- W empik go
Trupa - ebook
Trupa - ebook
Gdyby przenieść się w czasie o tysiące lat wstecz, nawet Europa mogłaby się wydać pięknym kontynentem. Czyste rzeki, lasy pełne dzikich zwierząt i proste, zgodne z naturą życie nielicznych ludzkich grup. Zgodne z naturą, czyli pełne przemocy i naturalnej selekcji.
Kiedy przed żyjącym przeszłością archeologiem, Markiem Brodzkim pojawia się zagadka kryminalna z krwi i kości, przypadkowy detektyw stosuje metody dochodzenia do prawdy, których używa w swojej pracy. Czy uda mu się zdemaskować mordercę, chociaż nie ma pewności, czy morderstwo w ogóle się wydarzyło? Czy wiedza o łupaniu krzemieni ma jakiekolwiek praktyczne zastosowanie? Co sowiecka maszyna śledcza „Feliks” może mieć wspólnego z Doliną Królów, alpejska mumia z rozwojem kryminalistyki, a Homer z ropą naftową?
W poszukiwaniu odpowiedzi, Brodzkiemu towarzyszy paru innych ekscentryków - nieformalnych członków tytułowej trupy. A trupy się ścielą...
Spis treści
I Krew na śniegu
II Gabinet grozy
III Do trupa
IV Krew na piasku
V Prosto z grobowca
VI Martwa cisza
VII Krew na śniegu II
VIII Krew na szkle
IX Trup w trupie
X Siedzący Ból
XI Opłakiwanie
XII Piekło
XIII Mokra robota
XIV Śmiertelna pułapka
XV Klątwa seryjnego mordercy
XVI Kto kupuje kości?
XVII Trupa
XVIII Żywa tarcza
XIX Prześwietlenie czaszki
XX Na stos
XXI Klątwa człowieka z lodu
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-3859-7 |
Rozmiar pliku: | 328 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jest młodszy ode mnie. Ten Najed. Większy. Kiedy zostanie wodzem, nieszczęścia spadną na lud Jaszczurek.
Zwołali naradę w Długim Domu. Przyszło jego sześciu synów. Każdy miał swoich synów. Każdy miał przyjaciół. Każdy miał łuk, sztylet i siekierę. Wielu miało włócznie. Ogień płonął. Zarżnęli świnie i owce. Zatłukli kilka tłustych psów. Piwo się lało. Gęby były czerwone. Języki mełły. Wymieniali koraliki i muszle. Śmiali się do dziewczyn.
Mój kuzyn, Laku, zawsze mnie wspierał. Teraz siedział cicho. On jest mądry. Wiedziałem, że to koniec.
Nie masz dzieci, a teraz nie masz nawet żony, powiedział Najed. Miedzi jest coraz mniej. Straciłeś moc. Musisz odejść.
Siedzieli kołem. Stali. Krzyczeli. Podniosłem rękę. Zamilkli. Jeszcze mnie słuchali.
Miedzi jest pełno, tylko trzeba ją znaleźć, wiem gdzie, powiedziałem.
Zapytajmy Starego, powiedzieli.
Rano poszliśmy do jaskini. Leżeli tam pod kamieniami nasi święci ludzie, których zjadł wcześniej Szara Skała. Moja kobieta też tam była. Myślałem, że rzucą się na mnie po drodze, ale jeszcze miałem siekierę. Doszliśmy do jaskini. Stary siedział i czekał. On wiedział. Zapalił zioła, zapytał przodków. Musisz odejść, powiedział.
Wziąłem niewiele. Trochę chleba, broń, plecak i psa. Dobry pies. To jego któraś wiosna. Brązowy. Dobrze węszy. Jaszczurki jedzą psy, ale tego nie.
Wyruszyłem o świcie. Dzień drogi od wsi, w dolinie był mój szałas. Miałem tam kilka rzeczy do polowania i do chodzenia z owcami. Mały szałas, ale dobrze zbudowany i dobrze ukryty w lesie.
Wieczorem przywiązałem psa do drzewa. Szedłem dalej aż zapadła noc. Znalazłem szałas i położyłem się w środku. Poleżałem. Potem się cicho wyczołgałem i schowałem w krzakach. Łuk i strzały miałem gotowe. Księżyc wschodził. Sowy i wilki zaczęły łowy.
Znałem ich. Chcieli mieć pewność, że nigdy nie wrócę. Chcieli miedzianej siekiery.
Oni też mnie znali. Wiedzieli, gdzie mam szałas.
Najpierw zobaczyłem dwóch, a potem jeszcze jednego. Skradali się wśród drzew. Zaczęli dźgać szałas włóczniami. Wtedy strzeliłem raz i drugi. Dwaj dostali i upadli. Trzeci pożył jeszcze chwilę. Ale jemu też posłałem strzałę i owinął się wokół pnia. Jęczał. Strzeliłem jeszcze raz i przestał.
Przesiedziałem w swojej kryjówce resztę nocy. Rano obejrzałem padlinę. Jeden dostał w szyję, drugi w oko, trzeci w brzuch. A potem w plecy, kiedy leżał. Rosa i krew pokrywały ich ubrania. Poznałem ich, chociaż pomalowali twarze. To byli synowie Najeda. Dobrze.
Zabrałem moje rzeczy i poszedłem odwiązać psa. Nie znalazły go wilki.
Poszliśmy. Nie pierwszy raz byłem w drodze. Nieraz całe lato. A i zimą bywało. Ale teraz miało już tak być. Jak stary wilk.
Szliśmy górami kilka dni. Zabiłem koziorożca, złapałem ptaki w sieć. Trochę bolał mnie brzuch i noga. Nie znalazłem miedzianych kamieni. Rano zeszliśmy w dolinę nad jezioro pod lasem. Las był dobry. Pachniał. Czułem młode zwierzęta. Na owoce za wcześnie. Ale ciepło.
Pies pobiegł. Coś wywęszył. Długo nic. Potem usłyszałem jego skowyt. Wyciągnąłem sztylet. Krótki, ale wypróbowany. Ostry krzemień.
Z lasu wyszli ludzie. Obcy. Czterech mężczyzn i chłopiec. Powiedzieli złe rzeczy. Powiedzieli, że to ich las. Chcieli, żebym im oddał siekierę. Ich były z kamienia.
Nie mogłem im oddać siekiery. To moja siekiera. Bolał mnie brzuch. Nie chciałem z nimi gadać. Zabiłem mężczyzn. Chłopiec uciekł. Jeden przeciął mi rękę. Już nie jestem taki szybki. Krew leci. Było gorzej. Z niedźwiedziem. Kiedyś. Ale teraz to ja noszę z niego czapkę.
Nie mieli nic, co chcę. Nic nie brałem. Tylko biały talizman na rzemieniu. Szkoda psa.
Teraz idą za mną. Bracia tamtych. Chłopiec powiedział.
Już słońce się robi czerwone, śnieg się robi czerwony. Wyszliśmy dawno z lasu. Idę pod górę. Ja mam rakiety śnieżne. Oni nie. Idę szybko po śniegu. Oni idą powoli. Spuszczam kamienie. Oni wrzeszczą. Ale idą. Muszą. Muszą się zemścić.
Siadam. Jem chleb i mięso. Zaraz będzie noc.
Idę dalej. Śniegu coraz więcej…”
– Osiemdziesiąt trzy, dwadzieścia pięć.
– Niezła afera! Wyobraźnię to ty masz. Trochę aczkolwiek, kuchnia, krótkie, można by rzec…
Dłoń trzymająca wydruk spowita była w czarną rękawiczkę bez palców. Resztę postaci okrywała ogromna, zielona kurtka z kapturem. Gdzieś w jego głębi musiała się znajdować ludzka głowa, bo z kaptura wydobywały się kłęby pary i mowa.
– Potem dostaje strzałę w plecy. Słońce zachodzi. Znajdują go dopiero alpiniści parę tysięcy lat później.
– Dziewięćdziesiąt jeden, trzynaście.
– Pięć tysięcy trzysta lat później znajduje go Helmut Simon i Eryka – sprostował Marek Brodzki. – Ale ogólnie co powiesz, Igor?
Stał naprzeciw postaci zwanej Igorem i drżał. Było plus jeden, a on miał na sobie tylko niebieski sweter, czarne spodnie w kant i brązowe mokasyny. Był szczupłym blondynem o urodzie przemawiającej do członkiń towarzystw różańcowych. Wpadł tylko na chwilę.
– I małżonka jego, Eryka – przytaknął Igor. – Krótkie, ale pocieszne. A zastosowanie dolegliwości żołądkowych bardzo nowatorskie… Hm… Nie chciało mi się z nimi gadać – dodał kpiąco grobowym głosem. – Bolał mnie brzuch, bo to zła kobieta była…
– Osiem, siedemnaście.
Brodzki zamrugał niepewnie.
– Miał pasożyty. Nicienie…
– Jezu – westchnął Igor - zaraz idę na śniadanie…
Podwinął rękaw kurtki i spojrzał na zegarek.
– Słuchajcie – powiedział do dwóch podobnych do niego postaci okrytych wielką ilością tkanin – za trzy minuty kończymy. Jeśli nie zdążycie, ja was tu zamykam i idę…
Na podłodze z zielonego linoleum leżały kawałki rozbitego, glinianego garnka. Pomiędzy skorupami rozciągnięta była taśma miernicza. Jedna postać mierzyła, druga rysowała automatycznym ołówkiem na desce z przyklejonym do niej papierem milimetrowym.
– Metr dwadzieścia dwa, osiemdziesiąt jeden – odezwała się mierząca postać męskim i zarazem ludzkim głosem.
– Ale mam dla ciebie jedną przykrą wiadomość – powiedział Igor.
Marek Brodzki zadrżał znowu.
– No? Co?
– To jezioro, o którym piszesz. To jest sztuczne jezioro. Zaporowe. Jeszcze go wtedy nie było. Strumień był.
– Do pioruna!
– Siedemdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery.
– Reszta dla mnie może być. Zrezygnuj z opcji jeziornej i dopisz trochę. Chociaż i tak myślę, że Filar tego nie kupi.
– Dwanaście, dwadzieścia trzy.
– Kazał napisać po swojemu…
– Po swojemu, ale nie po twojemu – roześmiało się to coś wewnątrz kaptura, buchając parą jak lokomotywa. - I tak skończy się na tym, że ci podyktuje…
– Osiemnaście, trzynaście.
– Dobra – powiedział Igor. – Chodźmy na słońce.
Jeden z okutanych podał mu rysunek.
– Bardzo dobrze, Mirek – pochwalił Igor. – Pamiętajcie żeby jutro wziąć kremy, kapelusze i ciemne okulary. Spotykamy się punkt ósma. Solarium „U Maryli”. Ulica Sienkiewicza.
– Do widzenia – powiedzieli spowici męskim chórem, otworzyli blaszane drzwi i wyszli.
Igor zgasił światło i nacisnął kilka guzików na panelu sterowania.
Po drugiej stronie ciężkich drzwi znajdował się jasny korytarz z wieloma ostrołukowymi oknami. Temperatura wynosiła ze dwadzieścia stopni powyżej zera. Kilka młodych osób siedziało na parapetach i przeglądało książki lub rozmawiało. Za oknami widać było zielony trawnik i kwitnące drzewa. Kończył się maj.
Budynek Szkoły Antropologii Stosowanej (SAS) miał trzy piętra, sutereny, kilka poziomów strychu i tyle zakamarków, że było zupełnie prawdopodobne, że w niektórych wciąż ukrywa się Werwolf. Budowla rzucała przedwojenny, brzydki, neogotycki i wielki cień na duży, lecz zawsze za mały, parking wypełniony teraz samochodami aż po daleki płot. Budynek w kształcie rozwleczonej litery U flankował tylny dziedziniec z fontanną, przechodzący niezauważalnie w stary park.
– Umawiasz się z chłopakami w solarium? – zapytał Brodzki.
Szli korytarzem.
– Ćwiczymy warunki pustynne. Nie wiadomo, gdzie człowieka rzuci los… – odparł Igor zdejmując kurtkę.
Okazało się, że wiele go tam w niej nie było. Był znacznie wyższy od Brodzkiego, ale chudy i żylasty. Nosił krótką, rudawą brodę i wyglądał trochę jak niebieskooki Chrystus ze średniowiecznego krucyfiksu. Albo jak Ötzi po pierwszej rekonstrukcji. Miał na sobie koszulę, dżinsy i wielgachne buty, których najwyraźniej nie chciało mu się teraz zmieniać.
– Szkoła ma tylko kriokomorę - ciągnął - więc możemy szkolić młodzież do warunków zimowych. I tak nie jest to pełna symulacja, bo nie ma wiatru. Ale dręczę dyrektora i obiecał, że kupi nam taką dużą dmuchawę. To dopiero papiery będą chłopakom latać! – roześmiał się. – Głodny jestem.
W barze na parterze było ciemnawo i pustawo. Potężne kolumny wspierały potężne łuki sklepienne. A potężne okna zasłonięte były do połowy potężnymi żaluzjami. Bufetowa najwyraźniej lubiła mrok. Być może w pełnym dziennym świetle czar jej potraw byłby prysł. Nie wnikając, zamówili, zapłacili i pobrali.
Paru studentów dyskutowało o metalurgii nieżelaznej w ciemnym kącie za kolumną. Pan Jurek Gędźba, stary bibliotekarz w wyjątkowo paskudnym zielonym sweterku, pił samotnie kawę przy stoliku koło okna i zamachał do nich przyjaźnie tomem „Iliady”.
– I jak tam idzie garncarstwo? - zapytał Brodzkiego.
Nawet kiedy siedział, Gędźba sprawiał wrażenie wysokiego. I nie było to mylne wrażenie. Jego długa głowa zwieńczona była siwym, sztywnym jeżem. Jego twarz pokrywały zmarszczki i siwe wąsy.
– Robię postępy. To jest trudne.
– Może też kiedyś spróbuję? – rozmarzył się bibliotekarz.
Wetknął łyżeczkę jako zakładkę do książki i odłożył ją na stół. To był zły znak.
– Wystarczy trochę gliny i cierpliwość – powiedział Brodzki, czując łokieć Igora pod żebrem.
– To jest gdzieś w górach, prawda?
– Parę kilometrów za Kłodzkiem…
– Jak pan wszedł w posiadanie tej posiadłości?
– To tylko budka w lesie. Po ojcu.
– Musimy coś obgadać – wtrącił się Igor.
Gędźba pokiwał głową. Wykorzystali okazję i zostawili go w spokoju. Było to rozsądne posunięcie, bo niektórzy nazywali bibliotekarza „Ględźba”, a inni po prostu „pierdoła”.
Marek i Igor znaleźli stolik pod ścianą możliwie najdalej od wybitnego antropologa, doktora Mazurka, który siedział sam koło drzwi i czytał gazetę. Istniały nikłe szanse, że ich nie zauważył. Miał sokoli wzrok. Zawsze widział wszystko. I do tego, co widział dodawał komentarze. Był naukowcem.
Brodzki ciągle dygotał z zimna. Parę łyków herbaty z cytryną pomogło i po chwili poczuł się lepiej. Igor jadł kanapkę z serem i pomidorem.
W kieszeni Brodzkiego mikroskopijny Chopin rozpoczął swój recital. Marek wyjął komórkę i spojrzał na wyświetlacz.
– Chyba się przejadę – powiedział.
Nacisnął guzik i przyłożył telefon do ucha.
– Tu Noga – usłyszał. – Nieboraki się zaczęły.
W tle słychać było warkot ciężkich maszyn.
– Będę za półtorej godziny – powiedział Brodzki. – Dużo?
– Jeden na razie. Ale sam pan mówił…
– Dzięki.
Noga się wyłączył.
– Nie chcesz się przejechać do Wichrowa?
– Co tam kopią? – zapytał Igor.
– Kanalizacja przy kościele. Kierownik mówi, że są szkielety…
– Mogę się przejechać…
– Dzień dobry, panowie.
Doktor Mazurek – starszy, wysoki pan w ciemnym garniturze i ze złożoną gazetą w ręce – stał koło ich stolika. Z jego ptasiej twarzy bił, jak zwykle, bezgraniczny smutek, który znajdował swoją sublimację w spontanicznej złośliwości.
– Czy ja słyszałem słowo „szkielet”? - zapytał.
– Tak - powiedział Igor.
– Gdybyście mieli coś naprawdę interesującego, to wiecie, gdzie mnie szukać. Już pan napisał? – zapytał Brodzkiego. - Profesor Filar się o pana dopytuje.
– Jutro przyniosę. Muszę trochę poprawić.
– Sugerowałbym dzisiaj – powiedział Mazurek ze smutnym, złośliwym uśmiechem. – A właściwie natychmiast.
Odwrócił się i wyszedł.
– Zasuwaj – powiedział Igor. – Poczekam przy samochodzie.II Gabinet grozy
Drzwi musiały być uchylone, bo Brodzki nawet ich nie dotknął, a otworzyły się, kiedy tylko się do nich zbliżył.
– Niech pan wchodzi szybko, bo przeciąg – rozległ się ze środka cichy głos profesora.
Marek nie od razu zobaczył przełożonego. Pomieszczenie wypełniały do sufitu proste regały z książkami. Okno zasłonięte było ciemną roletą. Biurko wciśnięte zostało przez jakichś wybitnych osiłków pomiędzy regały, dwa fotele i krzesło. Stojąca na biurku lampa wraz z ekranem komputera wydobywały sine refleksy na łysinie profesora. Stał on z zadartą w górę głową na niskiej drabince i bezskutecznie usiłował wepchnąć jakiś tom pomiędzy inne na najwyższej półce.
Filar miał na sobie swój ulubiony komplecik safari, złożony ze spodni i bluzy koloru khaki. Na szyi miał pstrokatą apaszkę. Hełm tropikalny dobrze by do tego stroju pasował, ale uczony w ostatnim momencie się opamiętał i zakładał go tylko w upalne dni w terenie. Był prawie zupełnie łysy, tylko za uszami sterczały mu jakieś siwe kępki. Nie nosił okularów. Zresztą w jego mrocznym gabinecie bardziej przydatny byłby noktowizor.
– Pomogę – zaproponował Brodzki.
Profesor nie był wysoki. Napoleon też nie był, ale przez pewien okres swej kariery mógł prawie każdego skrócić.
– Niech pan siada – odparł Filar. – Ja tu mam swoje sztuczki: najpierw trzeba wyciągnąć Hensla, potem przesunąć Kostrzewskiego, lekko wygiąć Peschecka, stuknąć w półkę od dołu i wejdzie.
Marek usiadł w fotelu, a Filar krok po kroku wykonał to, co zapowiedział.
Tymczasem na biurku przed Markiem roztaczała się martwa natura złożona ze sterty książek, popielniczki z dwoma petami, ludzkiej czaszki i pustej szklanki. Obok leżał sztylet kultury unietyckiej z epoki brązu oraz kilka szklanych paciorków o śródziemnomorskiej proweniencji.
Gabinet profesora był dosyć szekspirowski. Czaszka i sztylet kojarzyły się z „Hamletem”, sam profesor z „Kupcem Weneckim”, ciemność zaś z „Otellem”. Marek był w gabinecie swojego szefa nie raz, ale zawsze starał się go jak najszybciej opuścić. Zwykle się udawało. Profesor był lakoniczny. Zwłaszcza w obcych językach, których znał wiele, ale żadnego naprawdę porządnie.
– No – wysapał w końcu Filar
Zszedł z drabiny i usiadł w fotelu naprzeciw Marka. Ten podał profesorowi wydruk artykułu o Ötzim. Filar przysunął sobie lampę i zaczął czytać.
Brodzki poczuł się nieswojo. Myślał, że po prostu zostawi tekst i się ulotni. Siedział niespokojnie. Rozglądał się po gabinecie. Książki miały wytarte grzbiety. Niektóre zostały wydrukowane jeszcze w dziewiętnastym wieku. Kilka tytułów wydało mu się znajomych. Po chwili uświadomił sobie, że próbował je kiedyś wypożyczyć w instytutowej bibliotece, ale Gędźba nie mógł ich nigdzie znaleźć.
Filar z epoką kamienia na twarzy przeglądał kartki maszynopisu. W końcu odłożył dzieło na biurko i spojrzał na Marka. Tym razem miał na twarzy kulturę wczesnowandalską.
– No cóż… - powiedział. – Niezupełnie o to mi chodziło.
– Ale…
Filar uciszył go ruchem dłoni godnym perskiego satrapy.
– A właściwie zupełnie nie o to mi chodziło. To młodzież będzie czytać… Ludzie, dla których to będzie pierwsze spotkanie z archeologią nierzadko. To nie może tak być. Pan się postarał. Ale pańskie starania były daremne. Pan sobie wyobraził tamtą minioną sytuację. Tylko że my potrzebujemy nie wizji, lecz faktów. Poza tym za krótkie.
– Ale czy aby…
Brodzki usiłował wyrazić swoje wątpliwości co do wizjonerskich zdolności czytelników, spotkało go jednak kolejne małoazjatyckie machnięcie profesorskiej dłoni, która – trzeba przyznać – nie była udekorowana pierścieniami i etykieta w Instytucie nie wymagała na razie aby ją całować.
– A zatem, aby pana już nie zatrzymywać, panie Marku. Ma pan przecież ten nadzór i ta uroczystość dziś wieczorem jeszcze… Tak. Wobec tego proszę napisać na jutro nowy tekst. Na dwunastą. I proszę mnie znowu nie rozczarować. Dziękuję. Aha. Jeszcze te wykrywacze. Już pan je przetestował?
– Jeszcze nie – bąknął Brodzki.
– Cóż… - westchnął profesor.
Było to niczego dobrego nie wróżące „cóż”.
– Pan zaczyna w poniedziałek duże, szerokopłaszczyznowe wykopaliska. Chciałbym, żeby pan wykonał jak najlepiej swoje zadanie. A bez gruntownej znajomości powierzonego panu sprzętu, to się nie stanie.
– Ja…
– Artykuł – przerwał mu Filar – wykrywacze metalu i dzisiejszy wieczór. To są pańskie priorytety. Do widzenia.
Brodzki wstał.
– Bo pan oczywiście pamięta, że to dzisiaj – dorzucił Filar.
– Oczywiście. Naturalnie. Jak najbardziej. Do widzenia.III Do trupa
– Nie kupił – poinformował Marek Igora, kiedy wsiadali do brudnobiałego Polo na parkingu.
– Quod erat demonstrandum – odparł Igor wzruszając ramionami. – A co to za pismo jest tak generalnie?
– Eee, nie pamiętam dokładnie. „Młodociany Odkrywca” czy „Nieletni Eksplorator”? Albo może „Pryszczaty Rabuś”? Muszę napisać nowe. Na jutro. Nie wydaje ci się, że on jest trochę nienormalny?
– Filar? Zupełnie przeciętnie walnięty profesor.
– Widziałem go kiedyś jak gadał do drzwi.
– I co im powiedział? - zapytał Igor.
– Pithecantropus erectus. I chichotał przy tym jak świr.
– A drzwi co na to?
– O kurde, Igor. Ty kiedyś sam będziesz gadał do drzwi po łacinie.
– Może być gorzej.
– A jeszcze Filar powiedział, że coś jest dzisiaj - przypomniał sobie Brodzki. - Coś ważnego.
– No to widocznie dzisiaj – odparł Igor, gramoląc się do małego obiektywnie, a dla niego zwłaszcza, samochodu i przesuwając maksymalnie do tyłu fotel pasażera.
– Tak. Ale co?
– Zadzwonię do Zbyńka Malickiego.
Konserwator zabytków Zbyniek zawsze wszystko wiedział, bo się interesował. Poza tym opary acetonu i innych chemikaliów z jego laboratorium sprawiały, że był zawsze uśmiechnięty i wszyscy go lubili i wszystko mu mówili. Problem polegał na tym, że Zbyniek nie wszystko pamiętał. Ale to co pamiętał, przeważnie wystarczało.
Była druga po południu i już zaczynały się korki. Telefon do Zbyńka pozwolił im miło w nich spędzić czas. Także większość godzinnej jazdy do Wichrowa została niemal w całości umilona przez Zbyńkowe opowieści. Chociaż na pytanie „Co to jest dzisiaj?” odpowiedział dopiero, kiedy byli na rogatkach Milicza, czyli jakieś osiem kilometrów od celu.
– Niemyt dzisiaj wraca! – wykrzyknął Igor. – Ale zleciało! Sala imienia Herberta Wellsa, drugie piętro. Osiemnasta. Obecność obowiązkowa. Dzięki, Zbyniek.
– Pół roku wakacji w Egipcie – westchnął Brodzki. – Niemyt ma fuksa, że jest taki śniady. Nas by tam nigdy nie wysłali.
Przejeżdżali przez Milicz, miasteczko pośród stawów i lasów.
– Fuksa? Ma tylko trochę ciemniejszą skórę niż ty. A nie jest to wielkie osiągnięcie. Mówi świetnie po angielsku. Nauczył się w rok arabskiego. Wzorowa praca magisterska o sztuce amarneńskiej. Pakował na siłowni, ćwiczył w solarium „U Maryli” całymi dniami.
– Bo to tam wyrwał tę Beatę…
– To przy okazji. A tak przy okazji, kiedy ty coś wyrwiesz? Od kiedy rzuciła cię Alicja…
– Nie rzuciła, tylko się rozstaliśmy. Przyjaźnimy się. Co jest objawem dojrzałości…
– Jasne. Zmuszałeś ją co weekend do pędzenia dziegciu w tej swojej hacjendzie na zadupiu, zamiast pójść z nią do kina, czy potańczyć…
– Odczep się.
– Bo ty się zawsze czaisz. Badania naukowe dowodzą, że większość dziewcząt nie pójdzie z tobą natychmiast do łóżka, ale umówić się może prawie każda. Trzeba im tylko złożyć propozycję nie do odrzucenia.
– Dziewcząt! – roześmiał się Brodzki. - Gdzie to robią takie badania?
– W Ameryce, oczywiście.
– To nie Ameryka.
– I chwała Bogu, bo byśmy nie mieli co kopać i musielibyśmy jeździć na Fidżi!
Wjechali do Wichrowa - małej wsi z gotyckim, ceglanym kościółkiem, ruinami zamku, sklepem spożywczym i domami mieszkalnymi wzdłuż drogi.
– A słyszałeś, Igor, jak to było z wehikułem?
Brodzki postanowił zmienić temat.
– Wiem tylko, że jest strasznie stary.
– Ruski. Lampowy. Konstrukcja z lat pięćdziesiątych. Pamiętasz pana Waldka? Palacza CO?
– Tego pijusa?
– No.
– Strasznie fajny facet. Niech mu ziemia lekką będzie…
– Mówił mi ktoś, że to właśnie on kupił wehikuł od ruskich żołnierzy w dziewięćdziesiątym pierwszym. Za skrzynkę wódki. Zaczął żyć przeszłością i strasznie się od tego stoczył. W końcu sprzedał maszynę Szkole w zamian za przeszczep wątroby. Ale i tak długo nie pociągnął, bo to była wątroba jakiegoś zagorzałego abstynenta. Nie wytrzymała przeciążeń. No, jesteśmy.
Brodzki zatrzymał samochód na poboczu brukowanej kocimi łbami drogi. Przed nimi rozciągało się pobojowisko zwane budową kanalizacji. Koparka rycząc kopała ogromny rów w ogródku piętrowego domu i odrzucała wydobyty piasek na bok. Jedna grupa robotników przygotowywała szalunki, inna transportowała w stronę wykopu wielkie rury, jeszcze inna brukowała z powrotem drogę w miejscach, gdzie rury już położono i zasypano. Wśród robotników uwijał się mężczyzna w dżinsowej kurtce.
– Ten tam to inżynier Noga – pokazał go palcem Brodzki.
Otworzył bagażnik i zaczął wyciągać sprzęt.