowej. I nagle się obudziłam. Byłam królową? Zaskakująca nowina.
Nie pamiętam tak kolorowego snu i tak intensywnych barw, a do tego każdy szczegół był widoczny jak na dłoni. A te powroty do miejsc, które już kiedyś się śniły? Te powroty są fantastyczne. Piaskowiec pojawia się często. Zbudowane są z niego pałace i domy. Proste, a zarazem wymyślne i nietrzymające się wcale zasad grawitacji. Troszkę przechylone w jedną lub drugą stronę i oświetlone mocnym światłem południowego słońca. Niektórych linii nie powstydziłby się Gaudi, a na pewno nie przemówiłyby do Le Corbusiera.
Poranne słońce wygoniło mnie dzisiaj z łóżka. W ogrodzie szał. Drozdy, sikorki, wróble, kosy, dzięcioł, pliszki i pewnie jeszcze inne ptaki szukają miejsc na gniazda i nęcąco śpiewają. Czarna wiewiórka siedzi na szczycie modrzewia i obgryza szyszki. Natura nie dostrzega covidu.
Poza tym całkowity zanik aktywności i spać się chce strasznie. Zjadłam żurek, biorę ciasto na górę do sypialni i po raz kolejny obejrzę _Harry’ego Pottera_. Najgorszy z możliwych pomysłów: jeść ciasto i siedzieć przed telewizorem. Jest nam smutno bez rodzinki, ale cóż zrobić? Trzeba się dostosować.
Śnieg stopniał i mamy piękną pogodę. Niestety, za zimno, aby dłubać w ogrodzie. Może to i dobrze, bo mogę pisać.