Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzech panów w łódce [nie licząc psa] - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
23,00

Trzech panów w łódce [nie licząc psa] - ebook

Arcydzieło komizmu, opowiadające o rzecznej eskapadzie trzech miejskich hipochondryków w czasach rodzącej się kultury masowej i powstającej mody na wycieczki

Trzech panów w łódce (nie licząc psa) to zabawna opowieść opisująca przygody trzech londyńczyków, którzy wybrali się w podróż łodzią po Tamizie i przebyli 123 mile - z Kingston do Pangbourne. Komiczne zdarzenia, opowiastki i anegdotki umilające trzem panom wyprawę, przyprawione specyficznym angielskim humorem, ironicznym i inteligentnym, od lat bawią czytelników na całym świecie. Urok tej książki zasadza się bowiem nie tyle na jej stylu literackim czy też użyteczności informacji, jakie zawiera (w zamyśle autora miała być poważnym przewodnikiem turystycznym), ile na jej wierności prawdzie i jedynym w swoim rodzaju przewrotnym komizmie.

„Można by pomyśleć, że po publikacji tej książki Imperium Brytyjskie znalazło się w niebezpieczeństwie… „Standard” pisał o mnie jako o zagrożeniu dla angielskiej literatury, a „The Morning Post” przedstawiał jako przykład smutnych rezultatów, których można się było spodziewać po nadmiernej edukacji niższych klas. … Mogę śmiało stwierdzić, że przez pierwsze dwadzieścia lat mojej kariery byłem najbardziej krytykowanym pisarzem w całej Anglii”.

Jerome K. Jerome, My Life and Times

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8202-100-4
Rozmiar pliku: 662 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Książka ta na całym świecie spotkała się z bardzo przychylnym przyjęciem. Liczba sprzedanych egzemplarzy różnych jej anglojęzycznych wydań przekroczyła półtora miliona. Wiele lat temu, w Chicago, pewien emerytowany już piracki wydawca zapewniał mnie, że sprzedaż na terenie Stanów Zjednoczonych osiągnęła milion egzemplarzy. Chociaż nie przyniosło mi to żadnych korzyści materialnych, jako że książka została wydana, zanim weszło w życie prawo autorskie, sława i popularność, jaką sobie zdobyłem na rynku amerykańskim, to kapitał nie do pogardzenia. Książkę przetłumaczono, jak sądzę, na wszystkie języki europejskie, jak również na niektóre azjatyckie. Zawdzięczam jej wiele tysięcy listów od ludzi młodych i starych, zdrowych i chorych, wesołych i smutnych. Nadchodzą ze wszystkich stron świata, od mieszkańców różnych krajów. Listy te już byłyby dla mnie wystarczającą nagrodą za napisanie książki. Zachowałem kilka poczerniałych kartek z egzemplarza przysłanego mi przez pewnego młodego oficera kolonialnego z Afryki Południowej. Zostały wyjęte z plecaka martwego kolegi znalezionego na Spion Kop. Tyle dowodów rzeczowych. Pozostaje już tylko wyjaśnić zalety, którym książka zawdzięcza swoje niezwykłe powodzenie. Zadanie to przekracza moje możliwości. Napisałem książki, które wydawały mi się bardziej inteligentne bądź bardziej dowcipne. Publiczność upiera się jednak, by pamiętać mnie właśnie jako autora Trzech panów w łódce (nie licząc psa). Niektórzy z krytyków sugerowali na początku, że powodzenie u czytelników książka zdobyła sobie swą pospolitością i całkowitym brakiem humoru. Teraz już jednak wydaje się, że hipoteza ta nie rozwiązuje zagadki. Zła sztuka może odnieść chwilowy sukces u ograniczonej liczby odbiorców; nie poszerza kręgu swych miłośników przez prawie pół wieku. Doszedłem do wniosku, że jakkolwiek tłumaczyć powodzenie książki, nie przynosi mi ujmy, że ją napisałem. Jeśli rzeczywiście ją napisałem. Wcale sobie bowiem tego nie przypominam. Pamiętam tylko, że czułem się bardzo młody i idiotycznie zadowolony z siebie z przyczyn, które tylko mnie obchodzą. Było lato, a Londyn jest latem taki piękny. Rozpościerał się przed mymi oczyma niczym baśniowe miasto spowite złotą mgiełką, pracowałem bowiem w pokoju położonym wysoko nad wierzchołkami kominów. Nocą zaś światła jarzyły się hen pode mną, toteż patrzyłem w dół, jakbym zaglądał do jaskini skarbów Aladyna. Podczas tych letnich miesięcy napisałem książkę. Wydawało mi się to jedynym rozsądnym zajęciem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiPRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA

Urok tej książki zasadza się nie tyle na jej stylu literackim czy też użyteczności informacji, jakie zawiera, ile na jej niewolniczej wierności prawdzie. Każda stronica jest sprawozdaniem z autentycznych zdarzeń. Ja owe zdarzenia tylko odpowiednio ubarwiłem (za co nie żądam osobnego wynagrodzenia). George, Harris i Montmorency nie są poetyckimi ideałami, lecz osobnikami z krwi i kości — szczególnie George, który waży dwanaście pudów. Inne książki mogą przewyższać moją pod względem głębi intelektualnej i wnikliwej analizy natury ludzkiej; jeszcze inne mogą ją prześcignąć oryginalnością i grubością. Co się jednak tyczy rozpaczliwej, nieuleczalnej prawdomówności, nie odkryto jeszcze nic, co mogłoby iść z nią w zawody. Nie mylę się chyba, sądząc, że ta właśnie cecha, bardziej niż wszystkie pozostałe powaby książki, zaskarbi jej szacunek w oczach poważnego czytelnika, jak również doda wagi nauce, jaka z tej historii płynie.

Londyn, sierpień 1889 roku

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 1

Trzech inwalidów — Cierpienia George’a i Harrisa — Ofiara stu siedmiu śmiertelnych chorób — Skuteczne recepty — Lekarstwo na dziecięce dolegliwości wątroby — Zgadzamy się, że jesteśmy przepracowani i potrzebujemy wypoczynku — Tydzień wśród spienionych grzywaczy? — George sugeruje Tamizę — Montmorency wnosi sprzeciw — Pierwotny wniosek przechodzi stosunkiem głosów trzy do jednego.

Było nas czterech — George, William Samuel Harris, ja i Montmorency. Siedzieliśmy w moim pokoju, paliliśmy i rozmawialiśmy o tym, jak bardzo jest z nami źle — oczywiście z medycznego punktu widzenia.

Czuliśmy się wszyscy podle, co budziło w nas poważne obawy. Harris powiedział, że miewa czasem tak gwałtowne zawroty głowy, że nie wie, gdzie góra, a gdzie dół. Na to odezwał się George, że i on ma czasem podobne wątpliwości. U mnie z kolei szwankowała wątroba. Wiedziałem, że szwankuje mi wątroba, ponieważ dopiero co przestudiowałem prospekt opatentowanych pigułek na wątrobę, gdzie wyszczególnione były rozmaite objawy, na podstawie których człowiek może rozpoznać, że szwankuje mu wątroba. Miałem je wszystkie.

Dziwna rzecz, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, abym przeczytawszy prospekt opatentowanego lekarstwa, nie uznał, że cierpię na odnośną chorobę w jej najbardziej zjad­liwej formie. Diagnoza zdaje się zawsze dokładnie odpowiadać wszelkim boleściom, jakie kiedykolwiek odczuwałem.

Pamiętam, jak pewnego dnia poszedłem do British Museum, aby poczytać o metodzie leczenia pewnej dolegliwości, która w stopniu śladowym u mnie wystąpiła — bodajże katar sienny. Zdjąłem książkę z półki i przeczytałem wszystko, co na ten temat znalazłem. Potem, z czystego roztargnienia, zacząłem bezmyślnie przewracać kartki i leniwie przyswajać sobie wiedzę o różnych chorobach, bardzo ogólną. Wyleciało mi z głowy, w jaką doleg­liwość zagłębiłem się na początku — na pewno w jakąś straszliwą, śmiercionośną zarazę — lecz zanim dotarłem do połowy listy „objawów ostrzegawczych”, nie miałem najmniejszych wątp­liwości, że mnie dopadła.

Dłuższą chwilę siedziałem zmartwiały z przerażenia; potem, zobojętniały z rozpaczy, zacząłem znów wertować książkę. Doszedłem do tyfusu — przeczytałem objawy — odkryłem, że mam tyfus, i to od wielu miesięcy — pomyślałem sobie, ciekawe, co jeszcze mam. Przewróciłem stronicę na taniec św. Wita; zgodnie z oczekiwaniami stwierdziłem, że i pląsawica mi nie przepuściła. Postanowiłem zapoznać się ze swoim przypadkiem dogłębnie. I tak, rozpoczynając alfabetycznie, przestudiowałem chorobę Addisona, stwierdziłem, że na nią zapadam, a faza ostra czeka mnie za jakieś dwa tygodnie. Z ulgą się dowiedziałem, że choroba Brighta występuje u mnie w formie złagodzonej i, jeśliby na tym się skończyło, mogę liczyć na wiele lat życia. Cholerę miałem z poważnymi powikłaniami, a z dyfterytem chyba się urodziłem. Sumiennie przebrnąłem przez wszystkie litery alfabetu i jedyną chorobą, której mogłem się nie obawiać, było zapalenie kaletki maziowej rzepki (cierpią na to sprzątaczki, które dużo klęczą).

Z początku zrobiło mi się dość przykro. Czułem się spostponowany. Dlaczego nie mam zapalenia kaletki maziowej rzepki? W czym jestem gorszy od sprzątaczki? Po chwili jednak wzięły we mnie górę mniej zachłanne uczucia. Zreflektowawszy się, że miałem wszystkie pozostałe choroby znane medycynie, powściągnąłem swój egoizm i postanowiłem się obyć bez zapalenia rzepki. Podagra, w swej najbardziej złośliwej postaci, dorwała mnie, jak się zdaje, bez mojej wiedzy; na żółtaczkę zaś najwyraźniej cierpiałem od dzieciństwa. Po żółtaczce nie było już żadnych innych chorób, doszedłem zatem do wniosku, że nic więcej mi nie grozi.

Siedziałem pogrążony w myślach. Jakimże ciekawym muszę być przypadkiem z punktu widzenia nauki, jakimż cennym byłbym nabytkiem dla adeptów medycyny! Mając mnie, żywy almanach wszystkich chorób, nie musieliby chodzić od szpitala do szpitala. Ja sam wystarczałem za szpital, za materiał na pracę dyplomową dla wszystkich studentów.

Potem zacząłem się zastanawiać, ile mi jeszcze zostało życia. Spróbowałem się zbadać. Ująłem palcami przegub. Z początku w ogóle nie wyczuwałem tętna. Potem ni stąd, ni zowąd jakby się wzbudziło. Wyjąłem zegarek i zacząłem mierzyć. Wyszło mi sto czterdzieści siedem na minutę! Położyłem dłoń na sercu. Nic nie czułem. Przestało bić. Później doszedłem do przekonania, że cały czas jest na swoim miejscu i pracuje jak należy, tylko ja nie potrafię tego dowodnie stwierdzić. Opukałem się po całym tułowiu, od talii aż po głowę, zahaczając odrobinę o boki i górną część pleców. Niczego się jednak nie domacałem ani nie dosłuchałem. Spróbowałem obejrzeć sobie język. Wysunąłem go maksymalnie do przodu, zamknąłem jedno oko i usiłowałem mu się przyjrzeć drugim. Widziałem tylko koniuszek, co nic mi nie dało, prócz tego, iż utwierdziłem się w przekonaniu, że mam szkarlatynę.

Wszedłem do czytelni jako szczęśliwy, zdrowy człowiek. Wyszedłem jako niedołężny wrak.

Udałem się do swojego lekarza. To mój stary kumpel, więc kiedy mi się zdaje, że jestem chory, mierzy mi tętno, ogląda język i opowiada o pogodzie, nie biorąc za to wszystko ani grosza. Pomyślałem sobie, że mu się odwdzięczę, idąc do niego teraz. „Lekarz potrzebuje praktyki” — myślałem. „Ja mu ją zapewnię. Wypraktykuje na mnie więcej niż na tysiącu siedmiuset zwyczajnych, tuzinkowych pacjentów z dwiema chorobami na krzyż”. Poszedłem więc prosto do niego, a on spytał:

— No, co tam? Co ci dolega?

Odparłem:

— Nie będę zabierał ci czasu, drogi chłopcze, mówiąc, co mi dolega. Życie jest krótkie, więc mógłbyś nie doczekać końca. Powiem ci za to, co mi nie dolega. Nie mam zapalenia rzepki. Dlaczego nie mam zapalenia rzepki, to dla mnie zagadka, ale fakt pozostaje faktem. Wszystko inne mam jednak bezapelacyjnie.

Następnie opowiedziałem mu, w jaki sposób to odkryłem. A on otworzył mi usta i zajrzał do środka; złapał mnie za przegub, potem zaprawił mnie bykiem w klatkę piersiową, gdy się tego najmniej spodziewałem — co muszę uznać za objaw tchórzostwa. Następnie usiadł i wypisał receptę, złożył na pół i podał mi, a ja wsunąłem ją do kieszeni i wyszedłem.

Nie zajrzałem do recepty. Udałem się prosto do najbliższej apteki. Aptekarz wziął ode mnie receptę, przeczytał i oddał mi.

Powiedział, że tego nie prowadzi.

— Jest pan aptekarzem? — spytałem.

— Jestem aptekarzem — odparł. — Gdybym miał sklep spożywczy połączony z pensjonatem, być może zrobił­bym coś dla pana. Jako aptekarz mam ograniczone moż­li­wości.

Przeczytałem receptę. Brzmiała następująco:

1 x befsztyk plus 1 x kwarta piwa co sześć godzin.

1 x dziesięciomilowy spacer co rano.

1 x łóżko punkt jedenasta co wieczór.

I nie zaśmiecaj sobie głowy sprawami, których nie rozumiesz.

Zastosowałem się do wskazówek, z tym szczęśliwym — mówię za siebie — rezultatem, że memu życiu chwilowo nie zagraża niebezpieczeństwo.

Wracając jednak do prospektu pigułek na wątrobę — ponad wszelką wątpliwość miałem wszystkie wymienione tam objawy, z których najważniejszym była „ogólna niechęć do wszelkiego rodzaju pracy”.

Nie da się opisać, co ja się w tym względzie nacierpiałem. Już jako osesek byłem męczennikiem tej choroby. W wieku chłopięcym do rzadkości należały dni, kiedy wypuszczała mnie ze swych szponów. Nikt wtedy nie wiedział, że przyczyna tkwi w wątrobie. Medycyna była wszak znacznie słabiej rozwinięta, toteż wszyscy składali to na karb lenistwa.

— Ty paskudny leniu, ty — mawiali — może byś tak wstał i zabrał się do jakiejś pracy, co? — Nie wiedzieli, oczywiście, że jestem chory.

Nie aplikowali mi żadnych pigułek, tylko kuksańce w głowę. Jednak, choć wyda się to dziwne, owe kuksańce w głowę często mnie uzdrawiały, ale tylko na jakiś czas. Jeden taki kuksaniec znacznie skuteczniej leczył moją wątrobę i znacznie silniej pobudzał mnie do tego, by bez dalszej zwłoki zrobić, co mi każą, niż teraz cała fiolka pigułek.

Powiem wam zresztą, że często tak jest — te proste, staroświeckie środki czasem działają skuteczniej niż cała ta nowoczesna farmakologia.

Siedzieliśmy tak przez pół godziny, opisując sobie nawzajem swoje dolegliwości. Wyjaśniłem George’owi i Williamowi Harrisowi, jak się czuję, gdy wstaję rano; William Harris opowiedział nam, jak się czuje, gdy kładzie się spać, George zaś stanął na dywaniku przed kominkiem i odegrał przejmującą scenę, która nam zobrazowała, jak się czuje w nocy.

George tylko wyobraża sobie, że jest chory, ale powiem wam, że tak naprawdę to okaz zdrowia.

W tym momencie zapukała do drzwi pani Poppets, aby spytać, czy jesteśmy gotowi do kolacji. Uśmiechnęliśmy się do siebie melancholijnie i orzekliśmy, że chyba lepiej będzie coś przekąsić. Harris powiedział, że na pusty żołądek człowieka łatwiej imają się choroby. Gdy pani Poppets wniosła tacę, zasiedliśmy przy stole i przegryźliśmy odrobinę steku z cebulą, a na deser zjedliśmy po kawałeczku ciasta z rabarbarem.

Musiałem być wtedy bardzo osłabiony, albowiem już po półgodzinie robiłem wrażenie człowieka mało zainteresowanego jedzeniem — co mi się bardzo rzadko zdarza — i nie miałem ochoty na ser.

Dopełniwszy tego obowiązku, dolaliśmy sobie wina, zapaliliśmy fajki i wróciliśmy do rozmowy na temat stanu naszego zdrowia. Co nam tak naprawdę dolegało, żaden z nas nie był pewien. Byliśmy jednak całkowicie zgodni w opinii, że cokolwiek to jest, przyczyn należy szukać w przepracowaniu.

— Potrzeba nam odpoczynku — zawyrokował Harris.

— Odpoczynku i całkowitej odmiany — potwierdził George. — Przeciążenie szarych komórek doprowadziło nas do ogólnego wyczerpania organizmu. Zmiana otoczenia i brak konieczności myślenia przywrócą nam równowagę psychofizyczną.

George ma kuzyna, który w kartotekach policyjnych zazwyczaj figuruje jako student medycyny, stąd też wypowiedzi George’a zatrącają czasem lekarskim żargonem.

Zgodziłem się z nim i zasugerowałem, że powinniśmy znaleźć jakieś odludne miejsce z dala od tłumu i zgiełku, gdzie prześnilibyśmy słoneczny tydzień pośród ospałych uliczek; jakiś na poły zapomniany zakątek, który dobre wróżki ukryły przed zakusami hałaśliwego świata; jakieś orle gniazdo na skalnych turniach czasu, gdzie docierałby tylko cichutki poszum wezbranych fal dziewiętnastego stulecia.

Harris odparł, że umrzemy z nudów. Powiedział, że wie, o jakim miejscu myślę: wszyscy kładą się spać o ósmej, za żadne pieniądze nie można dostać dzienników sportowych, a po tytoń trzeba dymać dziesięć mil.

— Nie — odparł Harris — kiedy potrzeba odpoczynku i odmiany, nie ma jak podróż morska.

Stanowczo zaprotestowałem przeciwko podróży morskiej. Podróż morska może wyjść człowiekowi na zdrowie, jeśli trwa parę miesięcy, ale tygodniowa bywa zabójcza.

Wyruszasz w poniedziałek, wbiwszy sobie uprzednio do głowy, że spędzisz przyjemnie czas. Beztrosko machasz chłopcom rączką na pożegnanie, zapalasz swoją największą fajkę i paradujesz po pokładzie, jakbyś był kapitanem Cookiem, sir Francisem Drakiem i Krzysztofem Kolumbem w jednej osobie. We wtorek żałujesz, że nie zostałeś w domu. W środę, czwartek i piątek żałujesz, że się urodziłeś. W sobotę jesteś w stanie przełknąć kapkę bulionu, usiąść na pokładzie i odpowiedzieć słodkim, boleściwym uśmiechem, gdy życzliwi ludzie zapytają, jak się czujesz. W niedzielę zaczynasz znowu chodzić i przyjmować stałe pokarmy. W poniedziałek rano, gdy z torbą i parasolem w dłoni stoisz przy burcie, wyczekując zejścia na ląd, morze zaczyna ci się bardzo podobać.

Pamiętam, że mój szwagier wybrał się kiedyś dla zdrowia w krótką podróż morską. Wykupił kajutę na rejs z Londynu do Liverpoolu i z powrotem. Gdy dopłynął do Liverpoolu, interesowało go już tylko, czy zdoła odsprzedać bilet powrotny.

Wieść gminna głosi, że oferta krążyła po całym mieście, z olbrzymią zniżką. Ostatecznie sprzedał bilet, za osiemnaście pensów, pewnemu młodzieńcowi o żółtawej cerze, któremu lekarz zalecił, aby udał się nad morze i zażył trochę ruchu.

— Nad morze! — zakrzyknął mój szwagier, serdecznym gestem wciskając mu bilet w dłoń. — Starczy panu morza na całe życie. A co dopiero ruch! Zażyje pan więcej ruchu, siedząc na tym statku kołkiem, niż gdyby pan na suchym lądzie fikał kozły.

On sam — mój szwagier — wrócił pociągiem. Powiedział, że Kolej Północno­‍-Zachodnia jest dlań wystarczająco dobroczynna.

Inny gość, którego znałem, popłynął na tygodniowy rejs wokół wybrzeża. Zanim podnieśli kotwicę, steward przyszedł go zapytać, czy będzie wybierał poszczególne posiłki, czy też z góry zamówi pełne wyżywienie.

Steward polecił metodę drugą jako znacznie tańszą. Powiedział, że za dwa funty pięć szylingów można jeść do syta przez cały tydzień. Na śniadanie będzie ryba, a następnie mięso z rusztu. Lunch, o godzinie pierwszej, składa się z czterech dań. Na obiad, o szóstej, podaje się zakąskę, zupę, rybę, pieczeń, drób, sałatę, słodycze, ser i deser. O dziesiątej lekka kolacja z wędlin.

Mój przyjaciel pomyślał, że abonament to rzeczywiście lepszy interes (ma niezły spust), toteż dobił targu.

Gdy przyszła pora lunchu, statek właśnie odpłynął z Sheer­ness.

Mój znajomy nie czuł się tak głodny, jak tego oczekiwał, więc zadowolił się odrobiną gotowanej wołowiny i poziomkami ze śmietaną. Po południu dużo rozmyślał i momentami mu się wydawało, że od tygodni nie je nic innego prócz gotowanej wołowiny. Były jednak chwile, kiedy odnosił wrażenie, że od lat żywi się wyłącznie poziomkami ze śmietaną.

Również wołowina i poziomki ze śmietaną nie robiły wrażenia szczęśliwych — wydawały się wręcz wzburzone.

O szóstej przyszli mu powiedzieć, że obiad gotowy. Oświadczenie to nie wzbudziło w nim entuzjazmu, lecz czuł, że musi odrobić część z dwóch funtów pięciu szylingów, toteż, trzymając się lin i innych przedmiotów, zszedł na dół. U dołu drabiny przywitał go przyjemny aromat cebuli i szynki na ciepło, zmieszany z zapachem ryb i warzyw. Gdy podszedł steward i zapytał z przymilnym uśmiechem: — Co panu podać? — odparł słabym głosem: — Niech pan mnie poda na górę.

Błyskawicznie wciągnęli go po drabinie, umieścili po zawietrznej i zostawili samego.

Przez następne cztery dni wiódł skromne, wolne od szaleństw życie na kapitańskich sucharach dietetycznych (na dietetycznych sucharach kapitana, powiedzmy dla większej jasności) i wodzie sodowej. Wszakże gdy miało się ku sobocie, stanął na nogi i zszedł na dół na cienką herbatę i suchą grzankę, w poniedziałek zaś zajadał ze smakiem rosół z kury. We wtorek opuścił statek i spoglądał z żalem, jak odpływa pod parą w morze.

— Zaraz zniknie — powiedział — zaraz zniknie z żarciem za dwa funty, które mi się należy.

Dodał, że jeśliby mu dali jeszcze jeden dzień, zdołałby wyrównać rachunek.

Całym sercem opowiedziałem się więc przeciwko podróży morskiej. Nie ze względu na mnie, wyjaśniłem. Ja nigdy nie miewam nudności. Bałem się jednak o George’a. George powiedział, że nic mu nie będzie, a pomysł mu się dosyć podoba, ale radziłby Harrisowi i mnie, żebyśmy nie byli chojrakami, bo jest pewien, że obaj się pochorujemy. Harris powiedział, że dla niego zawsze było tajemnicą, w jaki sposób ludzie dostają choroby morskiej — muszą chyba symulować — on sam wiele razy próbował, ale nigdy mu się nie udało.

Potem opowiadał anegdoty o tym, jak pływał przez La Manche przy tak rozszalałym morzu, że pasażerów trzeba było przywiązywać do koi, a jedynymi ludźmi na pokładzie, którzy nie mieli nudności, byli on i kapitan. Czasami nudności oszczędzały jego i drugiego bosmana, ale ogólnie zawsze jego i jeszcze kogoś innego. Z wyjątkiem tych rejsów, kiedy tylko jego jednego.

To dziwne, ale nikt nigdy nie cierpi na chorobę morską na lądzie. Na morzu spotyka się tłumy ludzi w bardzo złym stanie, cała załoga i wszyscy pasażerowie, jeden w drugiego. Nie widziałem jednak jeszcze człowieka na lądzie, który doświadczyłby choroby morskiej. Gdzie się podziewają niezliczone tysiące kiepskich marynarzy, gdy zejdą na ląd, jest dla mnie zagadką.

Gdyby większość ludzi była podobna do gościa, którego spotkałem kiedyś na statku do Yarmouth, miałbym dość proste wytłumaczenie tej pozornej tajemnicy. O ile sobie przypominam, właśnie odbiliśmy od Południowego Mola, a człowiek ten bardzo niebezpiecznie wychylał się przez otwór ładunkowy. Podbiegłem mu z pomocą.

— Halo! Niech się pan trochę cofnie — powiedziałem, szarpiąc go za ramię — bo się pan znajdzie za burtą.

— Częściowo o to chodzi — jęknął, po czym nic więcej nie udało mi się z niego wydobyć, toteż musiałem go zostawić.

Trzy tygodnie później spotkałem go w kawiarni hotelu w Bath, gdzie opowiadał o swych wojażach i wyjaśniał z entuzjazmem, jak bardzo kocha morze.

— Prawdziwy wilk morski nigdy nie choruje! — zakrzyknął w odpowiedzi na zawistne dociekania pewnego nieśmiałego młodego człowieka. — Chociaż, muszę przyznać, że raz mi się zdarzyło dostać lekkich mdłości. Było to koło przylądka Horn. Następnego dnia statek poszedł na dno.

— Czy nie był pan kiedyś trochę roztrzęsiony na Południowym Molu i chciał pan się znaleźć za burtą? — wtrąciłem.

— Na Południowym Molu! — odparł z wyrazem zdumienia na twarzy.

— Tak, kurs do Yarmouth, trzy tygodnie przed zeszłym piątkiem.

— A, tak, tak — pojaśniał — już sobie przypominam. Rzeczywiście bolała mnie głowa tego popołudnia. Od tych korniszonów, wie pan. Najbardziej skandaliczne korniszony, jakich zdarzyło mi się skosztować na porządnym statku. Pan też jadł?

Jeśli o mnie chodzi, odkryłem znakomity środek zapobiegawczy przeciwko chorobie morskiej — balansowanie. Trzeba stanąć na środku pokładu, a gdy statek wznosi się i opada, należy tak manewrować ciałem, żeby zawsze było wyprostowane. Kiedy dziób statku idzie do góry, trzeba się pochylić do przodu, prawie dotykając nosem pokładu; kiedy zaś unosi się rufa, należy się odchylić do tyłu. Ta metoda jest jednak dobra na parę godzin; trudno tak balansować przez tydzień.

— Popłyńmy w górę Tamizy — odezwał się George.

Oznajmił, że potrzebujemy świeżego powietrza, ruchu i ciszy; stała zmiana otoczenia pozwoli nam zająć czymś myśli (tylko co zrobi ze sobą Harris, który nie myśli?), ciężka praca zaś znakomicie wpłynie na apetyt i sen.

Harris powiedział, że George nie powinien robić nic, co by zwiększało jego naturalną senność, gdyż może się to źle skończyć. Powiedział, że nie wyobraża sobie, w jaki sposób George może spać więcej niż teraz, skoro niezależnie od pory roku doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Uznał wszakże, że jeśli George zdoła spać więcej, będzie jak martwy, dzięki czemu zaoszczędzi na wyżywieniu i zakwaterowaniu.

Harris dodał jednak, że nie licząc tej sprawy z Geor­ge’owym spaniem, pomysł z Tamizą pasuje mu jak ulał (nie wiem, czy to miał być dowcip, czy tak mu się palnęło od rzeczy).

Harris i ja uznaliśmy pomysł George’a za całkiem dobry. Daliśmy przy tym do zrozumienia, że jesteśmy zdziwieni, iż George’a stać na taką bystrość umysłu.

Jedyny, któremu nie spodobała się ta propozycja, był Montmorency.

— Wam dobrze mówić, wy to lubicie, ale ja nie lubię. Dla mnie nie ma nic do roboty. Krajobrazy mnie nie rajcują, fajki nie palę. Jeśli zauważę szczura, nie zatrzymacie się, a jeśli pójdę spać, zaczniecie się wygłupiać z łódką i wywalicie mnie za burtę. Jeśli o mnie chodzi, to ta cała sprawa jest pomylona.

Było nas wszakże trzech na jednego i wniosek został przegłosowany.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 2

Omawiamy plany — Rozkosze nocowania „pod chmurką” przy ładnej pogodzie — To samo przy pogodzie deszczowej — Rozwiązanie kompromisowe — Montmorency, pierwsze wrażenia — Obawy, że ma zbyt niewinną duszę do życia w tym świecie, następnie odrzucone jako bezpodstawne — Zebranie odroczone.

Wyjęliśmy mapy i omawialiśmy plany.

Uzgodniliśmy, że wyruszymy w następną sobotę z King­ston. Harris i ja pojedziemy rano, żeby przewieźć łódkę do Chertsey, skąd zabierzemy George’a, który będzie mógł wydostać się z City dopiero po południu (George chodzi pokimać do banku codziennie od dziesiątej do czwartej, z wyjątkiem sobót, kiedy o drugiej budzą go i wystawiają za drzwi).

Powinniśmy nocować „pod chmurką” czy spać w gospodach?

George i ja byliśmy za tym pierwszym rozwiązaniem. Uznaliśmy, że byłoby tak dziko i swobodnie, po kawalersku.

Złociste wspomnienie martwego słońca powoli zamiera w wyziębionych, smutnych sercach obłoków. Milczące, niczym dziateczki opłakujące matkę, ptaki zaprzestały swej pieśni, tylko błagalne wołanie pardwy i rzewny lament derkacza zakłóca uroczysty bezgłos wokół wodnego posłania, na którym konający dzień wydaje ostatnie tchnienie.

Z mrocznych ostępów po obu brzegach wypełzają szare cienie, upiorna armia Nocy, aby bezszelestnym krokiem przepędzić ociągającą się ariergardę światła, po czym, na bezszelestnych, niewidzialnych stopach przemknąć nad sfalowanym, rozszemranym sitowiem; Noc zaś, niepodzielna władczyni usadowiona na mrocznym tronie w widmowym pałacu, rozpościera swe smoliste skrzydła nad czerniejącym światem skąpanym w ciszy i nikłym świetle gwiazd.

My zawijamy naszą łódką do jakiejś spokojnej zatoczki, rozbijamy namiot, a następnie gotujemy i spożywamy skromną wieczerzę. Potem nabija się i zapala wielkie faje, a w powietrzu rozbrzmiewają muzyczne tony pogodnej pogawędki. Rzeka, igrająca z łodzią, wtrąca się do naszej rozmowy, bajdurzy stare opowieści i sekrety, ściszonym głosem śpiewa starą dziecięcą pieśń, tę samą, którą nuci już od tysiącleci — i będzie nucić jeszcze przez wiele tysięcy lat, nim jej głos stanie się chrapliwy i stary — pieśń, której zmienne oblicze pokochaliśmy, której chętna pierś często służyła nam za przytulisko, pieśń tę nauczyliśmy się rozumieć, choć nie potrafilibyśmy ująć w zwyczajne słowa opowieści, której słuchamy.

I gdy tak siedzimy na skraju rzeki, księżyc, który również darzy ją miłością, pochyla się, aby złożyć na jej czole braterski pocałunek i zarzucić jej na szyję srebrzyste ramiona. Patrzymy, jak płynie, rozśpiewana, rozszeptana, na spotkanie z morzem, swym królem — póki nasze głosy nie zamrą w milczeniu, a fajki pogasną — póki my, zwyczajni, przeciętni młodzi ludzie, nie poczujemy się tak niezwyczajnie pełni myśli, na poły smutnych, na poły radosnych, że minie nam ochota do mówienia — póki nie zaniesiemy się śmiechem, po czym, powstawszy, wystukamy popiół z wypalonych fajek i powiemy sobie dobranoc, a następnie, ukojeni łagodnym pluskiem wody i szelestem liści, zapadniemy w sen pod wielkimi, niewzruszonymi gwiazdami, aby śnić, że Ziemia znów jest młoda — młoda i cudna, jak za dawnych czasów, nim stulecia trosk i zgryzot poorały bruzdami jej piękne oblicze, nim grzechy i szaleństwa jej dzieci postarzyły jej miłujące serce — przepełniona słodyczą, jak w owych minionych dniach, kiedy jako świeżo upieczona matka karmiła nas, swoje dzieci, ze swej przepastnej piersi — zanim kuglarstwa pstrej cywilizacji podstępnie wyrwały nas z jej życzliwych ramion, a zjadliwe szyderstwa sztuczności kazały nam się wstydzić zwyczajnego życia, które z nią wiedliśmy, i prostego, lecz szlachetnego domu, w którym tyle tysięcy lat temu zrodziła się ludzkość.

— A jeśli będzie padać? — spytał Harris.

Harrisowi nie sposób przemówić do serca. Nie ma w nim ani krzty poezji — ani krzty szalonej tęsknoty za nieosiągalnym. Harrisowi nie zdarza się „ronić łez, nie znając przyczyny”. Jeżeli Harris ma łzy w oczach, można być pewnym, że jadł surową cebulę lub nałożył sobie za dużo pikantnego sosu do kotleta.

Jeślibyś stanął z Harrisem nocą nad brzegiem morza i powiedział:

— Cyt! Czyż nie słyszysz? Toż to syreny śpiewają w falującej wód głębinie. A może duszki smętne nucą pieśń żałobną za zbielałych topielców uwięzionych w sitowiu?

Harris wziąłby cię za ramię i powiedział:

— Ja wiem, co to jest, staruszku, zmarzłeś. Lepiej chodź ze mną. Znam tu pewien lokal, dwa kroki stąd, gdzie dostaniesz najlepszą szkocką whisky, jaką kiedykolwiek piłeś. Natychmiast postawi cię na nogi.

Harris zawsze zna jakiś lokal dwa kroki stąd, gdzie można dostać coś wyśmienitego na gardło. Przypuszczam, że gdybyś spotkał Harrisa w Raju (załóżmy, że to możliwe), powitałby cię słowami:

— Tak się cieszę, że cię widzę, stary druhu, dwa kroki stąd jest sympatyczny lokal, gdzie można dostać naprawdę pierwszorzędną ambrozję.

Co się jednak tyczy naszej dyskusji o biwakowaniu, prag­matyzm Harrisa zaowocował bardzo rozsądną uwagą. Bi­wakowanie w deszczową pogodę nie należy do przyjem­ności.

Zapadł wieczór. Jesteście przemoczeni do nitki, na dnie łodzi stoją dwa cale wody, a wszystkie rzeczy są wilgotne. Znajdujecie na brzegu miejsce, które jeszcze nie zdążyło zamienić się w bajoro, przybijacie, wywlekacie namiot i we dwójkę zaczynacie go rozbijać.

Jest nasiąkły wodą i ciężki, lepi się do głowy, gdy się z nim tarmosisz, i doprowadza cię do szaleństwa. Cały czas leje jak z cebra. Namiot trudno postawić nawet przy dobrej pogodzie; kiedy pada, zadanie staje się iście herkulesowe. Wydaje ci się, że zamiast pomagać, twój towarzysz stroi sobie żarty. Właśnie kiedy wszystko pięknie ponaciągałeś ze swojej strony, on szarpie ze swojej i cała twoja praca idzie na marne.

— Hej tam! Co ty wyprawiasz?! — wołasz do niego.

— Co ty wyprawiasz?! — replikuje. — Puszczaj!

— Nie ciągnij, wszystko pochrzaniłeś, ośle głupi! — krzyczysz.

— Nic nie pochrzaniłem! — odkrzykuje. — Popuść swoją stronę!

— Mówię ci, że wszystko pochrzaniłeś! — ryczysz, żałując, że nie możesz mu się dobrać do skóry, po czym szarpiesz za swoje odciągi, wyrywając wszystkie jego kołki.

— Co za piekielny dureń — słyszysz, jak mruczy do siebie.

Czujesz brutalne szarpnięcie i twoja strona pada jak długa. Odkładasz młotek i obchodzisz namiot, aby mu przemówić do rozsądku, a jednocześnie on wyrusza w tym samym kierunku, aby ci naświetlić swoje zapatry­wania. Chodzicie tak za sobą wkoło i zioniecie przekleństwami, aż namiot zwali się na kupę. Stajecie wtedy twarzą w twarz nad gruzami i wołacie z oburzeniem jednym głosem:

— No i masz! A nie mówiłem?

Tymczasem trzeci towarzysz podróży, który od dziesięciu minut klnie pod nosem w żywy kamień, bo wybierając wodę czerpakiem, nalał jej sobie do rękawa, chce wiedzieć, co sobie, psia mać, za szopki urządzacie, i dlaczego ten zatracony namiot jeszcze nie stoi.

Kiedy jakimś cudem wreszcie jednak staje, wynosicie na brzeg ekwipunek. Rozpalenie ogniska jest marzeniem ściętej głowy, zapalacie więc maszynkę spirytusową, wokół której się gromadzicie.

Podstawowym składnikiem wieczerzy jest deszczówka. Chleb w dwóch trzecich składa się z deszczówki, zapiekany pasztet wołowy zawiera obfite jej ilości, z dżemu zaś, masła, soli i kawy zrobiła się zupa.

Po kolacji stwierdzacie, że zamókł również tytoń, toteż nie możecie palić. Na szczęście posiadacie butelkę płynu, który, jeśli spożyty w odpowiednich dawkach, poprawia humor i ćmi zmysły; on to przywraca wam ochotę do życia w wystarczającym stopniu, byście poszli spać.

W nocy macie sen, że nagle przysiadł na was słoń oraz że wybuch wulkanu cisnął was na dno morza — przy czym słoń nadal smacznie śpi na waszej piersi. Budzicie się i pojmujecie, że naprawdę wydarzyło się coś strasznego. Najpierw myślicie, że przyszedł koniec świata; potem dochodzicie jednak do wniosku, że to mało prawdopodobne. Następną możliwością są złodzieje i mordercy bądź też pożar. Pomoc jednak nie nadchodzi i czujecie już tylko, że kopią was tysiące nóg, tłamszą tysiące ciał.

Wygląda na to, że jeszcze ktoś jest w tarapatach. Słyszycie stłumiony głos, który dobiega spod waszego legowiska. Powziąwszy silne postanowienie, że tanio skóry nie sprzedacie, rozpoczynacie paniczny bój, wymachujecie rękami i nogami na lewo i prawo, nie przestając wrzeszczeć na całe gardło, aż w końcu udaje się wam wyswobodzić głowę. Dwie stopy dalej majaczy niewyraźnie postać półnagiego zbira, który szykuje się do śmiertelnego ciosu. Gdy gotujecie się do walki na śmierć i życie, zaczyna wam świtać, że to Jim.

— A, to ty? — mówi, rozpoznając was w tym samym momencie.

— To ja — odpowiadacie, przecierając oczy. — Co się stało?

— Chyba zdmuchnęło ten przeklęty namiot — mówi. — Gdzie Bill?

Podnosząc głos, krzyczycie: „Bill!”, po czym ziemia kołysze się pod wami i drży, a zduszony głos, który słyszeliś­cie już wcześniej, odpowiada spośród ruin:

— Zejdź z mojej głowy, dobra?

Po chwili Bill, ubłocony, zdeptany wrak, gramoli się na wierzch w niepotrzebnie agresywnym nastroju — najwyraźniej mu się ubzdurało, że zrobiliście to naumyślnie.

Rano jesteście wszyscy bez głosu, gdyż nocą złapaliście ostre przeziębienie; jednocześnie jesteście nastawieni bardzo swarliwie, toteż przez całe śniadanie wyklinacie na siebie chrapliwym szeptem.

Dlatego też postanowiliśmy, że będziemy spać pod namiotem tylko w pogodne noce. Gdy będzie padać albo zachce się nam odmiany, zanocujemy jak ludzie, w hotelu, zajeździe lub gospodzie.

Montmorency powitał ten kompromis z wielkim uznaniem. Nie dla niego uroki romantycznego odosobnienia. Im więcej hałasu, tym lepiej, a jeśli dodać szczyptę rubaszności — sama radość. Nie znając Montmorency’ego, można by pomyśleć, że to anioł, który z jakichś trzymanych przed ludzkością w tajemnicy powodów zstąpił na ziemię pod postacią małego foksteriera. Jego mina, która zdaje się mówić: „Och, jakiż ten świat jest nikczemny, jakżebym chciał uczynić go lepszym i szlachetniejszym”, wzruszyła do łez niejedną nabożną starszą panią.

Kiedy przeszedł na moje utrzymanie, nie sądziłem, bym zdołał zatrzymać go przy sobie na dłużej. Siadałem na krześle i przyglądałem się mu, podczas gdy on siedział na dywaniku, odwzajemniając moje spojrzenie, i myślałem: „Och, ten pies długo nie pożyje. Zostanie zabrany do jasnego nieba w rydwanie, i tyle go zobaczę”.

Kiedy jednak zapłaciłem za kilkanaście kur, które zadusił; kiedy wyciągnąłem go za kark, warczącego i wierzgającego łapami, ze stu czternastu ulicznych bójek; kiedy pewna rozjuszona niewiasta podsunęła mi pod nos martwego kota i nazwała mnie mordercą; kiedy sąsiad przyszedł z pretensją, że puszczam samopas groźnego psa, który pewnej mroźnej nocy przez dwie godziny nie pozwolił mu wyściubić nosa z własnej szopy na narzędzia; kiedy się dowiedziałem, że ogrodnik, bez mojej wiedzy, wygrał trzydzieści szylingów, stawiając na niego w zawodach w zabijanie szczurów na czas — zacząłem myśleć, że może mimo wszystko pozwolą mu zostać na ziemi trochę dłużej.

Pokręcić się koło stajni, skrzyknąć bandę najbardziej podejrzanych czworonogów w całym mieście i poprowadzić ją do walki z innymi psami spod ciemnej gwiazdy — oto jak Montmorency rozumie „życie”. Z tego też powodu, jak już zostało nadmienione, z najwyższą aprobatą zareagował na sugestię zajazdów, gospód i hoteli.

Gdy już poczyniliśmy zadowalające nas wszystkich ustalenia noclegowe, pozostało tylko omówić, co zabierzemy ze sobą. Ledwie rozpoczęliśmy dyskusję, gdy Harris powiedział, że dość ma gadania na jeden wieczór i zaproponował, byśmy wyszli trochę odetchnąć, znalazł bowiem lokal, dwa kroki stąd, gdzie dają niezgorszą irlandzką whisky.

George dodał, że go suszy (nie pamiętam chwili, żeby go nie suszyło), ja zaś miałem przeczucie, że kropelka grogu z plasterkiem cytryny dobrze mi zrobi na moją dolegliwość, toteż obrady zostały jednomyślnie odroczone do następnego wieczoru. Zgromadzenie włożyło kapelusze i wyszło na dwór.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: