Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy boginie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lipca 2022
Ebook
45,50 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,50

Trzy boginie - ebook

Wciągająca historia poszukiwań bezcennych statuetek, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, miłosnych przygód i erotycznych uniesień.

Rok 1915.

Niemiecka torpeda uderza w luksusowy transatlantyk „Lusitania”, powodując śmierć ponad 1500 osób. Ratuje się garstka ludzi, a wśród nich drobny złodziejaszek, który tuż przed katastrofą zdążył przywłaszczyć sobie srebrną figurkę greckiej bogini. Nie wie, że jest ona jedną z trzech statuetek, które razem stanowią bezcenny skarb.

Rok 2002.

Statuetka, która przez blisko sto lat pozostawała w rękach rodziny, zostaje ponownie skradziona. Rodzeństwo Sullivanów postanawia odzyskać skarb prapradziadka i zdobyć fortunę. Poszukiwania zawiodą ich do Irlandii, Helsinek, Pragi i Nowego Jorku, gdzie o trzy boginie toczyć się będzie walka na śmierć i życie.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".

Washington Post Book World

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-800-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

_7 maja 1915_

Henry W. Wyley, nie­świa­domy, że za dwa­dzie­ścia trzy minuty będzie mar­twy, wyobra­żał sobie, że szczy­pie miło zaokrą­glony kupe­rek mło­dej blon­dynki, która znaj­do­wała się dokład­nie na linii jego wzroku. Była to cał­ko­wi­cie nie­winna fan­ta­zja, nie­spra­wia­jąca naj­mniej­szej krzywdy ani blon­dynce, ani żonie Henry’ego, jego zaś wpra­wiała w dosko­nały nastrój.

Henry sie­dział nad fili­żanką her­baty Earl Grey, roz­ko­szu­jąc się orzeź­wia­ją­cym mor­skim powie­trzem oraz wido­kiem tyłeczka blon­dynki. Jego pulchne kolana okry­wał pled. Obok sie­działa żona Henry’ego, Edith, o zadku pła­skim niczym nale­śnik.

Henry, męż­czy­zna kor­pu­lentny, o grom­kim śmie­chu i wraż­liwy na wdzięki dam, nie faty­go­wał się, by dołą­czyć do innych pasa­że­rów sto­ją­cych przy barierce, aby podzi­wiać migo­czące wybrzeże Irlan­dii. Widy­wał je wie­lo­krot­nie, a jeśli zechce, zoba­czy je jesz­cze nie­raz.

Nie bar­dzo wie­dział, czemu inni tak bar­dzo zachwy­cają się kli­fami i zie­le­nią trawy. Henry był zaprzy­się­głym miesz­czu­chem, lubu­ją­cym się w solid­nej stali i beto­nie. A w danej chwili o wiele bar­dziej inte­re­so­wały go podane do her­baty ele­ganc­kie cze­ko­la­dowe cia­steczka niż oglą­da­nie per­spek­tywy.

Zwłasz­cza gdy blon­dynka wdzięcz­nie się poru­szała.

Cho­ciaż Edith awan­tu­ro­wała się o to, że tuczył się jak wieprz, Henry rado­śnie pożarł trzy cia­steczka. Edith, jak to Edith, powstrzy­mała się od łakom­stwa. Szkoda, że w ostat­nich chwi­lach życia odmó­wiła sobie tej drob­nej przy­jem­no­ści, ale miała umrzeć tak samo, jak żyła, nie­po­ko­jąc się nad­wagą męża i strze­pu­jąc okruszki, które nie­dbale roz­sy­py­wał po gor­sie koszuli.

Henry wszakże lubił sobie doga­dzać. Na co komu mają­tek, skoro nie może sobie kupić tego, co mu naj­bar­dziej sma­kuje? Daw­niej był biedny i głodny. Znacz­nie lepiej być boga­tym i dobrze odży­wio­nym.

Ni­gdy nie był przy­stojny, ale gdy męż­czy­zna posiada pie­nią­dze, zyskuje miano solid­nego, a nie tłu­stego, oraz inte­re­su­ją­cego, nie zaś nie­atrak­cyj­nego. Henry chęt­nie się godził na absur­dal­ność takiego roz­róż­nie­nia.

Tuż przed trze­cią po połu­dniu owego świe­tli­stego majo­wego dnia jego dzi­waczną czarną jak węgiel peruczkę roz­wie­wał wiatr, a na pulchne policzki wypły­wał rumie­niec. Henry miał złoty zega­rek w kie­szonce, a w kra­wa­cie spinkę z rubi­nem. Jego chuda jak patyk Edith wystro­iła się z pary­skim szy­kiem. Henry posia­dał nie­mal trzy miliony dola­rów. Nie tyle wpraw­dzie, co Alfred Van­der­bilt, który także prze­pra­wiał się przez Atlan­tyk, ale Henry i tak był zado­wo­lony. Wystar­cza­jąco wiele – myślał z dumą, przy­glą­da­jąc się czwar­temu cia­steczku – aby opła­cić wszyst­kie wygody na tym pły­wa­ją­cym pałacu. Wystar­cza­jąco wiele, by jego dzieci otrzy­mały naj­lep­sze wykształ­ce­nie. Obec­nie zdo­by­wa­nie wykształ­ce­nia cze­kało jego wnuki.

Pomy­ślał, że podró­żo­wa­nie pierw­szą klasą nie jest rów­nie ważne dla Van­der­bilta. Wszakże Alfred, w prze­ci­wień­stwie do niego, ni­gdy nie zakosz­to­wał klasy dru­giej.

Słu­chał jed­nym uchem, jak jego żona traj­ko­cze na temat pla­nów, jakie ma zamiar reali­zo­wać po przy­by­ciu do Anglii. Ow­szem, będą skła­dać i przyj­mo­wać wizyty. A on nie będzie spę­dzał czasu wyłącz­nie ze wspól­ni­kami ani na zbi­ja­niu pie­nię­dzy.

Zapew­niał ją o tym z cha­rak­te­ry­styczną dla niego dobro­dusz­no­ścią. Po czter­dzie­stu latach mał­żeń­stwa był bowiem do niej naprawdę przy­wią­zany. Zamie­rzał dopil­no­wać, aby się dobrze bawiła pod­czas pobytu za gra­nicą.

Ale miał swoje wła­sne plany i to wła­śnie one sta­no­wiły jedyny powód jego wio­sen­nej prze­prawy przez Atlan­tyk.

Jeżeli infor­ma­cje, które otrzy­mał, są praw­dziwe, wkrótce zdo­bę­dzie drugą Mojrę. Poszu­ki­wał owej srebr­nej figurki, odkąd udało mu się nabyć pierw­szą ze sła­wet­nej trójki.

Gdy tylko dosta­nie drugą sta­tu­etkę, zacznie szu­kać trze­ciej. A gdy zosta­nie posia­da­czem wszyst­kich trzech, to będzie naprawdę coś nad­zwy­czaj­nego.

Antyki Wyleya będą nie do pobi­cia.

Satys­fak­cja zawo­dowa i oso­bi­sta – roz­my­ślał. Wszystko z powodu trzech małych srebr­nych damu­lek, z któ­rych każda jest warta ładną sumkę. Wszyst­kie zaś razem mogą osią­gnąć nie­wy­obra­żalną cenę. Na jakiś czas wypo­ży­czy je Metro­po­li­tan Museum of Art. Tak, to dobry pomysł.

TRZY MOJRY WYPO­ŻY­CZONE Z PRY­WAT­NEJ KOLEK­CJI HENRY’EGO WYLEYA

Edith będzie mogła kupo­wać nowe kape­lu­sze – myślał – wyda­wać pro­szone kola­cje, odby­wać popo­łu­dniowe spa­cery. A on zdo­bę­dzie naj­cen­niej­szy eks­po­nat.

Z peł­nym zado­wo­le­nia wes­tchnie­niem Henry opadł na opar­cie, by roz­ko­szo­wać się ostat­nią fili­żanką earl greya.

Felix Gre­en­field był zło­dzie­jem. Nie napa­wało go to ani dumą, ani wsty­dem. Po pro­stu nim był. Zawsze. Henry Wyley zakła­dał, że jesz­cze nie­raz rzuci okiem na wybrzeże Szko­cji, Felix zaś zakła­dał, że pozo­sta­nie zło­dzie­jem przez wiele lat.

Był dobry w swoim fachu – nie genialny, co sam przy­zna­wał, ale wystar­cza­jąco dobry, by zwią­zać koniec z koń­cem. Wystar­cza­jąco dobry – myślał, pospiesz­nie prze­cho­dząc przez kory­ta­rze pierw­szej klasy w skra­dzio­nym mun­du­rze ste­warda – aby zgro­ma­dzić środki pozwa­la­jące na naby­cie biletu trze­ciej klasy na rejs powrotny do Anglii.

W Nowym Jorku zro­biło się tro­chę gorąco. Po spar­ta­czo­nym wła­ma­niu gliny dep­tały mu po pię­tach. Nie była to tylko jego wina. Jedyny błąd, jaki popeł­nił, pole­gał na tym, że łamiąc swoją pierw­szą zasadę, zabrał na tę robotę wspól­nika.

Oka­zało się, że doko­nał złego wyboru. Wspól­nik zła­mał inną ważną zasadę. Ni­gdy nie krad­nij tego, co nie jest ukryte. Sta­rego Mni­cha o prze­zwi­sku Kwarta Piwa zaśle­piła chci­wość – pomy­ślał Felix z wes­tchnie­niem, wcho­dząc do pry­wat­nej kabiny Wyleya. Co on sobie wyobra­żał, kła­dąc lep­kie palu­chy na dia­men­towo-sza­fi­ro­wym naszyj­niku? A potem spił się – jak zwy­kle kwartą jasnego piwa – i zaczął się prze­chwa­lać.

Cóż, teraz Kwarta Piwa prze­chwala się za krat­kami, cho­ciaż nie pije tam jasnego piwa, które roz­wią­zuje język. Ale wcze­śniej roz­ga­dał się jak kapuś i podał nazwi­sko Felixa gli­nia­rzom.

W tej sytu­acji naj­bez­piecz­niej było wynieść się za ocean. A czyż ist­nieje miej­sce lep­sze od statku ogrom­nego niczym mia­sto?

Felix tro­chę się nie­po­koił wojną w Euro­pie; pogło­ski o nie­miec­kich okrę­tach nieco go znie­chę­cały. Ale to takie odle­głe i nie­spre­cy­zo­wane zagro­że­nia. Nowo­jor­ska poli­cja i per­spek­tywa spę­dze­nia dłu­gich lat za krat­kami to pro­blemy o wiele bar­dziej bez­po­śred­nie.

Krótko mówiąc, Felix nie podej­rze­wał, że sta­tek tak wspa­niały jak Lusi­ta­nia wypły­nąłby z portu, gdyby ist­niało realne nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie z tymi wszyst­kimi boga­czami na pokła­dzie. Jest to prze­cież cywilna jed­nostka pły­wa­jąca, a Niemcy z pew­no­ścią mają waż­niej­sze rze­czy na gło­wie niż atak na luk­su­sowy linio­wiec. Zwłasz­cza że więk­szą część pasa­że­rów sta­no­wili bogaci Ame­ry­ka­nie.

Miał dużo szczę­ścia, bo udało mu się wmie­szać w tłum pasa­że­rów i umknąć dep­czą­cym po pię­tach gli­nia­rzom.

A że musiał wyje­chać w pośpie­chu, wydał na bilet pra­wie wszystko, co miał.

Oczy­wi­ście, liczył na to, że na tak luk­su­so­wym statku, peł­nym boga­tych i ele­ganc­kich pasa­że­rów, uda mu się zwi­nąć to czy owo.

Naj­lep­sza byłaby gotówka, bo ona ni­gdy nie miewa nie­od­po­wied­nich roz­mia­rów ani kolo­rów.

Zna­la­zł­szy się w kabi­nie, gwizd­nął cichutko. Na chwilę roz­ma­rzył się, że to on podró­żuje w takim luk­su­sie.

Na temat stylu ume­blo­wa­nia wie­dział nie wię­cej, niż wie pchła na temat rasy psa, któ­rego krew wysysa. Ale wie­dział jedno. To było coś.

Salon był więk­szy niż cała kajuta trze­ciej klasy, a ogrom sypialni wprost nie mie­ścił się w gło­wie.

Ci, co w niej sypiali, nie mieli poję­cia o ści­sku, mrocz­nych zaka­mar­kach i smro­dzie, w jakich podró­żo­wali pasa­że­ro­wie trze­ciej klasy. Nie zazdro­ścił szczę­śliw­com ich wygód. W końcu, gdyby nie było na świe­cie boga­czy, kogóż miałby okra­dać?

Dosyć gapie­nia się i podzi­wia­nia. Docho­dziła trze­cia i jeżeli pań­stwo Wyley­owie prze­strze­gają form, przed czwartą żona wróci do kabiny na popo­łu­dniową drzemkę.

Felix miał deli­katne dło­nie i szu­ka­jąc gotówki, sta­rał się nie pozo­sta­wić śla­dów. Grub­szą forsę – myślał – zosta­wia się u głów­nego ste­warda, ale ele­ganc­kie panie i dżen­tel­meni lubią mieć pod ręką zwi­tek bank­no­tów.

Naj­pierw natra­fił na kopertę z napi­sem STE­WARD i roze­rwał ją uszczę­śli­wiony. Było w niej sporo bank­no­tów dola­ro­wych prze­zna­czo­nych na hojny napi­wek. Wło­żył je do kie­szeni spodni wypo­ży­czo­nego mun­duru.

W ciągu dzie­się­ciu minut zna­lazł i przy­własz­czył sobie sto pięć­dzie­siąt dola­rów oraz lek­ko­myśl­nie pozo­sta­wione w jedwab­nej wie­czo­ro­wej torebce kol­czyki z gra­na­tami.

Ni­gdy nie okra­dał szka­tu­łek z biżu­te­rią – ani męską, ani dam­ską. Ale sta­ran­nie prze­szu­ku­jąc szu­flady, natknął się na jakiś twardy przed­miot owi­nięty w aksa­mitną tka­ninę.

Wie­dziony cie­ka­wo­ścią roz­pa­ko­wał zawi­niątko.

Nie był znawcą sztuki, ale potra­fił roz­po­znać praw­dziwe sre­bro. Damulka – bo była to kobieta – mie­ściła się w jego dłoni. Trzy­mała coś w rodzaju wrze­ciona i była ubrana w jakąś długą szatę.

Miała ślicz­niutką buzię i kształtną figurę. Niczego sobie – pomy­ślał – cho­ciaż jak na jego gust spra­wiała wra­że­nie nieco zbyt chłod­nej i wyra­cho­wa­nej.

Felix wolał nie­wia­sty mniej sprytne i bar­dziej pogodne.

W zawi­niątku znaj­do­wała się rów­nież kartka papieru z nazwi­skiem i adre­sem oraz naba­zgraną notatką: _Kon­takt w spra­wie dru­giej Mojry_.

Felix zamy­ślił się i z przy­zwy­cza­je­nia zapa­mię­tał notatkę. Gdy już przy­bę­dzie do Lon­dynu, osku­bie następną kurę.

Zamiast zawi­nąć figurkę i odło­żyć na miej­sce, stał i obra­cał ją w rękach. W ciągu swej dłu­giej kariery zło­dzieja ni­gdy nie pozwo­lił sobie na to, by cze­goś łak­nąć, pra­gnąć, pożą­dać dla sie­bie.

To, co zabie­rał, zawsze było środ­kiem słu­żą­cym jakie­muś celowi, niczym wię­cej. Ale teraz Felix Gre­en­field, ostat­nio zamiesz­kały w cie­szą­cej się złą sławą dziel­nicy Hell’s Kit­chen, poprzed­nio dzia­ła­jący w zauł­kach Lon­dynu, stał w wyło­żo­nej plu­szem kabi­nie na wspa­nia­łym statku, z któ­rego okien widać było wybrzeże Irlan­dii, i zapra­gnął mieć tę małą srebrną kobietkę na wła­sność.

Była taka… ład­niutka. I tak dosko­nale paso­wała do jego dłoni. Taki mały przed­miot. Nikt nawet nie zauważy braku.

– Nie bądź głupi – mruk­nął, owi­ja­jąc posą­żek w aksa­mit. – Bierz pie­nią­dze, bra­chu, i zmy­waj się stąd.

Zanim odło­żył figurkę na miej­sce, do jego uszu dotarł huk, który uznał za dud­nie­nie grzmotu. Pod­łoga pod jego sto­pami zadrżała. Stra­ciw­szy rów­no­wagę, gdy sta­tek zako­ły­sał się z boku na bok, zato­czył się w kie­runku drzwi, cały czas trzy­ma­jąc zawi­niętą w aksa­mit figurkę.

Bez zasta­no­wie­nia wepchnął ją do kie­szeni i wypadł na kory­tarz po uno­szą­cej się pod nim pod­ło­dze.

Teraz roz­legł się odgłos podobny nie do grzmotu, lecz do ude­rze­nia ogrom­nego młota, który spadł z nie­bios pro­sto na sta­tek.

Felix rzu­cił się do ucieczki.

Pędził jak osza­lały.

Przed­nia część statku stromo opa­dła i Felix sto­czył się w dół, niczym potrzą­sana w kubku kość do gry. Sły­szał wrza­ski i dud­nie­nie kro­ków. Poczuł smak krwi w ustach i ogar­nęła go ciem­ność.

Góra lodowa! – prze­mknęło mu przez myśl. – Wspo­mniał, jaki los spo­tkał Tita­nica. Ale w jasnym świe­tle wio­sen­nego popo­łu­dnia, u brze­gów Irlan­dii, coś takiego nie było moż­liwe.

Nie pomy­ślał o Niem­cach ani o woj­nie.

Pozbie­rał się i wpa­da­jąc na ściany w ciem­nym kory­ta­rzu, poty­ka­jąc się o wła­sne stopy i stop­nie, z tłu­mem współ­pa­sa­że­rów wydo­stał się na pokład. Spusz­czano na wodę sza­lupy ratun­kowe i wykrzy­ki­wano roz­kazy, by wsia­dały do nich kobiety i dzieci.

Co teraz będzie? – zasta­na­wiał się prze­ra­żony Felix. W oddali migo­tało szma­rag­dowe wybrzeże Irlan­dii. Sta­tek znów zady­go­tał i jedna ze spusz­cza­nych na wodę sza­lup odwró­ciła się do góry dnem. Pasa­że­ro­wie, prze­raź­li­wie krzy­cząc, wpa­dali do morza.

Felix ujrzał poka­le­czone i popa­rzone twa­rze tych, któ­rych unie­ru­cho­miło rumo­wi­sko. Nie­któ­rzy – stwier­dził wstrzą­śnięty – już nie krzy­czeli.

I oto na pokła­dzie prze­chy­lo­nego statku Felix poczuł dobrze znaną z Hell’s Kit­chen woń. Woń śmierci.

Kobiety tuliły do sie­bie dzieci i nie­mow­lęta. Jedne łkały, inne się modliły. Ogar­nięci paniką męż­czyźni bie­gali lub usi­ło­wali wycią­gnąć ran­nych spod rumo­wi­ska.

Ste­war­dzi i ste­war­desy zacho­wali w tym cha­osie spo­kój i pospiesz­nie roz­da­wali kami­zelki ratun­kowe. Zupeł­nie jakby poda­wali fili­żanki z her­batą – pomy­ślał Felix. I wtedy ktoś pod­biegł do niego.

– Rusz się, czło­wieku! Rób, co do cie­bie należy! Zaj­mij się pasa­że­rami!

W pierw­szej chwili nie zro­zu­miał, ale potem uzmy­sło­wił sobie, że wciąż ma na sobie skra­dziony mun­dur ste­warda. I dopiero wtedy dotarło do niego, że toną, naprawdę toną.

Cho­lera – pomy­ślał, oto­czony wrzesz­czą­cymi i modlą­cymi się ludźmi – my umie­ramy.

Z wody docie­rały roz­pacz­liwe krzyki. Woła­nie o pomoc. Felix prze­pchał się do barierki i spoj­rzał w dół. Zoba­czył uno­szące się na wodzie ciała, ludzi mio­ta­ją­cych się pośród odłam­ków. Toną­cych.

Zoba­czył, że spusz­czana jest następna sza­lupa. Zasta­na­wiał się, czy uda mu się do niej wsko­czyć. Usi­ło­wał wspiąć się wyżej i ustać na nogach, zanim wsko­czy do sza­lupy, by prze­żyć.

Zoba­czył dobrze ubra­nego męż­czy­znę, zdej­mu­ją­cego kami­zelkę ratun­kową, by oddać ją pła­czą­cej kobie­cie.

A, więc boga­cze bywają boha­te­rami – pomy­ślał. Mogą sobie na to pozwo­lić.

Sta­tek znów się prze­chy­lił. Felix wraz z falą innych osób ześli­zgnął się po pokła­dzie w stronę wod­nej otchłani. Szybko uniósł rękę i wpraw­nymi pal­cami zło­dzieja uchwy­cił się barierki. Druga ręka w jakiś magiczny spo­sób zaci­snęła się na toczą­cej się w dół kami­zelce ratun­ko­wej.

Wzno­sząc dzięk­czynne modły, szybko ją wło­żył i zawią­zał. To znak – pomy­ślał – znak od Boga, że wyjdę z tego żywy.

Sza­mo­cząc się z kami­zelką, spo­strzegł kobietę, która uwię­zła pod prze­wró­co­nymi krze­słami. I dziecko o aniel­skiej twa­rzyczce, które do sie­bie tuliła. Nie pła­kała. Nie krzy­czała. Po pro­stu koły­sała małego chłopca, jakby do snu.

– Święta Mario, Matko Boża – mruk­nął Felix i prze­kli­na­jąc wła­sną głu­potę, prze­czoł­gał się po nachy­lo­nym pokła­dzie. Pood­su­wał przy­gnia­ta­jące kobietę krze­sła.

– Mam coś z nogą – powie­działa, głasz­cząc włosy dziecka, a pier­ście­nie na jej pal­cach zalśniły w jaskra­wym świe­tle słońca. Głos brzmiał spo­koj­nie, ale oczy miała ogromne, pełne bólu i prze­ra­że­nia. Serce Felixa galo­po­wało.

– Nie mogę cho­dzić. Weź­mie pan chłopca? Pro­szę zabrać mego synka do sza­lupy ratun­ko­wej. Niech go pan ura­tuje.

– Pro­szę to na sie­bie wło­żyć i mocno trzy­mać dzie­ciaka.

– Włóżmy kami­zelkę memu syn­kowi.

– Jest za duża. Na nic mu się nie zda.

– Stra­ci­łam męża. – Mówiła wyraź­nie, tonem osoby kul­tu­ral­nej, nie spusz­cza­jąc szkli­stych oczu z twa­rzy Felixa, który wkła­dał na nią kami­zelkę ratun­kową. – Wypadł za burtę. Oba­wiam się, że uto­nął.

– Ale pani żyje. I dzie­ciak też. – Poprzez odór paniki i śmierci czuł deli­katny zapach dziecka – pach­niało zasypką, mło­do­ścią, nie­win­no­ścią. – Jak ma na imię?

– Ste­ven. Ste­ven Edward Cun­nin­gham Trzeci.

– Zabierzmy panią i Ste­vena Cun­nin­ghama, niech mu będzie trze­ciego, do sza­lupy.

– Toniemy.

– Nie da się ukryć. – Wlókł ją, usi­łu­jąc dotrzeć do poło­żo­nej wyżej czę­ści statku.

Czoł­gał się, cze­pia­jąc się wil­got­nego pokładu.

– Trzy­maj się mocno mamy, Ste­ven – usły­szał jej głos. Potem zaczęła się czoł­gać.

– Nie bój się – jęk­nęła, oddy­cha­jąc szybko i z wysił­kiem. Jej ciężka spód­nica nasią­kła wodą, krew uma­zała lśniące klej­noty na jej pal­cach. – Musisz być dzielny. Nie pusz­czaj mamy, choćby nie wiem co.

Felix patrzył, jak chło­pa­czek, nie miał wię­cej niż trzy lata, przy­wiera do matki niczym mał­piątko. Peł­znąc z wysił­kiem, pomy­ślał, że na twa­rzy tej kobiety są wypi­sane odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia świata.

Z pokładu zsu­wała się lawina krze­seł, sto­łów i Bóg wie czego jesz­cze. Wcią­gnął kobietę o cen­ty­metr wyżej, o dwa, o kil­ka­dzie­siąt cen­ty­metrów.

– Jesz­cze tylko tro­chę. – Wydy­szał te słowa, nie wie­dząc, czy odpo­wia­dają praw­dzie.

Coś ude­rzyło go w plecy i ręka kobiety wyśli­zgnęła się z jego dłoni.

– Paniu­siu! – wrza­snął, chwy­ta­jąc na ślepo. Ale zła­pał tylko piękny jedwab rękawa jej sukni. Gdy tka­nina się roz­darła, bez­sil­nie spoj­rzał na kobietę.

– Niech cię Bóg bło­go­sławi – powie­działa z tru­dem i mocno obej­mu­jąc syna, zsu­nęła się do wody.

Nie zdą­żył nawet zakląć. Pokład prze­chy­lił się jesz­cze bar­dziej i Felix wpadł do wody.

Gwał­towny kon­takt z zimną wodą pozba­wił go tchu. Zaczął młó­cić wodę na ślepo, sta­ra­jąc się wynu­rzyć. Prze­biw­szy się na powierzch­nię, wcią­gnął haust powie­trza i stwier­dził, że ota­cza go istne pie­kło.

Dookoła uno­siły się mar­twe ciała. Zna­lazł się pośród pod­ska­ku­ją­cych na wodzie bia­łych twa­rzy oraz wrza­sków toną­cych.

Wodę zaśmie­cały deski, krze­sła, roz­trza­skane sza­lupy ratun­kowe i kami­zelki. Pra­cu­jąc skost­nia­łymi z zimna nogami, wcią­gnął się na jakąś skrzy­nię.

Zna­la­zł­szy się ponad lodo­watą wodą, ujrzał obraz jesz­cze strasz­liw­szy. Na powierzchni uno­siły się setki oświe­tlo­nych słoń­cem ciał. Cho­ciaż mdliło go od sło­nej wody, któ­rej się nały­kał, zdą­żał ku dry­fu­ją­cej kami­zelce ratun­ko­wej.

Łagodne fale zała­my­wały się u brzegu i wra­cały w postaci śmier­cio­no­śnego prądu, który uniósł go w prze­ciwną stronę.

Miał przed oczyma podobny do pałacu tonący sta­tek, na któ­rym dyn­dały bez­u­ży­teczne kami­zelki ratun­kowe. Felix ze zdzi­wie­niem spo­strzegł, że na pokła­dzie wciąż są ludzie. Jedni klę­czeli, inni wciąż bie­gali w panice, usi­łu­jąc umknąć przed nie­uchron­nym prze­zna­cze­niem.

Wstrzą­śnięty patrzył, jak pasa­że­ro­wie niczym bez­wolne lalki wpa­dają do morza. Ogromne kominy statku zmie­rzały ku miej­scu, w któ­rym znaj­do­wał się ucze­piony skrzyni Felix.

Gdy kominy się­gnęły powierzchni wody, morze zabrało je, wcią­ga­jąc w głąb uno­szą­cych się ludzi.

Tylko nie to – pomy­ślał, wście­kle prze­bie­ra­jąc nogami. Nie po to zosta­łem stwo­rzony, by zgi­nąć tak mar­nie. Ale morze wcią­gało go w swoją otchłań. Woda była tak wzbu­rzona, jakby wrzała. Zachły­snął się i poczuł sól, smar i dym. Wpadł na jakiś nie­ustę­pliwy mur i zdał sobie sprawę z tego, że uwiązł we wnę­trzu jed­nego z komi­nów, w któ­rym zgi­nie jak nędzny szczur.

Gdy jego płuca zaczęły doma­gać się tlenu, pomy­ślał o nie­zna­jo­mej kobie­cie i jej synku. Uznaw­szy, że modle­nie się za sie­bie nie ma sensu, bła­gał Boga, aby matka i dziecko prze­żyli.

Póź­niej, gdy wspo­mi­nał to, co mu się zda­rzyło, miał wra­że­nie, że chwy­ciły go i wydo­były z komina jakieś ogromne dło­nie. Komin szedł na dno, a on został z niego wyrzu­cony wraz z kłę­bem sadzy.

Obo­lały, chwy­cił się dry­fu­ją­cej deski i wcią­gnął na nią górną część ciała. Przy­ło­żył poli­czek do drewna i popła­ku­jąc z cicha, głę­boko oddy­chał.

I zoba­czył, że Lusi­ta­nia zato­nęła.

Tam, gdzie jesz­cze przed chwilą była widoczna, uno­sił się skłę­biony dym, plu­jący cia­łami topiel­ców. Gdyby los go nie oszczę­dził, byłby jed­nym z nich.

Gdy patrzył na to ponure wido­wi­sko, powstrzy­mu­jąc się od wrza­sku i usi­łu­jąc nie postra­dać zmy­słów, woda wokół niego stała się gładka jak lustro. Ostat­kiem sił wcią­gnął się na deskę. Sły­szał pisk mew i płacz­liwe modli­twy tych, któ­rzy uno­sili się na wodzie wokół niego.

Pew­nie zamar­z­niemy na śmierć – pomy­ślał, tra­cąc przy­tom­ność. Ale lep­sze to niż uto­nąć.

Z omdle­nia obu­dziło go uczu­cie zimna. Jego ciało było prze­mar­z­nięte do szpiku kości, a każdy powiew prze­ni­kli­wego wia­tru drę­czył je na nowo. Cho­ciaż bał się poru­szyć, usi­ło­wał otu­lić się cia­śniej podar­tym i prze­mo­czo­nym mun­du­rem ste­warda. Doskwie­rały mu mdło­ści. Prze­cią­gnął dło­nią po twa­rzy i stwier­dził, że jest mokra nie od wody, ale od krwi.

Roze­śmiał się dziko i ochry­ple. A, więc to go czeka. Prze­mar­z­nię­cie lub wykrwa­wie­nie się na śmierć. Już lepiej było uto­nąć. Teraz byłoby po wszyst­kim. Czu­jąc, że coś jest nie w porządku z ręką, powoli zsu­nął podartą mary­narkę, aby otrzeć krew z twa­rzy.

Nie sły­szał już tak wielu krzy­ków. Roz­le­gały się piskliwe skargi, jęki i modli­twy, ale więk­szość pasa­że­rów, któ­rym udało się dopły­nąć tak daleko jak Feli­xowi, była mar­twa. I mil­cząca.

Ujrzał uno­szące się w pobliżu ciało. Po chwili roz­po­znał twarz. Była biała i pokryta krwa­wią­cymi ranami.

Jezus, Maria. To Wyley.

Po raz pierw­szy, odkąd roz­pę­tało się pie­kło, poczuł w kie­szeni cię­żar. Poczuł kształt bryłki, którą skradł czło­wie­kowi spo­glą­da­ją­cemu teraz w niebo mar­twymi nie­bie­skimi oczyma.

– Nie będzie ci już potrzebna – powie­dział Felix, szczę­ka­jąc zębami. – Ale przy­się­gam na Boga, że gdyby czas się cof­nął, nie okradł­bym cię w ostat­nich chwi­lach twego życia. Bo to tak, jak­bym okradł grób.

Zło­żył ręce do modli­twy.

– Jeżeli umrę tu dzi­siaj, prze­pro­szę za swój wystę­pek, gdy znaj­dziemy się przed bramą do nie­bios. A jeżeli prze­żyję, przy­się­gam, że się popra­wię. Zajmę się uczciwą pracą.

Znów stra­cił przy­tom­ność i odzy­skał ją, sły­sząc odgłosy sil­nika. Oszo­ło­miony, sko­ło­wany i odrę­twiały, z tru­dem uniósł głowę. Ujrzał łódź i usły­szał okrzyki męż­czyzn.

Usi­ło­wał coś odkrzyk­nąć, ale zaniósł się kasz­lem.

– Ja żyję – wyskrzy­piał, ale jego głos zagłu­szyły powiewy wia­tru. – Ja żyję.

Nie czuł, jak czy­jeś dło­nie prze­nio­sły go do kutra rybac­kiego o nazwie Dan O’Con­nell. Maja­czył i dygo­tał, gdy owi­jano go w koc, gdy wle­wano mu do gar­dła gorącą her­batę. Nie będzie pamię­tał, jak go wyra­to­wano, nie pozna imion tych, któ­rzy wcią­gnęli go do kutra. Oprzy­tom­niał dopiero po upły­wie nie­mal dwu­dzie­stu czte­rech godzin od chwili, gdy w Lusi­ta­nię ude­rzyła tor­peda. Obu­dził się na wąskim łóżku w małym pokoju, przez któ­rego okno wpa­dało świa­tło słońca.

Ni­gdy nie zapo­mniał widoku, jaki ujrzał, otwo­rzyw­szy oczy.

Była młoda i ładna, o mgli­sto nie­bie­skich oczach i zło­ci­stych pie­gach na małym nosie i krą­głych policz­kach. Włosy miała jasne, spię­trzone w coś na kształt roz­pa­da­ją­cego się koka. Spoj­rzała na niego i uśmiech­nęła się, szybko pod­no­sząc się z krze­sła, na któ­rym cero­wała skar­pety.

– Wró­cił pan. Zasta­na­wia­łam się, czy zosta­nie pan z nami.

Mówiła z irlandz­kim akcen­tem.

Felix poczuł silną dłoń uno­szącą jego głowę. I dole­ciała go woń lawendy.

– Co… – Zawsty­dził się, sły­sząc swój star­czy, skrze­kliwy głos. Paliło go w gar­dle, głowę zda­wało się wypeł­niać coś, jakby strzępy brud­nej bawełny.

– Naj­pierw trzeba zażyć lekar­stwo, które zosta­wił dla pana lekarz. Powie­dział, że ma pan zapa­le­nie płuc i roz­ciętą głowę, którą trzeba było zeszyć. Roz­darł pan sobie czymś ramię. Ale naj­gor­sze ma pan za sobą. Musi pan teraz odpo­cząć, a my się wszyst­kim zaj­miemy.

– Co się stało? Sta­tek…

Zaci­snęła kształtne wargi.

– Prze­klęci Niemcy. Stor­pe­do­wał was okręt pod­wodny. Tra­fią za to do pie­kła. Za to, że zabili tylu ludzi. Uśmier­cili nie­mow­lęta.

Cho­ciaż po jej policzku spły­nęła łza, udało jej się wlać całe lekar­stwo do ust Felixa.

– Musi pan odpo­czy­wać. To cud, że pan oca­lał. Zgi­nęło ponad tysiąc osób.

– Ty… – Prze­ra­żony chwy­cił ją za nad­gar­stek. – Tysiąc?

– Wię­cej niż tysiąc. Jest pan teraz w Queen­stown. – Prze­krzy­wiła głowę. – Ame­ry­ka­nin?

Jest bli­ska prawdy – pomy­ślał – tym bar­dziej że nie widzia­łem rodzin­nej Anglii od prze­szło dwu­na­stu lat.

– Tak, potrze­buję…

– Her­baty – prze­rwała. – I bulionu. – Pode­szła do drzwi i zawo­łała: – Mamo! Obu­dził się i jakoś się trzyma. – Spoj­rzała na Felixa. – Zaraz przy­niosę coś cie­płego.

– Kim pani jest?

– Ja? – spy­tała z uśmie­chem, który był cudow­nie sło­neczny. – Mam na imię Meg. Meg O’Reiley. Jest pan w domu moich rodzi­ców, Pata i Mary O’Reileyów. Jest pan tu mile widziany, dopóki pan nie ozdro­wieje. A pan jak się nazywa?

– Gre­en­field. Felix Gre­en­field.

– Nie­chaj Bóg ma pana w swo­jej opiece, panie Gre­en­field.

– Zacze­kaj… Tam była kobieta i mały chło­piec. Cun­nin­gham.

– Są listy zmar­łych. Spraw­dzę dla pana to nazwi­sko. A teraz pro­szę odpo­czy­wać, a ja przy­niosę her­batę.

Gdy wyszła, zwró­cił twarz do okna, ku słońcu. Przy oknie, na stole leżały pie­nią­dze, które miał w kie­szeni, kol­czyki z gra­na­tami. I lśniący srebrny posą­żek.

Felix uśmiał się do łez.

Dowie­dział się, że O’Reiley­owie żyją z morza. Pat i jego dwaj syno­wie byli człon­kami zespołu ratow­ni­czego. Poznał ich wszyst­kich, a także ich młod­szą sio­strę. Pierw­szego dnia nie potra­fił ich zapa­mię­tać. Poza Meg.

Przy­lgnął do niej, podob­nie jak do wąskiego łóżka, które zaj­mo­wał w ich domu.

– Opo­wiedz mi, co wiesz – popro­sił.

– Przy­kro o tym słu­chać. Trudno o tym mówić.

Pode­szła do okna i spoj­rzała na wio­skę, w któ­rej spę­dziła całe swoje dotych­cza­sowe osiem­na­sto­let­nie życie. Ci, któ­rzy prze­żyli tak jak on, zostali umiesz­czeni w hotelu i po domach sąsia­dów. A umarli, niech Bóg ma ich w swo­jej opiece, znaj­dują się w pro­wi­zo­rycz­nych kost­ni­cach. Jedni zostaną pocho­wani tutaj, ciała innych odbie­rze rodzina. Jesz­cze inni na zawsze pozo­staną w morzu.

– Kiedy o tym usły­sza­łam – powie­działa – nie mogłam uwie­rzyć. Jak to moż­liwe? Kutry, które były na morzu, od razu popły­nęły na ratu­nek. Z naszej wsi wypły­nęło też wiele kutrów, ale było już za późno i przy­wio­zły tylko ciała. Słodki Boże, kilku z ura­to­wa­nych widzia­łam na wła­sne oczy, gdy ich zno­szono na ląd. Kobiety i nie­mow­lęta, męż­czyźni led­wie trzy­ma­jący się na nogach i na wpół nadzy. Pła­kali albo po pro­stu patrzyli. Tak samo jak pan. Powia­dają, że sta­tek zato­nął w nie­całe dwa­dzie­ścia minut. Czy to moż­liwe?

– Nie wiem – odparł Felix i zamknął oczy.

Spoj­rzała na niego zanie­po­ko­jona, czy jest wystar­cza­jąco silny, by słu­chać dalej.

– Wielu umarło po przy­by­ciu do nas. Ich rany i obra­że­nia nie dały się wyle­czyć. Nie­któ­rzy spę­dzili wiele godzin w zim­nej wodzie. Listy zmar­łych wciąż się wydłu­żają. Wyobra­żam sobie, co czują rodziny wyło­wio­nych pasa­że­rów. I jak cier­pią krewni tych, któ­rzy zato­nęli. Mówił pan, że na wia­do­mo­ści od pana nikt nie czeka.

– Nikt.

Pode­szła bli­żej. To ona pie­lę­gno­wała jego rany i razem z nim cier­piała, gdy maja­czył. Odkąd przy­nie­siono go do domu rodzi­ców i powie­rzono jej opiece, minęły zale­d­wie trzy dni, ale zda­wało się, że cała wiecz­ność.

– Nie trzeba się wsty­dzić, że nie wycho­dzi pan z domu. To żaden wstyd, że nie pój­dzie pan dziś na uro­czy­sto­ści pogrze­bowe. Jesz­cze pan nie wyzdro­wiał.

– Muszę – powie­dział, spo­glą­da­jąc na poży­czone mu ubra­nie. Czuł się w nim chudy i kru­chy. No, i żywy.

Pano­wała nie­omal nie­ziem­ska cisza. Tego dnia zamknięto w Queen­stown wszyst­kie sklepy. Na uli­cach nie bawiły się dzieci, sąsie­dzi nie przy­sta­wali, by poga­wę­dzić. W ciszy roz­brzmie­wał docho­dzący ze wzgó­rza odgłos dzwonu kościoła świę­tego Col­mana oraz posępne tony pie­śni żałob­nej.

Felix pomy­ślał, że choćby miał żyć jesz­cze sto lat, nie zapo­mni tej smut­nej melo­dii, cichego i mia­ro­wego bicia w bębny. Patrzył na lśniące w słońcu mosiężne instru­menty i myślał o tym, że to samo słońce lśniło na mosięż­nych śru­bach okrę­to­wych Lusi­ta­nii, gdy jej rufa unio­sła się na chwilę przed zato­nię­ciem.

Żyję – pomy­ślał po raz kolejny. Zamiast ulgi i wdzięcz­no­ści odczu­wał roz­pacz.

Ze zwie­szoną głową wlókł się za duchow­nymi i żałob­ni­kami odpro­wa­dza­ją­cymi zmar­łych. Na uli­cach pano­wał pełen sza­cunku spo­kój. Droga na cmen­tarz zajęła im pra­wie godzinę. Ze zmę­cze­nia krę­ciło mu się w gło­wie. Ujrzaw­szy pod wyso­kimi wią­zami trzy groby zbio­rowe, przy któ­rych stali chłopcy z chóru kościel­nego, musiał się wes­przeć na Meg.

Patrzył na małe trumny dzieci i czuł pie­kące łzy w oczach.

Sły­szał ciche modli­twy i mszę kato­licką oraz Kościoła irlandz­kiego, ale słowa nie docie­rały do niego. Wciąż miał w uszach krzyki toną­cych, któ­rzy wołali imię Boga. Ale Bóg ich nie słu­chał i pozwo­lił, aby umarli strasz­liwą śmier­cią.

Nagle uniósł głowę i ujrzał sto­ją­cych po dru­giej stro­nie wyko­pa­nych dołów. Roz­po­znał twa­rze kobiety i małego chłopca ze statku.

Felix, sła­nia­jąc się na nogach, jął się prze­dzie­rać przez tłum. Po jego twa­rzy spły­wały strugi łez. Dopadł do niej, gdy w powie­trze wzbiły się pierw­sze tony psalmu _Nie odstę­puj ode mnie_. Padł na kolana przed wóz­kiem, na któ­rym sie­działa.

– Bałam się, że pan uto­nął. – Wycią­gnęła rękę i dotknęła jego twa­rzy. Drugą rękę miała w gip­sie. – Nie wiem, jak się pan nazywa, więc nie mogłam spraw­dzić na liście.

– Pani żyje. – Miała pora­nioną twarz, czer­wone, jakby od gorączki policzki i nogę miała w gip­sie. – Chło­piec także.

Dziecko spało w ramio­nach innej kobiety. Wygląda jak anioł – znowu pomy­ślał Felix. Spo­kojny i nie­usz­ko­dzony.

Uścisk dłoni, która zda­wała się dła­wić go za gar­dło, nieco zelżał. Jedna modli­twa, przy­naj­mniej jedna, została wysłu­chana.

– Nie pod­dał się – powie­działa, pła­cząc. – Ani na chwilę się nie pod­dał. To taki dzielny chło­piec. Pada­jąc, zła­ma­łam rękę. Gdyby mi pan nie oddał swo­jej kami­zelki, uto­nę­li­by­śmy. Mój mąż… – Jej głos zamarł. Spoj­rzała na groby. – Nie odna­le­ziono go.

– Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia.

– Podzię­ko­wałby panu. – Dotknęła ręką nogi śpią­cego synka. – On bar­dzo kochał naszego syna. – Wes­tchnęła głę­boko. – W jego imie­niu dzię­kuję panu za ura­to­wa­nie życia mnie i memu dziecku. Pro­szę mi powie­dzieć, jak się pan nazywa.

– Felix Gre­en­field, pro­szę pani.

– Pan Gre­en­field. – Uca­ło­wała go lekko w poli­czek. – Ni­gdy pana nie zapo­mnę. I mój syn także.

Gdy popy­chano jej wózek, sie­działa pełna god­no­ści z wypro­sto­wa­nymi ple­cami. Felix poczuł wstyd.

– Pan jest boha­te­rem – powie­działa Meg.

Zaprze­czył ruchem głowy i jak mógł naj­szyb­ciej, odda­lił się od gro­bów i tłumu.

– Nie. To ona jest boha­terką. Ja jestem nikim.

– Jak pan może mówić coś takiego? Sły­sza­łam, co powie­działa. Pan ura­to­wał życie jej i chłop­czy­kowi. – Meg pode­szła do Felixa i chwy­ciła go za rękę.

Nie miał dość siły, by się wyswo­bo­dzić. Usiadł na pora­sta­ją­cej cmen­tarz tra­wie i ukrył twarz w dło­niach.

Pełna współ­czu­cia usia­dła obok niego.

– Niech pan prze­sta­nie – powie­działa, ota­cza­jąc go ramio­nami. – Panie Feli­xie.

A on wciąż miał przed oczami twarz mło­dej wdowy, która tak boha­ter­sko ura­to­wała synka.

– Była ranna, więc popro­siła, żebym wziął chłopca. Żebym go wyra­to­wał.

– A pan wyra­to­wał ich oby­dwoje.

– Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łem. Myśla­łem tylko o tym, żeby rato­wać sie­bie. Jestem zło­dzie­jem. Ukra­dłem te rze­czy, które wyję­łaś z moich kie­szeni. Kra­dłem je, gdy sta­tek został tra­fiony. Gdy to się stało, myśla­łem tylko o tym, by wyjść z tego cało.

– Oddał jej pan swoją kami­zelkę ratun­kową? – spy­tała Meg, spla­ta­jąc ręce.

– Nie była moja. Zna­la­złem ją. Nie wiem, dla­czego odda­łem ją tej kobie­cie. Uwię­zła pomię­dzy krze­słami. Trzy­mała w ramio­nach synka. Była taka nor­malna wśród tych osza­la­łych ludzi.

– Mógł ją pan zosta­wić, żeby rato­wać sie­bie.

Otarł oczy.

– Chcia­łem.

– Ale jej pan nie zosta­wił.

– Nie wiem dla­czego. – Wie­dział tylko tyle, że zoba­czyw­szy ich żywych, doznał jakiejś wewnętrz­nej prze­miany. – Liczy się to, że jestem dru­go­rzęd­nym zło­dzie­jasz­kiem, który zna­lazł się na statku, ucie­ka­jąc z Nowego Jorku przed gli­nia­rzami. Okra­dłem czło­wieka na kilka minut przed jego śmier­cią. Tysiące ludzi umarło. Widzia­łem, jak umie­rali. A ja żyję. Co to za porządki, żeby oca­lić zło­dzieja, a uśmier­cić dzieci?

– Tego nikt nie wie. Ale widzi pan dziecko, które żyje, bo pan był obok. Czy byłby pan tam wła­śnie, gdyby nie to, że okradł pan pasa­żera?

Felix roze­śmiał się szy­der­czo.

– Gdyby nie to, że aku­rat kra­dłem, ni­gdy nie zna­la­zł­bym się na pokła­dzie pierw­szej klasy.

– No i sam pan widzi. – Wyjęła chu­s­teczkę z kie­szeni i otarła łzy z jego twa­rzy, jakby był małym dziec­kiem. – Kraść nie można. To grzech i nie ma co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ale gdyby pan był uczciwy, ta kobieta i jej synek nie byliby teraz żywi. Grzech, który ratuje ludziom życie, nie jest wiel­kim grze­chem. I uwa­żam, że kol­czyki, mała figurka i tro­chę dola­rów ame­ry­kań­skich to nie jest wiele.

Felix musiał się uśmiech­nąć.

– Prawdę powie­dziaw­szy, to był zale­d­wie począ­tek.

Meg także się uśmiech­nęła. Pięk­nie i z prze­ko­na­niem.

– Tak, to zale­d­wie począ­tek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: