Trzecie kłamstwo - ebook
Trzecie kłamstwo - ebook
Akcja Trzeciego kłamstwa rozgrywa się w latach 60., podczas rządów Władysława Gomułki (towarzysza Wiesława). Bohaterowie powieści – inżynierowie, robotnicy, dyrektorzy, partyjni i bezpartyjni pracownicy priorytetowej budowy zapory i elektrowni na Sanie, w Bieszczadach (chociaż nazwy miejscowości autor zmienił) – pozornie żyją w normalnym świecie. Są między nimi cynicy, cwaniacy, oportuniści. Ale są także ludzie przeciwstawiający się złu – demaskujący kłamstwa propagandy, walczący z nieuczciwością. Zaledwie po to, aby, jak mówi jeden z bohaterów, móc spojrzeć bez wstydu w lustro.
Autor zwraca także uwagę na społeczną niesprawiedliwość: na złe warunki życia robotników, wycieńczającą pracę pracy czy plagę pijaństwa. „Ciemny lud” traktowany był przez urzędników jako grupa gorszej kategorii, co jaskrawo kontrastowało z obowiązującą w PRL-u tezą o „dyktaturze proletariatu” i rządach robotników i chłopów.
W 1973 roku Kazimierz Orłoś w proteście przeciwko zatrzymaniu przez cenzurę w kraju wydania powieści Cudowna melina opublikował ją w Instytucie Literackim Jerzego Giedroycia we Francji. W rezultacie poniósł surowe konsekwencje: wyrzucono go z pracy, był pod stałą „opieką” SB, a na jego nazwisko przez kilkanaście lat obowiązywał zapis cenzury. Nad swoją drugą powieścią, Trzecim kłamstwem (także wydanym później w Instytucie Literackim), Orłoś pracował w warunkach konspiracyjnych i opisał to w nocie odautorskiej zamieszczonej w obecnym, poprawionym wydaniu.
Można powiedzieć, że każda władza autorytarna boi się prawdy i rządzi za pomocą kłamstw narzucanych społeczeństwu przez propagandę. Tym samym Trzecie kłamstwo nabiera dziś szczególnej aktualności. Jako powieść przypominająca i ostrzegająca.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07791-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słyszeli ściszone głosy, gdy orkiestra nie grała. Jeszcze nie polała się wódka. Włosy kobiet błyszczały od lakieru. Paski serpentyn kołysały się pod sufitem.
Szaryńscy i Sochowie usiedli razem. Obok Nitecki z kasjerką i Pieniążkowie. Stopniowo nastrój w sali poprawiał się. Rozlewano żytniówkę do kieliszków. Między stolikami przybywało tańczących par. Jeszcze trochę sztywni mężczyźni w garniturach i kobiety z lakierowanymi fryzurami – tańczyli. Rósł gwar, spadały maski. Wódka dopiero zaczęła uderzać do głów. W tym pierwszym okresie jeszcze nikt nie zataczał się – tańczyli spokojnie, w przyćmionych światłach, w rytm granych przez orkiestrę szlagierów – przy najczęściej powtarzanym Moja droga, ja cię kocham..., ale także przy Ramonie i Żegnaj, żegnaj, kochana!
Pieniążek rozlał wódkę, obchodząc dwa stoliki, które zsunęli. Kiedy nagle zagrali: O mnie się nie martw, o mnie się nie martw, ja sobie radę dam..., Socha zażartował:
– W pani ręce! – zwrócił się do Olgi, unosząc kieliszek. – Zdrowie nieobecnego inżyniera Milewicza!
Olga spojrzała na niego zdumiona.
– Och, ty słoniu! – powiedziała Kalina. I trzepnęła męża palcami w usta.
Inspektor zreflektował się:
– Przepraszam, inżynierze – zwrócił się do Witka. – Może nie ma pan ochoty pić zdrowia kolegi Milewicza?
Szaryński, speszony, nie wiedział, co powiedzieć. Marianna i Kalina śmiały się.
Jesteś, to jesteś, a jak cię nie ma, to też niewielki kram! – leciało z podium. Olga poszła tańczyć z Niteckim. Witek poprosił Kalinę. Tańczyli w tłoku – miejsca pośrodku sali brakowało. Objął Kalinę mocno, schylił się i musnął ciepły policzek. Poczuł zapach włosów. Tulila się do niego, jakby chciała, żeby zauważył. Tańczyli w milczeniu. Kiedy orkiestra zamilkła, pocałował Kalinę w rękę. Wrócili, potrącani, na miejsce.
Przed dwunastą zaczęły się śpiewy. Sala wtórowała orkiestrze. Czterech chłopaków na podium gubiło rytm. Robili coraz częściej przerwy. Wtedy śpiewano Rozszumiały się wierzby i Szła dzieweczka do laseczka. Widzieli moment, kiedy operator Goleń upadł w tańcu. Krata i Zgódka wyciągnęli bezwładnego z tłumu. Wlekli Golenia między stolikami – czarne półbuty szorowały po parkiecie. Ułożyli nieprzytomnego pod ścianą.
O dwunastej, stojąc z kieliszkami przy stolikach, słuchali, jak bije zegar. Dwanaście uderzeń. Strzeliły korki szampana. Cierpki smak w ustach. Naokoło składano sobie życzenia – wylewnie, długo. Podchodzili nieznajomi, korowód obcych twarzy, uśmiechów, uścisków. Szaryńskiemu twarz sztywniała od wódki. A teraz jeszcze szampan!
Śpiewali Sto lat z całą salą. Ktoś zaczął, inni podchwycili – wszyscy znali słowa. Uczcili nieznajomego solenizanta. A potem nagle orkiestra zagrała Czerwone maki. I znów sala podchwyciła. Stali nad białymi obrusami, na których leżały poprzewracane butelki, stały talerze z resztkami jedzenia (piure, mięso, sałatka), popielniczki pełne niedopałków, paczki papierosów. W koszulach z podwiniętymi rękawami, w zmiętych sukienkach i śpiewali: Zamiast rosy piły polską krew...
Później znów tańczyli i znów pili. Szaryński nie liczył kieliszków. Jakby mniej widział i słyszał. Ciemna sala, ludzie naokoło, confetti, serpentyny, mrugające lampy – wielki kocioł. Pamiętał wybuchy śmiechu obok – może Pieniążek opowiadał dowcipy? Olga i Kalina coś mówiły. Strzępy rozmów.
– Osobiście preferuję dwusuwy – głos Pieniążka.
– A ja cztero – mówił Nitecki.
Pieniążek opryskliwie:
– Nie gadaj głupstw! Tylko dwusuwy.
– Ja wolę cztero.
– Tańczyć, tańczyć, chłopaki! – to był głos Marianny.
Ale Pieniążek i Nitecki nie mogli. Nitecki zasnął z głową na stoliku, obok talerza z resztkami fasolki.
– Witku, zatańcz ze mną – powiedziała Olga.
Chciał wstać. Zachwiał się, oparł o talerz stojący na krawędzi stolika i zrzucił go na podłogę. Klęcząc, pomagał Oldze zbierać skorupy. Zgarniali z podłogi na bibułki resztki piure.
– Chciałaś sylwestra, to masz! – powiedział. I zaczął się śmiać nad rozbitym talerzem. – Chciałaś sylwestra, to masz!
Wracali na dół o piątej. Tylko Socha nie wytrzymał do końca. Nie zauważyli, kiedy wyszedł. Wzięli się za ręce (podtrzymując Niteckiego) i szli, zajmując całą szerokość drogi. Witek pamiętał, że śpiewali. Było ślisko – po świętach przyszła odwilż, śnieg topniał w ciągu dnia, w nocy kałuże ścinał mróz. Koło mostu zaczęli obrzucać się śniegiem z pryzm leżących na poboczach. Szaryński lepił kule i rzucał w Kalinę. To tam, kiedy biegł za nią, uklękła w śniegu, zanosząc się śmiechem. Wtedy schylił się, objął głowę Kaliny skostniałymi rękami i pocałował w ciepłe usta.
Potem, leżąc na łóżku Witka, kłócili się o ten pocałunek.
– Myślisz, że nie widziałam? Myślisz, że nie widziałam? – powtarzała Olga.
– A ja wiem, że całowałaś się z Milewiczem!
– Głupi, głupi!
– Zazdrośnica! – Witek przytulił żonę.
Przestali się kłócić. Jeszcze ze sztywną twarzą, z obrazem pijanego Golenia w oczach, fasolki na bucie Niteckiego, podłogi pod stolikiem – inżynier Szaryński przeżył moment uniesienia – rankiem, pierwszego stycznia, nowego roku budowy.Rozdział 12
Przygody Franka Cubały – część pierwsza
Wracając po świętach i kilku dniach urlopu, Radecki dojechał do Białopola o szóstej wieczorem. Czekał na okazję, stojąc przed przejazdem kolejowym. Miał nadzieję, że kursują jeszcze tatry z kruszywem z bocznicy. Trzymał lekki mróz. Pola za torami były białe, pod śniegiem. Niebo czyste. Przytupywał na poboczu drogi.
Tatra przyjechała od strony Strzelna – usłyszał wycie silnika na pełnych obrotach i łomot pustej skrzyni. Ciężki wóz wytoczył się zza zakrętu, oślepił Michała światłami i nie zwalniając, wjechał na tory. Radecki zamachał rozpaczliwie. Kierowca musiał go zauważyć w ostatniej chwili, za przejazdem – przyhamował ostro. Tyłem wozu rzuciło. Michał chwycił torbę i pobiegł za tatrą. Drzwi kabiny czekały uchylone.
– Proszę, panie inżynierze! – usłyszał głos Franka Cubały.
Wdrapał się do szoferki, podał Frankowi rękę. Ruszyli ostro.
Franek od dwóch miesięcy jeździł ciężkim wozem. Przyszedł do Michała prosić o zgodę na przeniesienie – podobno kierownik transportu godził się na zmianę, jeżeli inżynier Radecki „nie będzie miał nic naprzeciw”, jak powiedział.
– Więcej można zarobić, panie inżynierze – mówił Franek. – Ja wiem, przywykliśmy do siebie przez ten czas, co pana woziłem, ale takie jest życie.
Michał zgodził się, choć żal mu było Franka. Od pierwszych dni na budowie jeździli razem. Niebieski żuk Cubały zawsze rano czekał na inżyniera Radeckiego. Wcześniej – przed barakami na dole, ostatnio przed blokiem „C”. Jeździli po bezdrożach wokół budowy, do Białopola na bocznicę i do Strzelna. W czasie zadymki w ubiegłym roku, kiedy wozu nie dało się odkopać, brnęli we dwóch, po kolana w śniegu, kilka kilometrów do Lubczyny.
Ile razem zjedzonych śniadań, które Cubała kupował w wiejskich sklepach.
Grubo krajane pajdy chleba, bułki, po dwadzieścia deka sera lub kiełbasy pasztetowej. Jedli w pośpiechu, stojąc na poboczach. Michał lubił Franka: wesołego, uczynnego, skorego do żartów.
Jeździł teraz z nowym kierowcą – gazem łazikiem (terenowym wozem rumuńskim na licencji radzieckiej). Samochód był lepszy, zwłaszcza w ciężkich warunkach terenowych, ale Radecki wolałby Franka z niebieskim żukiem.
A Cubała nieźle sobie radził. Woził kruszywo z Białopola na budowę. Zasada była prosta: im więcej przewieziesz, tym więcej zarobisz. Dlatego kierowcy tatr i ziłów, przeznaczonych do przewozu, zarabiali lepiej od innych. Można było zgarnąć dziesięć i dwanaście tysięcy na miesiąc. To prawda, trzeba było się „ujeździć”, jak mówił Franek. Cały dzień, kto miał dzienną zmianę. Tak samo w nocy. Jeden kurs – budowa–Białopole – tam i z powrotem, jeżeli gaz wcisnąć „do dechy” – około godziny. Dwanaście godzin – dwanaście obrotów. Tak jeździli najlepsi. Inni robili po osiem, siedem kursów. To wystarczyło, żeby wyciągnąć ósemkę, a przy tym zjeść obiad w stołówce. Pazerni nie mieli czasu.
Na budowie dużo mówiono o kierowcach ciężkich wozów. Ludzie z wiosek, przez które jeździli – z Marynowa i Kruszyny – przychodzili do Zawadzkiego ze skargami. Kierowcy jeździli, nie zmniejszając szybkości. Strach było puszczać same dzieci do szkoły. Ginęły kury, kaczki, zabite psy i koty leżały na poboczach. Skargi, chociaż słuszne, były ogólnikowe. Poszkodowani nie notowali numerów. Nie wiedzieli nawet, jakiej marki był wóz. Dlatego odchodzili z niczym.
A oni jeździli z wyciem silników, z łomotem skrzyń, rozrzucając grysy na zakrętach. Budowa–bocznica, bocznica–budowa. W dzień i w nocy. W domach przy drodze ludzie nie mogli spać.
Niedawno dwóch rozbiło wozy: jednemu hamulce wysiadły, kiedy zjeżdżał z góry za Kruszyną. Usiłował się ratować, redukując biegi, ale ciężar ładunku, jaki wiózł, był za duży i skrzynia biegów poszła. Wtedy zjechał do rowu – przed nim jechały furmanki – i przewrócił wóz kołami do góry. Nie mogli go wyciągnąć z szoferki – jęczał w blachach przez godzinę. Karetka czekała na próżno. Martwego powieźli do Strzelna.
Drugi rozbił się na drzewie. Było po pierwszych mrozach, asfalt miejscami jak szklanka, tam gdzie woda zamarzła. Pewno przyhamował za ostro i zniosło go na drzewo – stary klon. Wóz rozbił doszczętnie, ale sam wyszedł cało. Do szpitala pojechał żywy – tylko żebra miał połamane i twarz pociętą blachą. Mówiono potem, że milicja ma kontrolować częściej – zabrać się ostro do nich. Raz i drugi przyjechali ze Strzelna kontrolować. Były mandaty, zabrali prawa jazdy. Za trzecim razem kierowcy odstawili wozy – ruch stanął. Zawadzki zadzwonił do komendanta wojewódzkiego – patrole zjechały z trasy. Kruszywo dla budowy było ważniejsze. Tatry i ziły musiały kursować bez przeszkód. Jak przed wypadkami: szybciej, szybciej. Na gaz!
– Dobrze ci leci, Franek? – spytał Michał.
– W porządku, panie inżynierze. Nie narzekam. – Od Cubały zaleciało wódką. Skręcili na drogę w kierunku bocznicy – ostro, znów tyłem wozu rzuciło.
– Nie na budowę? – zdziwił się Radecki. – Właściwie jak ty jedziesz? Ze Strzelna?
– Weźmiemy nowy ładuneczek, panie inżynierze. Migiem. Potem na budowę. – Stanęli przy koparce. Franek wysiadł na chwilę. Rozmawiał z operatorem. Wozem zakolebało, kiedy z czerpaka poleciał żwir. Odjechali po kilku minutach.
– Pan wie, panie inżynierze – odezwał się, kiedy wyjechali na drogę do Lubczyny – człowiek bez lewizny nie wyjdzie na swoje. A tak, jak operator znajomy, można zarobić.
– Uważaj, Franek – powiedział Michał. – Żebyś nie żałował później. Lewizna, lewizna, a potem złapią i posadzą. Żaden cwaniak ci wtedy nie pomoże.
Usłyszał śmiech. Znowu zaleciało wódką.
– I piłeś chyba. Co się z tobą dzieje?
– Pięćdziesiąt gram, panie inżynierze. Nie więcej. Pan wie, podrzuci się chłopu żwiru, to zaraz z wódką wyjeżdża. „Panie kierowco, jednego! Panie kierowco, jednego!” Nie można się opędzić. Często nie chce zrozumieć, przed maską staje z butelką.
Michał milczał. Słyszał od Kraty o kierowcach z grupy Franka. Zarabiali najlepiej – z kursów, z tego podrzucania chłopom żwiru, bo wóz kosztował pół tysiąca. I przepijali wszystko. Taki był u nich fason: zarobić i przepić.
– Nie wszyscy, nie wszyscy – mówił Krata – ale ci najmłodsi po to pracują. Panie inżynierze, żeby pan widział, jak tam wódka leje się po wypłacie! Ja sam nie jestem od tego, żeby odmawiać. Ale tak, żeby tylko pod stół i leżeć! Po co? Jeden przed drugim udaje mocnego. Imponować chcą sobie. A potem taki jeden z drugim naświni, nabrudzi. Jak nie człowiek.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------