Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Trzej do Kartalu - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
1 stycznia 2022
42,00
4200 pkt
punktów Virtualo

Trzej do Kartalu - ebook

Dwadzieścia osiem lat od pierwszego wydania "Sarajewskiego Marlboro" i trzydzieści od roku, w którym rozpoczęło się oblężenie Sarajewa, Miljenko Jergović wraca do tamtych czasów. Jak pisze w notatce do książki, „jeśli chodzi o temat, układ opowiadań i strukturę, jest to kopia «Sarajewskiego Marlboro», choć ani jeden tekst nie został powtórzony”. Czytamy więc o innych ludziach, których łączy wspólnota losu pod nieustannym ostrzałem, a różni tożsamość narodowa. Są wśród nich także – jako bohaterowie albo postaci epizodyczne – ci, którzy pojawili się w pierwszym Marlboro. Wyraźniej i bardziej wprost niż w „książce matce” są ukazane różnice tożsamościowe i wszystko, do czego doprowadziły wojna i niemal czteroletnie oblężenie miasta. Zrozumienie i empatia, jakimi Jergović obdarza swoich nowych – tak samo jak starych – bohaterów,  pokazują też, co znaczy rozumieć i czuć Sarajewo.
Tym razem książkę otwiera zapamiętany z wczesnego dojrzewania film, a zamyka historia dwóch wazonów, świadków historii rodu, które przetrwały wojny i liczne przeprowadzki, a stłukły się dopiero „mocą  natury” w zagrzebskim trzęsieniu ziemi 2020 roku.
"Między mną i tamtym czasem – pisze autor – stoi dorosły, dojrzały człowiek, który ma dokładnie tyle lat, ile miałem podczas tej wojny. Tym człowiekiem jestem ja, tak jak i tamtym człowiekiem byłem ja. «Trzej do Kartalu», to książka tego drugiego człowieka, którego opowiadania mówią o tym samym, o czym mówiły te z «Sarajewskiego Marlboro»,. Teraz chcę, żeby upłynęło jeszcze trochę czasu, abym opowiadania z jednej książki mógł przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej”.
W powstaniu "Trzech do Kartalu", tomu opatrzonego podtytułem "Sarajewskie Marlboro remastered", mają swój udział wydawca i tłumaczka. Kiedy przygotowywaliśmy wznowienie, zamarzyło się nam wydanie wzbogacone o nowe opowiadanie lub nowe opowiadania. Autor odmówił, ale wkrótce przysłał trzy nowe teksty, potem pięć, a w końcu całą nową książkę. I tak jak Miljenko Jergović, możemy opowiadania z jednej książki przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7963-173-5
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kino

Na sto­le w po­ko­ju leży zie­lo­ny okrągły przed­miot. Zro­bio­ny jest z gumy, ma w środ­ku wil­got­ną gąb­kę, na któ­rą w nie­re­gu­lar­nych od­stępach cza­su opusz­cza­ją się pal­ce, a po­tem ła­pią ze sto­łu pa­pie­ry, kart­ku­ją blok z for­mu­la­rza­mi, szu­ka­ją cze­goś wśród se­tek do­ku­men­tów. Jest pora bi­lan­sów ko­ńco­wych i czy­ham na mo­ment, kie­dy pal­ce opad­ną na gu­mo­wy przed­miot i zwi­lżą się na gąb­ce, po czym ła­pię go, ten bez­i­mien­ny przed­miot, któ­ry wca­le nie jest ła­two opi­sać, zbli­żam go do nosa i głębo­ko wdy­cham gu­mo­wy za­pach. Za­pach jest pa­skud­ny i nęcący. Prze­cho­dzą mnie od nie­go ciar­ki, de­lek­tu­ję się jego ohy­dą. I na­tych­miast od­kła­dam przed­miot na miej­sce, żeby pal­ce go zna­la­zły, gdy tyl­ko zro­bią się su­che, żeby oku­la­ry, któ­re za ka­żdym ra­zem zsu­wa­ją się z nosa, nie skie­ro­wa­ły się ku mnie, żeby nie roz­le­gł się głos, któ­ry mnie upo­mi­na, bym tego nie ro­bił. I tak upły­wa czas, mija so­bo­ta, jest luty, ale grzej­nik jest wy­łączo­ny, na dwo­rze cie­pło jak w maju, roz­wi­ja­ją się smęt­ne pącz­ki na po­czer­nia­łych ga­łęziach w ogród­kach i avli­jach, miau­czą i la­men­tu­ją koty nad smut­ka­mi swo­jej płci, a lu­dzie są co­raz bar­dziej ner­wo­wi, bo zima za­wio­dła. Mam dwa­na­ście lat. Węzły chłon­ne mi na­brzmia­ły, ale spryt­nie to ukry­wam. Wie­rzę, że je­stem śmier­tel­nie cho­ry i dla­te­go nic nie mogę czy­tać. Ka­żda ksi­ążka jest za gru­ba, przez ten mój stan żad­nej nie ko­ńczę. Je­dy­ne, co mnie na­praw­dę cie­szy, to mo­ment, kie­dy trzy pal­ce, wska­zu­jący, środ­ko­wy i ser­decz­ny, opad­ną na zwi­lżacz, że­bym go za­raz mógł zła­pać i głębo­ko wdy­chać jego gu­mo­wy za­pach.

Pal­ce po­py­cha­ją do góry oku­la­ry, któ­re opa­dły już na czu­bek nosa, po czym ręka zo­sta­je w po­wie­trzu i zdej­mu­je oku­la­ry.

– Velj­ko się nie ode­zwał, pój­dziesz ze mną do kina?

Velj­ko to jej chło­pak, ka­wa­ler, ko­cha­nek – nie wiem, któ­re z tych słów jest wła­ści­we – jed­na z dwóch, trzech wiel­kich mi­ło­ści jej ży­cia. Już od lat pły­wa na stat­ku, od­wie­dza por­ty na ca­łym świe­cie i przy­sy­ła jej wi­do­ków­ki z krót­ki­mi, ofi­cjal­ny­mi po­zdro­wie­nia­mi. Bez mi­ło­snych wy­znań, od­po­wied­nich na pocz­tów­kach, ja­kie osa­mot­nie­ni ma­ry­na­rze pi­szą do swo­ich uko­cha­nych. Jest żo­na­ty, ma dwo­je dzie­ci, na sta­tek, ona tak my­śli, za­ci­ągnął się, żeby nie być z żoną, któ­rej nie ko­cha, a za to wy­sy­łać wi­do­ków­ki do tej, któ­rą ko­cha. Nie pi­sze tego jed­nak, bo wi­do­ków­ki ka­żdy czy­ta.

Z ja­kie­goś wło­skie­go por­tu za­wia­do­mił, że w Spli­cie będzie ostat­nie­go dnia stycz­nia, a do Sa­ra­je­wa, je­śli nie spad­nie wiel­ki śnieg, ru­szy w dru­gą so­bo­tę lu­te­go. Wte­dy w ki­nie Du­bro­vnik będą już gra­li film, o któ­rym mówi cały świat. Nie był na nim w Hong­kon­gu tyl­ko dla­te­go, żeby oglądać ten film z nią. Niech więc kupi bi­le­ty, a on za­dzwo­ni rano, w dru­gą so­bo­tę lu­te­go, za­nim wy­je­dzie ze Spli­tu do Sa­ra­je­wa.

Ku­pi­ła bi­le­ty, ale on nie za­dzwo­nił. Cze­ka­ła na nie­go do pi­ątej. I kto wie, co się ro­iło w jej gło­wie. Ni­g­dy nic o tym nie wie­dzia­łem. A nie mo­głem py­tać. Mu­sia­łem wy­my­ślać, co ona my­śli. I wy­my­śla­jąc, za­miast o niej pi­sa­łem o so­bie.

W ko­ńcu zre­zy­gno­wa­ła. Może mia­ła jesz­cze na­dzie­ję, kie­dy pal­cem wska­zu­jącym prze­su­wa­ła oku­la­ry po grzbie­cie nosa, a po­tem, z ręką, któ­ra zo­sta­ła w po­wie­trzu, zmie­ni­ła za­miar:

– Pój­dziesz ze mną do kina?

Gło­sem jak przed kłót­nią. Je­śli po­wiem, że nie, ona też nie pój­dzie i będzie do pó­źna sie­dzia­ła nad bi­lan­sem, a po­tem przy­kry­ta z gło­wą za­śnie obok pe­łne­go pa­pie­rów sto­łu. Będzie zła i ob­ra­żo­na, i ju­tro będzie mia­ła mi­gre­nę. Chcia­łbym się na niej ze­mścić i po­wie­dzieć, że nie pój­dę z nią do kina, ale tego nie mó­wię. Film mnie cie­ka­wi. Kto wie, w ja­kim sta­nie będę w na­stęp­ny week­end, kie­dy mó­głbym pó­jść do kina sam.

– A Velj­ko?

– Nic. Nie za­dzwo­nił.

To py­ta­nie było małą ze­mstą. Pa­znok­ciem, któ­ry skrob­nie otwar­tą mi­ło­sną ranę i za­raz się cofa.

Scho­dzi­li­śmy w dół Se­pe­ta­re­vcem, krok po kro­ku, jak­by­śmy zsu­wa­li się po zbo­czu wzgó­rza, gdzie nie obo­wi­ązu­ją za­sa­dy gra­wi­ta­cji. Roz­ło­ży­łem ręce i przy­tu­li­łem wil­got­ne wio­sen­ne po­wie­trze. Przy­tu­li­łem mrok, któ­ry o tej go­dzi­nie i w tej po­rze roku jest głębo­ki jak noc, i wy­ra­źnie, jak mało kie­dy wcze­śniej, czu­łem lek­ko­ść wszech­obec­ne­go bytu i zni­ka­nia. Sta­wiam gu­li­we­ro­we kro­ki, rzu­cam się pędem w dół, po obu stro­nach prze­my­ka­ją okna sąsia­dów, do­brze zna­ne ży­ran­do­le, sa­mot­ne na­gie ża­rów­ki w do­mach nie­szczęścia, ka­na­py przy­kry­te kra­cia­sty­mi na­rzu­ta­mi, na ścia­nach ki­li­my z czar­nym ka­mie­niem w Mek­ce, drob­no­miesz­cza­ńskie lam­py z ku­te­go że­la­za, ko­lo­ro­we ta­pe­ty, oświe­tlo­ne ko­ły­ski, twa­rze sta­rych lu­dzi roz­ja­śnio­ne jak na świ­ętych ob­ra­zach, zde­ner­wo­wa­na ko­bie­ta w śred­nim wie­ku wła­śnie po­ły­ka le­kar­stwo, czy­jś oj­ciec otwie­ra drzwi re­ga­łu nad włączo­nym te­le­wi­zo­rem, trwa mecz, w któ­rym ktoś ko­goś zwy­ci­ęża, ale na ko­niec nasi za­wsze są po­ko­na­ni; wszyst­ko to i jesz­cze wi­ęcej uka­zu­je się moim oczom, kie­dy spoj­rzę w lewo, kie­dy spoj­rzę w pra­wo, a gdy pa­trzę pro­sto i idę pro­sto, przede mną i pode mną otwie­ra się mia­sto, tak jak otwie­ra się świa­do­mo­ść ko­goś, kto się wła­śnie obu­dził, kto jesz­cze nie zdążył po­my­śleć o ni­czym przy­krym. Po­tem, idąc, ucie­ka­jąc przed wy­obra­żo­ną śmier­cią, ob­ma­cu­ję na­brzmia­łe gru­czo­ły na szyi, wsu­wam ręce pod pa­chy, szu­kam opuch­ni­ętych węzłów, w prze­ra­że­niu roz­ko­szu­ję się tym na­gle skró­co­nym cza­sem. Jak­by ni­cze­go już mia­ło nie być po fil­mie, na któ­ry idzie­my.

– Co ci jest, co ty wy­ra­biasz?

– Nic – od­po­wia­dam i wci­ągam gło­wę w ra­mio­na.

Je­ste­śmy w mie­ście, przed skle­pem na uli­cy Tity, i wszyst­ko sta­je się pła­skie. Świat od­zy­sku­je przy­ci­ąga­nie i ka­żdy przed­miot ma zno­wu swój ci­ężar. Ona ku­pu­je w kio­sku pa­pie­ro­sy, mil­de sor­te, ja ma­sze­ru­ję za nią, za­chwy­ca mnie neo­no­we świa­tło w lo­dów­kach i za­mra­żar­kach, w dłu­gich, zim­nych nie­bie­ska­wych rur­kach, w któ­rych jest wiecz­na obiet­ni­ca ży­cia po śmier­ci. W skle­pie la­ta­ją i bzy­czą wcze­śnie obu­dzo­ne za­po­wie­dzią wio­sny mu­chy. Zer­ka­ją na ka­wa­łki mi­ęsa na sty­ro­pia­no­wych tac­kach nie­do­kład­nie za­wi­ni­ęte w prze­zro­czy­stą fo­lię, ale nie za­pusz­cza­ją się w mróz i zim­no. Wie­rzą bied­ne, że po tej stro­nie jest wiecz­ne lato. Drwię z much, żal mi ich, ani tro­chę nie wąt­pi­ąc, że je­stem mądrzej­szy niż one.

Przed ki­nem tłok. Za­pa­chy wody po go­le­niu i ci­ężkich dam­skich per­fum, przed­wo­jen­ni pa­no­wie w sza­rych gar­ni­tu­rach i ka­pe­lu­szach, pa­nie szu­ka­ją cze­goś w to­reb­kach, ona się z kimś wita, ja pa­trzę na lu­dzi za gru­bym, ci­ężkim szkłem, któ­rzy już we­szli do środ­ka, do­brze się ba­wią, roz­ma­wia­ją, a przed nami jesz­cze dłu­ga dro­ga, przed nami cha­otycz­na ko­lej­ka, tłum pcha się do we­jścia, ku dwóm mło­dym lu­dziom, let­nim pły­wa­kom i skocz­kom do wody z wy­so­kiej ska­ły w Za­ostro­gu i Trpn­ju. Spraw­dza­ją bi­le­ty i mi­nie spo­ro cza­su, za­nim do nich do­trze­my, jest rok 1978 albo 1979, so­bo­ta w po­ło­wie lu­te­go, i czas wci­ąż jesz­cze pły­nie po­wo­li. Kie­dy ona nie pa­trzy – zde­ner­wo­wa­na, bo ma ocho­tę na pa­pie­ro­sa, a pa­le­nie jest w ki­nie za­bro­nio­ne, więc już my­śli tyl­ko o tym za­ka­zie – do­ty­kam szyi, wsu­wam ręce pod ko­szul­kę, pod pa­chy, wędru­ję, szu­kam no­wych węzłów chłon­nych, tych gru­czo­łów-anio­łów mego ry­chłe­go ko­ńca, do­ty­kam ich, jak­by to ob­ma­cy­wa­nie mo­gło od­kryć i po­twier­dzić ja­kąś osta­tecz­no­ść. To klęska, my­ślę, cho­ciaż nic o niej nie wiem. Je­stem u schy­łku dzie­ci­ństwa, tej wiel­kiej epo­ki klęski, i wszyst­ko, co prze­ży­łem, z czym do­ra­sta­łem, było pod zna­kiem klęski i upad­ku. Upa­da­łem, ro­snąc. Do szko­ły cho­dzi­łem, żeby upa­dać. Moja wy­obra­źnia roz­le­cia­ła się jak prze­mo­czo­ne tek­tu­ro­we pu­de­łko, z któ­re­go wy­sy­pu­ją się i tur­la­ją w dół owo­ce gło­gu, okrągłe, gru­zło­wa­te kul­ki, i przez tę gru­zło­wa­to­ść, tur­la­jąc się, pod­ska­ku­ją. Wkrót­ce ich nie będzie. Taka jest też moja wy­obra­źnia, zmar­nia­ła przez szko­łę, do­ra­sta­nie i ra­to­wa­nie się przed wszyst­kim. Tyl­ko do­ro­sła, roz­sy­pa­na wy­obra­źnia nie boi się ciem­no­ści. Ja już się jej nie boję, ale oba­wiam się gru­czo­łów, któ­re pęcz­nie­ją i puch­ną, w któ­rych coś się gro­ma­dzi.

– Co ty ro­bisz? Zła­pa­łeś pchły od kota?

– Ko­cie pchły nie prze­cho­dzą na lu­dzi.

– No to dla­cze­go się dra­piesz? Nie masz przy­pad­kiem świerz­bu?

– Nie dra­pię się.

– A co ro­bisz?

– Grze­ję ręce.

– Zim­no ci?

– Nie jest mi zim­no, tak so­bie grze­ję.

W ko­ńcu we­szli­śmy. Sły­chać dzwo­nek. Po­wie­trze jest chłod­ne. Pra­cu­ją duże nie­wi­docz­ne wen­ty­la­to­ry. Pach­ną ta­jem­ne al­pej­skie kwia­ty. Noga za nogą, ma­le­ńki­mi krocz­ka­mi, jak sta­rusz­ko­wie o ku­lach wcho­dzi­my do sali. Je­ste­śmy na bal­ko­nie. Bal­kon w ki­nie Du­bro­vnik jest sze­ro­ki i prze­stron­ny. To naj­lep­sze miej­sca, naj­dro­ższe bi­le­ty. Ku­pi­ła naj­dro­ższe bi­le­ty w na­dziei, że Velj­ko przy­je­dzie. Pierw­szy raz robi mi się jej tro­chę żal. Po­czu­cie sa­mot­no­ści, bo Velj­ko nie przy­je­chał, to do­ro­sła for­ma stra­chu przed ciem­no­ścią. My­śla­ła, że nie będzie sama, że tego wie­czo­ru będzie w ki­nie, na naj­lep­szych miej­scach, z nim. Że w ko­ńcu będzie nie­sa­ma, w ciem­no­ści bez ciem­no­ści, w ki­nie.

Mia­sto całe w bło­cie. Prze­my­sł ci­ężki – Ze­ni­ca – wy­so­kie, smu­kłe ko­mi­ny z wy­pa­la­nej ce­gły, do­sko­na­le okrągłe, cien­kie cy­lin­dry wzno­szą się w nie­bo, wali z nich gęsty czar­ny dym ludz­ko­ści na dro­dze po­stępu. Przy­ja­cie­le w ko­szu­lach w kra­tę. Wy­pa­dy do mia­sta po pra­cy w hu­cie, w fa­bry­ce po­stępu. Ku­fle piwa utrwa­la­ne whi­sky, dłu­gie roz­mo­wy, wy­pra­wy w noc, nie­do­ko­ńczo­ne hi­sto­rie mi­ło­sne...

I ży­cie w pre­cy­zyj­nie syn­ko­po­wa­nym ryt­mie, któ­ry od­ró­żnia świat od raju, rze­czy­wi­sto­ść od fil­mu. Film jest pre­cy­zyj­nym syn­ko­po­wa­niem ży­cia. Czu­ję to, kie­dy sie­dzi­my w ciem­no­ści za­tło­czo­ne­go kina Du­bro­vnik, w sa­mym środ­ku po­wietrz­nej bu­rzy moc­nych kli­ma­ty­za­to­rów, za­ku­pio­nych nie­daw­no jako ostat­ni krzyk prze­my­słu elek­tro­nicz­ne­go, fa­bry­ki po­stępu. Ale z urządze­niem nie przy­szła in­struk­cja ob­słu­gi albo nie zna­ją an­giel­skie­go, więc nie umie­ją jej prze­czy­tać, albo coś ich po­ga­nia, tych lu­dzi, co rządzą ki­nem, każe im usta­wiać urządze­nie na naj­wi­ęk­szą szyb­ko­ść i po­wie­trze wy­mie­nia się w ata­kach po­tężnych wia­tra­ków, śmi­gieł, dmu­chaw, któ­re za jed­nym za­ma­chem za­gar­nia­ją go tyle, ile mie­ści się w ca­łym roku. A z po­wie­trzem, wy­da­je mi się, po­ru­sza­ją też czas. Czas w la­wi­nie go­dzin, dni i lat to­czy się, wszyst­ko przed sobą nie­sie, oba­la lu­dzi i bu­dow­le, szar­pie wspo­mnie­nia, wkła­da je do ksi­ążek jak do gro­bów. Do ksi­ążek, do uczniow­skich blo­ków, no­tat­ni­ków, pa­mi­ęt­ni­ków, ter­mi­na­rzy, dzien­ni­ków i ka­len­da­rzy, z da­ta­mi za­kre­ślo­ny­mi fla­ma­strem, dłu­go­pi­sem, któ­ry sła­bo pi­sze, czer­wo­nym ko­ńcem dwu­ko­lo­ro­we­go ołów­ka; za­pi­su­je na od­wro­cie ra­chun­ków za te­le­fon i ogrze­wa­nie, na pa­pie­rze, w któ­ry kto wie ile lat temu pie­karz owi­nął ci chleb, na skraw­ku pa­pie­ru z nu­me­rem te­le­fo­nu – czy­je­go?, obok nu­me­ru nie ma imie­nia – na pa­pier­kach od­dar­tych z ga­zet i wło­żo­nych w nie­do­czy­ta­ne ksi­ążki, wszędzie tam czas od­kła­da wspo­mnie­nia, opusz­cza je jak do trum­ny, jak do gro­bu.

W tym mo­men­cie wy­ma­cu­ję węzły na szyi. Ona ude­rza mnie w rękę. Ja­kim cu­dem to wi­dzi? Jest ciem­no.

Po­tem sia­da­ją do­ko­ła pia­ni­na, śpie­wa­ją wiel­ką ame­ry­ka­ńską pie­śń i z tej pie­śni, jak ci­ęcie no­żem, na­gle znaj­du­ją się w Wiet­na­mie. Gdzie przy­ja­ciel pró­bu­je wy­ci­ągnąć przy­ja­cie­la z sza­le­ństwa w sa­mym środ­ku gry w ro­syj­ską ru­let­kę.

To pa­mi­ętam.

– Wi­dzisz to? – mó­wię pra­wie gło­śno.

Ja­kiś czło­wiek upo­mi­na mnie, że­bym nie ga­dał w ki­nie. Tyl­ko na to cze­kał.

Po­tem idą na­pi­sy ko­ńco­we, lu­dzie wsta­ją z miejsc, wszędzie za­pa­la­ją się lam­py i oświe­tla­ją ży­cia, któ­re przez dwie, trzy go­dzi­ny były uśpio­ne, a te­raz pada na nie świa­tło. Sta­ram się nie szu­kać gru­czo­łów, któ­re w mi­ędzy­cza­sie na­brzmia­ły. Na­gle w świa­tłach kina Du­bro­vnik skła­da­ją mnie, jak me­cha­nicz­ną lal­kę zro­bio­ną z kil­ku części, ukry­te przed­tem lęki. Film się sko­ńczył, a te­raz ży­cie.

Wy­cho­dzi­my, noga za nogą, drob­ny­mi krocz­ka­mi, jesz­cze star­si, wszy­scy oprócz mnie są jak za­hip­no­ty­zo­wa­ni, jak uśpie­ni fil­mem. Film po­ko­nał mój strach przed po­wi­ęk­szo­ny­mi węzła­mi. I kie­dy będę go oglądał, a ten film w ci­ągu na­stęp­nych czter­dzie­stu lat obej­rzę jesz­cze co naj­mniej dwa­dzie­ścia razy, po­my­ślę, choć przez chwi­lę, o swo­ich węzłach chłon­nych. I do­tknę, może, pal­ca­mi pra­wej ręki, pal­ca­mi le­wej tych trzech, któ­re ni­g­dy się nie wchło­nęły.

Po­tem, po wy­jściu z kina, kie­dy nasz krok stał się dłu­ższy, usły­sza­łem wes­tchnie­nie, ze wszyst­kich płuc w jed­nej chwi­li, a może w kil­ku chwi­lach, jak­by­śmy fa­la­mi wy­pły­wa­li na uli­cę. Wszyst­ko się bie­li w tym mro­ku, w tej ciem­no­ści, w tej strasz­nej nocy. Po­wie­trze jest ostre jak je­dwab, jak­by od na­sze­go we­jścia do kina mi­nął cały wiek, i śnie­gu jest co naj­mniej metr. Pada da­lej, a my nie wi­dzie­li­śmy, jak się za­częło. I nie mo­gli­śmy so­bie wy­obra­zić, że tak sy­pie. Nie jest już dusz­no, jest zim­no, ale tak zim­no, że robi się lek­ko w płu­cach i na du­szy.

Idzie­my w górę przez Wiel­ki Park. Ona się śmie­je.

– Cze­mu się śmie­jesz? – py­tam.

– Po pro­stu się cie­szę.

W na­stęp­nej chwi­li jej śnie­żka tra­fia mnie w gło­wę, w tył gło­wy, wca­le nie­lek­ko, i po kar­ku spły­wa­ją mi lo­do­wa­te grud­ki śnie­gu. Prze­bie­ga mnie dreszcz, od­wra­cam się, co ci się sta­ło, mam ocho­tę spy­tać, ale nie py­tam, tyl­ko za­gar­niam dło­ńmi śnieg, jak mści­ciel, a ona krzy­czy:

– Nie, prze­stań! – jak­bym już ją tra­fił, jak­bym już we­pchnął jej pe­łną ga­rść śnie­gu za ko­łnierz.

Tej nocy ostat­ni raz bi­łem się śnie­żka­mi z mat­ką.Na­uczy­ciel­ka

– A do któ­rej szko­ły cho­dzi­łeś, syn­ku? – za­py­ta­ła, żeby ja­koś roz­bić mil­cze­nie.

– Nie je­stem ni­czy­im syn­kiem, moja mama ode­szła – od­pa­rł po­nu­ro.

Ona na to sku­li­ła się, za­mil­kła, jesz­cze głębiej wci­ągnęła gło­wę w ra­mio­na i szła da­lej. As­falt był wil­got­ny po po­ran­nej ule­wie, ale świe­ci­ło sło­ńce i wszyst­ko do­ko­ła pach­nia­ło, tak jak la­tem w tym mie­ście pach­nie desz­czem. Pa­trz­cie, rym: mie­ście – desz­czem, po­my­śla­ła, od­pędza­jąc nie­mi­łe uczu­cie.

Przo­dem sze­dł czar­ny, wy­so­ki. Tego zna­ła. Przed woj­ną wy­sta­wał przed sa­mem koło Świ­ęte­go An­to­nie­go, pa­lił i pił piwo z bu­tel­ki. Cza­sa­mi zrzu­cił lu­dziom węgiel do piw­ni­cy. Pró­żniak, ale po­czci­wy. Cza­sa­mi się ukło­nił.

Te­raz idzie i się nie od­wra­ca. Lufa jego ka­ra­bi­nu ude­rza o klam­rę u pasa, co dru­gi krok sły­chać dziw­ny me­ta­licz­ny dźwi­ęk. Wi­ęcej nic. Tyl­ko pla­ska­nie ich te­ni­só­wek na mo­krym as­fal­cie. I szu­ra­nie jej kap­ci.

Kie­dy przy­szli, byli su­ro­wi. Nie po­zwo­li­li jej wło­żyć po­rząd­nych bu­tów, mu­sia­ła iść w kap­ciach. Chy­ba się prze­stra­szy­li. I dla nich jest to nowe. Dla ka­żde­go jest nowe, wes­tchnęła, za­tro­ska­na cier­pie­niem świa­ta.

Mały sze­dł za nią. Ja­sna cera, ja­sne wło­sy, pi­ęk­ny jak anioł. Taki, że na­wet jej do­świad­czo­ne oko nie po­tra­fi roz­po­znać jego wie­ku. Może mieć dwa­dzie­ścia pięć lat, ale rów­nie do­brze pi­ęt­na­ście. Dzie­ci po­szły na woj­nę. Jej dzie­ci. Ale woj­na nie jest gdzieś da­le­ko, na fron­cie, tyl­ko tu, bli­sko, na uli­cy, gdy tyl­ko wyj­dziesz z bra­my, mi­niesz avli­ję.

On, w od­ró­żnie­niu od czar­ne­go, jest uprzej­my i de­li­kat­ny. Wie, że ona szyb­ciej nie może. Nie mo­gła­by, na­wet gdy­by była w bu­tach. Na szczęście kap­cie są nowe. Ku­pi­ła je mie­si­ąc przed woj­ną. Po­szła po coś do mia­sta, był ład­ny dzień, taki jak ten, więc po­my­śla­ła, że wszyst­ko będzie do­brze, we­szła do skle­pu i ku­pi­ła kap­cie. Tak bywa. I pa­trz­cie, te­raz się te kap­cie przy­da­ły.

– Do Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia – ci­cho po­wie­dział mały.

– A, cho­dzi­łeś do pod­sta­wów­ki imie­nia Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia – ucie­szy­ła się.

Pró­bo­wa­ła so­bie przy­po­mnieć na­uczy­ciel­ki, ale nada­rem­nie. To było daw­no. A ni­g­dy nie była moc­na w na­zwi­skach. Pa­mi­ęta twa­rze wszyst­kich chłop­ców i dziew­czy­nek, swo­ich uczniów. Pa­mi­ęta, w któ­rej części kla­sy sie­dzie­li, w któ­rej ław­ce. Ale jak się na­zy­wa­li – za nic. Na­wet je­śli ich trzy­dzie­ści lat nie wi­dzia­ła, roz­po­zna­je dzie­ci w twa­rzach i syl­wet­kach do­ro­słych. Za­ga­du­je lu­dzi na uli­cy, a imion nie zna. Mówi syn­ku do chłop­ców i dziew­czy­nek, a na­praw­dę do pań w śred­nim wie­ku i ły­sych, brzu­cha­tych urzęd­ni­ków, ro­bot­ni­ków, in­ży­nie­rów, dok­to­rów. Pa­trzą i wca­le jej nie po­zna­ją. Nie pa­mi­ęta­ją, że cho­dzi­li do szko­ły. Mówi do nich: wsty­dzi­łbyś się, by­łam two­ją na­uczy­ciel­ką. I wte­dy ka­żdy się uśmie­cha. Już ona umie po­stępo­wać z dzie­ćmi...

No i nie pa­mi­ęta na­zwisk na­uczy­cie­lek ze szko­ły imie­nia Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia. Choć zna je wszyst­kie. Był tam też je­den na­uczy­ciel. Mło­dy, wsty­dli­wy, ru­mie­nił się jak pa­nien­ka. A Czar­no­gó­rzec! Wszy­scy się z nie­go na­bi­ja­li.

Pod jej no­ga­mi stro­mi­zna jest co­raz wi­ęk­sza. As­falt co­raz such­szy. Wkrót­ce nie będzie śla­du po desz­czu. Kie­dy się od­wra­ca, a coś każe jej od­wra­cać się często, wi­dzi, jak w zu­pe­łnej ci­szy pa­ru­je mia­sto. Jej mia­sto. Tu się uro­dzi­ła i tu zo­sta­ła. Mo­gli wy­je­chać, ale ja­koś nie wy­je­cha­li. On te­raz leży w gro­bie na Ba­rach. Na szczęście nie do­żył tej woj­ny. Nie znió­słby tego, ser­ce by mu pękło. Kie­dy byli mło­dzi, ona chcia­ła wy­je­chać, zo­ba­czyć lu­dzi, mia­sta. Do­brze się czu­ła w Bel­gra­dzie, bo Bel­grad był duży. I w Za­grze­biu. On pro­sił: ci­cho, nic nie mów, bona nie­szczęsna, gdzie chcesz się stąd ru­szać? A ona: mia­sta, mia­sta, mia­sta. Kie­dy nie wie­dział, co jesz­cze po­wie­dzieć, py­tał: i co, zo­sta­wisz dzie­ci? Na to ona: no do­brze, jesz­cze tyl­ko ten rocz­nik do­pro­wa­dzę do eg­za­mi­nów, po­tem je­dzie­my. W ko­ńcu ni­g­dy nie wy­je­cha­li. A on, ten ło­buz, ją oszu­kał! Nie za­le­ża­ło mu na dzie­ciach, tyl­ko na Žel­ji. Co dru­gą nie­dzie­lę ru­szał pie­cho­tą na Grba­vi­cę, na mecz. Za­wsze no­sił ich zna­czek w kla­pie płasz­cza, zo­stał tam, kie­dy uma­rł. Zdjęła go, żeby zo­ba­czyć, co jest pod spodem. A tam okrusz­ki, próch­no, czas. Ży­cie. I co by ro­bił, gdy­by tego do­żył? On, taki, jaki był? Co by ro­bił w co dru­gą nie­dzie­lę? Ale dzi­ęki Bogu nie było go przy niej. Gdy­by nie on, może by te­raz na­praw­dę była w Bel­gra­dzie. Sama – bo ich je­dy­ny syn na szczęście jest za gra­ni­cą, w Niem­czech – bez ni­ko­go, po­śród lu­dzi, któ­rych nic nie ob­cho­dzi. Nie ob­cho­dzi ich, że ją, któ­ra te­raz pa­trzy im w oczy, co­dzien­nie za­bi­ja­ją w Sa­ra­je­wie. Jak by z nimi żyła? O czym by roz­ma­wia­li? Więc do­brze, że nie po­zwo­lił jej wy­je­chać.

– A ja­kim by­łeś uczniem? – spy­ta­ła.

– Bar­dzo do­brym – od­rze­kł na­tych­miast.

– Słusz­nie, tak jest naj­le­piej. Naj­pierw bar­dzo do­bry, a z wie­kiem co­raz lep­szy. Nie­któ­rzy ce­lu­jący po­tem się psu­ją. A co ci szło naj­le­piej?

– Wuef, mu­zy­ka, ry­sun­ki.

– Po co ja głu­pia py­tam! Bez­be­li, ka­żdy chło­piec tak od­po­wia­da. Wuef, ja­sne. Dla­te­go te­raz mo­żesz...

I na­gle nie wie­dzia­ła, co jesz­cze wy­my­ślić, jak za­ko­ńczyć to zda­nie. Chcia­ła po­wie­dzieć coś w ro­dza­ju: dla­te­go te­raz mo­żesz być żo­łnie­rzem, ob­ro­ńcą mia­sta. Coś jed­nak nie dało jej tego wy­mó­wić. A nie ist­nia­ło nic in­ne­go, co mo­gła­by po­wie­dzieć. Więc umil­kła. Sta­rzy lu­dzie, po­cie­sza­ła się, często milk­ną. Nie czu­ła się sta­ra, ale inni tak ją wi­dzie­li. To cze­mu tego nie wy­ko­rzy­stać.

Od­kąd wy­ru­szy­li – a idą już pe­łną go­dzi­nę, pod no­ga­mi mają co­raz wi­ęk­szą stro­mi­znę, jej sto­py za­czy­na­ją się wy­śli­zgi­wać z kap­ci – nie było sły­chać ani jed­ne­go wy­bu­chu. Żad­ne­go gra­na­tu, miny, po­ci­sku. Tyl­ko od cza­su do cza­su ja­zgot krót­kiej se­rii, jak­by ktoś na po­dwór­ku rąbał drew­no, albo echo po­wra­ca­jące z dru­gie­go ko­ńca ko­tli­ny. Cza­sem huk sa­mot­ne­go ka­ra­bi­nu, jak­by w le­sie, u Tur­gie­nie­wa, my­śli­wy tra­fił dzi­ka. Po­my­śla­ła, że tak po­god­ne­go dnia nie było od po­cząt­ku woj­ny.

– Dziś jest ja­koś ci­cho – mówi, ale mały nie od­po­wia­da. Może roz­po­znał coś w jej nie­do­ko­ńczo­nym zda­niu. To ją zmar­twi­ło.

Za­wsze w dni wiel­kie­go ostrza­łu, a od po­nie­dzia­łku do przed­wczo­raj ta­kie wła­śnie były – dzi­siaj jest chy­ba so­bo­ta – coś się w niej zmie­nia­ło. Naj­pierw chwy­tał ją, tak jak wszyst­kich, strach. I wte­dy ro­bi­ła to, co lu­dzie ro­bią, kie­dy się boją. Gdy strach zni­kał, a zni­kał, je­śli ostrzał trwał zbyt dłu­go albo je­śli dźwi­ęk wy­bu­chów co­raz bar­dziej się zbli­żał, je­śli sły­sza­ła brzęk tłu­kące­go się szkła, ogar­niał ją ja­kiś dziw­ny spo­kój. I po­czu­cie, że ze świa­tem wszyst­ko jest w po­rząd­ku, bo na ko­ńcu na­stępu­je spra­wie­dli­wo­ść. A ona ja­ki­mś cu­dem jest częścią tej spra­wie­dli­wo­ści i tego oku­pie­nia wszel­kie­go zła.

Po­tem dzi­wi­ła się sa­mej so­bie. Jaka spra­wie­dli­wo­ść, co się z tobą dzie­je? I ja­kie oku­pie­nie wszel­kie­go zła?

Dzi­wi­ła się i śmia­ła z sie­bie, bo wy­da­wa­ło jej się, że na sta­re lata stra­ci­ła ro­zum i sta­ła się re­li­gij­na. Bo wszyst­ko to, co do niej przy­cho­dzi, to były re­li­gij­ne for­mu­ły. I spra­wie­dli­wo­ść, i oku­pie­nie zła, no i ten spo­kój! Ja­kże, nie­szczęsna, mo­żesz być spo­koj­na, kie­dy po­ci­ski pa­da­ją co­raz bli­żej. To nie spo­kój, to me­cha­nizm obron­ny, ma go ka­żda ludz­ka isto­ta.

Ni­g­dy nie wstąpi­ła do par­tii. Była je­dy­ną bez­par­tyj­ną wśród na­uczy­cie­li. Ale pod­czas gdy Mej­ra, Ra­se­ma i Ka­ti­ca ob­cho­dzi­ły swo­je baj­ra­my i boże na­ro­dze­nia, po­ta­jem­nie wie­rzy­ły w to Coś, jej Nie­bo było pu­ste, ca­łkiem tak jak u Le­ni­na czy Ka­ro­la Mark­sa. Ni­cze­go nie było. Te­raz też nie ma. Lecz jak­by coś było w tych dziw­nych chwi­lach, kie­dy jej się wy­da­je, że zło trze­ba ja­koś oku­pić.

– Jaki dziś dzień? – za­py­ta­ła, bo prze­sta­ła być pew­na, czy jest pi­ątek, czy so­bo­ta.

– A ja­kie to ma zna­cze­nie? – na­gle, nie­py­ta­ny, od­wró­cił się czar­ny. I stoi, jak­by wy­ró­sł z bru­ku, wiel­ki i po­nu­ry. Nad jego gło­wą jest nie­bo, ru­iny i so­sny. Świat na opak wy­wró­co­ny.

Na kie­sze­ni czar­ne­go mun­du­ru ma, wi­dzia­ła to już, kie­dy wy­cho­dzi­li z domu, wy­ha­fto­wa­ny zło­tą ni­cią la­bi­rynt arab­skich li­ter, zna­ków i słów.

Prze­stra­szo­na przy­sta­nęła tak gwa­łtow­nie, że mały ude­rzył ją lufą ka­ra­bi­nu w ner­ki. Za­pędził się. Ale jak to, za­pędził się pod górę?

Szyb­ko my­śla­ła, co te­raz po­wie­dzieć, co zro­bić. Nie wie­dzia­ła, do­kąd idą, a py­tać wi­ęcej nie mo­gła. Trze­ba było wy­my­ślić coś in­ne­go.

– A cóż to masz na­pi­sa­ne na kie­sze­ni, syn­ku?

Pa­trzył na nią i mil­czał. Oczy miał spo­koj­ne i pu­ste. Nie był za­gnie­wa­ny. Tyl­ko uda­wał. W grun­cie rze­czy był taki sam jak wte­dy, kie­dy stał pod sa­mem koło Świ­ęte­go An­to­nie­go i pił piwo.

– Idzie­my! – po­wie­dział, od­wró­cił się i po­wo­li sze­dł da­lej.

Czu­ła, jak na du­żym pal­cu le­wej nogi robi jej się pęcherz. Co tam, pęcherz to nic gro­źne­go. Nie ma już cza­su na pęche­rze.

Coś in­ne­go ją dręczy. Naj­pierw nie chcia­ła się nad tym za­sta­na­wiać, przy­wo­ły­wa­ła w pa­mi­ęci inne my­śli, ale już ich wi­ęcej nie ma. Jest zmęczo­na i brak jej siły, by my­śleć o czym in­nym. Nie będzie już o nic py­ta­ła ma­łe­go. Nie wy­pa­da, sko­ro nie chce mó­wić. A nie wy­pa­da w ogó­le. Kim ona jest, żeby de­ner­wo­wać ob­ro­ńców mia­sta? Jak to ład­nie brzmi: ob­ro­ńcy mia­sta. Cze­go jesz­cze mo­żna bro­nić na tym smut­nym świe­cie oprócz mia­sta. Mia­sto jest musz­lą wspo­mnień. Wszyst­ko, co jej, jest dużo ni­żej. Ta ko­tli­na też jest w jej gło­wie, a nie na zie­mi.

Na pró­żno usi­łu­je ode­gnać stra­chy ca­łe­go dnia. Tę mękę, któ­ra, te­raz tak my­śli, na­de­szła z nie­spo­dzie­wa­ny­mi re­li­gij­ny­mi ma­ja­ka­mi, ze spo­ko­jem w du­szy, kie­dy mi­nął wiel­ki strach. I z po­czu­ciem, że na­praw­dę jest spra­wie­dli­we, aby ona była tą ofia­rą, któ­rą oku­pi się wszyst­kie inne. Ej, bona, co ci przy­cho­dzi do gło­wy? Wy­obra­żasz so­bie, że je­steś Je­zu­sem? Przez chwi­lę sły­sza­ła w so­bie jego głos. Śmie­je się i stoi na środ­ku po­ko­ju, w płasz­czu, z Žel­ją w kla­pie, i drwi z jej na­gle na­by­tej re­li­gij­no­ści.

Ech, gdy­by mia­ła ro­zum, nie wpu­ści­ła­by w dniach wiel­kie­go ostrza­łu ta­kich my­śli do gło­wy, tyl­ko spo­koj­nie i roz­wa­żnie przej­rza­ła­by szu­fla­dę z bie­li­zną i zna­la­zła po­rząd­ne majt­ki, sta­nik, kom­bi­na­cję. Wszyst­ko czy­ste i nie­ła­ta­ne! Nie ta­kie jak to. Co lu­dzie po­wie­dzą?

A po­tem nie było już as­fal­tu ani bru­ku. Nie było dro­gi. Tyl­ko bło­to i ka­mie­nie. Nie było już ta­kże kap­ci. Tyl­ko bose nogi w po­dar­tych skar­pe­tach. Gru­bych, we­łnia­nych, żeby nie ma­rzła. Skar­pe­tach sta­rych lu­dzi. Choć ona nie wi­dzia­ła sie­bie jako sta­rusz­ki. Ale inni tak ją wi­dzie­li. A cza­sa­mi mo­żna to do­brze wy­ko­rzy­stać. Nie było też od­de­chu. Tyl­ko ci­ągła wal­ka o po­wie­trze, dziw­ne pró­by za­spo­ko­je­nia płuc, któ­re już mia­ły dość. I była stro­mi­zna. Naj­wi­ęk­sza, o ja­kiej wie. Do­pie­ro te­raz wie. A całe ży­cie spędzi­ła w Sa­ra­je­wie i nie wie­dzia­ła, choć mu­sia­ła pa­trzeć na to miej­sce, ile­kroć zna­la­zła się na dru­gim brze­gu Mil­jac­ki. Sło­necz­nym, a nie tym za­tęchłym, jak go na­zy­wa­ją, gdzie miesz­ka­ła. Jak mo­gła pa­trzeć i nie wi­dzieć, że jest tak stro­mo?

Nic wi­ęcej nie mo­gła po­wie­dzieć, o nic za­py­tać, płu­ca jej nie po­zwa­la­ły. A gdy­by mo­gła, spy­ta­ła­by, jak się na­zy­wa to miej­sce. To wa­żne, zdo­by­wać nową wie­dzę. Przez całe ży­cie, aż do ostat­nie­go od­de­chu. Żeby tyl­ko nie mu­sia­ła już od­dy­chać.

– No, da­lej – po­wie­dział czar­ny do ma­łe­go, któ­ry ci­ągle był za jej ple­ca­mi.

Do­brze, że to on, po­my­śla­ła szczęśli­wa. Mógł to zro­bić ten nie­uprzej­my. Uczu­cie szczęścia za­la­ło jej my­śli i nie było już po­dar­tych maj­tek, któ­re ktoś mó­głby na niej mar­twej zo­ba­czyć. Na niej, któ­ra na­gle nie może ob­ci­ągnąć za­dar­tej spód­ni­cy.

To było już po ko­lej­nym da­le­kim strza­le, któ­ry roz­le­gł się tego pi­ęk­ne­go let­nie­go dnia.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij