Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tryumfator - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tryumfator - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

NIE­BIE­SKI PTAK.

Pan Mar­ce­li Stop­kow­ski sie­dział na we­ran­dzie ka­wiar­ni po­nu­ro za­my­ślo­ny. Zda­rza­ło mu się już by­wać w róż­nych kiep­skich sy­tu­acy­ach, ale w tak fa­tal­nej nig­dy jesz­cze. Po­przed­nie­go dnia rano pod­niósł z ban­ku ru­bli ty­siąc i sześć­dzie­siąt ośm ko­pie­jek, resz­tę spad­ku, jaki odzie­dzi­czył przed dwo­ma laty i z tego wszyst­kie­go zo­sta­ło mu w obec­nej chwi­li sześć­dzie­siąt ośm ko­pie­jek. Skrom­na ta suma wraz ze srebr­ną mo­ne­tą rzym­ską z cza­sów ce­sa­rza Tra­ja­na, jaką no­sił przy so­bie na szczę­ście, sta­no­wi­ła cały jego ma­ją­tek. Ostat­ni spad­ko­wy ty­siąc pan Mar­ce­li prze­grał po­przed­niej nocy w pew­nym, uni­ka­ją­cym roz­gło­su klu­bie.

Przez dziw­ną ana­lo­gię w taki sam upał, w czerw­cu, przed trze­ma laty, nie­spo­dzie­wa­nie pan Mar­ce­li otrzy­mał za­wia­do­mie­nie o znacz­nym spad­ku, jaki mu przy­padł w udzia­le po je­dy­nym krew­nym, zmar­łym bez­po­tom­nie w Lu­bli­nie. O ka­ry­erze tego krew­ne­go do­cho­dzi­ły go dziw­ne wie­ści, ale nie wni­kał w nie, gdyż zbyt sza­no­wał pa­mięć zmar­łe­go, aby się chcieć na­ra­żać pod tym wzglę­dem na ja­kie­kol­wiek roz­cza­ro­wa­nie.

Przed zmia­ną losu, któ­ra po­zwo­li­ła panu Mar­ce­le­mu po­mno­żyć za­stę­py zło­tej mło­dzie­ży war­szaw­skiej, był on fry­zy­erem i ma­rzył o tem, aby ze skrom­nej ra­zur­ki, w ja­kiej pra­co­wał, prze­nieść się do któ­re­goś z pierw­szo­rzęd­nych za­kła­dów. Nie cho­dzi­ło mu na­wet tyle o zwięk­sze­nie do­cho­dów, co o to, żeby mieć do­oko­ła sie­bie pew­ną at­mos­fe­rę prze­py­chu, do któ­rej du­sza jego wraż­li­wa na pięk­no lgnę­ła in­stynk­tow­nie od dzie­ciń­stwa. Ma­rze­nie to urze­czy­wist­ni­ło się na rok przed śmier­cią do­bro­czyń­cy z Lu­bli­na.

Ale po­tem pan Mar­ce­li nie mógł tego pierw­sze­go po­wo­dze­nia od­ża­ło­wać. Klien­te­la wy­twor­ne­go sa­lo­nu skła­da­ła się ze zło­tej mło­dzie­ży i panu Mar­ce­le­mu nie­przy­jem­nie było spo­ty­kać w pierw­szo­rzęd­nych re­stau­ra­cy­ach, w te­atrach, na wy­ści­gach i na­wet przez je­den se­zon let­ni na pla­ży w Osten­dzie lu­dzi, któ­rych do nie­daw­na strzygł był, go­lił i ma­ścił róż­ne­mi won­ne­mi po­ma­da­mi. Przez dziw­ny układ kon­we­nan­sów to­wa­rzy­skich w cza­sach, gdy pan Mar­ce­li był tyl­ko fry­zy­erem, kil­ku przed­sta­wi­cie­li naj­lep­szych pol­skich ro­dów za­szczy­ca­ło go swo­ją przy­jaź­nią – roz­ma­wia­li o wy­ści­gach, o te­atrach, o ży­ciu to­wa­rzy­skiem w mie­ście – po­tem, gdy za­jął rów­ne im sta­no­wi­sko wszel­kie pró­by po­now­ne­go na­wią­za­nia tych mi­łych sto­sun­ków speł­za­ły na ni­czem. Pan Mar­ce­li od­czu­wał nie­raz z tego po­wo­du szcze­ry żal do nie­bosz­czy­ka stry­ja, któ­ry do­żył tak sę­dzi­we­go wie­ku, że już je­den rok mniej mógł mu nie spra­wiać róż­ni­cy.

Pan Mar­ce­li wes­tchnął, się­gnął do kie­sze­ni od ka­mi­zel­ki, w któ­rej no­sił swój rzym­ski pie­niądz, ujął go w pal­ce i parę razy piesz­czo­tli­wie ob­ró­cił. Pie­niądz ten raz mu już przy­niósł szczę­ście. W ty­dzień po zna­le­zie­niu go przy­pad­ko­wem na uli­cy, pan Mar­ce­li otrzy­mał spa­dek. Te­raz znów je­dy­ne na­dzie­je, ja­kie mógł mieć na przy­szłość, tkwi­ły w cza­row­nej po­tę­dze ta­li­zma­nu.

Trud­no jest czło­wie­ko­wi przy­wy­kłe­mu do prze­py­chu roz­po­czy­nać ży­cie na nowo z sześć­dzie­się­ciu ośmiu ko­piej­ka­mi, ale nie w tem jesz­cze tkwił rze­czy­wi­sty tra­gizm sy­tu­acyi pana Mar­ce­le­go. Pan Mar­ce­li mógł się oże­nić i zo­stać na nowo bo­ga­tym czło­wie­kiem. Przed trze­ma ty­go­dnia­mi po­znał on nie­ja­ką pa­nią Eu­ge­nię Kot­bus, uro­dzi­wą i bo­ga­tą wdo­wę.

Prócz uro­dy i ogni­ste­go tem­pe­ra­men­tu, któ­ry skrzył się w jej czar­nych oczach, pani Kot­bus z domu Kół­ko, dzię­ki sku­tecz­nej pra­cy i za­po­bie­gli­wo­ści nie­bosz­czy­ka Fer­dy­nan­da Kot­bu­sa, była po­sia­dacz­ką oka­za­łej ka­mie­ni­cy przy uli­cy Świę­to­krzy­skiej i skle­pu z wy­ro­ba­mi ry­mar­ski­mi. Ze­braw­szy co do tego zu­peł­nie pew­ne dane pan Mar­ce­li roz­po­czął pla­no­wą ak­cyę uwo­dzi­ciel­ską. Obie­cu­ją­ca uro­da pani Kot­bus po­cią­ga­ła go szcze­rze zresz­tą, tak że mowy być nie mo­gło o ja­kiemś za­prze­da­niu się, po­ni­ża­ją­cem męż­czy­znę. Jako czło­wiek tro­chę prze­ży­ty, a przedew­szyst­kiem scep­tyk z na­tu­ry pan Mar­ce­li nie mógł się zdo­być na ży­wio­ło­wą, prze­sła­nia­ją­cą cały świat mi­łość, ale i ta suma bez­in­te­re­sow­ne­go uczu­cia, ja­kie szło w pa­rze z pew­ne­go ro­dza­ju wy­ra­cho­wa­nia­mi mo­gła już wy­star­czyć na­wet bar­dzo sen­ty­men­tal­nej ko­bie­cie.

Pani Kot­bus była oso­bą zbyt do­świad­czo­ną, aby po pierw­szem po­wło­czy­stem spoj­rze­niu i sil­niej­szym, niż tego zwy­kła nor­ma to­wa­rzy­ska wy­ma­ga, uści­sku dło­ni pana Mar­ce­le­go, nie prze­wi­dzieć dal­sze­go cią­gu tych przed­wstęp­nych ero­tycz­nych za­bie­gów. Świa­do­mość roli, jaką w ży­ciu ludz­kiem od­gry­wa do­sta­tek, nie po­zwa­la­ła jej się łu­dzić co do ab­so­lut­nej bez­in­te­re­sow­no­ści za­mia­rów pana Mar­ce­le­go. Ale ko­bie­ty w wie­ku doj­rza­łym by­wa­ją znacz­nie wy­ro­zu­mial­sze na ułom­no­ści na­tu­ry męz­kiej niż pod­lot­ki. A przedew­szyst­kiem pan Mar­ce­li po­do­bał się jej. Z tego wzglę­du, pod­czas gdy on ob­my­ślał jesz­cze na­iw­nie uwo­dzi­ciel­skie pod­stę­py, w jej ser­cu i umy­śle kwe­stya mał­żeń­stwa była już zde­cy­do­wa­na przy­chyl­nie.

To też, gdy pan Mar­ce­li się oświad­czył, zo­stał przy­ję­ty – z za­strze­że­niem jed­nak. Przedew­szyst­kiem pani Eu­ge­nia za­żą­da­ła od nie­go je­ne­ral­nej spo­wie­dzi z ca­łe­go ży­cia. Na szczę­ście ona sama nie na­le­ża­ła nig­dy do wy­twor­nej klien­te­li za­kła­du, w któ­rym pan Mar­ce­li za­koń­czył swo­ją ka­ry­erę czło­wie­ka pra­cy, więc w opo­wia­da­niu zmie­nił tro­chę po­czą­tek bio­gra­fii, prze­no­sząc lata dzie­cin­ne oraz mło­dzień­cze na wieś do ma­jąt­ku ro­dzi­ców. Ale pani Eu­ge­nia nie mia­ła w so­bie ani źdźbła roz­po­wszech­nio­ne­go w Pol­sce kul­tu zie­miań­stwa. Na­to­miast na­rze­czo­ny jej za­uwa­żył, że nie uzna­wa­ła bez­myśl­nej roz­rzut­no­ści. Z tego wzglę­du uznał za sto­sow­ne za­ta­ić wie­le szcze­gó­łów z ostat­nich lat ży­cia – tych wła­śnie, któ­re były buj­ne i pięk­ne i na­peł­nia­ły go uza­sad­nio­ną dumą.

Osta­tecz­nie eg­za­min ten wy­padł za­da­wal­nia­ją­co. Był to pierw­szy eg­za­min, jaki pan Mar­ce­li w ży­ciu skła­dał i mógł się prze­ko­nać, co to za cięż­ka rzecz eg­za­mi­ny. Ale w za­mian uzy­skał sto­pień ofi­cy­al­ne­go na­rze­czo­ne­go pani Eu­ge­nii. Ge­nial­nie po­pro­stu uda­ło mu się wy­brnąć z naj­cięż­szej trud­no­ści, jaką mu na­strę­czy­ło ści­śle sfor­mu­ło­wa­ne py­ta­nie, ty­czą­ce się jego za­jęć po wyj­ściu z pod opie­ki ro­dzi­ców.

Pod wpły­wem za­sad nie­bosz­czy­ka Fer­dy­nan­da, pra­co­wi­te­go męża, pani Eu­ge­nia za­tra­ci­ła dużo sło­wiań­skiej po­etycz­no­ści i nie poj­mo­wa­ła, że ży­cie jako ży­cie po­sia­da dość buj­nej tre­ści, aby się oby­wać bez ba­nal­ne­go uzu­peł­nie­nia pra­cą. Po­szu­ku­jąc go­rącz­ko­wo ja­kie­goś wy­zwo­lo­ne­go za­wo­du, pan Mar­ce­li wpadł na szczę­śli­wy po­mysł i przed­sta­wił się na­rze­czo­nej, a ra­czej w owej chwi­li do­pie­ro jesz­cze ko­bie­cie wy­bra­nej, za prze­my­słow­ca, pro­wa­dzą­ce­go han­del pla­ca­mi. Była w tem część praw­dy. W pierw­szym roku swej za­moż­no­ści pan Mar­ce­li ma­rzył o kup­nie ma­jąt­ku ziem­skie­go. Ale po­nie­waż oka­za­ło się, że to po­chło­nę­ło­by cały spa­dek, więc po­prze­stał na kil­ku par­ce­lach w Mi­la­nów­ku. Ze sprze­da­ży tych par­ce­li wła­śnie po­cho­dzi­ło ostat­nie ty­siąc ru­bli sześć­dzie­siąt ośm ko­pie­jek. Tego dnia wie­czo­rem na­rze­czem mie­li za­mie­nić pier­ścion­ki za­rę­czy­no­we.

Pani Eu­ge­nia wy­szła już była z tego okre­su na­iw­no­ści dziew­czę­cej, kie­dy po­ło­wa uro­ku po­da­run­ku tkwi w nie­spo­dzian­ce. Wo­la­ła wy­brać pier­ścio­nek sama. Uda­li się do ju­bi­le­ra i zna­leź­li prze­ślicz­ne cac­ko za sześć­set ru­bli: dwa bry­lan­ci­ki z per­łą. Ale po­nie­waż pani Eu­ge­nia pe­reł nie lu­bia­ła więc ka­za­ła je zmie­nić na pier­ścion­ku na szma­ragd, sym­bo­li­zu­ją­cy na­dzie­ję. I otóż ten drob­ny ka­prys ko­bie­cy mógł za­wa­żyć na ca­łem ży­ciu pana Mar­ce­le­go.

O ósmej wie­czo­rem miał być u na­rze­czo­nej.

Wy­pa­da­ło przyjść z pier­ścion­kiem. Osta­tecz­nie moż­na było skła­mać, że ju­bi­ler ro­bo­ty nie wy­koń­czył, ale to nie zmie­nia­ło sy­tu­acyi. Za dzień, dwa, czy ty­dzień praw­da mu­sia­ła wyjść na wierzch, bo pan Mar­ce­li nie miał naj­mniej­szych wi­do­ków na zna­le­zie­nie sze­ściu­set ru­bli. Czuł, że kom­pro­mi­ta­cja mo­gła była fa­tal­nie po­krzy­żo­wać jego pla­ny mał­żeń­skie. Iro­nia sto­sun­ków ludz­kich po­le­ga na­tem, że nig­dy nie wia­do­mo na­pew­no co się w cu­dzem ser­cu dzie­je. Pani Eu­ge­nia była prze­bie­glej­szą dy­plo­mat­ką od Stop­kow­skie­go. Umia­ła tak ma­sko­wać swo­je uczu­cia, że pan Mar­ce­li wciąż czuł się nie­pew­nym na te­re­nie, któ­ry już daw­no zdo­był. Miał po­tęż­ną sprzy­mie­rzeń­czy­nię w wio­śnie, któ­ra czu­wa­ła nad jego za­mia­ra­mi.

Ale pan Mar­ce­li o tem nie wie­dział.

– A też li­cho ją sku­si­ło, żeby ka­zać tam coś zmie­niać – za­klął pe­łen bólu i wście­kło­ści.ROZ­DZIAŁ II.

PRZY­JA­CIÓŁ­KA.

Pani Eu­ge­nia Kot­bu­so­wa zaj­mo­wa­ła nie­wiel­kie, ale pięk­ne miesz­ka­nie na czwar­tem pię­trze we wła­snej ka­mie­ni­cy przy uli­cy Świę­to­krzy­skiej. Sa­lon miał trzy okna, z któ­rych roz­ta­czał się wi­dok na trzy ta­kie same okna w ka­mie­ni­cy prze­ciw­le­głej. W le­cie, kie­dy okna były po­otwie­ra­ne moż­na­by było pod­słu­chi­wać z jed­ne­go miesz­ka­nia, co się mó­wi­ło w dru­giem, na szczę­ście pie­kiel­ny tur­kot ulicz­ny strzegł uświę­co­nej oby­cza­jem i pra­wem ta­jem­ni­cy.

W tym sa­lo­nie od go­dzi­ny wpół do ósmej pani Eu­ge­nia śle­dzi­ła nie­cier­pli­wie po­wol­ny ruch wska­zó­wek na sta­ro­świec­kim ze­ga­rze z ku­kuł­ką, za­wie­szo­nym na ścia­nie. Nie­bosz­czyk Fer­dy­nand Kot­bus nie­sły­cha­nie lu­bił ptac­two. Ale po­nie­waż miał dużo zmy­słu prak­tycz­ne­go i zda­wał so­bie ja­sno spra­wę, że ho­dow­la ptac­twa w miesz­ka­niu w mie­ście, by­ła­by i kosz­tow­na i kło­po­tli­wa, więc za­miast ży­wych stwo­rzeń gro­ma­dził sztucz­ne. Na okrą­głym sto­le, któ­ry zaj­mo­wał ho­no­ro­we miej­sce po­środ­ku sa­lo­nu, znaj­do­wa­ła się cała pta­siar­nia.

Dwa przy­ci­ski, w kształ­cie go­łę­bi przy­trzy­my­wa­ły sta­re ilu­stro­wa­ne cen­ni­ki, re­pre­zen­tu­ją­ce li­te­ra­tu­rę pięk­ną, gip­so­wy orzeł z roz­po­star­te­mi skrzy­dła­mi trzy­mał w szpo­nach po­piel­nicz­kę, przy nim spo­czy­wał ka­na­rek, któ­ry za po­ci­śnię­ciem śpie­wał, a miał nad­to na grzbie­cie wy­drą­że­nie do ja­kie­goś ta­jem­ni­cze­go użyt­ku.

Ku­kuł­ka wy­ku­ka­la ósmą i pani Eu­ge­nia zmarsz­czy­ła nie­cier­pli­wie brwi. W rze­czy­wi­sto­ści było już dwa­dzie­ścia mi­nut po ósmej. Póki żył Fer­dy­nand Kot­bus, ku­kuł­ce moż­na było ufać jak słoń­cu, ale od cza­su jego zgo­nu nikt się nią już nie zaj­mo­wał i sym­pa­tycz­ny pta­szek ku­kał, jak mu ocho­ta przy­szła.

O wpół do dzie­wią­tej – praw­dzi­wej wpół do dzie­wią­tej – we­dług wła­sne­go ze­gar­ka w bran­so­let­ce – znie­cier­pli­wie­nie pani Eu­ge­nii prze­szło w gniew, któ­ry w pięt­na­ście mi­nut po­tem, o trzy na dzie­wią­tą stał się tak sro­gim i za­wzię­tym, że pani Eu­ge­nia bliz­ka już była my­śli o ze­rwa­niu. Ale kie­dy upły­nę­ło jesz­cze pięt­na­ście mi­nut i jesz­cze pięt­na­ście i jesz­cze pięć, tak, że już na­wet i opie­sza­ła ku­kuł­ka zde­cy­do­wa­ła się na dzie­wią­tą i gniew i wszyst­kie ro­dzą­ce się z nie­go złe my­śli pierz­chły na­gle z du­szy pani Eu­ge­nii, ustę­pu­jąc miej­sca tkli­wej oba­wie o los wy­bra­ne­go męż­czy­zny.

Nie­tyl­ko wy­bra­ne­go ale i uko­cha­ne­go. Bo w owej chwi­li sa­mot­nych roz­my­ślań i nie­po­ko­ju pani Eu­ge­nia mu­sia­ła wresz­cie ja­sno zdać so­bie z tego spra­wę. Było to roz­kosz­ne, ale i nie­po­ko­ją­ce od­kry­cie. Do­tych­czas pięk­na wdo­wa pa­no­wa­ła nad ży­ciem, przy­najm­niej nad uczu­cio­wą jego stro­ną, umia­ła ujarz­miać "sen­ty­men­ty" nie­ugię­tą swo­ją wolą, lecz na­gle uczu­ła że z wład­czy­ni sta­je się ofia­rą.

Ale fala wez­bra­nych uczuć już ją po­rwa­ła. Niech tam! Raz żyje się na świe­cie!

Ktoś, po­sia­da­ją­cy wię­cej, niż ona, daru i skłon­no­ści do ści­słe­go ana­li­zo­wa­nia wła­snych uczuć, był­by to od­kry­cie zro­bił wcze­śniej, przy­najm­niej o dwa­na­ście go­dzin. Ale pani Eu­ge­nia nie mia­ła cza­su na roz­my­śla­nia. Dzień cały ze­szedł jej na go­rącz­ko­wych przy­go­to­wa­niach do uro­czy­sto­ści za­rę­czy­no­wej. Sama mu­sia­ła zaj­mo­wać się wszyst­kiem, po­nie­waż ran­kiem tego sa­me­go dnia udzie­li­ła słu­żą­cej czter­dzie­sto-ośmio­go­dzin­ne­go urlo­pu. Sta­ra, po­czci­wa, wier­na, całą du­szą od­da­na swej pani Wa­le­rya, mia­ła gdzieś na wsi pod War­sza­wą za­męż­ną cór­kę. Na myśl, że musi jej być jed­nak cza­sem do dziec­ka tę­sk­no, pa­nią Eu – ge­nie ogar­nę­ło na­gle ta­kie roz­tkli­wie­nie, że prze­mo­cą pra­wie wy­pra­wi­ła Wa­le­ryę na wieś.

Tępa Wa­le­rya nie umia­ła tej sub­tel­nej de­li­kat­no­ści uczuć oce­nić. Po­je­cha­ła zgryź­li­wa i za­chmu­rzo­na, jak gdy­by od­wie­dzi­ny je­dy­ne­go dziec­ka spra­wia­ły jej wię­cej przy­kro­ści, niż za­do­wo­le­nia.

Na pa­nią Eu­ge­nię spadł cały cię­żar pra­cy, speł­nia­nej zwy­kle przez służ­bę. Ale nie mę­czy­ło jej to – prze­ciw­nie, znaj­do­wa­ła w tem uj­ście dla dziw­ne­go ner­wo­we­go pod­nie­ce­nia, ja­kiem przej­mo­wa­ła ją myśl o za­rę­czy­no­wym wie­czo­rze. Przed po­łu­dniem ze­szło jej kil­ka go­dzin na wę­drów­kach po han­dlach win i de­li­ka­te­sów, wy­twor­nych skle­pach rzeź­nic­kich i cu­kier­niach. Re­zul­ta­tem tego była wy­kwint­na zim­na ko­la­cya, za­sta­wio­na w ja­dal­ni na sto­le, ar­cy­dzie­ło kunsz­tu ku­li­nar­ne­go. Moż­na było pa­trzeć na nie z dumą, ale pani Eu­ge­nia pa­trzy­ła z roz­tkli­wie­niem. Na naj­bar­dziej re­al­ne i trzeź­we na­tu­ry przy­cho­dzą tak­że chwi­le mięk­kie­go li­ry­zmu.

W każ­dym po­ko­ju znaj­do­wa­ła się ja­kaś ku­li­nar­na po­nę­ta. W ja­dal­ni ko­la­cya, w sa­lo­nie cu­kry i cia­sta, w ga­bi­ne­cie pod oknem dwie bu­tel­ki szam­pa­na (w ga­bi­ne­cie było naj­chłod­niej), w sy­pial­ni wia­nek z po­ma­rań­czy sta­ran­nie uło­żo­nych, do­oko­ła szkla­ne­go przy­rzą­du do wy­ci­ska­nia soku.

Spoj­rzaw­szy na ten po­ma­rań­czo­wy wia­nek pani Eu­ge­nia uczu­ła na­gle taki ból w ser­cu, że aż łzy za­krę­ci­ły się jej w oczach.

– Co się z nim mo­gło stać?

Nie chcia­ła do­pu­ścić do sie­bie my­śli o moż­li­wo­ści ja­kie­go­kol­wiek wy­pad­ku.

Ku­kuł­ka znów się ode­zwa­ła z sa­lo­nu. Zna­czy­ło to kwa­drans. Pa­nią Eu­ge­nię zdję­ła na­gle głu­cha nie­na­wiść do nie­win­ne­go ptasz­ka. Szyb­ko prze­szła do sa­lo­nu, przy­sta­wi­ła krze­sło do ścia­ny, we­szła na nie, zdję­ła ze­gar i gwał­tow­nym ru­chem ode­rwa­ła wska­zów­ki. W środ­ku ze­ga­ra coś jęk­nę­ło ża­ło­śnie. Był to od­głos tak przej­mu­ją­cy i przy­kry, że pa­nią Eu­ge­nię aż zim­ny dreszcz prze­szedł. Przez se­kun­dę mia­ła ta­kie wra­że­nie, jak gdy­by do­pu­ści­ła się zbrod­ni, na ży­wej isto­cie.

W tej sa­mej chwi­li u drzwi wcho­do­wych roz­legł się dzwo­nek. Pani Eu­ge­nia po­bie­gła do kuch­ni, aby wy­nieść do scho­wan­ka ze­gar, któ­ry stał się już tyl­ko nie­uży­tecz­nym gra­tem i pę­dem wró­ci­ła do przed­po­ko­ju. Prze­lot­ny od­ruch trwo­gi, jaki ją ogar­nął po znisz­cze­niu ze­ga­ra, zmie­nił się w try­um­fu­ją­cą ra­dość. Wy­da­ło jej się, że zro­zu­mia­ła na­gle sym­bol swe­go za­gad­ko­we­go po­ry­wu. Ze­gar ów uosa­biał tra­dy­cye po nie­bosz­czy­ku Fer­dy­nan­dzie. Trze­ba je było znisz­czyć, aby wejść w nowy okres ży­cia.

Pierw­szy raz w ży­ciu w du­szy pani Eu­ge­nii bu­dzi­ły się tak mi­stycz­ne od­czu­cia.

Otwo­rzy­ła drzwi i cof­nę­ła się roz­cza­ro­wa­na.

Mi­sty­ka ją za­wio­dła.

Za­miast pięk­nej, męz­kiej po­sta­ci pana Mar­ce­le­go, uj­rza­ła przed sobą smu­kłą, szczu­płą syl­we­tę swej przy­ja­ciół­ki pani Ali­ny Krzacz­kow­skiej.

Pani Krzacz­kow­ska była roz­wód­ką, a ra­czej ko­bie­tą ha­nieb­nie po­rzu­co­ną przez męża, któ­ry uciekł w świat za ja­kąś śpie­wacz­ką z ka­ba­re­tu i prze­padł bez wie­ści. Od tego cza­su pani Ali­na żyła tra­dy­cyą nie­szczę­śli­we­go przej­ścia i umia­ła stwo­rzyć so­bie na­wet z tego pew­ną sta­łą sy­tu­acyę spo­łecz­ną. Z pa­nią Eu­ge­nią łą­czy­ły ją sto­sun­ki nie­tyl­ko przy­ja­ciel­skie ale i pie­nięż­ne. Pani Ali­na po­sia­da­ła nie­wiel­ką sumę na ka­mie­ni­cy Kot­bu­sów. Obie pa­nie bar­dzo się lu­bia­ły i ce­ni­ły na­wza­jem, pani Eu­gie­nia po­dzi­wia­ła hart du­szy pani Ali­ny, któ­ry jej po­zwa­lał za­cho­wać tyle po­go­dy w nie­szczę­ściu, pani Ali­na po­dzi­wia­ła ener­gię pani Eu­ge­nii, któ­ra jej po­zwa­la­ła tak dziel­nie pro­wa­dzić in­te­re­sy. Na­tem tle wza­jem­ne­go po­dzi­wu sto­sun­ki ich ukła­da­ły się jak naj­mi­lej. W każ­dym in­nym mo­men­cie pani Eu­ge­nia po­wi­ta­ła­by wi­zy­tę przy­ja­ciół­ki ra­do­śnie, tem­bar­dziej, że nie wi­dzia­ły się już kil­ka ty­go­dni.

Ale tego wie­czo­ru sy­tu­acya ukła­da­ła się wy­jąt­ko­wo. I wy­raz nie­chę­ci na twa­rzy pani Eu­ge­nii od­ma­lo­wał się tak wi­docz­nie, że przy­ja­ciół­ka jej dość spo­strze­gaw­cza z na­tu­ry nie mo­gła tego nie za­uwa­żyć.

– Czy nie prze­szka­dzam? – ode­zwa­ła się ze słod­kim uśmie­chem.

– Ależ by­najm­niej. W tej chwi­li lam­pę za­pa­lę.

Pani Eu­ge­nia wbie­gła szyb­ko do ga­bi­ne­tu, aby ukryć za sofą dwie kom­pro­mi­tu­ją­ce bu­tel­ki szam­pa­na. W chwi­lę po­tem, gdy świa­tło było za­pa­lo­ne, zwró­ci­ła się z nie­szcze­gól­nie uda­ną ser­decz­no­ścią do przy­ja­ciół­ki.

– Nie­chżeż pani po­zwo­li… Co się z pa­nią dzia­ło? Czy pani wy­jeż­dża­ła gdzie z War­sza­wy?

Pani Ali­na była sil­nie wzru­szo­na. Nie od­po­wie­dzia­ła na py­ta­nia przy­ja­ciół­ki i do­pie­ro po chwi­li ode­zwa­ła się drżą­cym nie­co gło­sem:

– Pani Eu­ge­nio, zda­je mi się, że daw­ne na­sze sto­sun­ki upo­waż­nia­ją mię do tego, aby mó­wić z pa­nią szcze­rze o wszyst­kiem.

– Nie o wszyst­kiem – po­pra­wi­ła ją chłod­no pani Eu­ge­nia.

– Ach, nie?

– Są pew­ne rze­czy, któ­re mnie tyl­ko ob­cho­dzą i do któ­rych ni­ko­mu nie wol­no się wtrą­cać.

Ostat­nie sło­wa były wy­po­wie­dzia­ne ze sta­now­czym na­ci­skiem. Za­strze­że­nie przy­ja­ciół­ki stro­pi­ło tro­chę pa­nią Ali­nę. Ale trwa­ło to mo­ment tyl­ko. W oczach jej za­mi­go­tał błysk po­świę­ce­nia. Ode­zwa­ła się drżą­cym ze wzru­sze­nia gło­sem:

– Na­umyśl­nie wy­bra­łam się do pani, żeby z pa­nią po­mó­wić w pew­nej spra­wie… przy­krej i draż­li­wej. Ale uwa­żam to za swój obo­wią­zek. Dla­te­go, pro­szę, niech mnie pani wy­słu­cha spo­koj­nie. Jako przy­ja­ciół­ka bar­dzo pani od­da­na, bar­dziej życz­li­wa, niż może pani sama przy­pusz­cza…

Pani Ali­na za­wa­ha­ła się na se­kun­dę, jak gdy­by w de­cy­du­ją­cej chwi­li za­bra­kło jej od­wa­gi. Ale znów za­czerp­nę­ła głę­bo­ko po­wie­trza i wy­rzu­ci­ła z sie­bie jed­nym tchem:

– Wiem, że pani ma za­miar wyjść za mąż. Chcia­łam pa­nią prze­strzedz przed tym czło­wie­kiem.

– Jak pani śmie!

– Prze­pra­szam – prze­rwa­ła pani Ali­na z taką sta­now­czo­ścią w gło­sie, że pani Eu­ge­nia umil­kła.

– Czy pani wie, kto to jest? Awan­tur­nik. Był fry­zy­erem, na­wet nie fry­zy­erem, tyl­ko chłop­cem do po­sług, ta­kim po­py­cha­dłem skle­po­wem. Do­stał ja­kiś spa­dek i stra­cił wszyst­ko. Dziś już ani gro­sza nie­ma.

– Nie­praw­da!

– Praw­da! Gdy­bym nie była każ­de­go sło­wa swo­je­go pew­ną, nie ośmie­li­ła­bym się z czemś po­dob­nem tu przy­cho­dzić.

Pani Ali­na mę­czeń­skim ge­stem roz­ło­ży­ła ręce. Po ta­kim ge­ście je­dy­nem moż­li­wem ode­zwa­niem się by­ło­by: "Te­raz mię mo­żesz za­bić". I to pani Ali­na czu­ła. Ale, przy­sto­so­wu­jąc się do ła­god­niej­szych wa­run­ków współ­cze­sne­go ży­cia, dała inny wy­raz swej re­zy­gna­cyi:

– Te­raz może mię pani wy­rzu­cić za drzwi.ROZ­DZIAŁ III.

CZŁO­WIEK CZY­NU.

Pana Mar­ce­le­go ogar­nę­ło ta­kie przy­gnę­bie­nie, że nie po­szedł do na­rze­czo­nej. Do wie­czo­ra włó­czył się po uli­cach i my­ślał, nie­ste­ty jed­nak nie mogł nic wy­my­śleć. Naj­gor­sze było to, że nie miał nic do za­sta­wie­nia, po­nie­waż wszyst­kie kosz­tow­no­ści, ja­kie po­sia­dał i kwi­ty na nie daw­no już były za­sta­wio­ne. Ostat­ni­mi cza­sy, gdy czuł zbli­ża­ją­cą się ru­inę fi­nan­so­wą ogar­nął go ja­kiś za­bo­bon­ny lęk przed pod­no­sze­niem resz­ty spad­ku. Wo­lał żyć z za­sta­wia­nia bi­żu­te­ryi. Na ra­zie zo­stał mu już tyl­ko sy­gnet pięk­ny, zło­ty pier­ścień z krwaw­ni­kiem, na któ­rym był wy­ry­ty pań­stwo­wy herb An­glii. Pan Mar­ce­li ka­zał go sko­pio­wać z ogło­sze­nia w ja­kiejś za­gra­nicz­nej ilu­stra­cyi i w ten spo­sób wy­brnął z kło­po­tu, jaki czło­wie­ko­wi nie bie­głe­mu w he­ral­dy­ce mógł na­strę­czać wy­bor her­bu.

Ale w lom­bar­dach do­sto­jeń­stwo her­bów nie gra nie­ste­ty żad­nej roli, a na wagę zło­ta sy­gnet przed­sta­wiał mi­zer­ną war­tość.

Za­sę­pio­ny pan Mar­ce­li za­trzy­mał się ma­chi­nal­nie przed ja­sno oświe­tlo­ną bra­mą ka­mie­ni­cy, w któ­rej mie­ścił się ki­ne­ma­to­graf. I na­gle, w głę­bi bra­my uj­rzał dwie po­nęt­ne po­sta­ci ko­bie­ce. Drgnął, ser­ce prze­sta­ło mu bić ze wzru­sze­nia. Ra­tu­nek!

Szyb­ko pod­biegł ku zbli­ża­ją­cym się ko­bie­tom.

– Moje usza­no­wa­nie pani.

Oso­ba, któ­rą pan Mar­ce­li z ta­kiem wzru­sze­niem wi­tał, była wy­so­ką, szczu­płą bru­net­ką o głę­bo­kich, me­lan­cho­lij­nych oczach. Ze­wnętrz­ny jej wy­gląd świad­czył o du­żej za­moż­no­ści, same pió­ra na ka­pe­lu­szu przed­sta­wia­ły war­tość kil­ku­set ru­bli. Otóż, oso­ba ta, pan­na Lena Koź­lań­ska, po­znaw­szy przed dwo­ma laty pana Mar­ce­le­go, roz­ko­cha­ła się w nim śmier­tel­nie. Pan Mar­ce­li, któ­re­go ser­ce było wów­czas za­ję­te, wzgar­dził jej uczu­ciem. Ale z po­włó­czy­stych spoj­rzeń, ja­kie­mi pan­na Lena da­rzy­ła go przy każ­dem spo­tka­niu, wnio­sko­wał, że ja­kieś reszt­ki tego uczu­cia tli­ły się jesz­cze w jej ser­cu. I obec­nie pan­na Lena od­po­wie­dzia­ła na po­wi­ta­nie pana Mar­ce­le­go przy­ja­znym uśmie­chem.

– A, do­bry wie­czór. Pan do ki­ne­ma­to­gra­fu… A my już wy­cho­dzi­my. Helu, po­zwól, że cię za­po­znam… Pan Mar­ce­li Stop­kow­ski.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie.

Cóż się z pa­nią dzie­je? Strasz­nie daw­no pani nie wi­dzia­łem.

– Do­pie­ro przed ty­go­dniem po­wró­ci­łam do War­sza­wy.

– Spę­dza­ła pani zimę na po­łu­dniu.

– Oh, nie zimę, te­raz przez dwa mie­sią­ce by­łam, w Niz­zy.

– Ale, że przed­tem nig­dzie pani nie spo­ty­ka­łem.

– Bo ja prze­waż­nie w domu sie­dzę.

– Skąd­żeż taki klasz­tor­ny tryb ży­cia?

– Nu­dzi mię War­sza­wa.

To wy­zna­nie ucie­szy­ło pana Mar­ce­le­go. Zu­peł­nie ści­śle nie zda­wał so­bie jesz­cze spra­wy ze swo­ich pla­nów, ale in­tu­icyj­nie wy­czu­wał, że smęt­ne sta­ny du­cha Leny były dla nie­go po­myśl­niej­sze od po­go­dy i hu­mo­ru.

– Ale my pana za­trzy­mu­je­my.

– By­najm­niej. Od­pro­wa­dzę pa­nie kil­ka kro­ków. W któ­rą stro­nę pa­nie idą?

– Ja do domu w Ale­ję Róż… na­wet z przy­jem­no­ścią się przej­dę, bo ład­ny wie­czór.

Pan Mar­ce­li de­cy­do­wał się szyb­ko. I na ten wie­czór po­sta­no­wił zre­zy­gno­wać z wi­zy­ty u na­rze­czo­nej. Kto wie, a może ju­tro zja­wi się z pier­ście­niem.

A cóż u pana sły­chać? – ode­zwa­ła się pan­na Ire­na. – Hula pan po daw­ne­mu?

– Nie.

– A co pan po­ra­bia?

– Na ra­zie… nu­dzę się tak samo, jak pani.

– Nie wy­obra­żam so­bie, żeby pan po­tra­fił się nu­dzić.

– Dla­cze­go? Czyż pani na­praw­dę uwa­ża mię za tak pu­ste­go czło­wie­ka – ode­zwał się pa­te­tycz­nym to­nem pan Mar­ce­li.

– Nie, ale prze­cież pan ma tyle moż­no­ści wy­szu­ki­wa­nia so­bie roz­ry­wek.

– Tak, ale roz­ryw­ki się prze­ja­da­ją…

– Za­pew­ne.

Kil­ka­na­ście kro­ków uszli w mil­cze­niu. Na rogu Alei Je­ro­zo­lim­skich, pan­na Hela, kto­ra przez cały czas ani sło­wem nie wtrą­ci­ła się do roz­mo­wy, po­że­gna­ła przy­ja­ciół­kę i pana Mar­ce­le­go.

Pan Mar­ce­li ze szcze­rą wdzięcz­no­ścią uści­snął jej dłoń.

– Pa­mię­ta pani ten dzień, kie­dy­śmy się po­zna­li? – zwró­cił się do Leny.

Ale Lena za­my­ślo­na nie od­po­wie­dzia­ła na jego py­ta­nie. Pan Mar­ce­li nie chciał jej za­du­my prze­ry­wać. Może wła­śnie jego losy wa­ży­ły się w tej chwi­li.

Pan­na Koź­lań­ska za­trzy­ma­ła się na­gle.

– No, ja te­raz pana po­że­gnam i wsią­dę w do­roż­kę.

– Dla­cze­go?

– Mu­szę wra­cać do domu.

prze­cież sama pani chcia­ła się przejść.

– Tak, ale zmę­czo­na tro­chę je­stem.

– Od­wio­zę pa­nią.

– Nie… nie!

– Dla­cze­go?

– Po­wiem panu otwar­cie: nie chcę, żeby nas wi­dzia­no ra­zem.

– Czyż pani nie wol­no utrzy­my­wać sto­sun­ków ze zna­jo­my­mi?

– Któż­by mi mógł tego za­bro­nić?

– Więc?

– Pan co in­ne­go – od­par­ła Lena szorst­ko, wsia­da­jąc do do­roż­ki.

Pan Mar­ce­li wsiadł za nią.

– Pro­szę wy­sia­dać!

– Ależ.

– Pro­szę w tej chwi­li wy­sia­dać.

Było to po­wie­dzia­ne to­nem, nie do­pusz­cza­ją­cym dys­ku­syi. Pan Mar­ce­li wy­siadł po­słusz­nie.

– Pan­no Leno.

– Co?

– Ja­bym pani miał tyle do po­wie­dze­nia. Lena przy­mknę­ła oczy.

– Niech pan za­te­le­fo­nu­je – ode­zwa­ła się po chwi­li przy­ci­szo­nym gło­sem.

– Kie­dy?

– Ju­tro. Mię­dzy dru­gą a trze­cią.

Dzie­cię War­sza­wy pan Mar­ce­li chęt­nie uży­wał w my­ślach war­szaw­skiej gwa­ry. Więc po roz­sta­niu się z pan­ną Leną, wra­że­nia swo­je sfor­mu­ło­wał w zda­niu: "Ła­two ją bę­dzie roz­bu­jać". Przez chwi­lę pa­trzał za od­jeż­dża­ją­cą do­roż­ką, na­stęp­nie uśmiech­nął się i za­tarł ręce. Wszyst­ko było na jak­naj­lep­szej dro­dze. Się­gnął do kie­szon­ki od ka­mi­zel­ki i piesz­czo­tli­wym ru­chem ob­ró­cił parę razy w pal­cach swo­ją rzym­ską mo­ne­tę.

Plan jego był pro­sty i ge­nial­ny. Po­ży­czyć pie­nię­dzy od Leny i do­pro­wa­dzić za to do skut­ku mał­żeń­stwo z pa­nią Eu­ge­nią. Oczy­wi­ście, tak sub­tel­na ope­ra­cya flnan­so­wo-uczu­cio­wa wy­ma­ga­ła kil­ku dni cza­su. Pan Mar­ce­li po­sta­no­wił sy­mu­lo­wać wo­bec le­gal­nej na­rze­czo­nej wy­jazd z War­sza­wy. Moż­na to było na­wet pięk­nie upo­zo­ro­wać cho­ro­bą ja­kie­goś krew­ne­go na wsi. Wstą­pił do ka­wiar­ni i od­ra­zu wy­sty­li­zo­wał list.

"Naj­droż­sza Pani! Otrzy­ma­łem w tej chwi­li te­le­gram od jed­ne­go z krew­nych, któ­ry jest umie­ra­ją­cy i mu­szę je­chać na wieś. Za kil­ka dni będę z po­wro­tem. Nie uwie­rzy Pani jak mi smut­no, nie dla­te­go, że mój krew­ny umie­ra, ale że mu­szę na kil­ka dni roz­stać się z Pa­nią, bo moje uczu­cie dla Pani jest tak głę­bo­kie, że w każ­dej chwi­li sa­mot­no­ści od­czu­wam mękę.

Z praw­dzi­wem po­wa­ża­niem

Mar­ce­li Stop­kow­ski".

Z li­stu tego pan Mar­ce­li był za­do­wo­lo­ny, ale pi­sa­nie, za­ję­ło mu spo­ro cza­su, bo nie­któ­re wy­ra­zy iak np. "przy­kro" moż­na rów­nież do­brze pi­sać przez "rz", jak i przez "sz", a na­wet przez samo "ż" i wy­bór jed­nej z tych trzech form, naj­bar­dziej od­po­wia­da­ją­cej kon­wen­cy­onal­nym prze­są­dom wy­ma­gał po­waż­nych za­sta­no­wień i na­my­słów.

Kie­dy pan Mar­ce­li wy­szedł z ka­wiar­ni, było już koło dwu­na­stej. Na szczę­ście ja­kiś cier­pią­cy na bez­sen­ność po­sła­niec błą­kał się jesz­cze po chod­ni­ku.

– Pój­dzie­cie z li­stem… za­raz! – zwró­cił się do nie­go roz­ka­zu­ją­cym gło­sem pan Mar­ce­li – kart­kę!

Po­sła­niec pod­szedł do la­tar­ni, na­ło­żył oku­la­ry i wy­jąw­szy z kie­sze­ni no­tat­nik w czar­nej ce­ra­to­wej okład­ce, po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach wy­cią­gnął z nie­go kart­kę z nu­me­rem.

– A kto mi za kurs za­pła­ci?

– Tam wam za­pła­cą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: