Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzech panów w łódce nie licząc psa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzech panów w łódce nie licząc psa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 370 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Trzej in­wa­li­dzi. Cier­pie­nia Je­rze­go i Har­ri­sa. Ofia­ra stu z górą śmier­tel­nych cho­rób. Cen­ne re­cep­ty. Le­cze­nie nie­do­ma­gań wą­tro­by w dzie­cię­cym wie – ku. Do­cho­dzi­my do wnio­sku, że je­steś – my prze­pra­co­wa­ni i na­le­ży nam się od­po­czy­nek. Ty­dzień na głę­bo­kich wo – dach? Je­rzy pro­po­nu­je Ta­mi­zę. Mont­mo­ren­cy za­kła­da pro­test. Pierw­szy wnio­sek przy­ję­to więk­szo­ścią trzech gło­sów prze­ciw jed­ne­mu.

Było nas czte­rech – Je­rzy, Wil­liam Sa­mu­el Har­ris, ja i Mont­mo­ren­cy. Sie­dzie­li­śmy w moim po­ko­ju, pa­li­ło się i roz­ma­wia­ło o tym, jak źle jest z nami – źle, rzecz ja­sna, z punk­tu wi­dze­nia me­dy­cy­ny. Wszy­scy czu­li­śmy się kiep­sko i to co­raz bar­dziej nas nie­po­ko­iło. Har­ris mie­wa ta­kie sza­lo­ne za­wro­ty gło­wy, że od­cho­dzi od zmy­słów. Je­rzy po­wia­da na to, że jemu też cza­sem krę­ci się w gło­wie i nie wie wte­dy, co się z nim dzie­je. A mnie po­psu­ła się wą­tro­ba. Nie może być co do tego żad­nej wąt­pli­wo­ści, bo wła­śnie prze­czy­ta­łem pro­spekt pa­ten­to­wa­nych pi­gu­łek na wą­tro­bę, w któ­rym do­kład­nie opi­sa­no roz­ma­ite ob­ja­wy, po­zwa­la­ją­ce okre­ślić, czy ko­muś do­le­ga wą­tro­ba. Mam wszyst­kie te ob­ja­wy.

Bar­dzo to dziw­ne, ale jesz­cze mi się nie zda­rzy­ło, bym prze­czy­tał ogło­sze­nie o ja­kimś naj­now­szym spe­cy­fi­ku i nie do­szedł do nie­od­par­te­go wnio­sku, że cier­pię wła­śnie na opi­sa­ną tam cho­ro­bę, i to w jej naj­bar­dziej zło­śli­wej po­sta­ci. Za każ­dym ra­zem dia­gno­za ści­śle od­po­wia­da temu wszyst­kie­mu, co sam od­czu­wam.

Pa­mię­tam, jak raz po­sze­dłem do Mu­zeum Bry­tyj­skie­go, bo chcia­łem za­po­znać się ze spo­so­ba­mi le­cze­nia pew­nej, drob­nej zresz­tą, do­le­gli­wo­ści, jaka mnie wów­czas na­wie­dzi­ła. Był to, je­śli do­brze pa­mię­tam, ka­tar sien­ny. Wzią­łem książ­kę i prze­czy­ta­łem wszyst­ko na ten te­mat. Po­tem nie­co się za­ga­pi­łem. Bez­myśl­nie prze­wra­ca­łem kart­ki i ni stąd, ni zo­wąd za­czą­łem stu­dio­wać cho­ro­by. Cho­ro­by w ogó­le. Nie pa­mię­tam już, w któ­rej z nich po­grą­ży­łem się naj­pierw. W każ­dym ra­zie był to ja­kiś strasz­li­wy, sie­ją­cy spu­sto­sze­nie do­pust bo­ski – i za­nim prze­bie­głem wzro­kiem po­ło­wę wy­ka­zu „ob­ja­wów ostrze­gaw­czych”, zda­łem so­bie ja­sno spra­wę, że się ta zmo­ra do mnie przy­plą­ta­ła.

Przez chwi­lę sie­dzia­łem bez ru­chu, zmro­żo­ny prze­raź­li­wym stra­chem. Po­tem z roz­pacz­li­wą re­zy­gna­cją za­czą­łem znów prze­wra­cać kart­ki. Za­trzy­ma­łem się na go­rącz­ce ty­fo­idal­nej… prze­czy­ta­łem ob­ja­wy… Od­kry­łem, że je­stem cho­ry na ty­fus – mu­sia­łem go mieć do­brych kil­ka mie­się­cy nic o tym nie wie­dząc. Cie­kaw by­łem, co jesz­cze mnie gnę­bi. Do­je­cha­łem do tań­ca świę­te­go Wita i wy­szło na jaw, że – jak się tego spo­dzie­wa­łem – świę­ty Wit też mnie nie omi­nął. Mój wy­pa­dek co­raz bar­dziej mnie in­te­re­so­wał, po­sta­no­wi­łem więc zba­dać go aż do sa­me­go dna. Przy­stą­pi­łem do rze­czy w po­rząd­ku al­fa­be­tycz­nym. Prze­czy­ta­łem naj­pierw o ar­tre­ty­zmie. Do­wie­dzia­łem się, ze cier­pię na ar­tre­tyzm i że za ja­kieś dwa ty­go­dnie za­cznie się ostry stan za­pal­ny. Bri­gh­ta cho­ro­ba, jak się o tym z ulgą do­wie­dzia­łem, na­wie­dzi­ła mnie w po­sta­ci ta­kiej ja­kiejś od­mie­nio­nej, że mo­głem z nią żyć sto lat. Cho­le­rę za to mia­łem z cięż­ki­mi kom­pli­ka­cja­mi, a z dy­fte­ry­tem już się chy­ba uro­dzi­łem. W po­cie czo­ła prze­wer­to­wa­łem li­te­ra po li­te­rze cały al­fa­bet i w koń­cu oka­za­ło się, że tyl­ko jed­nej cho­ro­by na pew­no nie mam: pu­chli­ny ko­lan, na któ­rą cier­pią pan­ny słu­żą­ce, je­śli za dużo klę­czą.

Zra­zu czu­łem się tym nie­mi­le do­tknię­ty – pu­chli­na ko­lan wy­raź­nie mnie zba­ga­te­li­zo­wa­ła. Dla­cze­go nie mam pu­chli­ny ko­lan? Cze­mu ona tak osten­ta­cyj­nie trzy­ma się ode mnie z da­le­ka? Po chwi­li jed­nak zwy­cię­ży­ły uczu­cia mniej za­chłan­ne. Po­my­śla­łem so­bie, że mam wszyst­kie inne cho­ro­by zna­ne far­ma­ko­lo­gii, i ochło­ną­łem z ego­istycz­nych za­pę­dów – po­sta­no­wi­łem obejść się bez tej pu­chli­ny ko­lan. Naj­bar­dziej zło­śli­wa po­da­gra cze­pi­ła się mnie, jak się te­raz oka­za­ło, choć nic o tym nie wie­dzia­łem, a na żół­tacz­kę cier­pia­łem nie­za­wod­nie od dziec­ka. Po żół­tacz­ce nie było już w tej en­cy­klo­pe­dii żad­nej cho­ro­by, nic za­tem wię­cej do­le­gać mi nie mo­gło.

Sie­dzia­łem po­grą­żo­ny w za­du­mie. Jak­że cie­ka­wym oka­zem – my­śla­łem so­bie – mu­szę być z le­kar­skie­go punk­tu wi­dze­nia, co za ka­pi­tal­ny na­by­tek dla pro­fe­so­rów me­dy­cy­ny. Stu­den­ci nie po­trze­bo­wa­li­by „ob­cho­dzić” szpi­ta­li, gdy­by mie­li mnie, bo sam by­łem szpi­ta­lem. Mie­li­by tyl­ko dwie rze­czy do zro­bie­nia: po­cho­dzić koło mnie i ode­brać dy­plom.

Na­stęp­nie za­sta­no­wi­łem się, ile mi jesz­cze zo­sta­ło ży­cia. Spró­bo­wa­łem sam się zba­dać. Szu­ka­łem pul­su. Naj­pierw w ogó­le nie mo­głem się go do­ma­cać. Na­gle, ni stąd, ni zo­wąd, za­czął bić. Wy­ją­łem ze­ga­rek i li­czy­łem ude­rze­nia. Do­ra­cho­wa­łem się stu czter­dzie­stu sied­miu na mi­nu­tę. Spró­bo­wa­łem od­szu­kać ser­ce. Nie mo­głem zna­leźć wła­sne­go ser­ca! Prze­sta­ło bić. Póź­niej do­sze­dłem do wnio­sku, że przez cały czas było na swo­im miej­scu i biło, ale to już nie moja wina. Opu­ka­łem się do­kład­nie z przo­du, od – że tak po­wiem – pasa do gło­wy, ob­stu­ka­łem z grub­sza oby­dwa boki i za­pu­ści­łem się aż na ple­cy. Nic jed­nak nie wy­czu­łem ani nie usły­sza­łem. Spró­bo­wa­łem obej­rzeć ję­zyk. Wy­sta­wi­łem go, ile tyl­ko się dało, za­mkną­łem jed­no oko, a dru­gim usi­ło­wa­łem mu się przyj­rzeć. Zdo­ła­łem zo­ba­czyć tyl­ko ko­niu­szek ję­zy­ka, co przy­nio­sło mi jed­nak pe­wien po­ży­tek; upew­ni­łem się osta­tecz­nie, że to szkar­la­ty­na.

Kie­dy wcho­dzi­łem do czy­tel­ni, by­łem zdrów i szczę­śli­wy. Wy­sze­dłem stam­tąd le­d­wie trzy­ma­jąc się na no­gach – nędz­ny strzęp ludz­ki.

Uda­łem się do mo­je­go le­ka­rza. To mój ser­decz­ny przy­ja­ciel. Bada mi puls, oglą­da ję­zyk i wy­po­wia­da się na te­mat po­go­dy, ile­kroć ze­chce mi się cho­ro­wać, i za wszyst­ko to nie bie­rze ani gro­sza. Po­my­śla­łem więc, że trze­ba mu się zre­wan­żo­wać i wła­śnie te­raz iść do nie­go.

Cze­go trze­ba dok­to­ro­wi? – mó­wi­łem so­bie. – Trze­ba mu prak­ty­ki. A więc bę­dzie mnie miał. Wy­cią­gnie z mej oso­by wię­cej prak­ty­ki niż z ty­sią­ca zwy­kłych ba­nal­nych pa­cjen­tów, z któ­rych każ­dy ma jed­ną cho­ro­bę, a naj­wy­żej dwie.

Po­sze­dłem więc pro­sto do mego przy­ja­cie­la. Za­sta­łem go w domu.

Dok­tor pyta mnie:

– Co po­wiesz? Co ci do­le­ga? A ja na to:

– Nie będę za­bie­rał ci cza­su, mój sta­ry, opo­wia­da­niem o tym, co mi do­le­ga. Ży­cie jest krót­kie i mógł­byś roz­stać się z nim, za­nim zdą­żył­bym skoń­czyć. Po­wiem ci za to, co mi nie do­le­ga. Nie mam pu­chli­ny ko­lan. Dla­cze­go jej nie do­sta­łem, tego nie wiem, ale fakt po­zo­sta­je fak­tem. Na­to­miast mam całą resz­tę.

Tu opo­wie­dzia­łem mu, jak do­sze­dłem to tego od­kry­cia.

Ka­zał wy­wie­sić ję­zyk, zaj­rzał mi do środ­ka, zła­pał za prze­gub, pal­nął w pierś, kie­dy naj­mniej się tego spo­dzie­wa­łem – to świń­stwo, in­a­czej tego nie mogę na­zwać – i na­tych­miast po­pra­wił bo­kiem gło­wy. Po­tem usiadł, na­pi­sał re­cep­tę, zło­żył i dał mi do ręki. Scho­wa­łem ją do kie­sze­ni i wy­sze­dłem.

Nie za­glą­da­jąc do re­cep­ty po­sze­dłem do naj­bliż­szej ap­te­ki. Ap­te­karz prze­czy­tał i od­dał mi re­cep­tę mó­wiąc, że tych rze­czy nie sprze­da­je.

Py­tam się go:

– Czy pan jest ap­te­ka­rzem? Od­po­wia­da:

– Owszem, tak. Gdy­bym był rów­no­cze­śnie skle­pem spół­dziel­czym i pen­sjo­na­tem, był­bym do pań­skiej dys­po­zy­cji. A że je­stem tyl­ko ap­te­ka­rzem, nie dam rady.

Prze­czy­ta­łem re­cep­tę. Brzmia­ła tak:

1 funt bef­szty­ka z 1 but… por­te­ru co 6 go­dzin

1 10-mi­lo­wy spa­cer co dzień rano i łóż­ko co dzień wie­czór punkt 11-ta. I nie na­bi­jaj so­bie gło­wy rze­cza­mi, któ­rych nie ro­zu­miesz.

Usłu­cha­łem za­le­ceń przy­ja­cie­la i skut­ki oka­za­ły się – przy­najm­niej dla mnie – zba­wien­ne, bo zo­sta­łem przy ży­ciu i nadal po­zo­sta­ję.

Wra­ca­jąc jed­nak do tego pro­spek­tu pi­gu­łek na wą­tro­bę, mu­szę przy­znać, że po­ja­wi­ły się u mnie ob­ja­wy, i to cał­kiem nie­dwu­znacz­ne. Naj­wy­raź­niej zaś wy­stą­pił „zu­peł­ny brak chę­ci do ja­kiej­kol­wiek pra­cy”.

Jak mnie to drę­czy, tego nie da się opi­sać. Od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa cier­pię z tego po­wo­du ka­tu­sze. Już jako chłop­czyk nie mia­łem bo­daj jed­ne­go dnia wol­ne­go od tej cho­ro­by. A oni nie wie­dzie­li, że to wą­tro­ba. Wie­dzy le­kar­skiej da­le­ko wów­czas było jesz­cze do jej dzi­siej­sze­go po­zio­mu i lu­dzi­ska moją nie­chęć do pra­cy skłon­ni byli przy­pi­sy­wać le­ni­stwu.

– Ej, ty obrzy­dli­wy le­niu­chu! – krzy­cze­li. – Wstał­byś i za­pra­co­wał na sie­bie, próż­nia­ku! – tak wo­ła­li, nie wie­dząc oczy­wi­ście, że je­stem cho­ry.

W ten spo­sób, za­miast do­sta­wać pi­guł­ki, zbie­ra­łem kuk­sań­ce. Może się to ko­muś wy­dać dziw­ne, a jed­nak to bi­cie po gło­wie czę­sto przy­no­si­ło mi ulgę, przy­najm­niej do­raź­ną. Prze­ko­na­łem się, że wte­dy wy­star­czy­ło do­stać raz w ucho, abym za­raz na­brał ocho­ty pójść, gdzie trze­ba, i zro­bić to, cze­go ode mnie żą­da­no, a dziś na taką ku­ra­cję pu­deł­ko pi­gu­łek to jesz­cze za mało.

Czę­sto, bo­wiem, pro­szę pań­stwa, owe pro­ste, sta­ro­świec­kie leki są sku­tecz­niej­sze niż cała dzi­siej­sza ap­te­ka.

Sie­dzie­li­śmy tak z pół go­dzi­ny opi­su­jąc so­bie na­wza­jem na­sze cho­ro­by. Wy­ło­ży­łem Je­rze­mu i Wil­lia­mo­wi Har­ri­so­wi, jak się czu­ję, gdy wsta­nę rano. Wil­liam Har­ris opo­wie­dział nam, w ja­kim sta­nie kła­dzie się spać. Je­rzy zaś sta­nął na dy­wa­ni­ku przed ko­min­kiem i na­der traf­nie, z wiel­ką siłą wy­ra­zu za­grał nam sce­nę, wy­obra­ża­ją­cą, jak się czu­je w nocy.

Je­rzy ubrdał so­bie, że jest cho­ry, choć na­praw­dę ma koń­skie zdro­wie, pro­szę mi wie­rzyć.

Wła­śnie za­pu­ka­ła do drzwi pani Pop­pets za­py­tu­jąc, czy zje­dli­śmy ko­la­cję. Uśmiech­nę­li­śmy się smut­no do sie­bie i od­par­li­śmy, że trud­no – trze­ba bę­dzie coś nie­coś prze­gryźć. Har­ris po­wie­dział na­wet, że nie­rzad­ko odro­bi­na po­ży­wie­nia w żo­łąd­ku jest tamą po­wstrzy­mu­ją­cą roz­wój cho­ro­by. Pani Pop­pets wnio­sła tacę, prze­sie­dli­śmy się do sto­łu i po­igra­li­śmy ze zra­zi­ka­mi w so­sie ce­bul­ko­wym, a po­tem z szar­lot­ką.

Mu­sia­łem być wte­dy bar­dzo sła­by, bo le­d­wie mi­nę­ło pół go­dzi­ny, a już zu­peł­nie prze­sta­łem się in­te­re­so­wać je­dze­niem – co mi się nig­dy przed­tem nie zda­rza­ło – i nie mia­łem ocho­ty na ser.

Po speł­nie­niu obo­wiąz­ku po­krze­pie­nia cia­ła na­peł­ni­li­śmy jesz­cze raz szklan­ki, za­pa­li­li­śmy faj­ki i pod­ję­li­śmy dys­ku­sję na te­mat sta­nu na­sze­go zdro­wia. Co nam wła­ści­wie do­le­ga, tego ża­den z nas do­brze nie wie­dział, ale pod jed­nym wzglę­dem by­li­śmy jed­no­myśl­ni: wszyst­kie­mu win­ne jest prze­pra­co­wa­nie.

– Po­trzeb­ny jest nam od­po­czy­nek – po­wie­dział Har­ris.

– Od­po­czy­nek i ra­dy­kal­na od­mia­na – pod­chwy­cił Je­rzy. – Nad­we­rę­że­nie mó­zgów wy­wo­ła­ło ogól­ną de­pre­sję ca­łe­go sys­te­mu ner­wo­we­go. Je­śli zmie­ni­my oto­cze­nie i nie bę­dzie­my mu­sie­li my­śleć, szyb­ko od­zy­ska­my rów­no­wa­gę.

Je­rzy ma ku­zy­na, któ­ry w re­je­strach po­li­cyj­nych fi­gu­ru­je jako stu­dent me­dy­cy­ny, nic więc dziw­ne­go, że po­dej­ście le­kar­skie jest u nie­go nie­ja­ko ce­chą ro­dzin­ną.

Zgo­dzi­łem się z Je­rzym i za­pro­po­no­wa­łem, aby­śmy za­szy­li się w ja­kiejś sta­ro­świec­kiej mie­ści­nie, z dala od zgieł­ku ga­wie­dzi, i tam prze­śni­li sło­necz­ny ty­dzień wśród sen­nych uli­czek – w ja­kimś za­po­mnia­nym przez lu­dzi za­kąt­ku, ukry­tym przez cza­ro­dziej­ki, do­kąd nie do­cie­ra gwar świa­ta, w ja­kimś dzi­kim or­lim gnieź­dzie na urwi­sku Cza­su, gdzie le­d­wie by­ło­by sły­chać da­le­ki i sła­by od­głos wzbu­rzo­nych bał­wa­nów dzie­więt­na­ste­go wie­ku.

Har­ris po­wie­dział, że to buj­da z chrza­nem. Zna – twier­dził – ta­kie uro­cze za­kąt­ki. Wszy­scy kła­dą się tam spać o go­dzi­nie ósmej, „Ku­rie­ra” nie do­sta­niesz za żad­ne skar­by świa­ta, a po ty­toń mu­sisz go­nić dzie­sięć mil.

– Nie – za­koń­czył – je­śli chce­cie od­po­czyn­ku i od­mia­ny, nie masz nic lep­sze­go nad mor­ską wy­ciecz­kę.

Tu ja sta­now­czo za­pro­te­sto­wa­łem. Wy­ciecz­ka mor­ska do­brze nam słu­ży, je­śli trwa dwa mie­sią­ce, ale ty­dzień na mo­rzu – to okrop­ność.

Od­pły­wasz w po­nie­dzia­łek ży­wiąc bło­gą na­dzie­ję, że cze­ka cię wiel­ka przy­jem­ność. Po­wie­wasz chu­s­tecz­ką na po­że­gna­nie przy­ja­cio­łom, za­pa­lasz swą naj­więk­szą faję i pa­ra­du­jesz po po­kła­dzie z taką miną, jak­byś był ka­pi­ta­nem Co­okiem, sir Fran­cisz­kiem Dra­kem i Krzysz­to­fem Ko­lum­bem w jed­nej oso­bie. We wto­rek wo­lał­byś, żeby cię tu nie było. W śro­dę, czwar­tek i pią­tek ża­łu­jesz, żeś wcze­śniej nie sko­nał. W so­bo­tę je­steś zdol­ny prze­łknąć nie­co bu­lio­nu, po­sie­dzieć tro­chę na po­kła­dzie i z bla­dym uśmie­chem od­po­wia­dać po­czci­wym lu­dziom, któ­rzy się py­ta­ją, jak się te­raz czu­jesz. W nie­dzie­lę za­czy­nasz znów cho­dzić i nor­mal­nie jeść. A w po­nie­dzia­łek rano, kie­dy z wa­liz­ką i pa­ra­so­lem w ręku sto­isz przy po­rę­czy bur­ty go­tów do zej­ścia na brzeg – wła­śnie wte­dy mo­rze za­czy­na ci się na do­bre po­do­bać.

Pa­mię­tam, jak mój szwa­gier wy­brał się raz na małą wy­ciecz­kę mor­ską dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia. Ku­pił bi­let z Lon­dy­nu do Li­ver­po­olu i z po­wro­tem. Kie­dy zna­lazł się w Li­ver­po­olu, je­dy­nym jego pra­gnie­niem było sprze­dać bi­let po­wrot­ny.

Opo­wia­dał mi, że la­tał po mie­ście i ofe­ro­wał go lu­dziom z sza­lo­ną wprost ob­niż­ką ceny i sprze­dał wresz­cie za osiem­na­ście pen­sów ja­kie­muś mło­dzia­no­wi o wy­glą­dzie wą­tro­bia­rza, któ­re­mu wła­śnie le­ka­rze za­le­ci­li mor­skie po­wie­trze i gim­na­sty­kę.

– Mor­skie po­wie­trze! – za­wo­łał szwa­gier, wty­ka­jąc, jak umiał naj­ser­decz­niej, bi­let w rękę mło­dzia­na. – Ha! Bę­dziesz pan miał tyle mor­skie­go po­wie­trza, że ci go wy­star­czy na całe ży­cie. A gim­na­sty­ka? Ba! Bę­dziesz miał wię­cej gim­na­sty­ki, sie­dząc na tym stat­ku, niż gdy­byś fi­kał ko­zioł­ki na su­chym lą­dzie.

Sam – to zna­czy mój szwa­gier – wró­cił po­cią­giem. Oświad­czył, że Ko­lej Pół­noc­no-Za­chod­nia wca­le do­brze słu­ży jego zdro­wiu.

A zno­wu je­den mój zna­jo­my wy­brał się na ty­go­dnio­wą wy­ciecz­kę przy­brzeż­ną. Przed od­jaz­dem przy­szedł do nie­go ste­ward i za­py­tał, czy bę­dzie pła­cił za każ­dy po­si­łek od­dziel­nie, czy też chce za­pła­cić z góry za wszyst­ko.

Ste­ward ra­dził wziąć abo­na­ment, bo wy­pad­nie to znacz­nie ta­niej. Cały ty­dzień bę­dzie w ten spo­sób kosz­to­wał dwa fun­ty pięć szy­lin­gów. Na pierw­sze śnia­da­nie po­da­je się rybę i pie­czy­ste. Dru­gie śnia­da­nie jest o pierw­szej i skła­da się z czte­rech dań. Obiad o szó­stej – zupa, ryba, za­ką­ski, mię­si­wo, drób, sa­ła­ta, le­gu­mi­na, ser i de­ser. A o dzie­sią­tej lek­ka ko­la­cja mię­sna.

Mój przy­ja­ciel po­my­ślał so­bie, że war­to na to wy­dać dwa fun­ty pięć szy­lin­gów (lubi do­brze pod­jeść), i tak też zro­bił.

Dru­gie śnia­da­nie po­da­no, gdy tyl­ko sta­tek od­pły­nął z She­er­ness.

Ape­tyt nie do­pi­sał mu tak, jak by wy­pa­da­ło, za­do­wo­lił się więc ka­wał­kiem go­to­wa­nej wo­ło­wi­ny i por­cją po­zio­mek z kre­mem. Wie­le roz­my­ślał przez całe po­po­łu­dnie i bądź to do­cho­dził do wnio­sku, że chy­ba od wie­lu ty­go­dni nie jadł nic in­ne­go, tyl­ko go­to­wa­ną wo­ło­wi­nę, bądź też miał wra­że­nie, że ca­ły­mi la­ta­mi był na die­cie po­ziom­ko­wo-kre­mo­wej.

Wo­ło­wi­na zaś, po­dob­nie zresz­tą jak po­ziom­ki i krem, też nie była szczę­śli­wa, wprost prze­ciw­nie, ja­koś nic jej nie do­ga­dza­ło.

O szó­stej służ­ba oznaj­mi­ła mu; że obiad cze­ka. Ten ko­mu­ni­kat nie wzbu­dził w nim ani krzty en­tu­zja­zmu, świa­dom jed­nak, iż na­le­ży od­pra­co­wać część owych dwóch i ćwier­ci fun­ta, mój przy­ja­ciel, przy­trzy­mu­jąc się lin i cze­go się dało, zszedł na dół. Miły za­pach ce­bul­ki i go­rą­cej szyn­ki, zmie­sza­ny z aro­ma­tem sma­żo­nej ryby i ja­rzy­nek, po­wi­tał go u stóp schod­ków. Ste­ward pod­szedł do nie­go i z przy­mil­nym uśmie­chem za­py­tał:

– Czym mogę słu­żyć, sir?

– Pro­szę wy­pro­wa­dzić mnie stąd – sła­biut­kim gło­sem od­parł mój przy­ja­ciel.

Ja­cyś lu­dzie do­sko­czy­li do nie­go, chwy­ci­li pod ręce, wcią­gnę­li na po­kład i tam go zo­sta­wi­li po stro­nie na­wietrz­nej.

Przez na­stęp­ne czte­ry dni wiódł skrom­ny i nie­na­gan­ny ży­wot, kar­miąc się „ka­pi­tań­ski­mi” su­cha­ra­mi i po­pi­ja­jąc je wodą so­do­wą. Ale koło so­bo­ty tak zhar­dział, że po­zwo­lił so­bie na cien­ką her­bat­kę i su­chy ka­wa­łek grzan­ki, a w po­nie­dzia­łek za­ja­dał się już bu­lio­ni­kiem z kur­cza­ka. Wy­siadł na ląd we wto­rek i tę­sk­nym spoj­rze­niem od­pro­wa­dzał sta­tek, któ­ry bu­cha­jąc parą od­da­lał się od przy­sta­ni.

– Od­pły­wa – mó­wił do sie­bie – od­pły­wa, uno­sząc ła­du­nek żyw­no­ści za dwa fun­ty. Ła­du­nek ten na­le­ży do mnie – ja­każ szko­da, że go nie zja­dłem.

Mó­wił po­tem, że gdy­by mu dali jesz­cze je­den dzień, nie­za­wod­nie by ra­chu­nek wy­rów­nał.

Tak tedy sta­wi­łem czo­ło pro­po­zy­cji mor­skiej wy­ciecz­ki. Nie cho­dzi mi tu­taj – tłu­ma­czy­łem – o wła­sną oso­bę. Nig­dy prze­cież nie by­łem skłon­ny do mdło­ści. Ale boję się o Je­rze­go. Na to Je­rzy po­wia­da, że o nie­go nie ma stra­chu, po­nie­waż bar­dzo na­wet lubi mo­rze, na­to­miast ra­dził­by mnie i Har­ri­so­wi, by­śmy po­rzu­ci­li tę myśl, bo wie na pew­no, że obaj się po­cho­ru­je­my. Na­stęp­nie wy­po­wie­dział się Har­ris. Za­wsze było dla nie­go za­gad­ką, jak lu­dzie to ro­bią, że do­sta­ją mor­skiej cho­ro­by. Chy­ba – mó­wił – sami tego chcą, przez ko­kie­te­rię. Jemu oso­bi­ście, choć tyle razy go­rą­co tego pra­gnął, ja­koś nig­dy nie uda­ło się za­cho­ro­wać.

Po­tem opo­wie­dział nam o tym, jak swe­go cza­su prze­pra­wiał się przez Ka­nał tak wzbu­rzo­ny, że trze­ba było pa­sa­że­rów po­przy­wią­zy­wać do koi. Har­ris wraz z ka­pi­ta­nem byli wte­dy je­dy­ny­mi ży­wy­mi du­sza­mi na stat­ku, któ­re nie cho­ro­wa­ły. Były ta­kie mo­men­ty, że trzy­mał się na no­gach tyl­ko on i dru­gi ofi­cer. Na ogół trzy­mał się on i jesz­cze ktoś. A je­śli zda­rza­ło się, że zo­stał na pla­cu tyl­ko je­den – był nim on, sam jak pa­lec.

Cie­ka­wa rzecz, nikt nig­dy nie miał mor­skiej cho­ro­by – na lą­dzie. Tyl­ko na mo­rzu spo­ty­ka się mnó­stwo lu­dzi cho­rych jak nie­szczę­ście, cały żywy ła­du­nek cier­pią­cych. Ale na lą­dzie jesz­cze nie spo­tka­łem ta­kie­go, co by miał choć zie­lo­ne po­ję­cie o tym, co zna­czy przejść mor­ską cho­ro­bę. Gdzie ty­sią­ce szczu­rów lą­do­wych, tło­czą­cych się na każ­dym stat­ku, gdzie, po­wta­rzam, nie­zli­czo­ne ich ty­sią­ce kry­ją się w cza­sie swe­go po­by­tu na lą­dzie – po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą.

Gdy­by ze wszyst­ki­mi było tak jak z jed­nym fa­ce­tem, któ­re­go pew­ne­go razu uj­rza­łem na stat­ku zmie­rza­ją­cym do Yar­mo­uth, mógł­bym w dość pro­sty spo­sób wy­ja­śnić ową, zda­wa­ło­by się, za­gad­kę. Wła­śnie od­bi­ja­li­śmy od molo w So­uthend, kie­dy je­go­mość ten wy­chy­lił się w spo­sób bar­dzo ry­zy­kow­ny przez otwór w bur­cie. Pod­sze­dłem i chcia­łem przyjść mu z po­mo­cą.

– Ej! Cof­nij się pan – po­wie­dzia­łem po­trzą­sa­jąc go za ra­mię. – Wy­pad­nie pan za bur­tę.

– O rany bo­skie! A niech wy­pad­nę! – tyle zdo­ła­łem z pa­sa­że­ra wy­do­być. Mach­ną­łem na nie­go ręką.

W trzy ty­go­dnie póź­niej spo­tka­łem go w ka­wiar­ni ho­te­lu w Bath. Opo­wia­dał o swych po­dró­żach i z unie­sie­niem za­pew­niał o swej mi­ło­ści do mo­rza.

– Ba! Do­bry ma­ry­narz! – za­wo­łał od­po­wia­da­jąc na peł­ne za­zdro­ści py­ta­nie ja­kie­goś nie­śmia­łe­go mło­dzień­ca. – Owszem, mu­szę się przy­znać, że raz zro­bi­ło mi się tro­chę nie­wy­raź­nie. Było to, gdy mi­ja­li­śmy przy­lą­dek Horn. Łaj­ba roz­bi­ła się na­stęp­ne­go ran­ka.

Za­py­ta­łem:

– Czy nie czuł się pan kie­dyś tro­chę nie­wy­raź­nie przy molo w So­uthend i nie pra­gnął, żeby ktoś pana wy­rzu­cił za bur­tę?

– Molo w So­uthend? – od­parł ze zdzi­wio­ną miną.

– Tak, w dro­dze do Yar­mo­uth, w pią­tek, trzy ty­go­dnie temu.

– A, a… tak – po­wie­dział, na­gle roz­pro­mie­nio­ny. – Przy­po­mi­nam so­bie. Istot­nie gło­wa bo­la­ła mnie tego po­po­łu­dnia. Za­szko­dzi­ły mi, wie pan, pi­kle. Były to naj­bar­dziej ohyd­ne pi­kle, ja­kie w swym ży­ciu mia­łem w ustach na przy­zwo­itym stat­ku. Pan też może je jadł?

Nie ja­dłem. Zna­łem bo­wiem zna­ko­mi­ty śro­dek chro­nią­cy przed mor­ską cho­ro­bą: ba­lan­so­wa­nie. Sta­jesz na środ­ku po­kła­du, a kie­dy sta­tek wspi­na się i leci w dół, tak zmie­niasz po­zy­cję swe­go cia­ła, aby sta­le trzy­mać je w pio­nie. Gdy dziób stat­ku idzie w górę, po­chy­lasz się na­przód, aż po­kład nie­mal do­tknie twe­go nosa. A gdy pod­no­si się rufa, po­chy­lasz się w tył. Tyl­ko że to jest do­bre na go­dzi­nę lub dwie – nie moż­na ćwi­czyć rów­no­wa­gi przez ty­dzień.

Ode­zwał się Je­rzy:

– Wy­bierz­my się w górę Ta­mi­zy.

Bę­dzie­my mie­li (mó­wił) świe­że po­wie­trze, gim­na­sty­kę i spo­kój. Sta­ła zmia­na kra­jo­bra­zu zaj­mie na­sze umy­sły (nie wy­łą­cza­jąc tego, co mie­ści się w gło­wie Har­ri­sa). Cięż­ka pra­ca po­bu­dzi ape­ty­ty i spra­wi, że bę­dzie­my do­brze spa­li.

Har­ris za­uwa­żył, że jego zda­niem Je­rzy nie po­wi­nien ro­bić nic ta­kie­go, co mo­gło­by wzmóc jesz­cze jego me­lo­dię do spa­nia, bo to by­ło­by już nie­bez­piecz­ne. Po­wie­dział przy tym, że nie­zbyt mie­ści mu się w gło­wie, aby Je­rzy po­tra­fił spać dłu­żej niż zwy­kle, sko­ro doba ma tyl­ko dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny, tak samo w le­cie, jak w zi­mie. Jego zda­niem, gdy­by Je­rzy rze­czy­wi­ście miał spać jesz­cze dłu­żej niż zwy­kle, to le­piej by­ło­by już na do­bre od­dać du­cha i w ten spo­sób oszczę­dzić so­bie kosz­tów utrzy­ma­nia.

W każ­dym ra­zie po­mysł Je­rze­go bar­dzo przy­padł do gu­stu Har­ri­so­wi i mnie, wo­bec cze­go da­li­śmy temu wy­raz. Po­wie­dzie­li­śmy, co o tym my­śli­my, to­nem, w któ­rym brzmia­ła nuta zdzi­wie­nia, że Je­rzy może za­pro­po­no­wać coś do rze­czy.

Je­den tyl­ko Mont­mo­ren­cy nie był za­chwy­co­ny po­my­słem Je­rze­go. Wia­do­mo jed­nak, że nig­dy nie rwał się do rze­ki.

– Warn to bar­dzo do­ga­dza, pa­no­wie – po­wie­dział. – Wy to lu­bi­cie, a ja nie. Nie mam tam cze­go szu­kać. Nie prze­pa­dam za pięk­nym kra­jo­bra­zem i nie palę. Je­śli zo­ba­czę szczu­ra, nie za­trzy­ma­cie dla mnie łód­ki. Za­snę, a wam ze­chce się głu­pich fi­gli z łód­ką i wy­le­je­cie mnie z wodą za bur­tę. Gdy więc za­py­ta­cie mnie o zda­nie, po­wiem, że po­mysł jest cał­kiem do ni­cze­go.

Ale nas było trzech prze­ciw jed­ne­mu i wnio­sek prze­szedł.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Oma­wia­my pro­jek­ty. Roz­ko­sze noc­le-

gu pod go­łym nie­bem w cza­sie po­go­dy.

Jak wy­żej, w cza­sie desz­czu. Kom­pro-

mi­so­wa de­cy­zja. Mont­mo­ren­cy i pier-

wsze wra­że­nie, ja­kie na mnie zro­bił.

Oba­wy, że jest za do­bry na ten świat,

oba­wy, któ­re oka­za­ły się bez­pod­staw-

ne. Od­ro­cze­nie na­ra­dy.

Roz­ło­ży­li­śmy mapy i oma­wia­li­śmy plan wy­pra­wy.

Po­sta­no­wi­li­śmy wy­ru­szyć w naj­bliż­szą so­bo­tę z King­ston. Har­ris i ja mie­li­śmy po­je­chać tam rano i po­pły­nąć łód­ką w górę rze­ki, do Chert­sey, gdzie do­łą­czy się do nas Je­rzy, któ­ry do­pie­ro po po­łu­dniu może opu­ścić City (Je­rzy cho­dzi spać do ban­ku, co za­bie­ra mu czas od go­dzi­ny dzie­sią­tej do czwar­tej z wy­jąt­kiem so­bót, kie­dy bu­dzą go i wy­pra­sza­ją na uli­cę o dru­giej).

Czy mamy obo­zo­wać pod go­łym nie­bem, czy też bę­dzie­my spa­li w go­spo­dach?

Je­rzy i ja by­li­śmy za obo­zo­wa­niem. Bę­dzie to ży­cie pier­wot­ne, ni­czym nie skrę­po­wa­ne, ta­kie ja­kieś pa­triar­chal­ne!

Po­wo­li zło­te wspo­mnie­nie po zga­słym słoń­cu więd­nie w ser­cach chłod­nych i smęt­nych ob­ło­ków. Nie­me, jak dzie­ci w ża­ło­bie, pta­ki po­nie­cha­ły swych pie­ni i tyl­ko ża­ło­sny głos kur­ki wod­nej i ochry­pły krzyk der­ka­cza mącą prze­raź­li­wą ci­szę wo­kół łoża wód, na któ­rym ga­sną­cy dzień od­da­je swe ostat­nie tchnie­nie.

Z mro­ku la­sów, po­ra­sta­ją­cych brze­gi rze­ki, wy­peł­za­ją sza­re cie­nie – wid­mo­wa ar­mia Nocy. Bez­gło­śnie po­su­wa­ją się na­przód, pę­dząc przed sobą spóź­nio­ne od­dzia­ły stra­ży tyl­nej świa­tła. Nie­do­sły­szal­nym kro­kiem, nie­wi­docz­ną sto­pą prze­cho­dzą po­nad roz­ko­ły­sa­nym si­to­wiem i przez za­ro­śla, w któ­rych sły­chać wes­tchnie­nia wia­tru. Na tron okry­ty ki­rem wstę­pu­je Noc, roz­pi­na czar­ne skrzy­dła nad świa­tem i z wy­żyn swe­go fan­ta­sma­go­rycz­ne­go pa­ła­cu, spo­wi­te­go bla­dą po­świa­tą gwiazd, kró­lu­je w nie­mym mil­cze­niu.

Na­sza łód­ka wpły­wa do ja­kie­goś ci­che­go ustro­nia. Roz­bi­ja­my na­miot, go­tu­je się i spo­ży­wa skrom­ną wie­cze­rzę. Po­tem na­bi­ja­my i za­pa­la­my dłu­gie faj­ki. To­czy się pół­gło­sem miła i me­lo­dyj­na po­gwar­ka. Kie­dy milk­nie­my, rze­ka, igra­jąc wo­kół ło­dzi, snu­je ba­śnie i klech­dy, szep­cze ja­kieś ta­jem­ni­ce, nuci sta­rą ko­ły­san­kę, któ­rą śpie­wa od nie­pa­mięt­nych cza­sów i bę­dzie śpie­wa­ła jesz­cze przez ty­sią­ce lat – aż kie­dyś głos jej za­chryp­nie od sta­ro­ści. Po­ko­cha­li­śmy zmien­ne ob­li­cze tej pio­sen­ki; do jej ła­ska­we­go łona tak czę­sto się tu­li­li­śmy i dla­te­go zda­je się nam, że ją ro­zu­mie­my, choć nie mo­gli­by­śmy w zwy­kłych sło­wach po­wtó­rzyć tego, co nam opo­wia­da­ła.

Sie­dzi­my więc tam, na sa­mym brze­gu, a księ­życ, któ­ry tak­że ko­cha rze­kę, zstę­pu­je, aby uca­ło­wać ją jak sio­strę i czu­le ob­jąć srebr­ny­mi ra­mio­na­mi. Pa­trzy­my, jak Ta­mi­za pły­nie, śpie­wa i wzdy­cha, i bie­ży na spo­tka­nie z oce­anem, swym kró­lem. Aż w koń­cu na­sze gło­sy milk­ną, a faj­ki ga­sną. Wte­dy, choć je­ste­śmy zwy­czaj­ni i dość so­bie po­spo­li­ci mło­dzień­cy, dziw­ne ja­koś roją się nam w gło­wach my­śli, na pół smut­ne, na pół słod­kie, i wca­le nie mamy ocho­ty mó­wić… Wy­bu­cha­my śmie­chem, wsta­je­my, wy­trzą­sa­my po­piół z wy­ga­słych fa­jek i mó­wi­my so­bie: „Do­bra­noc”. Uko­ły­sa­ni plu­skiem wody i szu­mem drzew za­sy­pia­my pod wiel­ki­mi, ci­chy­mi gwiaz­da­mi. Śni się nam, że świat znów jest mło­dy – mło­dy i roz­kosz­ny, ja­kim był, nim wie­ki nie­po­ko­ju i tro­ski bruz­da­mi po­ry­ły mu ob­li­cze, za­nim ko­cha­ją­ce ser­ce świa­ta, na­szej ro­dzi­ciel­ki, po­sta­rza­ło się pod brze­mie­niem grze­chów i sza­leństw jego dzie­ci. A było to ser­ce tak tkli­we w owe da­le­kie dni, kie­dy zie­mia ni­czym mło­da mat­ka tu­li­ła nas do swe­go po­tęż­ne­go łona. Po­tem da­li­śmy się zwieść ułu­dom cy­wi­li­za­cji, wy­mknę­li­śmy się z czu­łych ob­jęć. Ja­do­wi­te szy­der­stwa sztucz­ne­go świa­ta stwo­rzo­ne­go przez czło­wie­ka ka­za­ły nam wsty­dzić się ży­wo­ta, jaki wie­dli­śmy na ło­nie na­tu­ry, wy­par­li­śmy się pro­stej, lecz jak­że wspa­nia­łej ko­leb­ki, w któ­rej ludz­kość uro­dzi­ła się ty­sią­ce lat temu.

Na­gle Har­ris za­py­tał:

– A co zro­bi­my, gdy bę­dzie lało?

Har­ris do ni­cze­go się nie za­pa­li. Nie ma w nim odro­bi­ny po­ezji – nig­dy nie od­czu­wa dzi­kiej tę­sk­no­ty do rze­czy nie­osią­gal­nych. Ten czło­wiek nig­dy nie „łka, sam nie wie dla­cze­go”. Je­śli oczy mu łza­wią – za­pew­ne jadł su­ro­wą ce­bu­lę lub tęgo przy­pra­wił ko­tlet wor­ce­ste­rem.

Gdy­byś sto­jąc z nim w nocy nad mo­rzem rzekł: – Cyt! Sły­szysz? Czy to sy­re­ny śpie­wa­ją w głę­bi wód? A może du­sze po­tę­pio­ne za­wo­dzą ża­łob­ne pie­nia nad bla­dy­mi to­piel­ca­mi, za­plą­ta­ny­mi wśród wo­do­ro­stów? – Har­ris weź­mie cię za ra­mię i po­wie:

– Wiem, co to jest, mój sta­ry. Do­sta­łeś dresz­czy. Chodź, bra­cie, ze mną. Znam tu, nie­da­le­ko stąd, za ro­giem, je­den lo­kal, gdzie so­bie krop­niesz ta­kiej szkoc­kiej whi­sky, ja­kiej nie pi­łeś, jak ży­jesz. To cię mo­men­tal­nie po­sta­wi na nogi.

Har­ris za­wsze zna ja­kiś lo­kal tuż za ro­giem, gdzie mo­żesz do­stać coś zu­peł­nie ka­pi­tal­ne­go z dzie­dzi­ny na­po­jów. Je­stem prze­ko­na­ny, że gdy­bym spo­tkał Har­ri­sa w raju (przy­pu­ść­my, że nie jest to wy­klu­czo­ne), po­wi­tał­by mnie tak:

– Jak­że się cie­szę, żeś przy­szedł, ko­cha­siu. Tra­fi­łem tu, za tym ro­giem, na świet­ną knajp­kę, moż­na się na­pić nek­ta­ru, na­praw­dę pal­ce li­zać.

Tym ra­zem jed­nak, gdy szło o noc­leg pod go­łym nie­bem, prak­tycz­ny zmysł Har­ri­sa oka­zał się bar­dzo przy­dat­ny. Obo­zo­wa­nie w cza­sie desz­czu nie na­le­ży do przy­jem­no­ści.

Za­padł wie­czór. Prze­mo­kłeś do su­chej nit­ki, a w ło­dzi wody na do­bre dwa cale i wszyst­ko jest mo­kre. Znaj­du­jesz na brze­gu miej­sce tro­chę mniej błot­ni­ste niż inne, lą­du­jesz, roz­cią­gasz na­miot i we dwóch pró­bu­je­cie go umo­co­wać.

Na­mo­kła, cięż­ka płach­ta ło­po­ce, wy­ry­wa się z rąk, wali się na cie­bie, okrę­ca na­oko­ło gło­wy, do­pro­wa­dza cię do sza­leń­stwa. A deszcz leje bez prze­rwy. Nie jest ła­two roz­piąć na­miot na­wet w cza­sie pięk­nej po­go­dy, na desz­czu masz przed sobą za­da­nie god­ne Her­ku­le­sa. Od­no­sisz wra­że­nie, że twój ko­le­ga, za­miast ci po­ma­gać, robi z cie­bie po pro­stu ba­lo­na. Wła­śnie w tej chwi­li, gdyś prze­pięk­nie umo­co­wał swo­ją stro­nę, tam­ten pod­ry­wa swą część w górę i psu­je całą ro­bo­tę.

– Ty! Co ty wy­ra­biasz? – wo­łasz do nie­go.

– Co ty wy­ra­biasz? – od­ci­na się tam­ten. – Puść, do­brze?

– Po co cią­gniesz! Nie od­wra­caj na dru­gą stro­nę, ośle dar­da­nel­ski! – krzy­czysz.

– Do­brze trzy­mam! – drze się. – Puść!

– Mó­wię ci, żeś wszyst­ko po­krę­cił, puść! – ry­czysz i naj­chęt­niej sam byś pu­ścił płót­no, a jego wziął za łeb. Ale rów­no­cze­śnie tak się przy­sa­dzasz do li­nek, że wy­ry­wasz z zie­mi wszyst­kie koł­ki ko­le­gi.

– A to, cho­le­ra, idio­ta! – sły­szysz, jak mru­czy do sie­bie. Tu na­stę­pu­je dzi­kie szarp­nię­cie i – po­szła two­ja stro­na na­mio­tu! Kła­dziesz więc mło­tek i po­dą­żasz na­oko­ło na­mio­tu do ko­le­gi, żeby mu po­wie­dzieć, co są­dzisz o ta­kiej ro­bo­cie, a rów­no­cze­śnie on bie­ży w od­wrot­nym kie­run­ku, to­bie na spo­tka­nie, aby wy­ło­żyć ci swój punkt wi­dze­nia. Za­czy­na­cie cho­dzić w kół­ko je­den za dru­gim i mio­tać w sie­bie prze­kleń­stwa­mi – aż na­miot cał­kiem się zwa­li na zie­mię, a wy pa­trzy­cie na sie­bie po­przez jego ru­iny. Wte­dy oby­dwaj, jak na ko­men­dę, wo­ła­cie z obu­rze­niem:

– A wi­dzisz! Co ci mó­wi­łem? Tym­cza­sem ten trze­ci, któ­ry czer­pał wodę z łód­ki i na­lał jej so­bie do rę­ka­wa, wo­bec cze­go od dzie­się­ciu mi­nut nic nie robi, tyl­ko klnie na czym świat stoi, chciał­by te­raz wie­dzieć, w co my się wła­ści­wie ba­wi­my, czy­śmy się wście­kli i cze­mu ten za­smar­ka­ny na­miot jesz­cze nie stoi.

Wresz­cie ja­koś po­sta­wi­li­śmy ten na­miot i wy­nie­śli­śmy z łód­ki na­sze rze­czy. Nie ma co ma­rzyć o roz­nie­ce­niu ogni­ska, za­pa­la­my więc ma­szyn­kę spi­ry­tu­so­wą i wszy­scy tło­czy­my się wo­kół niej.

Głów­ny skład­nik ko­la­cji sta­no­wi desz­czów­ka. Chleb jest w dwóch trze­cich wodą, szcze­gól­nie ob­fi­tu­je w nią pasz­tet mię­sny, a dżem, ma­sło, sól i kawa tak się roz­pły­nę­ły w wo­dzie, że wspól­ny­mi si­ła­mi zro­bi­ły zupę.

Po ko­la­cji oka­zu­je się, że za­mókł ty­toń i nie bę­dzie pa­le­nia. Na szczę­ście mamy bu­tel­kę z pły­nem, któ­ry – w mia­rę uży­ty – ra­du­je i upa­ja. Ten śro­dek przy­wra­ca tyle chę­ci do ży­cia, ile trze­ba, by iść spać.

W nocy śni ci się, że słoń usiadł na twej pier­si, że wul­kan wy­buch­nął i rzu­cił cię na dno mo­rza – przy czym słoń cały czas naj­spo­koj­niej w świe­cie śpi na two­jej pier­si. Bu­dzisz się i wi­dzisz, że istot­nie sta­ło się coś strasz­ne­go. W pierw­szej chwi­li wy­da­je ci się, że to już ko­niec świa­ta. Po­tem od­rzu­casz tę myśl – nic, tyl­ko zło­dzie­je, mor­der­cy albo się pali. Ten nowy po­gląd wy­ra­żasz więc w spo­sób przy­ję­ty w po­dob­nych wy­pad­kach. Ale nikt nie przy­by­wa na ra­tu­nek, a ty wiesz tyl­ko tyle, że ty­sią­ce lu­dzi ko­pią cię i du­szą.

Ktoś dru­gi też, zda­je się, jest w opa­łach. Jego sła­be jęki do­cho­dzą cię spod łóż­ka. Go­tów na wszyst­ko, zde­cy­do­wa­ny dro­go sprze­dać swe ży­cie, wal­czysz za­cie­kle, rę­ka­mi i no­ga­mi za­da­jesz razy na wszyst­kie stro­ny i ry­czysz przy tym na całe gar­dło. Wresz­cie coś ustę­pu­je przed tobą – czu­jesz, że two­ja gło­wa zna­la­zła się na świe­żym po­wie­trzu. Wy­plą­tu­jesz obie nogi i wi­dzisz, jak przez mgłę, ja­kie­goś na pół ro­ze­bra­ne­go zbó­ja, któ­ry czai się, aby cię uka­tru­pić. Już się go­tu­jesz do wal­ki na śmierć i ży­cie, gdy na­gle za­czy­na ci świ­tać w gło­wie, że to Jim.

– Och, to ty, na­praw­dę ty? – pyta Jim, któ­ry też na­gle cię po­znał.

– Co się sta­ło? – mó­wisz prze­cie­ra­jąc oczy.

– Zda­je się, że wiatr prze­wró­cił tę cho­le­rę na­miot – od­po­wia­da. – Gdzie Bili!

Oby­dwaj gło­śno wo­ła­cie: „Bili!”.Wów­czas grunt pod wa­szy­mi sto­pa­mi za­czy­na się wzdy­mać i ko­ły­sać. Zdła­wio­ny głos, któ­ry sły­sze­li­ście już przed­tem, od­po­wia­da spo­śród ruin na­mio­tu:

– Złaź­cie mi z gło­wy, na­tych­miast!

Bili prze­bi­ja się na wierzch, ubło­co­na, za­dep­ta­na ofia­ra, a przy tym zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie w wo­jow­ni­czym na­stro­ju – naj­wi­docz­niej uwa­ża, iż wszyst­ko to jest na­sza spraw­ka.

Rano wszy­scy trzej nie mo­że­my mó­wić, bo w nocy po­waż­nie się prze­zię­bi­li­śmy. Je­ste­śmy też skłon­ni do zwa­dy i w cza­sie śnia­da­nia nie usta­je­my w prze­kli­na­niu się ochry­płym szep­tem.

Z tych tedy wzglę­dów po­sta­no­wi­li­śmy spać pod go­łym nie­bem w cza­sie po­go­dy, a w ho­te­lach, go­spo­dach, knaj­pach itp. – jak przy­sta­ło przy­zwo­itym lu­dziom – w po­rze desz­czo­wej lub gdy przyj­dzie nam ocho­ta na od­mia­nę try­bu ży­cia.

Mont­mo­ren­cy po­wi­tał ten kom­pro­mis z wiel­kim uzna­niem. Nie prze­pa­da bo­wiem za ro­man­tycz­ną sa­mot­no­ścią. Lubi rwe­tes, a im grub­szy ka­wał, tym bar­dziej za­baw­ny w jego oczach. Gdy­by­ście spoj­rze­li na nie­go, po­my­śle­li­by­ście, że to ze­sła­ny z nie­ba na zie­mię anioł, któ­ry z nie­zna­nych po­wo­dów przy­brał po­stać nie czło­wie­ka, tyl­ko ma­łe­go foks­te­rie­ra. Mont­mo­ren­cy ma taką ja­kąś minę, jak­by chciał po­wie­dzieć: „O, ja­kiż ze­psu­ty jest ten świat i jak­że­bym chciał zro­bić coś, co by uczy­ni­ło go lep­szym i bar­dziej szla­chet­nym”. Sam wi­dok tej jego miny wy­ci­ska łzy z oczu bo­go­boj­nych star­szych pań i dżen­tel­me­nów.

Kie­dy Mont­mo­ren­cy prze­szedł na moje utrzy­ma­nie, nie obie­cy­wa­łem so­bie, że uda mi się dłu­żej za­trzy­mać go w moim domu. Sie­dzia­łem czę­sto i pa­trzy­łem na nie­go, a on przy­siadł­szy na dy­wa­ni­ku przed ko­min­kiem spo­zie­rał mi w oczy. My­śla­łem wów­czas: „Och, ten pies nie po­ży­je dłu­go na zie­mi. Zło­tym ry­dwa­nem po­je­dzie pro­sto do nie­ba – oto jaki los cze­ka tego foks­te­rie­ra”.

Ale kie­dy za­pła­ci­łem za tu­zin kur­cząt, któ­re uśmier­cił; kie­dy po raz sto czter­na­sty przy­szło mi cią­gnąć go za łeb, a on war­czał i szar­pał się, bo mu prze­szko­dzi­łem w ulicz­nej psiej bur­dzie; kie­dy roz­pie­klo­na nie­wia­sta przy­nio­sła mi mar­twe­go kota, że­bym go so­bie obej­rzał, i na­zwa­ła mnie mor­der­cą; kie­dy są­siad miesz­ka­ją­cy dwa domy da­lej wniósł na mnie skar­gę do sądu o to, że trzy­mam lu­zem wście­kłe­go psa, przez któ­re­go mu­siał za­mknąć się we wła­snej ko­mór­ce na po­dwó­rzu i sie­dzieć tam przez dwie go­dzi­ny w zim­ną noc, i nie od­wa­żył się nosa wy­tknąć za drzwi; kie­dy się do­wie­dzia­łem, że ogrod­nik, oso­bi­ście mi zresz­tą nie zna­ny, wy­grał trzy­dzie­ści szy­lin­gów w za­kła­dach o to, czy Mont­mo­ren­cy w wy­zna­czo­nym cza­sie uka­tru­pi okre­ślo­ną ilość szczu­rów – wów­czas po­czą­łem li­czyć się z tym, że może jed­nak bę­dzie dane temu psu nie­co dłu­żej po­zo­stać na ziem­skim pa­do­le.

Szwen­dać się koło staj­ni, ze­brać zgra­ję psów o naj­bar­dziej za­szar­ga­nej re­pu­ta­cji w mie­ście i na jej cze­le ma­sze­ro­wać przez dziel­ni­cę slum­sów, i sta­czać boje z in­ny­mi po­dej­rza­ny­mi psia­ka­mi – oto jak Mont­mo­ren­cy wy­obra­ża so­bie ży­cie. Dla­te­go, jak już wspo­mnia­łem, pro­jekt za­wa­dza­nia o go­spo­dy, knaj­py i ho­te­le Mont­mo­ren­cy po­parł jak naj­go­rę­cej.

Gdy za­tem roz­wią­za­li­śmy pro­blem noc­le­gów ku za­do­wo­le­niu ca­łej na­szej czwór­ki, po­zo­sta­ła do omó­wie­nia jesz­cze jed­na tyl­ko spra­wa: co za­brać z sobą? Le­d­wie jed­nak za­czę­li­śmy roz­trzą­sać to za­gad­nie­nie, Har­ris po­wie­dział, że na ten wie­czór ma dość na­sze­go kra­so­mów­stwa, i za­pro­po­no­wał, by­śmy wy­szli i gol­nę­li so­bie, bo zna­lazł lo­kal po prze­ciw­nej stro­nie skwe­ru, gdzie moż­na do­stać kie­li­szek za­cnej ir­landz­kiej wó­decz­ki.

Je­rzy oświad­czył, że mu się chce pić (a kie­dy mu się nie chcia­ło?), mnie zaś ja­kiś we­wnętrz­ny głos mó­wił, że parę kro­pel whi­sky, go­rą­cej, z pla­ster­kiem cy­try­ny, może uśmie­rzyć moje cier­pie­nia, wo­bec cze­go de­ba­ta jed­no­myśl­nie zo­sta­ła od­ro­czo­na do na­stęp­ne­go wie­czo­ru. Całe zgro­ma­dze­nie wło­ży­ło więc ka­pe­lu­sze i wy­szło.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

Dal­szy ciąg na­ra­dy. Me­to­da Har­ri­sa.

Jak gło­wa ro­dzi­ny wie­sza ob­raz? Je-

rzy wy­po­wia­da roz­sąd­ną uwa­gę. Roz-

ko­sze ran­nej ką­pie­li. Co by nam się

przy­da­ło, gdy­by łódź na­kry­ła się dnem.

Na dru­gi dzień znów ze­bra­li­śmy się wie­czo­rem w celu omó­wie­nia pla­nów i po­wzię­cia de­cy­zji. Har­ris po­wie­dział:

– Otóż, mu­si­my naj­pierw za­de­cy­do­wać, co mamy za­brać ze sobą. Je­ro­me, bierz ka­wa­łek pa­pie­ru i pisz; ty, Je­rzy, weź z pół­ki ka­ta­log to­wa­rów ko­lo­nial­nych, a mnie pro­szę dać ołó­we­czek, to zro­bię wy­kaz.

Oto cały Har­ris – za­wsze go­tów wziąć cię­żar w swe ręce i wło­żyć go na cu­dze bar­ki.

Har­ris czę­sto przy­po­mi­na mi mo­je­go bied­ne­go wuja Pod­ge­ra. W ży­ciu nie wi­dzie­li­ście domu tak prze­wró­co­ne­go do góry no­ga­mi jak wte­dy, gdy wujo Pod­ger po­dej­mie się coś zro­bić. Przy­nio­są, na przy­kład, ob­raz od ra­mia­rza. Stoi w ja­dal­ni i cze­ka na za­wie­sze­nie. Cio­cia Pod­ge­ro­wa pyta się, co bę­dzie z tym ob­ra­zem, na co wujo:

– Zo­staw­cie to mnie. O to nie po­trze­bu­je­cie się mar­twić. J a wszyst­ko zro­bię.

Po czym zdej­mu­je ma­ry­nar­kę i przy­stę­pu­je do dzie­ła. Naj­pierw każe słu­żą­cej ku­pić gwoź­dzi za sześć pen­sów, a za nią po­sy­ła chłop­ca, żeby jej po­wie­dział, ja­kie to mają być gwoź­dzie. Po tym wstę­pie wujo za­czy­na się roz­krę­cać i nie­ba­wem sta­wia na nogi cały dom.

– Wi­luś! – woła. – Skocz no po mło­tek. A ty, To­mek, przy­nie­siesz mi li­nij­kę. Da­waj­cie dra­bin­kę i krze­sło, może le­piej ku­chen­ne. Jim! Po­le­cisz do pana Gog­gle­sa i po­wiesz mu tak: „Ta­tu­nio się kła­nia i pyta, czy nóż­ka jesz­cze boli i czy pan był­by tak ła­skaw po­ży­czyć mu was­ser­wa­gi”. Ma­ry­siu, nie od­chodź, ktoś prze­cie musi mi po­trzy­mać świe­cę. Jak dziew­czy­na wró­ci, niech się kop­nie po ka­wa­łek sznu­ra do ob­ra­zu. To­mek? Gdzież on się po­dział? To­mek, chodź tu. Bę­dziesz mu­siał po­dać mi ob­raz.

Wujo bie­rze ob­raz, pod­no­si go i upusz­cza. Ob­raz wy­pa­da z ramy, wujo chcąc ra­to­wać szkło ka­le­czy się w pa­lec. Te­raz wu­ja­szek w pod­sko­kach szu­ka po ca­łym po­ko­ju chu­s­tecz­ki do nosa. Nie może jej zna­leźć, bo chu­s­tecz­ka jest w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki, któ­rą zdjął przed chwi­lą. Nie wie, gdzie po­ło­żył ma­ry­nar­kę, więc cały dom po­rzu­ca na­rzę­dzia pra­cy i szu­ka zgu­by, a ta­tuś tań­czy wko­ło i sie­je za­mie­sza­nie.

– Czy w ca­łym domu nikt nie wie, gdzie jest moja ma­ry­nar­ka? Jak żyję, nie wi­dzia­łem ta­kie­go to­wa­rzy­stwa, daję wam na to sło­wo ho­no­ru. Sze­ścio­ro was jest i nie mo­że­cie zna­leźć ma­ry­nar­ki, któ­rą zdją­łem nie da­lej jak pięć mi­nut temu! Cze­kaj­cie… Wstał i zo­ba­czył, że sie­dział na ma­ry­nar­ce.

– Och, oszczędź­cie so­bie fa­ty­gi. Sam ją zna­la­złem. Z rów­nym skut­kiem mógł­bym pro­sić kot­ka, żeby cze­goś po­szu­kał.

Pół go­dzi­ny mi­nę­ło na opa­try­wa­niu pal­ca. Przy­nie­sio­no nowe szkło, na­rzę­dzia, dra­bi­nę, krze­sło i świe­cę. Wszyst­ko za­czy­na się od po­cząt­ku. Cała ro­dzi­na, wraz z po­ko­jów­ką i słu­żą­cą, usta­wia się w pół­ko­le, w peł­nym po­go­to­wiu. Dwo­je lu­dzi trzy­ma krze­sło, trze­cia oso­ba po­ma­ga wu­jo­wi wejść i pod­pie­ra go, czwar­ta po­da­je mu gwóźdź, pią­ta wrę­cza mło­tek. Wuj bie­rze gwóźdź i za­raz go upusz­cza.

– Ano wła­śnie! – po­wia­da ob­ra­żo­nym to­nem. – Te­raz gwóźdź dia­bli wzię­li.

Wszy­scy pa­da­ją na ko­la­na i dzio­bią pod­ło­gę w po­szu­ki­wa­niu gwoź­dzia, a wujo stoi na krze­śle, gniew­nie chrzą­ka i mówi, że chciał­by wie­dzieć, czy bę­dzie tak stać przez cały wie­czór.

Wresz­cie gwóźdź się zna­lazł, ale tym­cza­sem wu­jo­wi gdzieś się za­wie­ru­szył mło­tek.

– Gdzież jest mło­tek? Co zro­bi­łem z młot­kiem? Chry­ste Pa­nie! Sied­mio­ro was gapi się na mnie ze wszyst­kich stron i żad­ne z was nie wie, co zro­bi­łem z młot­kiem!

Zna­leź­li­śmy wu­jo­wi mło­tek, ale on nie może od­na­leźć zna­ku, jaki zro­bił w miej­scu, gdzie miał być wbi­ty gwóźdź. Wszy­scy je­ste­śmy po ko­lei wzy­wa­ni na krze­sło, sta­je­my koło wuja, szu­ka­my zna­ku i każ­dy od­naj­du­je go gdzie in­dziej; wujo jed­ne­go po dru­gim na­zy­wa bał­wa­nem i każe mu zejść z krze­sła. Na­stęp­nie bie­rze li­nij­kę, mie­rzy na nowo i stwier­dza, że chce za­wie­sić ob­raz w po­ło­wie od­le­gło­ści od rogu, wy­no­szą­cej trzy­dzie­ści je­den i trzy ósme cala, i że za­raz ob­li­czy to w pa­mię­ci. Li­czy i omal nie do­sta­je przy tym bia­łej go­rącz­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: