Trupia Farma. Nowe śledztwa - ebook
Trupia Farma. Nowe śledztwa - ebook
Nowa książka autorów kultowej Trupiej Farmy
Nawet najostrożniejszy morderca zawsze pozostawi ślad, który go zdradzi.
W skutecznym szukaniu tych śladów pomaga założona przez Billa Bassa słynna Trupia Farma – wyjątkowy naukowy projekt badania tego, co dzieje się z ludzkim ciałem po śmierci.
Dzięki badaniom Bassa nauka jest w stanie wydrzeć zmarłym ich sekrety.
Czy ślady zębów na końcówce cygara mogą wskazać mordercę?
Jak zidentyfikować ciała ofiar eksplozji w nielegalnej fabryce fajerwerków?
Dlaczego muchy i ich larwy są najlepszymi sprzymierzeńcami antropologa sądowego?
Bill Bass, opisując najciekawsze i najdziwniejsze przypadki, jakie spotkał na swojej drodze, zabiera nas w mroczną i fascynującą podróż po świecie, gdzie nie ma zbrodni doskonałej.
Trzynaście nowych spraw z archiwum legendarnego „detektywa kości”!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8279-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
PÓŁ WIEKU (R)EWOLUCJI W DZIEDZINIE NAUK SĄDOWYCH
Pewnego kwietniowego poranka pięćdziesiąt jeden lat temu Charlie Snow, mój nauczyciel antropologii na Uniwersytecie Kentucky, wszedł do laboratorium w chwili, gdy pochylałem się nad tacą wyłożoną ludzkimi kośćmi, i spytał, czy zechciałbym mu towarzyszyć podczas identyfikacji ludzkich szczątków. W tym właśnie momencie doktor Snow na zawsze zmienił kierunek mojej kariery zawodowej i całe moje życie.
Pewien prawnik poprosił doktora Snowa o ustalenie tożsamości ludzkich szczątków znalezionych w ciężarówce w pobliżu Lexington – resztek ciała osoby, która siedziała obok kierowcy w spalonej kabinie auta. Zarówno kierowca, jak i pasażer (lub pasażerka, przypuszczano bowiem, że to konkubina kierowcy) zginęli w chwili, gdy ciężarówka sieci sklepów spożywczych A&P zjechała niespodziewanie na przeciwległy pas autostrady i doprowadziła do zakończonego pożarem zderzenia, które pochłonęło życie wszystkich trojga uczestników wypadku. Doktor Snow odpowiedział prawnikowi, że owszem, może określić, czy spalone szczątki należały do konkubiny kierowcy, jeśli tylko dostanie jej dokumentację dentystyczną. Nie były to wcale czcze przechwałki: jako dyrektor Centralnego Laboratorium Identyfikacyjnego Armii USA doktor Snow przez wiele lat, zarówno podczas drugiej wojny światowej, jak i po jej zakończeniu, badał rozczłonkowane, spalone i poddane rozkładowi ciała amerykańskich żołnierzy. Snow był w awangardzie specjalności, którą kilka dekad później nazwano antropologią sądową – nauki wykorzystującej wiedzę i techniki właściwe antropologii fizycznej, która skupia się zwykle na badaniu starych kości ludzkich, do rozwiązywania spraw kryminalnych, szczególnie do identyfikacji nieznanych ofiar morderstw i określania sposobu, w jaki zostały zabite. Nawet jeśli nie uda się ustalić dokładnej tożsamości ofiary – w swoim laboratorium mam całą półkę bezimiennych szkieletów – antropolog sądowy może pomóc policji, podając informacje dotyczące rasy, płci, wzrostu, lewo- lub praworęczności (punkty przyczepu mięśni są zwykle większe na ramieniu osoby praworęcznej, co nie powinno nas dziwić) i sposób, w jaki zginął: czy pchnięto go nożem, zastrzelono, uduszono, zatłuczono czy też zabito w jakiś inny sposób, który pozostawił charakterystyczne ślady na kościach.
Doktor Snow zaprosił mnie do udziału w tej brzemiennej w skutki wyprawie także dlatego, że ja miałem samochód, a on nie – wolę jednak zakładać, że był to czynnik o znacznie mniejszej wadze niż mój rodzący się talent antropologiczny. Tak czy inaczej, zawiozłem nas na mały wiejski cmentarz, gdzie pochowano pasażerkę. Szczątki znajdujące się we wnętrzu przesiąkniętej wodą trumny były oślizgłe i cuchnące – w niczym nie przypominały lśniących białych kości, które oglądałem poprzedniego dnia w laboratorium. Prawdę mówiąc, kiedy uniesiono wieko trumny, widok i zapach tak mnie przytłoczyły, że natychmiast zwymiotowałem.
Działo się to pięćdziesiąt jeden lat i setki spraw sądowych temu. Z zadowoleniem oświadczam, że w tym czasie nigdy już nie zdarzyło mi się zwymiotować podczas identyfikacji zwłok. Z jeszcze większą radością mogę stwierdzić, że od tamtego czasu nauki sądowe – kryminalistyczne wersje antropologii, entomologii, odontologia (nauka o zębach), genetyka i inne nauki, które pomagają chwytać i skazywać zabójców – poczyniły ogromny postęp i rozwinęły się na sposoby, których nie mógłbym sobie nawet wyobrazić, gdy wraz z doktorem Snowem pochylałem się nad trumną na błotnistym cmentarzu w Kentucky.
Nie chcę przez to powiedzieć, że nauki sądowe czy też specjaliści z tej dziedziny mieli w latach pięćdziesiątych nikłą wiedzę i posługiwali się prymitywnymi metodami. Po studiach u doktora Snowa w Kentucky przeniosłem się na Uniwersytet Pensylwanii, gdzie zrobiłem doktorat pod okiem doktora Wiltona Krogmana, światowej sławy naukowca zwanego „detektywem kości”. Nie nazywano go jeszcze antropologiem sądowym, bo termin ten ukuto znacznie później, jednak nigdy przedtem ani nigdy potem nie widziałem kogoś, kto potrafiłby lepiej od niego odczytywać ślady pozostawione na kościach – słuchać sekretów zmarłych, którzy opowiadają o tym, kim kiedyś byli i jak ich zabito. Dziedziną, którą szczególnie interesował się Krogman, był rozwój szkieletów i poszczególnych kości dziecięcych, zwłaszcza zębów. Dlatego też starał się zawsze mieć wśród swoich studentów dziesiątki ortodontów. Podczas mojego pobytu na Uniwersytecie Pensylwanii byłem praktycznie jedynym antropologiem sądowym, którego kształcił doktor Krogman, i choć nie miałem formalnego wykształcenia w dziedzinie stomatologii czy ortodoncji, zdobyłem tam ogromną wiedzę o ludzkich zębach, szczególnie o tym, jak można określić za ich pomocą wiek i tożsamość ofiary.
Jedną z najważniejszych lekcji, jakie odebrałem podczas mojej kariery, było zrozumienie, że do sprawiedliwości dochodzi się dzięki wspólnym wysiłkom. Zwykle sprawę bada zespół złożony z umundurowanych policjantów, detektywów po cywilnemu, techników kryminalistycznych, ekspertów w dziedzinie daktyloskopii, lekarzy sądowych, ekspertów w dziedzinie broni palnej i balistyki, toksykologów, dentystów sądowych oraz specjalistów w zakresie badań DNA.
Jednak spoglądając na to z szerszej perspektywy, można powiedzieć, że praca zespołu sądowego obejmuje nie tylko różne specjalności, ale i dziesięciolecia badań oraz coraz to nowsze wynalazki. Ja korzystam ze spuścizny doktora Krogmana, który z kolei mógł opierać się na doświadczeniach T. Wingate’a Todda, legendarnego anatoma z Uniwersytetu Case Western Reserve w stanie Cleveland i pierwszego naukowca, który zauważył, że w miarę jak się starzejemy, nasze kości łonowe ulegają stałym, ściśle określonym zmianom – i że te właśnie zmiany mogą wskazywać wiek człowieka, do którego należał nieznany szkielet. Do innych wielkich umysłów, które jako pierwsze zastosowały metody archeologiczne i antropologiczne do rozwiązywania współczesnych spraw kryminalnych, należą Aleš Hrdlička i T. Dale Stewart, antropologowie fizyczni z Instytutu Smithsona. Od lat trzydziestych po sześćdziesiąte Hrdlička, a potem Steward udzielali konsultacji w setkach spraw prowadzonych przez Federalne Biuro Śledcze (FBI), którego siedziba mieściła się o rzut kością od Instytutu. W tym czasie – podobnie jak Krogman – doskonalili narzędzia, metody i zwiększali możliwości antropologii sądowej.
W 1972 roku odbyło się pierwsze zebranie Działu Antropologii Fizycznej Amerykańskiej Akademii Nauk Sądowych: pięć lat później garstka naukowców naszej specjalności stworzyła Amerykańską Komisję Antropologów Sądowych. Na pewnym etapie mojej kariery szkoliłem mniej więcej dwie trzecie antropologów sądowych certyfikowanych przez Komisję; teraz, ponieważ przeszedłem już na emeryturę, a inni nauczyciele zrobili doktoraty, ten odsetek znacznie się zmniejszył. Jeśli jednak spojrzeć na „drzewo genealogiczne” antropologii sądowej, nadal widać pod moim nazwiskiem wielki konar, od którego odchodzą gałęzie z szanowanymi nazwiskami – naukowców pracujących w placówkach tak różnych jak Instytut Smithsona, Centralne Laboratorium Identyfikacyjne, Federalne Biuro Śledcze, Biuro Śledcze Stanu Georgia, Biuro Lekarza Sądowego Stanu Kentucky oraz liczne uniwersytety, w tym (oczywiście!) Uniwersytet Tennessee, jeden z najważniejszych ośrodków antropologii sądowej na świecie.
Największą atrakcją, a przynajmniej najlepiej znaną częścią programu antropologii sądowej na Uniwersytecie Tennessee jest Ośrodek Badań Antropologicznych, znany o wiele bardziej pod nazwą Trupia Farma. Ludzie pytają mnie często, jak i dlaczego stworzyłem Trupią Farmę. Chciałbym odpowiedzieć, że ta wizja po prostu pojawiła się nagle w moim błyskotliwym akademickim umyśle, lecz prawda jest taka, że jak wiele projektów naukowych, i ten rozwijał się powoli, krok po kroku. W latach 1960–1971 uczyłem antropologii na Uniwersytecie Kansas w Lawrence i podczas tych jedenastu lat czasami identyfikowałem szczątki kostne dla różnych służb w Kansas, od miejscowej policji po Biuro Śledcze Stanu Kansas (KBI). W końcu zaprzyjaźniłem się z Haroldem Nye’em, który odegrał kluczową rolę w schwytaniu zabójców będących bohaterami słynnej książki Trumana Capote’a _Z zimną krwią_ i który później został dyrektorem KBI.
W 1971 roku przeprowadziłem się do Knoxville, by objąć kierownictwo Wydziału Antropologii Uniwersytetu Tennessee. Lekarz sądowy stanu Tennessee – który trochę mnie znał – spytał wtedy, czy nie zechciałbym pracować jako stanowy antropolog sądowy i pomagać miejscowym organom ochrony porządku publicznego w identyfikacji ciał. Przyjmując tę propozycję, nie uświadamiałem sobie, jak bardzo różnią się ofiary morderstw w Tennessee od ofiar w Kansas. Gdy policjanci z Kansas prosili mnie o identyfikację, zwykle przynosili ze sobą pudełko suchych kości. Czasami trafiał się też kawałek zmumifikowanej tkanki, lecz zazwyczaj sprawy prowadzone w tym stanie – dużym, rzadko zaludnionym i stosunkowo suchym – dotyczyły szczątków kostnych. Tymczasem w Tennessee, który ma o połowę mniejszą powierzchnię, ale dwa razy więcej mieszkańców i kilka razy większe opady deszczu, ofiary były zwykle świeższe, bardziej cuchnące i zdecydowanie bardziej zarobaczone – dosłownie roiło się w nich od czerwi, robakowatych larw much plujek. Kiedy więc policjant albo prokurator okręgowy z Tennessee pytał mnie, kiedy zwłoki zaczęły się rozkładać, nie miałem żadnych naukowych podstaw, by udzielić w miarę precyzyjnej odpowiedzi. Postanowiłem więc uzupełnić tę lukę w mojej wiedzy. W 1980 roku, pośrodku kilku akrów zaśmieconej ziemi za Centrum Medycznym Uniwersytetu Tennessee – na skrawku rzadkiego lasu z osmaloną polaną, gdzie przez lata palono szpitalne odpadki – wylałem betonową platformę o powierzchni około dwudziestu pięciu metrów kwadratowych, którą ogrodziłem gęstą drucianą siatką i przykryłem drucianym „sufitem”. Zamierzałem układać w tym miejscu, zabezpieczonym przed drapieżnikami (nie licząc drapieżników tak małych, że mogły się prześliznąć przez oka siatki), ludzkie ciała, które obserwowałbym uważnie wraz ze swymi studentami i opisywał długotrwały proces rozkładu.
Pierwsze ciało do obserwacji otrzymaliśmy w maju 1981 roku. Chcąc uszanować prywatność dawców, wprowadziłem system numeracji zwłok, by raporty naukowe odnosiły się do liczb, a nie nazwisk. To pierwsze ciało otrzymało numer 1-81; wkrótce potem dotarły do nas 2-81, 3-81 i 4-81. W roku 1982 numerowaliśmy zwłoki jako 1-82, 2-82 i tak dalej. (System numeracji w sprawach sądowych jest bardzo podobny, z tym że tam podaje się najpierw rok; nasza pierwsza sprawa sądowa w 1981 roku nosiła więc numer 81-1).
Początkowo przekazywano nam niewiele ciał: do badań wykorzystywaliśmy wtedy głównie nieodebrane zwłoki od lekarzy sądowych z całego stanu. Przez kilka pierwszych lat nie udało nam się ani razu osiągnąć dwucyfrowej liczby tych obiektów. Teraz jednak tak wielu ludzi wie o naszych badaniach i chce je wspierać, że każdego roku notujemy liczby trzycyfrowe – to sporo ponad sto ciał – przy czym coraz więcej jest wśród nich zwłok od dawców niż zwłok nieodebranych z kostnic. Jednym z pierwszych – i bardzo istotnych – powodów rosnącego zainteresowania naszą placówką była powieść Patricii Cornwell _Trupia Farma_, bestseller, który jesienią 1984 roku wdarł się przebojem na listę najlepiej sprzedawanych książek według „New York Timesa”. W rzeczywistości to nie Cornwell stworzyła nazwę „Trupia Farma” (o ile nam wiadomo, ten wątpliwy zaszczyt należy przypisać ekspertowi FBI od daktyloskopii, Ivanowi Futrellowi), ale bez wątpienia nadała nam rozgłos. Od momentu gdy jej książka wyniosła nas nieoczekiwanie ku sławie, Trupia Farma stała się tematem licznych filmów dokumentalnych, artykułów prasowych, audycji radiowych oraz – w ciągu kilku ostatnich lat – bestsellerowej serii kryminalnej, Powieści Trupiej Farmy, którą tworzymy razem z Jonem Jeffersonem pod pseudonimem „Jefferson Bass”. Fabuła i wiele spośród postaci przedstawionych w naszych książkach są fikcyjne, ale nauka jest prawdziwa, oparta na ponad dwudziestu pięciu latach doświadczeń prowadzonych w Ośrodku Badań Antropologicznych. W miarę jak Trupia Farma stawała się coraz sławniejsza, powiększała się również jej powierzchnia: obecnie ośrodek zajmuje około dwóch–trzech zalesionych akrów, które okala wysoki drewniany płot. Jednak ze względu na olbrzymi wzrost liczby ofiarowanych ciał, który nastąpił w ostatnich latach, to wciąż zdecydowanie za mało. Na szczęście uniwersytet zapowiedział, że chce powiększyć ośrodek, dodając kolejne jedenaście akrów. Jeśli placówka nadal będzie się rozrastała w takim tempie, za kilka lat i ten obszar może się okazać za mały. Ludzie po prostu umierają z niecierpliwości, by trafić na Trupią Farmę…
Jak łatwo się domyślić, na początku lat osiemdziesiątych, kiedy rozpoczynaliśmy nasz program badawczy, chcieliśmy znaleźć odpowiedź na podstawowe pytania: Po jakim czasie odpadają ręce? Kiedy spod skóry zaczyna prześwitywać czaszka? Ile czasu trzeba, by ciało zamieniło się w szkielet? Nie trzeba być geniuszem, by zrozumieć, że procesy te zachodzą znacznie szybciej w lecie niż w zimie. Wkrótce jednak nasze projekty badawcze stały się bardziej wyrafinowane: opracowaliśmy harmonogramy i wzory matematyczne, które pomagały nam z zaskakującą precyzją ustalić, od jakiego czasu ktoś nie żyje, jeśli tylko wiedzieliśmy, jaka temperatura panowała w ciągu kilku dni czy tygodni w miejscu, gdzie leżało ciało, zanim je odnaleziono. Kluczem okazała się wartość zwana skumulowaną liczbą stopniodni (_accumulated degree days_, w skrócie ADD) – suma średnich temperatur ze wszystkich dni danego okresu. Jeśli, na przykład, ułożono by ciało na Trupiej Farmie w środku upalnego lata, gdy średnia temperatura każdego dnia sięgała 27°C, po dziesięciu dniach to ciało gromadziłoby osiemset stopniodni i było bliskie całkowitego rozkładu. W ciągu dziesięciu dni mroźnej zimowej pogody, gdyby średnia temperatura oscylowała wokół -1°C, te same zwłoki zgromadziłyby tylko trzysta stopniodni – i dopiero zaczęłyby nabrzmiewać, rozpychane od środka gazami powstającymi podczas rozkładu. Piękno systemu ADD polega na tym, że za jego pomocą można określić tempo rozkładu w każdym miejscu na świecie: po 1250–300 stopniodniach każde ciało w każdym punkcie globu zamieni się w szkielet lub mumię okrytą wysuszoną tkanką.
Zajmowaliśmy się również robakami. Jeden z naszych pierwszych programów badawczych, prowadzony w 1981 roku przez mojego doktoranta Billa Rodrigueza, dotyczył zachowań różnych gatunków owadów karmiących się zwłokami: Bill opisywał, jakie owady ściągały do gnijącego ciała, kiedy się tam pokazywały i jak długo tam bawiły. Przesiadując długimi godzinami obok martwych ciał, odganiając muchy, które próbowały złożyć jaja w jego ustach i nosie, Bill stworzył podwaliny nowej specjalizacji entomologii sądowej. Dziś, po części dzięki pionierskim badaniom Billa na Trupiej Farmie, technicy kryminalistyczni na całym świecie wiedzą, że należy zbierać owady z ciał ofiar morderstw, by entomolodzy mogli potem określić, od jakiego czasu larwy lub dorosłe postaci owadów żywiły się zwłokami. Od czasu przełomowych badań Billa entomolodzy ściągają tłumami na Trupią Farmę, do jedynego ośrodka badawczego na świecie, gdzie każdego dnia można obserwować zwłoki na różnych etapach rozkładu – od ciał ludzi zmarłych zaledwie dzień lub dwa wcześniej po objedzone do czysta szkielety – dostępne zarówno dla naukowców, jak i owadów.
Entomolodzy nie są jedynymi naukowcami, którzy korzystają z wyjątkowych możliwości badawczych, jakie oferuje Trupia Farma. Jeden z moich byłych podopiecznych, doktor Arpad Vass – pracownik naukowy Państwowego Laboratorium Oak Ridge – od kilku lat analizuje próbki gazów wydzielanych przez rozkładające się zwłoki. Do tej pory zidentyfikował czterysta pięćdziesiąt związków obecnych w tych gazach. Dzięki tej wiedzy Arpad mógł opracować mechaniczny „nos”, urządzenie, które po odpowiednim zaprogramowaniu może znajdować ukryte groby, podobnie jak odpowiednio wyszkolony pies potrafi wyczuć ludzkie zwłoki. Arpad wykorzystał również pośmiertną chemię sądową – by użyć nieco niezgrabnego określenia jego specjalizacji – do określania czasu zgonu: analizując chemię śmierci i produkty rozkładu, a także badając, jak z czasem zmieniają się proporcje poszczególnych substancji (podobnie jak entomolodzy badają kolejne etapy działalności owadów), Arpad może skorelować czas z procesami chemicznymi i potraktować produkty rozkładu jak stoper, który odlicza godziny, dni czy tygodnie od śmierci. Prowadzi też badania, które mają wyjaśnić, dlaczego ciała wytwarzają pola energii; jego zdaniem chemiczne reakcje rozkładu zamieniają ciało w olbrzymią baterię biochemiczną: jeśli tak jest w istocie, to króliczek z reklamy Energizera może zachować trochę prądu, nawet gdy już padnie bez życia.
Większość ludzi, którzy słyszeli o programie badań sądowych na Uniwersytecie Tennessee, nie zdaje sobie sprawy, że gdy zwłoki pozostawione na Trupiej Farmie ulegną całkowitemu rozkładowi, pozostawiając jedynie szkielet, ich życie naukowe, że tak to ujmę, dopiero się zaczyna. Ludzie, którzy oddają swoje ciała Trupiej Farmie – co zrobiło już ponad tysiąc osób – w istocie oddają tam swój szkielet. Ciało jest jedynie biodegradowalnym opakowaniem, w którym przybywają do nas kości. Na wypełniających się w szybkim tempie regałach, ukrytych w salach pod Neyland Stadium, Uniwersytet Tennessee stworzył największą w Stanach Zjednoczonych – a może i na świecie – kolekcję współczesnych, znanych szkieletów (czyli takich, które należały do ludzi o znanej nam tożsamości, wieku, płci, wzroście i rasie). W połowie roku 2007 kolekcja ta – nazywana Kolekcją Darowizn Williama M. Bassa – liczyła prawie siedemset eksponatów, do których średnio raz na trzy dni dołączał kolejny. Te okazy są doskonałym narzędziem szkoleniowym dla antropologów i naukowców sądowych (oprócz naszych studentów Wydział Antropologii, za pośrednictwem Państwowej Akademii Medycyny Sądowej, szkoli także kilkuset techników kryminalistycznych rocznie). Są również prawdziwą kopalnią informacji dla Sądowego Banku Danych, który gromadzi szczegółowe opisy szkieletów z całego świata, dzięki czemu naukowcy badający nieznane kości mogą łatwiej określić rasę i pochodzenie ich właściciela – czy był to Europejczyk, Indianin północnoamerykański, Afroamerykanin, Afrykanin subsaharyjski, mieszkaniec wyspy na Pacyfiku, Aborygen, Chińczyk albo też członek jednej z kilkudziesięciu innych grup uwzględnionych w banku. Szkielety ofiarowane Trupiej Farmie tworzą też trzon ForDiscu, potężnego programu komputerowego stworzonego na Uniwersytecie Tennessee przez mojego współpracownika i byłego studenta, doktora Richarda Jantza. Program ten określa płeć, wzrost i rasę nieznanych szkieletów na podstawie kilku prostych pomiarów kości. (ForDisc odegrał kluczową rolę w rozwiązaniu sprawy opisanej w rozdziale 9). W latach 2006 i 2007 wszystkie szkielety z kolekcji zostały przeskanowane tomografem komputerowym. Przypuszczam, że w najbliższych latach te skany zostaną wykorzystane do różnego rodzaju badań i praktycznych rozwiązań, takich jak eksperymentalny program FBI do rekonstrukcji twarzy, znany jako ReFace (więcej na ten temat w rozdziale 13).
Jedną z dziedzin nauk sądowych, w których w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dokonały się przełomowe zmiany, jest badanie DNA. Choć tego rodzaju analiza nie rozwiązuje problemów jak za dotknięciem magicznej różdżki – czego boleśnie dowodzi opisana w tej książce sprawa Leomy Patterson – z pewnością należy ją uznać za ogromne osiągnięcie. Badania DNA nie ograniczają się już tylko do genetyki: w obrębie antropologii powstaje nowa dziedzina nauki – antropologia molekularna. Na Wydziale Antropologii Uniwersytetu Tennessee pracuje obecnie młoda i utalentowana antropolog molekularna, doktor Graciela Cabana, która bez wątpienia odkryje nowe i fascynujące sposoby zastosowania swej specjalności do badań na Trupiej Farmie.
Jednym z badań, których prawdopodobnie nigdy tam nie przeprowadzimy, jest analiza wpływu pisania książki na zdrowie organizmu, a przynajmniej na zdrowie mojego organizmu. W roku 2002, gdy zaczynałem pracę nad wspomnieniami zatytułowanymi _Trupia Farma_, moje serce przestało bić i omal nie umarłem. Potem, gdy ta książka była już na ukończeniu, kardiolog poinformował mnie, że mój rozrusznik – wszczepiony po moim bliskim spotkaniu ze śmiercią – dokonuje już żywota, więc trzeba go jak najszybciej wymienić. W środę rano udałem się na operację, a już w porze lunchu byłem z powrotem w domu. Nazajutrz czułem się na tyle dobrze, że mogłem wyprowadzić na spacer moją suczkę, Trey, a na początku następnego tygodnia pojechałem do Nashville, by wygłosić tam dwugodzinny wykład dla grupy lekarzy. Oficjalnie już od lat jestem na emeryturze, ale zdarza się, że pracuję po czterdzieści lub pięćdziesiąt godzin tygodniowo – z wyboru, nie z konieczności. Czasami żałuję, że nie mówię częściej „nie”, ale uwielbiam wykładać i udzielać konsultacji w interesujących przypadkach sądowych. Na przykład wkrótce mam pomóc zespołowi lekarzy sądowych ekshumować i badać szczątki słynnego magika Harry’ego Houdiniego, który zmarł w Halloween w 1926 roku. Podobno śmierć była wynikiem pęknięcia wyrostka robaczkowego, ale pytania – oraz plotki o pogróżkach i truciźnie – nie znikają od osiemdziesięciu lat, przesłaniając prawdę jak mgła.
Houdini był prawdopodobnie najlepszym na świecie sztukmistrzem, ale i on nie potrafił przechytrzyć kostuchy. Nikt z nas tego nie dokona, ale niektórzy – dzięki magii technologii i medycyny – przedłużą swój występ o ładnych parę lat. Mam szczęście, że kardiologia, podobnie jak medycyna sądowa, poczyniła w ostatnich dekadach ogromne postępy.
Mimo wszystko ludzkie serce, podobnie jak ludzki umysł, pozostaje tajemnicze, a czasami również nosi w sobie jakąś tragiczną ukrytą wadę, o czym raz po raz przypomina mi skłonność ludzi do mordowania innych. Moim powołaniem i zaszczytem było pomaganie w rozwiązywaniu zagadek niektórych z tych morderstw oraz – dzięki latom badań prowadzonych przez studentów i wydział na Trupiej Farmie – przygotowanie narzędzi naukowych, które pomagają innym specjalistom w tej dziedzinie. Nigdy nie zamierzałem tworzyć na Trupiej Farmie jakiejś sławnej instytucji: po prostu stawiałem krok za krokiem na drodze do pogłębienia wiedzy, próbując odpowiadać na pytania, które pojawiały się podczas śledztw lub dyskusji na zajęciach. Jednak z czasem te kroki badawcze zawiodły mnie, moich współpracowników i studentów w bardzo długą podróż.
W każdym z rozdziałów zobaczycie, jak rzeczy, których dowiedzieliśmy się na Trupiej Farmie, pomagały nam identyfikować zmarłych, określać rodzaj ich śmierci, a w wielu przypadkach (choć niestety nie wszystkich) doprowadzać zabójców przed oblicze sprawiedliwości. Jednak prawdziwy przełom, o czym przypomina mi pokłosie tragicznej strzelaniny w Virginia Tech, wciąż jest pieśnią przyszłości. Prawdziwy przełom nastąpi wtedy, gdy nauczymy się zapobiegać morderstwom, a nie tylko odszukiwać sprawców.
Tymczasem, zanim ten dzień nastąpi, nasze badania – prowadzone nie tyle w wieży z kości słoniowej, ile za drewnianym płotem – dostarczą śledczym lepszych narzędzi do rozwiązywania zbrodni, do których dochodzi w realnym świecie. W świecie poza ogrodzeniem Trupiej Farmy.
_Doktor Bill Bass, Knoxville, Tennessee_
_Czerwiec 2007_Rozdział 1
------------------------------------------------------------------------
ZŁOTA MISA, PŁONĄCY PAŁAC
Nowoczesna nauka bada stare kości
Jak zapewne dobrze wiedzą fani telewizyjnego serialu _CSI_, w miejscu śmierci można znaleźć mnóstwo szczegółów dotyczących tego, co wydarzyło się w chwili, gdy człowiek wyzionął ducha. Nawet – co mogę stwierdzić z całą pewnością – jeśli ta chwila nadeszła prawie przed trzema tysiącami lat.
Ponad cztery dekady temu, w odległości ponad dziewięciu i pół tysiąca kilometrów od miejsca, w którym teraz mieszkam, przeżyłem jedno z najbardziej pamiętnych doświadczeń związanych z zastosowaniem narzędzi archeologicznych i antropologicznych do rozwiązywania problemów z zakresu medycyny sądowej. Miejsce śmierci znajdowało się w starożytnej cytadeli Hasanlu położonej na szczycie wzgórza w północno-zachodnim Iranie. Tu właśnie okrutna armia zaatakowała potężną fortecę, sforsowała jej mury i zniszczyła pałac oraz świątynię, zalewając ją deszczem krwi i ognia. Setki ludzi zginęły w bitwie i pożarze, ale ja skupiłem się na trzech zmarłych, których szczątki wykopano spośród ruin w szczególnie dramatycznych okolicznościach.
Mniej więcej w połowie projektu zacząłem się obawiać, że do owej trójki dołączy czwarty trup – mój. Kiedy leżałem powalony chorobą, gorączkując i majacząc całymi dniami, byłem bliski zgonu w okolicznościach znacznie mniej heroicznych niż te, które towarzyszyły w ostatnich chwilach trzem starożytnym wojownikom. Lecz cała reszta – styl życia, bliskość śmierci, a nawet stan medycyny – nie zmieniła się zbytnio w ciągu dwudziestu ośmiu wieków, które upłynęły od czasu upadku fortecy.
*
Było lato 1964 roku, miałem trzydzieści pięć lat i byłem gorliwym profesorem uczelnianym na Uniwersytecie Kansas w Lawrence. Choć atrament na moim dyplomie doktorskim z Uniwersytetu Pensylwanii wysechł zaledwie trzy lata wcześniej, wykopałem już więcej szkieletów niż zdecydowana większość antropologów w Ameryce. Poczynając od roku 1957 – następnego lata po tym, jak rozpocząłem studia na Uniwersytecie Pensylwanii – pracowałem dla Instytutu Smithsona, który odkopywał liczne wioski Indian północnoamerykańskich w dorzeczu Missouri. Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych budował tam serię zapór. Poziom wody w rzece się podnosił, a naukowcy z Instytutu starali się w pośpiechu wykopać jak najwięcej cennych przedmiotów i kości, nim wszystko zostanie zatopione. Podczas pierwszego lata spędzonego nad Missouri wraz ze swoi zespołem odnalazłem i odkopałem kilkadziesiąt grobów Indian Arikara; od 1963 roku, kiedy znalazłem sposób, by za pomocą maszyn drogowych ściągać górne warstwy ziemi, nie naruszając ukrytych pod spodem kości, odkrywaliśmy już kilkaset grobów każdego lata. Odkopywałem indiańskie cmentarze tak szybko i skutecznie, że w końcu zyskałem sobie miano „indiańskiej hieny cmentarnej numer jeden”. Obdarzył mnie nim pewien indiański aktywista, który nie pochwalał tych moich działań. (O tym etapie mojej kariery piszę szerzej w _Trupiej Farmie_, moich wspomnieniach wydanych w 2003 roku)*.
Choć więc w roku 1964 byłem jeszcze stosunkowo młody, miałem już spore i nieczęsto spotykane doświadczenie. Dlatego też gdy Bob Dyson, wschodząca gwiazda archeologii na Uniwersytecie Pensylwanii, szukał pomocy przy wykopywaniu starożytnych grobów w Hasanlu i zadzwonił do mnie, nie byłem tym bardzo zaskoczony. Miliony ludzi znają dokonania egiptologa Howarda Cartera, brytyjskiego archeologa, który odkrył grobowiec króla Tutanchamona. Znacznie mniej osób słyszało o pracach Boba Dysona – a wielka szkoda, bo Bob był Howardem Carterem Hasanlu. Sześć lat przed tym, jak zaprosił mnie do Iranu, gdy miał zaledwie trzydzieści jeden lat, Bob dokonał tam życiowego odkrycia. Pod stertą gruzu i spalonego drewna w pozostałościach olbrzymiego dwupiętrowego pałacu lub świątyni znalazł szczątki kostne trzech mężczyzn, na których runął płonący dach budowli, a potem ściany. Gdy starannie oczyszczono kości, usuwając z nich ruiny, okazało się, że trzej mężczyźni zginęli dosłownie w biegu, o czym świadczyło ułożenie ich rąk i nóg. Był to niezwykły obraz śmierci, zachowany przez niemal trzy tysiąclecia.
Jeszcze ciekawszym elementem – i głównym powodem, dla którego Bob zaprosił mnie do Hasanlu – był przedmiot, który trzymał w rękach pierwszy z biegnących. Była to metalowa misa (albo waza, albo garnek) o wysokości około dwudziestu centymetrów oraz około siedemnastu centymetrów średnicy na górze, a piętnastu na dole. Upadająca ściana zgniotła oczywiście misę, wraz z człowiekiem, który ją niósł. Mimo to misterne zdobienia pozostały niemal nietknięte i były zadziwiająco szczegółowe. W górnej części wokół całej misy namalowano scenę przedstawiającą wytłoczone postacie trzech młodych mężczyzn, którzy niosą ofiary bogom – dwóch bogów jechało na rydwanach, trzeci nosił nakrycie głowy z rogami. W dolnej części naczynia umieszczono serię mniejszych scenek i licznych postaci, wśród których znaleźli się: naga bogini, myśliwy lub wojownik, orzeł niosący kobietę, kolejna kobieta jadąca na lwie oraz troje ludzi – siedzący mężczyzna oraz kobieta, która pokazuje mu dziecko. Misa była tak niezwykłym znaleziskiem, że czasopismo „Life” poświęciło mu jedenastostronicowy artykuł, co dziś odpowiadałoby godzinnemu programowi telewizyjnemu prowadzonemu przez Katie Couric lub Dianę Sawyer.
Pomimo stosunkowo niewielkich rozmiarów misa była dość ciężka, a to dlatego, że wykonano ją z litego złota. Obecnie misa znajduje się w pilnie strzeżonym muzeum w Teheranie i jest jednym z największych skarbów archeologicznych Iranu. Trzy tysiące lat temu również bardzo ją ceniono i przechowywano w świętym miejscu w pałacu lub świątyni – prawdopodobnie była równie cenna, jak dla żyjącego w czasach renesansu papieża czy księcia medycejskiego byłoby świeżo namalowane lub wyrzeźbione dzieło Michała Anioła. Co najmniej trzech ludzi zginęło, próbując ocalić misę – zostali zatrzymani na tysiąclecia w akcie desperacji.
Nim Bob Dyson zadzwonił do mnie na początku 1964 roku, miliony czytelników „Life” zachwycały się już misternym pięknem wazy. Nadal jednak bez odpowiedzi pozostawało pytanie, obecne przez wszystkie te wieki od czasu, gdy sforsowano bramy cytadeli, dach się zapalił, a ściany runęły: Kim byli ci trzej mężczyźni i co robili z misą? Czy byli to obrońcy cytadeli, którzy próbowali za wszelką cenę zachować naczynie i nie pozwolić, by wpadło w ręce niewiernych? A może mieliśmy tu do czynienia z szabrownikami, którzy wiedzeni chciwością wybiegali z płonącej świątyni z najcenniejszym łupem? A może jedni i drudzy: ostatni, wierny do końca strażnik, i goniąca go para bezlitosnych najeźdźców?
Bob spytał, czy mógłbym mu pomóc rozwikłać tę zagadkę. Uznałem, że mogę. Ale nie było to łatwe. Musiałem polecieć do Iranu, wykopać kości żołnierzy z obu starożytnych armii i porównać je z pomiarami współczesnych mieszkańców tego regionu. Wyglądało to na naprawdę wymagające zadanie w czasach, gdy naukowcy nie wiedzieli jeszcze, jak wykorzystywać DNA do badań nad starożytnymi szkieletami. Jeszcze nigdy nie robiono czegoś podobnego. Ale sprawa była nieodparcie interesująca.
Bob obiecał, że przydzieli mi grupę dziesięciu tubylców do kopania, i zaproponował, że pokryje koszty podróży jednego z moich studentów, który pomógłby nadzorować robotników. Zaprosiłem Teda Rathbuna, niedoświadczonego, ale obiecującego studenta, który jesienią miał zacząć studia magisterskie. Myślałem, że wyświadczam Tedowi przysługę. Nie miałem pojęcia, że moje życie znajdzie się wkrótce w rękach tego młodego człowieka.
*
Ted i ja opuściliśmy Kansas City z początkiem czerwca, na pokładzie lecącego na wschód boeinga 707 linii lotniczych TWA. Zatrzymaliśmy się w Waszyngtonie, by odwiedzić moją matkę, oraz w Nowym Jorku, by obejrzeć wystawę światową. (W tamtych czasach linie lotnicze nie doliczały dodatkowych opłat za przerwy między kolejnymi etapami podróży). Z Nowego Jorku polecieliśmy do Londynu, gdzie zatrzymaliśmy się dość długo, by wybrać się na wycieczkę do Stonehenge, które w chwili upadku twierdzy Hasanlu stało już od tysiąca albo i więcej lat. Podczas pobytu w Anglii odwiedziliśmy również dwóch spośród naukowców, którzy wykryli słynną aferę człowieka z Piltdown – oszustwo polegające na tym, że jakiś sprytny żartowniś stworzył „brakujące ogniwo” ewolucji, zakopując razem część żuchwy orangutana, zęby szympansa i pozbawioną szczęki czaszkę człowieka ze średniowiecza.
Poszerzywszy w ten sposób horyzonty Teda, geograficznie i archeologicznie, polecieliśmy na Bliski Wschód i wylądowaliśmy w Bejrucie, w Libanie. W tych czasach Bejrut był pięknym, pełnym życia i kosmopolitycznym miastem, w którym roiło się od gości z wielu krajów. Rankiem można było pojeździć na nartach w pobliskich górach, a po południu popływać w Morzu Śródziemnym i pogapić się na błękitne niebo upstrzone paralotniami ciągniętymi przez motorówki. Nie było słychać żadnych strzałów ani eksplozji: tak właśnie wyglądało to miasto na dziesięć lat przed tym, jak wojna domowa rozdarła Liban. Był ostatnim miejskim bastionem współczesnej cywilizacji przed dzikimi ostępami Iranu.
Do Bejrutu przylecieliśmy liniami TWA, tu zaś przesiedliśmy się do samolotu libańskich linii Cedar, który zawiózł nas do Teheranu. W stolicy Iranu spotkaliśmy się z Bobem Dysonem i pozostałymi Amerykanami, którzy mieli spędzić lato w Hasanlu. Z lotniska przewieziono nas prosto na kolację do ambasady amerykańskiej, gdzie byliśmy traktowani jak ważne osobistości, a nie zwykli naukowcy i studenci.
W porównaniu z Bejrutem Teheran wydał mi się znacznie bardziej konserwatywny i zmilitaryzowany. Wszędzie widać było patrole wojskowe, żołnierze sprawdzali paszporty i rzeczy osobiste. Iranem wciąż rządził proamerykański szach, więc Teheran był stosunkowo nowoczesny i zachodni, lecz tu i ówdzie widziałem oznaki islamskiego fundamentalizmu, który w końcu miał zamienić Iran w wojownicze państwo muzułmańskie.
Przebywaliśmy w irańskiej stolicy niemal przez tydzień, załatwiając wizy i pozwolenia oraz inne biurokratyczne sprawy. Bob Dyson zakładał, że być może wyśle część zespołu na pobliskie stanowiska archeologiczne, poprosił więc o prawo jazdy dla mnie i kilku innych osób. Jego prośbę odrzucono – urzędnik, który podjął tę decyzję, nie wyjaśnił jej powodów. Bob pracował jednak w Iranie już wystarczająco długo, by wiedzieć, jak rozpowszechnione są tutaj korupcja i przekupstwo. Przekazał garść dolarów, by naoliwić tryby biurokratycznej machiny, i wkrótce dostaliśmy odpowiednie dokumenty.
Korupcja urzędników nie była jedynym problemem, z jakim zetknąłem się w Teheranie. Tam też po raz pierwszy dopadła mnie choroba, na początku tylko w postaci biegunki. Nie przejąłem się tym szczególnie – podróżnikom przydarza się to bardzo często – i wziąłem parę tabletek imodium, które, jak się wydawało, pomogły.
Kiedy już załatwiliśmy wszystko w Teheranie, wsiedliśmy do mniejszego, napędzanego śmigłami samolotu, który zawiózł nas kilkaset kilometrów dalej na północny zachód, do miasta Tebriz, stolicy prowincji Wschodni Azerbejdżan. Najpierw zatrzymaliśmy się w konsulacie amerykańskim. Amerykańskim konsulem w Tebrizie był młody pracownik Departamentu Stanu, Carlton Coon junior. Jego ojciec, Carlton senior – antropolog, który specjalizował się w rasach człowieka współczesnego i ludzkich skamieniałości – zasiadał w mojej komisji doktorskiej na Uniwersytecie Pensylwanii w latach 1956–1960. Nic więc dziwnego, że młody dyplomata bardzo się zainteresował ekspedycją z uczelni swego ojca. Jak się później okazało, to zainteresowanie być może uratowało mi życie.
Po kilku dniach spędzonych w Tebrizie (i ponad dwóch tygodniach od wylotu z Kansas) w końcu ruszyliśmy do Hasanlu. Miejsce to znajdowało się o dobry dzień jazdy od Tebrizu, wykorzystaliśmy więc pobyt w większym mieście, by przygotować zapasy. Bob Dyson miał na wyposażeniu jednotonową ciężarówkę, forda z platformą otoczoną drewnianymi palikami – tego rodzaju samochody można zobaczyć w każdym zakątku Kansas, gdzie służą do transportu siana i bydła na prerii. Bob zapakował na platformę jedzenie, narzędzia i nas – Teda i mnie – po czym ruszyliśmy w drogę, otoczeni chmurą pyłu. Drogi, choć nie brukowane, a tylko wysypane żwirem, były całkiem niezłe. Zbudowali je amerykańscy żołnierze w czasie drugiej wojny światowej, by transportować nimi sprzęt dla Rosjan zgodnie z Lend-Lease Act**. Choć jeździły tędy konwoje ciężarówek, czołgów i innych ciężkich pojazdów, dwadzieścia lat później żwirowe drogi wciąż były dobre. Zakurzone, ale dobre.
Znaczna część trasy wiodła wzdłuż wybrzeży jeziora Urmia, która przypomina Wielkie Jezioro Słone w stanie Utah zarówno wielkością, jak i składem mineralnym. Oba są jeziorami śródlądowymi, pozbawionymi odpływu, więc gdy woda wyparowuje, zostawia za sobą osady mineralne zniesione z gór. Kiedy jechaliśmy wzdłuż brzegu Urmii, w chmurze kurzu, raz po raz widzieliśmy okolicznych mieszkańców taplających się w bogatym w minerały błocie, które łagodzi objawy reumatyzmu i innych schorzeń.
Dopływem Urmii jest rzeka Solduz. Nim jednak dotrze do jeziora, zostaje niemal całkiem pozbawiona wody przez systemy irygacyjne. Latem rzadko pada tu deszcz, większość opadów atmosferycznych ma postać śniegu, który zbiera się w wyższych partiach gór – niektóre szczyty osiągają trzy tysiące metrów i więcej – i zasila rzeki podczas letnich roztopów. Jałowe zbocza wzgórz mają surową, szarą barwę, ale nawodnione doliny są żyzne i porośnięte bujną roślinnością, wśród której dominują pszenica, drzewa owocowe, orzechy i ryż. Byliśmy bardzo daleko od Kansas, ale gdybym zignorował widoczne w oddali góry i skupił się na falujących polach pszenicy, mógłbym o tym zapomnieć, przynajmniej na chwilę. Potem jakiś egzotyczny
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.