- W empik go
Tryumfator - ebook
Tryumfator - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIEBIESKI PTAK.
Pan Marceli Stopkowski siedział na werandzie kawiarni ponuro zamyślony. Zdarzało mu się już bywać w różnych kiepskich sytuacyach, ale w tak fatalnej nigdy jeszcze. Poprzedniego dnia rano podniósł z banku rubli tysiąc i sześćdziesiąt ośm kopiejek, resztę spadku, jaki odziedziczył przed dwoma laty i z tego wszystkiego zostało mu w obecnej chwili sześćdziesiąt ośm kopiejek. Skromna ta suma wraz ze srebrną monetą rzymską z czasów cesarza Trajana, jaką nosił przy sobie na szczęście, stanowiła cały jego majątek. Ostatni spadkowy tysiąc pan Marceli przegrał poprzedniej nocy w pewnym, unikającym rozgłosu klubie.
Przez dziwną analogię w taki sam upał, w czerwcu, przed trzema laty, niespodziewanie pan Marceli otrzymał zawiadomienie o znacznym spadku, jaki mu przypadł w udziale po jedynym krewnym, zmarłym bezpotomnie w Lublinie. O karyerze tego krewnego dochodziły go dziwne wieści, ale nie wnikał w nie, gdyż zbyt szanował pamięć zmarłego, aby się chcieć narażać pod tym względem na jakiekolwiek rozczarowanie.
Przed zmianą losu, która pozwoliła panu Marcelemu pomnożyć zastępy złotej młodzieży warszawskiej, był on fryzyerem i marzył o tem, aby ze skromnej razurki, w jakiej pracował, przenieść się do któregoś z pierwszorzędnych zakładów. Nie chodziło mu nawet tyle o zwiększenie dochodów, co o to, żeby mieć dookoła siebie pewną atmosferę przepychu, do której dusza jego wrażliwa na piękno lgnęła instynktownie od dzieciństwa. Marzenie to urzeczywistniło się na rok przed śmiercią dobroczyńcy z Lublina.
Ale potem pan Marceli nie mógł tego pierwszego powodzenia odżałować. Klientela wytwornego salonu składała się ze złotej młodzieży i panu Marcelemu nieprzyjemnie było spotykać w pierwszorzędnych restauracyach, w teatrach, na wyścigach i nawet przez jeden sezon letni na plaży w Ostendzie ludzi, których do niedawna strzygł był, golił i maścił różnemi wonnemi pomadami. Przez dziwny układ konwenansów towarzyskich w czasach, gdy pan Marceli był tylko fryzyerem, kilku przedstawicieli najlepszych polskich rodów zaszczycało go swoją przyjaźnią – rozmawiali o wyścigach, o teatrach, o życiu towarzyskiem w mieście – potem, gdy zajął równe im stanowisko wszelkie próby ponownego nawiązania tych miłych stosunków spełzały na niczem. Pan Marceli odczuwał nieraz z tego powodu szczery żal do nieboszczyka stryja, który dożył tak sędziwego wieku, że już jeden rok mniej mógł mu nie sprawiać różnicy.
Pan Marceli westchnął, sięgnął do kieszeni od kamizelki, w której nosił swój rzymski pieniądz, ujął go w palce i parę razy pieszczotliwie obrócił. Pieniądz ten raz mu już przyniósł szczęście. W tydzień po znalezieniu go przypadkowem na ulicy, pan Marceli otrzymał spadek. Teraz znów jedyne nadzieje, jakie mógł mieć na przyszłość, tkwiły w czarownej potędze talizmanu.
Trudno jest człowiekowi przywykłemu do przepychu rozpoczynać życie na nowo z sześćdziesięciu ośmiu kopiejkami, ale nie w tem jeszcze tkwił rzeczywisty tragizm sytuacyi pana Marcelego. Pan Marceli mógł się ożenić i zostać na nowo bogatym człowiekiem. Przed trzema tygodniami poznał on niejaką panią Eugenię Kotbus, urodziwą i bogatą wdowę.
Prócz urody i ognistego temperamentu, który skrzył się w jej czarnych oczach, pani Kotbus z domu Kółko, dzięki skutecznej pracy i zapobiegliwości nieboszczyka Ferdynanda Kotbusa, była posiadaczką okazałej kamienicy przy ulicy Świętokrzyskiej i sklepu z wyrobami rymarskimi. Zebrawszy co do tego zupełnie pewne dane pan Marceli rozpoczął planową akcyę uwodzicielską. Obiecująca uroda pani Kotbus pociągała go szczerze zresztą, tak że mowy być nie mogło o jakiemś zaprzedaniu się, poniżającem mężczyznę. Jako człowiek trochę przeżyty, a przedewszystkiem sceptyk z natury pan Marceli nie mógł się zdobyć na żywiołową, przesłaniającą cały świat miłość, ale i ta suma bezinteresownego uczucia, jakie szło w parze z pewnego rodzaju wyrachowaniami mogła już wystarczyć nawet bardzo sentymentalnej kobiecie.
Pani Kotbus była osobą zbyt doświadczoną, aby po pierwszem powłoczystem spojrzeniu i silniejszym, niż tego zwykła norma towarzyska wymaga, uścisku dłoni pana Marcelego, nie przewidzieć dalszego ciągu tych przedwstępnych erotycznych zabiegów. Świadomość roli, jaką w życiu ludzkiem odgrywa dostatek, nie pozwalała jej się łudzić co do absolutnej bezinteresowności zamiarów pana Marcelego. Ale kobiety w wieku dojrzałym bywają znacznie wyrozumialsze na ułomności natury męzkiej niż podlotki. A przedewszystkiem pan Marceli podobał się jej. Z tego względu, podczas gdy on obmyślał jeszcze naiwnie uwodzicielskie podstępy, w jej sercu i umyśle kwestya małżeństwa była już zdecydowana przychylnie.
To też, gdy pan Marceli się oświadczył, został przyjęty – z zastrzeżeniem jednak. Przedewszystkiem pani Eugenia zażądała od niego jeneralnej spowiedzi z całego życia. Na szczęście ona sama nie należała nigdy do wytwornej klienteli zakładu, w którym pan Marceli zakończył swoją karyerę człowieka pracy, więc w opowiadaniu zmienił trochę początek biografii, przenosząc lata dziecinne oraz młodzieńcze na wieś do majątku rodziców. Ale pani Eugenia nie miała w sobie ani źdźbła rozpowszechnionego w Polsce kultu ziemiaństwa. Natomiast narzeczony jej zauważył, że nie uznawała bezmyślnej rozrzutności. Z tego względu uznał za stosowne zataić wiele szczegółów z ostatnich lat życia – tych właśnie, które były bujne i piękne i napełniały go uzasadnioną dumą.
Ostatecznie egzamin ten wypadł zadawalniająco. Był to pierwszy egzamin, jaki pan Marceli w życiu składał i mógł się przekonać, co to za ciężka rzecz egzaminy. Ale w zamian uzyskał stopień oficyalnego narzeczonego pani Eugenii. Genialnie poprostu udało mu się wybrnąć z najcięższej trudności, jaką mu nastręczyło ściśle sformułowane pytanie, tyczące się jego zajęć po wyjściu z pod opieki rodziców.
Pod wpływem zasad nieboszczyka Ferdynanda, pracowitego męża, pani Eugenia zatraciła dużo słowiańskiej poetyczności i nie pojmowała, że życie jako życie posiada dość bujnej treści, aby się obywać bez banalnego uzupełnienia pracą. Poszukując gorączkowo jakiegoś wyzwolonego zawodu, pan Marceli wpadł na szczęśliwy pomysł i przedstawił się narzeczonej, a raczej w owej chwili dopiero jeszcze kobiecie wybranej, za przemysłowca, prowadzącego handel placami. Była w tem część prawdy. W pierwszym roku swej zamożności pan Marceli marzył o kupnie majątku ziemskiego. Ale ponieważ okazało się, że to pochłonęłoby cały spadek, więc poprzestał na kilku parcelach w Milanówku. Ze sprzedaży tych parceli właśnie pochodziło ostatnie tysiąc rubli sześćdziesiąt ośm kopiejek. Tego dnia wieczorem narzeczem mieli zamienić pierścionki zaręczynowe.
Pani Eugenia wyszła już była z tego okresu naiwności dziewczęcej, kiedy połowa uroku podarunku tkwi w niespodziance. Wolała wybrać pierścionek sama. Udali się do jubilera i znaleźli prześliczne cacko za sześćset rubli: dwa brylanciki z perłą. Ale ponieważ pani Eugenia pereł nie lubiała więc kazała je zmienić na pierścionku na szmaragd, symbolizujący nadzieję. I otóż ten drobny kaprys kobiecy mógł zaważyć na całem życiu pana Marcelego.
O ósmej wieczorem miał być u narzeczonej.
Wypadało przyjść z pierścionkiem. Ostatecznie można było skłamać, że jubiler roboty nie wykończył, ale to nie zmieniało sytuacyi. Za dzień, dwa, czy tydzień prawda musiała wyjść na wierzch, bo pan Marceli nie miał najmniejszych widoków na znalezienie sześciuset rubli. Czuł, że kompromitacja mogła była fatalnie pokrzyżować jego plany małżeńskie. Ironia stosunków ludzkich polega natem, że nigdy nie wiadomo napewno co się w cudzem sercu dzieje. Pani Eugenia była przebieglejszą dyplomatką od Stopkowskiego. Umiała tak maskować swoje uczucia, że pan Marceli wciąż czuł się niepewnym na terenie, który już dawno zdobył. Miał potężną sprzymierzeńczynię w wiośnie, która czuwała nad jego zamiarami.
Ale pan Marceli o tem nie wiedział.
– A też licho ją skusiło, żeby kazać tam coś zmieniać – zaklął pełen bólu i wściekłości.ROZDZIAŁ II.
PRZYJACIÓŁKA.
Pani Eugenia Kotbusowa zajmowała niewielkie, ale piękne mieszkanie na czwartem piętrze we własnej kamienicy przy ulicy Świętokrzyskiej. Salon miał trzy okna, z których roztaczał się widok na trzy takie same okna w kamienicy przeciwległej. W lecie, kiedy okna były pootwierane możnaby było podsłuchiwać z jednego mieszkania, co się mówiło w drugiem, na szczęście piekielny turkot uliczny strzegł uświęconej obyczajem i prawem tajemnicy.
W tym salonie od godziny wpół do ósmej pani Eugenia śledziła niecierpliwie powolny ruch wskazówek na staroświeckim zegarze z kukułką, zawieszonym na ścianie. Nieboszczyk Ferdynand Kotbus niesłychanie lubił ptactwo. Ale ponieważ miał dużo zmysłu praktycznego i zdawał sobie jasno sprawę, że hodowla ptactwa w mieszkaniu w mieście, byłaby i kosztowna i kłopotliwa, więc zamiast żywych stworzeń gromadził sztuczne. Na okrągłym stole, który zajmował honorowe miejsce pośrodku salonu, znajdowała się cała ptasiarnia.
Dwa przyciski, w kształcie gołębi przytrzymywały stare ilustrowane cenniki, reprezentujące literaturę piękną, gipsowy orzeł z rozpostartemi skrzydłami trzymał w szponach popielniczkę, przy nim spoczywał kanarek, który za pociśnięciem śpiewał, a miał nadto na grzbiecie wydrążenie do jakiegoś tajemniczego użytku.
Kukułka wykukala ósmą i pani Eugenia zmarszczyła niecierpliwie brwi. W rzeczywistości było już dwadzieścia minut po ósmej. Póki żył Ferdynand Kotbus, kukułce można było ufać jak słońcu, ale od czasu jego zgonu nikt się nią już nie zajmował i sympatyczny ptaszek kukał, jak mu ochota przyszła.
O wpół do dziewiątej – prawdziwej wpół do dziewiątej – według własnego zegarka w bransoletce – zniecierpliwienie pani Eugenii przeszło w gniew, który w piętnaście minut potem, o trzy na dziewiątą stał się tak srogim i zawziętym, że pani Eugenia blizka już była myśli o zerwaniu. Ale kiedy upłynęło jeszcze piętnaście minut i jeszcze piętnaście i jeszcze pięć, tak, że już nawet i opieszała kukułka zdecydowała się na dziewiątą i gniew i wszystkie rodzące się z niego złe myśli pierzchły nagle z duszy pani Eugenii, ustępując miejsca tkliwej obawie o los wybranego mężczyzny.
Nietylko wybranego ale i ukochanego. Bo w owej chwili samotnych rozmyślań i niepokoju pani Eugenia musiała wreszcie jasno zdać sobie z tego sprawę. Było to rozkoszne, ale i niepokojące odkrycie. Dotychczas piękna wdowa panowała nad życiem, przynajmniej nad uczuciową jego stroną, umiała ujarzmiać "sentymenty" nieugiętą swoją wolą, lecz nagle uczuła że z władczyni staje się ofiarą.
Ale fala wezbranych uczuć już ją porwała. Niech tam! Raz żyje się na świecie!
Ktoś, posiadający więcej, niż ona, daru i skłonności do ścisłego analizowania własnych uczuć, byłby to odkrycie zrobił wcześniej, przynajmniej o dwanaście godzin. Ale pani Eugenia nie miała czasu na rozmyślania. Dzień cały zeszedł jej na gorączkowych przygotowaniach do uroczystości zaręczynowej. Sama musiała zajmować się wszystkiem, ponieważ rankiem tego samego dnia udzieliła służącej czterdziesto-ośmiogodzinnego urlopu. Stara, poczciwa, wierna, całą duszą oddana swej pani Walerya, miała gdzieś na wsi pod Warszawą zamężną córkę. Na myśl, że musi jej być jednak czasem do dziecka tęskno, panią Eu – genie ogarnęło nagle takie roztkliwienie, że przemocą prawie wyprawiła Waleryę na wieś.
Tępa Walerya nie umiała tej subtelnej delikatności uczuć ocenić. Pojechała zgryźliwa i zachmurzona, jak gdyby odwiedziny jedynego dziecka sprawiały jej więcej przykrości, niż zadowolenia.
Na panią Eugenię spadł cały ciężar pracy, spełnianej zwykle przez służbę. Ale nie męczyło jej to – przeciwnie, znajdowała w tem ujście dla dziwnego nerwowego podniecenia, jakiem przejmowała ją myśl o zaręczynowym wieczorze. Przed południem zeszło jej kilka godzin na wędrówkach po handlach win i delikatesów, wytwornych sklepach rzeźnickich i cukierniach. Rezultatem tego była wykwintna zimna kolacya, zastawiona w jadalni na stole, arcydzieło kunsztu kulinarnego. Można było patrzeć na nie z dumą, ale pani Eugenia patrzyła z roztkliwieniem. Na najbardziej realne i trzeźwe natury przychodzą także chwile miękkiego liryzmu.
W każdym pokoju znajdowała się jakaś kulinarna ponęta. W jadalni kolacya, w salonie cukry i ciasta, w gabinecie pod oknem dwie butelki szampana (w gabinecie było najchłodniej), w sypialni wianek z pomarańczy starannie ułożonych, dookoła szklanego przyrządu do wyciskania soku.
Spojrzawszy na ten pomarańczowy wianek pani Eugenia uczuła nagle taki ból w sercu, że aż łzy zakręciły się jej w oczach.
– Co się z nim mogło stać?
Nie chciała dopuścić do siebie myśli o możliwości jakiegokolwiek wypadku.
Kukułka znów się odezwała z salonu. Znaczyło to kwadrans. Panią Eugenię zdjęła nagle głucha nienawiść do niewinnego ptaszka. Szybko przeszła do salonu, przystawiła krzesło do ściany, weszła na nie, zdjęła zegar i gwałtownym ruchem oderwała wskazówki. W środku zegara coś jęknęło żałośnie. Był to odgłos tak przejmujący i przykry, że panią Eugenię aż zimny dreszcz przeszedł. Przez sekundę miała takie wrażenie, jak gdyby dopuściła się zbrodni, na żywej istocie.
W tej samej chwili u drzwi wchodowych rozległ się dzwonek. Pani Eugenia pobiegła do kuchni, aby wynieść do schowanka zegar, który stał się już tylko nieużytecznym gratem i pędem wróciła do przedpokoju. Przelotny odruch trwogi, jaki ją ogarnął po zniszczeniu zegara, zmienił się w tryumfującą radość. Wydało jej się, że zrozumiała nagle symbol swego zagadkowego porywu. Zegar ów uosabiał tradycye po nieboszczyku Ferdynandzie. Trzeba je było zniszczyć, aby wejść w nowy okres życia.
Pierwszy raz w życiu w duszy pani Eugenii budziły się tak mistyczne odczucia.
Otworzyła drzwi i cofnęła się rozczarowana.
Mistyka ją zawiodła.
Zamiast pięknej, męzkiej postaci pana Marcelego, ujrzała przed sobą smukłą, szczupłą sylwetę swej przyjaciółki pani Aliny Krzaczkowskiej.
Pani Krzaczkowska była rozwódką, a raczej kobietą haniebnie porzuconą przez męża, który uciekł w świat za jakąś śpiewaczką z kabaretu i przepadł bez wieści. Od tego czasu pani Alina żyła tradycyą nieszczęśliwego przejścia i umiała stworzyć sobie nawet z tego pewną stałą sytuacyę społeczną. Z panią Eugenią łączyły ją stosunki nietylko przyjacielskie ale i pieniężne. Pani Alina posiadała niewielką sumę na kamienicy Kotbusów. Obie panie bardzo się lubiały i ceniły nawzajem, pani Eugienia podziwiała hart duszy pani Aliny, który jej pozwalał zachować tyle pogody w nieszczęściu, pani Alina podziwiała energię pani Eugenii, która jej pozwalała tak dzielnie prowadzić interesy. Natem tle wzajemnego podziwu stosunki ich układały się jak najmilej. W każdym innym momencie pani Eugenia powitałaby wizytę przyjaciółki radośnie, tembardziej, że nie widziały się już kilka tygodni.
Ale tego wieczoru sytuacya układała się wyjątkowo. I wyraz niechęci na twarzy pani Eugenii odmalował się tak widocznie, że przyjaciółka jej dość spostrzegawcza z natury nie mogła tego nie zauważyć.
– Czy nie przeszkadzam? – odezwała się ze słodkim uśmiechem.
– Ależ bynajmniej. W tej chwili lampę zapalę.
Pani Eugenia wbiegła szybko do gabinetu, aby ukryć za sofą dwie kompromitujące butelki szampana. W chwilę potem, gdy światło było zapalone, zwróciła się z nieszczególnie udaną serdecznością do przyjaciółki.
– Niechżeż pani pozwoli… Co się z panią działo? Czy pani wyjeżdżała gdzie z Warszawy?
Pani Alina była silnie wzruszona. Nie odpowiedziała na pytania przyjaciółki i dopiero po chwili odezwała się drżącym nieco głosem:
– Pani Eugenio, zdaje mi się, że dawne nasze stosunki upoważniają mię do tego, aby mówić z panią szczerze o wszystkiem.
– Nie o wszystkiem – poprawiła ją chłodno pani Eugenia.
– Ach, nie?
– Są pewne rzeczy, które mnie tylko obchodzą i do których nikomu nie wolno się wtrącać.
Ostatnie słowa były wypowiedziane ze stanowczym naciskiem. Zastrzeżenie przyjaciółki stropiło trochę panią Alinę. Ale trwało to moment tylko. W oczach jej zamigotał błysk poświęcenia. Odezwała się drżącym ze wzruszenia głosem:
– Naumyślnie wybrałam się do pani, żeby z panią pomówić w pewnej sprawie… przykrej i drażliwej. Ale uważam to za swój obowiązek. Dlatego, proszę, niech mnie pani wysłucha spokojnie. Jako przyjaciółka bardzo pani oddana, bardziej życzliwa, niż może pani sama przypuszcza…
Pani Alina zawahała się na sekundę, jak gdyby w decydującej chwili zabrakło jej odwagi. Ale znów zaczerpnęła głęboko powietrza i wyrzuciła z siebie jednym tchem:
– Wiem, że pani ma zamiar wyjść za mąż. Chciałam panią przestrzedz przed tym człowiekiem.
– Jak pani śmie!
– Przepraszam – przerwała pani Alina z taką stanowczością w głosie, że pani Eugenia umilkła.
– Czy pani wie, kto to jest? Awanturnik. Był fryzyerem, nawet nie fryzyerem, tylko chłopcem do posług, takim popychadłem sklepowem. Dostał jakiś spadek i stracił wszystko. Dziś już ani grosza niema.
– Nieprawda!
– Prawda! Gdybym nie była każdego słowa swojego pewną, nie ośmieliłabym się z czemś podobnem tu przychodzić.
Pani Alina męczeńskim gestem rozłożyła ręce. Po takim geście jedynem możliwem odezwaniem się byłoby: "Teraz mię możesz zabić". I to pani Alina czuła. Ale, przystosowując się do łagodniejszych warunków współczesnego życia, dała inny wyraz swej rezygnacyi:
– Teraz może mię pani wyrzucić za drzwi.ROZDZIAŁ III.
CZŁOWIEK CZYNU.
Pana Marcelego ogarnęło takie przygnębienie, że nie poszedł do narzeczonej. Do wieczora włóczył się po ulicach i myślał, niestety jednak nie mogł nic wymyśleć. Najgorsze było to, że nie miał nic do zastawienia, ponieważ wszystkie kosztowności, jakie posiadał i kwity na nie dawno już były zastawione. Ostatnimi czasy, gdy czuł zbliżającą się ruinę finansową ogarnął go jakiś zabobonny lęk przed podnoszeniem reszty spadku. Wolał żyć z zastawiania biżuteryi. Na razie został mu już tylko sygnet piękny, złoty pierścień z krwawnikiem, na którym był wyryty państwowy herb Anglii. Pan Marceli kazał go skopiować z ogłoszenia w jakiejś zagranicznej ilustracyi i w ten sposób wybrnął z kłopotu, jaki człowiekowi nie biegłemu w heraldyce mógł nastręczać wybor herbu.
Ale w lombardach dostojeństwo herbów nie gra niestety żadnej roli, a na wagę złota sygnet przedstawiał mizerną wartość.
Zasępiony pan Marceli zatrzymał się machinalnie przed jasno oświetloną bramą kamienicy, w której mieścił się kinematograf. I nagle, w głębi bramy ujrzał dwie ponętne postaci kobiece. Drgnął, serce przestało mu bić ze wzruszenia. Ratunek!
Szybko podbiegł ku zbliżającym się kobietom.
– Moje uszanowanie pani.
Osoba, którą pan Marceli z takiem wzruszeniem witał, była wysoką, szczupłą brunetką o głębokich, melancholijnych oczach. Zewnętrzny jej wygląd świadczył o dużej zamożności, same pióra na kapeluszu przedstawiały wartość kilkuset rubli. Otóż, osoba ta, panna Lena Koźlańska, poznawszy przed dwoma laty pana Marcelego, rozkochała się w nim śmiertelnie. Pan Marceli, którego serce było wówczas zajęte, wzgardził jej uczuciem. Ale z powłóczystych spojrzeń, jakiemi panna Lena darzyła go przy każdem spotkaniu, wnioskował, że jakieś resztki tego uczucia tliły się jeszcze w jej sercu. I obecnie panna Lena odpowiedziała na powitanie pana Marcelego przyjaznym uśmiechem.
– A, dobry wieczór. Pan do kinematografu… A my już wychodzimy. Helu, pozwól, że cię zapoznam… Pan Marceli Stopkowski.
– Bardzo mi przyjemnie.
Cóż się z panią dzieje? Strasznie dawno pani nie widziałem.
– Dopiero przed tygodniem powróciłam do Warszawy.
– Spędzała pani zimę na południu.
– Oh, nie zimę, teraz przez dwa miesiące byłam, w Nizzy.
– Ale, że przedtem nigdzie pani nie spotykałem.
– Bo ja przeważnie w domu siedzę.
– Skądżeż taki klasztorny tryb życia?
– Nudzi mię Warszawa.
To wyznanie ucieszyło pana Marcelego. Zupełnie ściśle nie zdawał sobie jeszcze sprawy ze swoich planów, ale intuicyjnie wyczuwał, że smętne stany ducha Leny były dla niego pomyślniejsze od pogody i humoru.
– Ale my pana zatrzymujemy.
– Bynajmniej. Odprowadzę panie kilka kroków. W którą stronę panie idą?
– Ja do domu w Aleję Róż… nawet z przyjemnością się przejdę, bo ładny wieczór.
Pan Marceli decydował się szybko. I na ten wieczór postanowił zrezygnować z wizyty u narzeczonej. Kto wie, a może jutro zjawi się z pierścieniem.
A cóż u pana słychać? – odezwała się panna Irena. – Hula pan po dawnemu?
– Nie.
– A co pan porabia?
– Na razie… nudzę się tak samo, jak pani.
– Nie wyobrażam sobie, żeby pan potrafił się nudzić.
– Dlaczego? Czyż pani naprawdę uważa mię za tak pustego człowieka – odezwał się patetycznym tonem pan Marceli.
– Nie, ale przecież pan ma tyle możności wyszukiwania sobie rozrywek.
– Tak, ale rozrywki się przejadają…
– Zapewne.
Kilkanaście kroków uszli w milczeniu. Na rogu Alei Jerozolimskich, panna Hela, ktora przez cały czas ani słowem nie wtrąciła się do rozmowy, pożegnała przyjaciółkę i pana Marcelego.
Pan Marceli ze szczerą wdzięcznością uścisnął jej dłoń.
– Pamięta pani ten dzień, kiedyśmy się poznali? – zwrócił się do Leny.
Ale Lena zamyślona nie odpowiedziała na jego pytanie. Pan Marceli nie chciał jej zadumy przerywać. Może właśnie jego losy ważyły się w tej chwili.
Panna Koźlańska zatrzymała się nagle.
– No, ja teraz pana pożegnam i wsiądę w dorożkę.
– Dlaczego?
– Muszę wracać do domu.
przecież sama pani chciała się przejść.
– Tak, ale zmęczona trochę jestem.
– Odwiozę panią.
– Nie… nie!
– Dlaczego?
– Powiem panu otwarcie: nie chcę, żeby nas widziano razem.
– Czyż pani nie wolno utrzymywać stosunków ze znajomymi?
– Któżby mi mógł tego zabronić?
– Więc?
– Pan co innego – odparła Lena szorstko, wsiadając do dorożki.
Pan Marceli wsiadł za nią.
– Proszę wysiadać!
– Ależ.
– Proszę w tej chwili wysiadać.
Było to powiedziane tonem, nie dopuszczającym dyskusyi. Pan Marceli wysiadł posłusznie.
– Panno Leno.
– Co?
– Jabym pani miał tyle do powiedzenia. Lena przymknęła oczy.
– Niech pan zatelefonuje – odezwała się po chwili przyciszonym głosem.
– Kiedy?
– Jutro. Między drugą a trzecią.
Dziecię Warszawy pan Marceli chętnie używał w myślach warszawskiej gwary. Więc po rozstaniu się z panną Leną, wrażenia swoje sformułował w zdaniu: "Łatwo ją będzie rozbujać". Przez chwilę patrzał za odjeżdżającą dorożką, następnie uśmiechnął się i zatarł ręce. Wszystko było na jaknajlepszej drodze. Sięgnął do kieszonki od kamizelki i pieszczotliwym ruchem obrócił parę razy w palcach swoją rzymską monetę.
Plan jego był prosty i genialny. Pożyczyć pieniędzy od Leny i doprowadzić za to do skutku małżeństwo z panią Eugenią. Oczywiście, tak subtelna operacya flnansowo-uczuciowa wymagała kilku dni czasu. Pan Marceli postanowił symulować wobec legalnej narzeczonej wyjazd z Warszawy. Można to było nawet pięknie upozorować chorobą jakiegoś krewnego na wsi. Wstąpił do kawiarni i odrazu wystylizował list.
"Najdroższa Pani! Otrzymałem w tej chwili telegram od jednego z krewnych, który jest umierający i muszę jechać na wieś. Za kilka dni będę z powrotem. Nie uwierzy Pani jak mi smutno, nie dlatego, że mój krewny umiera, ale że muszę na kilka dni rozstać się z Panią, bo moje uczucie dla Pani jest tak głębokie, że w każdej chwili samotności odczuwam mękę.
Z prawdziwem poważaniem
Marceli Stopkowski".
Z listu tego pan Marceli był zadowolony, ale pisanie, zajęło mu sporo czasu, bo niektóre wyrazy iak np. "przykro" można również dobrze pisać przez "rz", jak i przez "sz", a nawet przez samo "ż" i wybór jednej z tych trzech form, najbardziej odpowiadającej konwencyonalnym przesądom wymagał poważnych zastanowień i namysłów.
Kiedy pan Marceli wyszedł z kawiarni, było już koło dwunastej. Na szczęście jakiś cierpiący na bezsenność posłaniec błąkał się jeszcze po chodniku.
– Pójdziecie z listem… zaraz! – zwrócił się do niego rozkazującym głosem pan Marceli – kartkę!
Posłaniec podszedł do latarni, nałożył okulary i wyjąwszy z kieszeni notatnik w czarnej ceratowej okładce, po długich poszukiwaniach wyciągnął z niego kartkę z numerem.
– A kto mi za kurs zapłaci?
– Tam wam zapłacą.