- W empik go
Trudny powrót - ebook
Trudny powrót - ebook
10-letni Adam wraca pod koniec sierpnia z kolonii i wyczekuje niecierpliwie spotkania z rodzicami. Gdy jednak zjawia się w rodzinnej miejscowości, nie wita go ojciec i matka, lecz ciotka. W głowie chłopca zaczynają kłębić się podszyte niepokojem wątpliwości…
Wkrótce los szykuje mu kolejną niespodziankę: zamiast do domu rodzinnego, Adam wraz z bliskimi przenosi się do górskiego ośrodka, w którym ma czekać na wyjście ojca ze szpitala.
Tam chłopiec staje się mimowolnym świadkiem tego, jak zagmatwana historia malowniczej willi staje się pretekstem, by domownicy wreszcie skonfrontowali się z własną bolesną przeszłością. W ich myślach i rozmowach coraz częściej powracają wspomnienia z obozów koncentracyjnych lub jenieckich oraz z robót przymusowych, na które zostali zesłani w czasie wojennej zawieruchy. Czy będą umieli odnaleźć spokój, jednocześnie zmagając się z pamięcią o tragicznych wydarzeniach sprzed lat?
Poczekalnię wypełniał gwar dzieci czekających na przyjazd pociągu, który miał je odwieźć do domów. Późna pora sprawiła, że perony były puste. Przez otwarte drzwi wkradał się do poczekalni mrok sierpniowej nocy. Zegar umieszczony nad kasą wskazywał na godzinę dwudziestą drugą. Pociąg wciąż nie nadjeżdżał, choć zapowiadano go na godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści. Wraz z upływem czasu gasło podniecenie, z którym przybył tu każdy z kolonistów. Mniej wytrwałe dzieci poddały się usypiającej atmosferze dworca, której nie rozpraszał głos z megafonu, zgrzyt stalowych kół ani syk pary uchodzącej z kotła – siadały na ławkach pod ścianą, na walizkach lub plecakach, i obojętnie wyczekiwały pociągu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-178-8 |
Rozmiar pliku: | 821 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ludobójczej wojny…
1.
Poczekalnię wypełniał gwar dzieci czekających na przyjazd pociągu, który miał je odwieźć do domów. Późna pora sprawiła, że perony były puste. Przez otwarte drzwi wkradał się do środka mrok sierpniowej nocy. Zegar umieszczony nad kasą wskazywał na godzinę dwudziestą drugą. Pociąg wciąż nie nadjeżdżał, choć zapowiadano go na godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści. Wraz z upływem czasu gasło podniecenie, z którym przybył tu każdy z kolonistów. Mniej wytrwałe dzieci poddały się usypiającej atmosferze dworca, której nie rozpraszał głos z megafonu, zgrzyt stalowych kół ani syk pary uchodzącej z kotła – siadały na ławkach pod ścianą, na walizkach lub plecakach, i obojętnie wyczekiwały pociągu.
Adam siedział nieruchomo na małej, czerwonej walizce przewiązanej rzemiennym paskiem i sennie wodził wzrokiem po twarzach kolonistów. Od drzwi wiało przenikliwym chłodem, jakim obdarzać późnych przechodniów mogą tylko sierpniowe noce. Aby uchronić się od zimnych podmuchów powietrza, podkurczył nogi, a dłonie wsunął w kieszenie skafandra.
Wskazówka zegara dworcowego przeskoczyła o kilka kresek. Wychowawczyni nerwowo obracała w palcach papierosa. Jej mąż, opiekun drugiej grupy, przeglądał bilety i zapewne jeszcze raz je liczył. Pucek stał oparty plecami o kasę i już nie myślał o panowaniu nad młodszymi od siebie dziećmi. Teraz coś innego, bardziej pokojowego zaprzątało jego myśli. Nawet nie rozmawiał z kumplami – Maćkiem i Jackiem.
„Oni nie są źli, tylko po prostu strasznie głupi. Zdaje im się, że każdy im ulegnie. A że są tacy, którzy faktycznie to robią, to jeszcze nie znaczy, że dotyczy to każdego” – pomyślał Adam, wpatrując się w Pucka, którego łokieć dotykał szyby okienka kasowego.
Najpierw wychowawczyni, potem co bardziej niecierpliwe dzieci zaczęły podchodzić do drzwi i wyglądać pociągu. Tymczasem ani kłąb pary nie wznosił się ponad perony, ani gwizd wjeżdżającej na dworzec lokomotywy nie wpadał do poczekalni, więc każdy szybko wracał zawiedziony do środka, aby stanąć przy swoich walizkach.
Joanna, która od chwili wejścia na dworzec niewiele się nim zajmowała, przejęta rozmową z koleżanką, podeszła teraz do niego i usiadła obok na jednej z walizek.
– Wyglądasz tak, jakby nie cieszył cię powrót do domu…
– Bo mnie nie cieszy – odparł.
Przymrużyła oczy.
– Nie? A kto chował się po kątach i ślimtał przez cały miesiąc?
Nie odpowiedział. Pomyślał, że z jej zdolnościami opiekuńczymi już dawno powinna zostać matką, a jeśli jeszcze nią nie jest, to grozi jej to w najbliższym czasie. Widząc, że nie zwraca na nią uwagi, wstała, a odchodząc, jeszcze spytała:
– Wszystko ze sobą zabrałeś?
Chłopak kiwnął tylko głową.
– No, żebym się później nie musiała tłumaczyć przed twoją matką. Ostatecznie taki duży chłopak powinien sam wiedzieć, co ma robić, a nie żeby go niańczyć jak niemowlę – powiedziała i wróciła do swojej koleżanki, która znów miała jej mnóstwo do powiedzenia, tak wiele, że ledwie zdążyła się wygadać przed przyjazdem pociągu.
Kiedy pociąg z blisko godzinnym opóźnieniem wjechał już na stację, Adaś, jak wszyscy, wziął swoją walizkę i przepychał się do pociągu. Przyciskał ją do piersi, aby nikt nie widział rzemyków, którymi była opasana. Udało mu się przez miesiąc ochraniać ją przed szyderczym wzrokiem kolegów, więc nie mógł zdradzić się na sam koniec turnusu.
Joanna, której wcześniej udało się wejść do wagonu i zająć cały przedział, wołała go teraz przez otwarte okno.
– Nie, nie, ja usiądę sobie gdzie indziej – odparł.
– Jak wolisz… Trzymaj mocno walizkę i rzemyków nie pogub! – zatrzasnęła okno, śmiejąc się, a jemu zrobiło się wstyd, że nie docenił spostrzegawczości innych.
„Oni pewnie wszyscy tę walizkę widzieli, tylko nikt nic nie mówił” – pomyślał i przygnębiony usadowił się w przedziale, w którym rządziło już kilku chłopców. Wolałby wprawdzie spokojniejsze towarzystwo, ale wszystkie pobliskie przedziały były już pełne, a tłoczny korytarz nie dawał nadziei na przebrnięcie ku lepszemu miejscu. Skorzystał więc z pierwszego lepszego, sądząc, iż rozbrykane towarzystwo, zmęczone długą i wielogodzinną podróżą, prędzej czy później się uciszy.2.
Nie pomylił się w przewidywaniach – chłopcy faktycznie szybko posnęli. Początkowo próbowali grać w karty, chcieli nawet wciągnąć go do gry, ale słabe światło wnet wyczerpało ich oczy. Usnęli, pozostawiając w nieładzie karty na oknie.
Wciśnięty w róg przedziału i z głową nakrytą skafandrem myślał o tym, kto go też przywita na dworcu w mieście K. Był pewien, że będzie to matka, która zawsze o wiele częściej się nim zajmowała niż ojciec. Jego zajęcie nie pozwalało mu się zwalniać z pracy w dowolnych chwilach.
„Na pewno powitanie będzie się różnić od pożegnania sprzed miesiąca” – stwierdził w myślach. Wówczas czuło się łzy w oczach, które same do nich napływały. Teraz, jeśli napłyną, nie będzie się ich czuło. Wtedy jeszcze ufał słowom matki. Wierzył, że Mazury to piękna i ciekawa kraina, że poznanie nowych kolegów przychodzi łatwo i daje jakieś korzyści, że podróże są źródłem nowych i zawsze miłych wrażeń. Chciał jej teraz powiedzieć, że wcale nie miała racji. Nieraz podczas pobytu na koloniach przychodziło mu do głowy, że celowo go okłamywała, aby się go pozbyć z domu. Tylko nigdy nie mógł sobie dopowiedzieć, po co w tym celu tyle zabiegów. W końcu jeśli chciała pomalować mieszkanie, to tak jak kiedyś mogła mu przenieść łóżko na strych, a on chętnie spałby tam i z miesiąc, gdyby trzeba było, byle być blisko rodziny, pomimo pajęczyn, których było tam pełno.
W każdym razie postanowił, że już na dworcu jej powie, iż nie miała racji i on nic ciekawego ze sobą nie przywozi z wakacji, a jeśli w przyszłym roku znów coś takiego przyjdzie jej do głowy, to on z góry się nie zgadza. Część tych myśli zdążył jej już przekazać w pocztówce wysłanej w połowie sierpnia. Napisał jej wówczas: „Niby ładnie tu jest, wokół są jeziora, lasy, plaże i wydmy, ale mnie się tu w ogóle nie podoba. Więcej myślę o domu, o kolegach z ulicy i szkole niż o tym, co jest tu obok”. W dopisku zażądał, by go odwiedziła – tak jak robiły to matki jego kolegów, z którymi właśnie przebywał. Tyle że matka go zawiodła i nie przyjechała, a co więcej, w ogóle nie odpowiedziała na kartkę. To go jeszcze bardziej zaniepokoiło. Próbował ją usprawiedliwiać, wydawało mu się, iż to może z powodu jego własnej nieuwagi, bo może zapomniał podać jej adres, ale przecież mogła się go dowiedzieć i bez jego pomocy. Nie napisał więcej, bo i nic więcej nie miał do napisania, chociaż owej niedzieli kupił w kiosku na przystani dwie pocztówki, lecz tę drugą tylko po to, aby pokazać kolegom, że nie tylko pisze do domu, ale i innych znajomych. Ta pocztówka mu ostatecznie została i wiózł ją teraz w swojej walizeczce nietkniętą atramentem.
Do przedziału wpadało kilka słów rozmowy prowadzonej na korytarzu przez znajome głosy. Było w niej coś o rakietach, kosmosie i desancie morskim. Potem pociąg wjechał na większą stację i rozmowa ucichła, aby po chwili być wznowioną, tyle że już na inny temat. Jeśli dobrze ocenił, głosy należały do dwóch z trójki głośnych bohaterów turnusu – Pucka i Maćka. Zauważył, że w ostatnim dniu, a właściwie przez kilka ostatnich dni, ich groźne wodzowskie zapędy uległy stłumieniu i o ile zaczęli swój pobyt na koloniach od próby narzucenia swej wioli większości chłopców, to kończyli turnus, nie zwracając najmniejszej uwagi na okazywane im hołdy poddańcze – jakby zapomnieli o wszystkim i w ogóle im na tym nie zależało.
„Dla nich to gra, zabawa. Wrócą do domów i znów będą jak wszyscy” – pomyślał Adam, który zazwyczaj milczał, gdy próbowali go zmusić do całowania pięt. „Udawało im się, ale tylko z tymi, którzy się ich bali. Wyczuwali takich”.
Gdy pociąg dojeżdżał do Warszawy, drzwi przedziału obok kilkukrotnie trzasnęły, a wokół zrobił się mały harmider. Adam odsunął firankę i wyjrzał na korytarz. Zobaczył, jak Pucek i Maciek wynoszą walizki z przedziału. Nikt się z nimi nie żegnał. Gdy pociąg już stał na dworcu, chłopak wyjrzał przez okno – na peronie witały ich matki, całując synów w policzki, jak przystało całować grzecznych chłopców z dobrych rodzin.
„Ich matki wyglądają lepiej od mojej, ale nie dałbym pięciu złotych za nie, skoro oni tacy są” – myślał drwiąco, choć nieraz zazdrościł im swobody bycia i pewności siebie.
Powoli, podobnie jak jego nieprzyjemni towarzysze podróży, oddalał się z jego pamięci obraz okropnego gmaszyska szkoły, która na okres wakacji służyła za dom kolonijny, a którą, aby poznać z jej wszystkimi zakamarkami, miesiąc byłby czasem zbyt krótkim. Dziesiątki jednakowych okien upodobniały ją do koszar lub więzień. Już samo zapoznanie się z elewacją nie wróżyło dobrej i pogodnej atmosfery pobytu, a każdy następny dzień potwierdzał tylko to pierwsze wrażenie, dlatego chłopak po długim oczekiwaniu na dzień wyjazdu opuszczał ją bez żalu.
Ten zaś ostatni dzień nie zaczął się jak wszystkie od świtu, lecz dużo wcześniej. Zrodzony przez oczekiwanie objął sobą nieprzespaną noc i wieczór wypełniony pakowaniem rzeczy. Zrezygnowano z normalnego obozowego porządku – śniadanie odbyło się później niż zwykle, zniesiono ciszę poobiednią, nie odbył się poranny apel, a wieczorną zbiórkę przeprowadzono o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj. Wszystko to sprawiło, że teraz, podróżując pociągiem, miło się ten dzień wspominało.
Wieczorny apel był czymś w rodzaju oficjalnego pożegnania, na którym wręczono dzieciom wyróżniającym się dobrym zachowaniem nagrody książkowe. Ku zdziwieniu kilku mieszkańców wielkiej sali – członków grupy młodszaków, a w tym jego samego – nagrodę otrzymał wódz bandy, Pucek, o którego wyczynach żaden z wychowawców najwyraźniej nic nie wiedział. „Niewolnicy”, którzy według Adama powinni dostać nagrody jako rodzaj zadośćuczynienia za poniesione krzywdy, musieli obejść się smakiem. Po kolacji wszyscy udali się na brzeg jeziora, by – jak oznajmił kierownik kolonii – pożegnać się z Krainą Jezior. Adam w tym czasie, sceptycznie nastawiony do tego typu imprez, które wydawały się cudacznym widowiskiem niegodnym poważnych ludzi, został w gmachu. Po prostu poczekał w ubikacji, aż wszyscy wyjdą.
„Wiem, jak to będzie wyglądało” – myślał wtedy. „Staną na brzegu jeziora, zbiją się w ciasną grupkę i będą machać jak głupcy chusteczkami do nosa na słońce, które i tak za moment zajdzie. Przecież falom jeziora i tak jest wszystko jedno – jednako pluszczą, czy im ktoś macha na pożegnanie, czy też nie. Ryby w jeziorze są nieme, więc nikt im nie odpowie. Tyle że oni tego nie dostrzegą i cieszyć się będą swoim gestem, na który się zdobyli. Plusk wody wezmą za odpowiedź jezior”.
Gdy inni przemierzali plażę wzdłuż i wszerz, Adam chodził po opustoszałym gmachu, zaglądając do milczących sal z rozebranymi na części łóżkami. Osobno leżały w kątach materace złożone na sterty, bielizna pościelowa, koce i poduszki, a na nich oczekujące właścicieli i pociągu plecaki oraz walizki. „Jak w teatrze” – pomyślał wówczas. „Jedna sztuka się skończyła, teraz czas na drugą. Gmaszysko straszyło najpierw nas, a teraz będzie straszyć innych”.