Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzy doby: Obraz społeczny z czasów na przełomie dziejów naszych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy doby: Obraz społeczny z czasów na przełomie dziejów naszych - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 220 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ob­raz spo­łecz­ny z cza­sów na prze­ło­mie dzie­jów na­szych.

przez

Ju­liu­sza Tur­czyń­skie­go

Kra­ków.

Na­kła­dem Re­dak­cyi "świa­ta"

1891.

Kra­ków. – Druk Wł L. An­czy­ca i Sp. pod za­rzą­dem Jana Ga­dow­skie­go. – 1891

Ostra – strasz­li­wie dłu­ga w tym roku zima – mia­ła się już ku koń­co­wi; – wiatr sza­lał ostat­ni – roz­pa­sa­ny – za­wa­la­jąc dro­gi za­spa­mi śnie­gu. Słoń­ce to się po­ka­zy­wa­ło, to je wnet gwał­tow­ne dła­wi­ły chmu­ry, za­sy­pu­jąc świat cały na­po­wrót śnie­giem, jak­by nowa na­sta­wa­ła zima.

Mimo tego, wszyst­ko po­ka­zy­wa­ło, że już ma się ku wio­śnie. Czu­ło to ptac­two i czu­li lu­dzie.

Wkrót­ce stop­nie­ją ostat­nie pła­ty śnie­go­we i ście­ką z pól wody, – a wte­dy po­ka­że się zie­lo­na na nich ruń – cała na­dzie­ja wie­śnia­ków.

Z nad­cho­dzą­cą wio­sną nowa otu­cha we wszyst­kich wstą­pi, pierś sze­rzej ode­tchnie, i pta­ki na przy­wi­ta­nie za­śpie­wa­ją świa­tu.

Z nad­cho­dzą­cą jed­nak wio­sną nowa na­sta­ła oba­wa. Mat­ki drzą i z trwo­gą po­glą­da­ją na sy­nów, ro­słych pa­rob­ków, oj­co­wie zaś pa­trzą ku zie­mi mil­czą­cy, moc­no za­fra­so­wa­ni. Chwi­la­mi za­glą­da­ją do sta­jen, czy bę­dzie co za­pro­wa­dzić na tar­gi, albo li­czą w skrzy­ni swo­jej, je­śli tam jest co do zli­cze­nia. Inni tyl­ko za­ła­mu­ją dło­nie.

Bo „pan man­da­tar”, wró­ciw­szy z „krej­sam­tu” przy­wiózł wia­do­mość, że tego roku licz­niej­sza bę­dzie bran­ka. Trwo­ga opa­no­wa­ła wszyst­kich. Co sil­niej­szy, ro­ślej­szy pa­rob­czak spu­ścił oczy, – on chciał­by być w tej chwi­li słab­szym, ni­klej­szym… nie był­by na­wet od tego, żeby mu dziś ręce skrzy­wi­ło, nogi po­ła­ma­ło, by ujść w ten spo­sób doli, na myśl któ­rej cierp­nie mu skó­ra. Czter­na­ście lat służ­by woj­sko­wej, czter­na­ście lat ży­cia, zda­la od swo­ich, zda­la od swo­je­go sio­ła – za­trwa­ża­ło wszyst­kich. Wi­dy­wa­no bo­wiem nie­raz za­bie­ra­nych do woj­ska, ale i wi­dy­wa­no tych, co wra­ca­li po la­tach. Nie­je­den znów wró­ciw­szy, za­stał na grun­cie już in­ne­go – bra­ta czy nie bra­ta: ale ży­wot jego dal­szy był już stra­co­nym.

Go­spo­da­rze, dba­li o swo­ich sy­nów, po­je­dyn­czo za­cho­dzi­li te­raz do „pana man­da­to­ra”. Nie­je­den wy­cze­ki­wał tu dłu­gie go­dzi­ny, po­kor­ny, cier­pli­wy, sto­jąc z czap­ką w ręku, przed gan­kiem, za­nim sro­gi „sę­dzia” *) wyjść ra­czył, by wy­słu­chać żale oj­cow­skie a za­pew­nie­nia, iż chło­pak sła­bo­wi­ty, dy­cha­wicz­ny, iż cho­ciaż na po­zór niby chłop sąż­ni­sty, jed­nak sił nie ma, zdro­wia nie ma. „Pan sę­dzia” słu­chał mil­czą­cy. – Cza­sem chło­pa ofuk­nął i oka­zał się su­ro­wym, nie­ubła­ga­nym, cza­sem zaś na­kło­nił ucha, zwłasz­cza gdy miał do czy­nie­nia z go­spo­da­rzem za­sob­niej­szym, o któ­rym wie­dział, że po­tra­fi po­znać się na rze­czy i od­dać „cześć przy­na­leż­ną” panu sę­dzie­mu. Oka­za­nia zaś wdzięcz­no­ści onej i czci onej nie po­zwa­lał pan sę­dzia od­kła­dać na po­źniej; je­że­li chłop chciał, żeby mu wie­rzo­no – w ta­kim ra­zie mu­siał za­raz zło­żyć do­wód tego na­ma­cal­ny. Choć­by przy­szło wołu od płu­ga na targ wy­wieść, paru koni po­zbyć się ostat­nich przy go­spo­dar­stwie – na­le­ża­ło to uczy­nić czem­prę­dzey, by w ra­zie prze­ciw­nym nie było już za póź­no. A i „pani sę­dzi­ny” rów­nież nie na­le­ża­ło omi­jać, gdyż i ona mia­ła swo­je go­spo­dar­stwo. Była to zaś pani na­der za­po­bie­gli­wa; pan sę­dzia rad też chęt­nie wi­dział, je­śli i ko­bie­cie jego „przy­na­leż­ną cześć” od­da­wa­no.

Go­spo­dy­ni ta, od świ­tu sa­me­go aż do zmro­ku w cią­głym była i jed­na­ko­wym ru­chu; od krów wra­ca­ła do bez­ro­gów, od bez­ro­gów do kur i gęsi – cią­gle za­ję­ta, żeby wszyst­ko to na­kar­mić i wy­cho­do­wać. To też kie­dy szła przez dzie­dzi­niec, wszyst­ko skrzy­dla­te i nie­skrzy­dla­te zbie­ga­ło się tłum­nie, a gda­ka­jąc i gę­ga­jąc, róż­ny­mi gło­sy oka­zu­jąc swo­je chę­ci, go­ni­ło do­ko­ła niej,- ona zaś tu im cze­go na­sy­pa­ła, tam znów do nich prze­mó­wi­ła tro­skli­wie. Bo istot­nie była dla nich ja­ko­by mat­ka, in­nych dzie­ci nie po­sia­da­jąc. Wy­cho­wy­wa­ła je, pie­ści­ła. Gdy było jed­nak po­trze­ba, wsa­dza­ła na ro­żen, lub na tar­gi wo­zi­ła. Z rów­ną pie­czo­ło­wi­to­ścią dba­ła o zdro­wie i za­do­wo­le­nie wie­prza­ków swo­ich, i z tym sa­mym spo­ko­jem, gdy czas przy­szedł, da­wa­ła je za­kłu­wać, roz­bie­ra­jąc po­tem z lu­bo­ścią zdro­we uda i grzbie­ty ulu­bień­ców swo­ich. Chło­py i ich żony zna­ły te przy­mio­ty pani sę­dzi­ny; wie­dzia­ły, jaką ona jest pod­po­rą panu sę­dzie­mu, – sta­ra­li się za­tem ojej ła­skę. Ona zaś ni­ko­mu nie od­mó­wi­ła: wszyst­ko przy­ję­ła. Nie było rze­czy, któ­ra­by po­gar­dzi­ła, – wszyst­ko bo­wiem do kupy skła­da­ła, bę­dąc tak oszczęd­ną, że cze­la­dzi swo­jej le­d­wo co krup do garn­ka nie li­czy­ła. Dać zaś, ni­ko­mu nic nie dała; że­brak na­wet od niej od­cho­dził z je­dy­nem: „niech Pan Bóg opa­trzy”. Zo­sta­wia­ła to bo­wiem Panu Bogu, do któ­re­go nie­ma­łą mia­ła pre­ten­syę za tyle od­mó­wio­nych co­dzien­nie ró­żań­co­wi za każ­dy od­pust, któ­re­go nig­dy nie opu­ści­ła.

Obo­je też, tak za­po­bie­gli­wi, nie mo­gli za­nie­dby­wać żniw swo­ich, za ja­kie do­świad­cze­nie na­uczy­ło ich uwa­żać porę re­kru­ta­cyi. Obo­je byli tu za­tem na­der czyn­ni: pan sę­dzia cho­wał set­ka­mi „sro­kow­ce” do swo­jej szu­fla­dy, pani sę­dzi­na zaś za­peł­nia­ła rów­nież, czem mo­gła, swo­ją ko­mo­rę.

By­li­by na więk­szą jesz­cze ska­lę za­wią­za­li czyn­ność swo­ją, lecz tu mu­sie­li uwa­żać na pana dzie­dzi­ca, swe­go chle­bo­daw­cę, w któ­rym się wszyst­ka wła­dza kon­cen­tro­wa­ła. Ten bo­wiem, choć man­da­ta­ry­uszo­wi, słu­dze swo­je­mu, na nie­jed­no po­zwa­lał, były jed­nak gra­ni­ce, któ­rych prze­stą­pić nie od­wa­żył­by się pan sę­dzia, cho­ciaż­by nie wiem jak spryt­ny. Pan dzie­dzic nie lu­bił żar­to­wać, a choć umiał ce­nić swe­go man­da­ta­ry­usza, jako tego, któ­ry ro­zu­mie­jąc wolę chle­bo­daw­cy, lud po­tra­fił utrzy­mać w kar­no­ści i po­słu­szeń­stwie; mimo to ob­dzie­rać chłop­stwa nie po­zwa­lał, jak­by so­bie lego ży­czyć mógł jego słu­ga.

Ob­jąw­szy dzie­dzic­two swo­je po ojcu, za­stał szlach­cic licz­nych we wsi zło­dziei i ko­nio­kra­dów, całe spół­ki tego rze­mio­sła; – bez­względ­nem zaś po­stę­po­wa­niem prze­pło­szył to wszyst­ko, i wieś oczy­ścił, w czem mu był słu­ga jego bar­dzo na rękę. Po­stę­pu­jąc w ten spo­sób i ma­jąc z ta­kim ży­wio­łem do czy­nie­nia, przy­szedł do prze­ko­na­nia, iż na chło­pa jest tyl­ko groź­ba i na­haj. Wie­rzył tyl­ko w złe in­stynk­ta ludu wiej­skie­go.

Pola dwor­skie były tu wszyst­kie w czas ob­ro­bio­na i w czas wszyst­ko z nich ze­bra­ne i zwie­zio­ne, – ale i chłop­skie grun­ta nie le­ża­ły za­pusz­czo­ne, jeno w czas po­upra-wia­ne, gdyż lud był trzy­ma­ny w kar­no­ści i do pra­cy przy­zwy­cza­jo­ny. Le­ni­stwa i naj­mniej­szej opie­sza­ło­ści pod­da­nych swo­ich pan tu nie zno­sił: eko­no­mo­wie zaś, na­staw­ni­ki, wszyst­ko to mu­sia­ło być cią­gle na no­gach. A bia­da by­ła­by temu z cze­la­dzi, któ­re­go­by pan w dzień po­wsze­dni za­stał w karcz­mie!

Że mimo to Abram­ko w swo­jej karcz­mie nie­źle stał, wi­nien to był swe­mu spry­to­wi i swo­jej wy­trwa­ło­ści, do tego i sto­sun­kom z pa­nem sę­dzią. W spra­wach bo­wiem cięż­kich, fi­nan­so­wych, w cza­sie przed­nów­ku, po­tra­fił on wo­bec pana sę­dzie­go za­stą­pić nie­raz chło­pa, cze­ka­jąc po­tem, za­nim ten ostat­ni nie wy­pro­wa­dzi na jar­mark ko­nia lub kro­wy i ży­do­wi w przy­na­leż­nej mu kwo­cie nie odda. Abram­ko mó­wił, że to czy­ni tyl­ko przez sza­cu­nek dla pana sę­dzie­go.

Ato­li cho­ciaż dzie­dzic był groź­nym i nie ża­ło­wał nig­dy skó­ry chłop­skiej, mimo to w cza­sie przed­nów­ku nie ocią­gał się, gdy przy­pa­dło spichrz swój otwo­rzyć i da­wać lu­do­wi za­po­mo­gi. Te się wpraw­dzie za­pi­sy­wa­ły, niby dłu­gi na póź­niej­szy od­ro­bek, lecz dłu­go po­tem tyl­ko w ta­be­li jako dłu­gi fi­gu­ro­wa­ły, gdyż przy pa­ósz­czyź­nie do­stat­niej dzie­dzic ro­bo­ci­zny nie po­trze­bo­wał, tyl­ko w rzad­kich, na­glą­cych wy­pad­kach; pie­nię­dzy zaś od ludu od­bie­rać nie miał we zwy­cza­ju. Dłu­gi też te chłop­skie wy­glą­da­ły niby sumy daw­ne w na­szych dzie­jach „ne­apo­li­tań­skich I chłop je też za ta­kie uwa­żał. Pan „man­da­tar” był zaś in­ne­go zda­nia, i rad­by je był w inny spo­sób wy­eg­ze­kwo­wać, lecz groź­ne oko dzie­dzi­ca trzy­ma­ło go na uwię­zi.

Pan „man­da­tar” choć nie był tak strasz­nym w sło­wach i roz­ka­zie swym, jako sam dzie­dzic, i nie wy­ma­gał tyle pod­dań­czej od lu­dzi po­ko­ry, mimo to był wie­le tward­szym, a strasz­li­wie za­cię­tym, gdy cho­dzi­ło o złu­pie­nie chło­pa. – W tem nie znał li­to­ści, i nie­raz wszedł­by w ko­li­zyę z roz­ka­za­mi dzie­dzi­ca, gdy­by się w czas nie był jesz­cze cof­nął. Nie­raz gro­zi­ło mu już nie­bez­pie­czeń­stwo nie­ła­ski pań­skiej. Lecz za­wsze to ja­koś nie­ba od­wra­ca­ły: pani sę­dzi­na była też pew­ną, że to Pan Bóg tak im się od­wza­jem­nia za jej po­boż­ność, gdyż w od­ma­wia­niu pa­cie­rzy tak była za­wsze skru­pu­lat­ną, iż na­wet, by nie tra­cić cza­su, nio­sąc wie­przom po­my­je lub sy­piąc ziar­no ku­rom, od­ma­wia­ła z po­spie­chem mo­dli­twy. Li­ta­nie zaś wte­dy mru­czeć lu­bi­ła, gdy skro­ba­ła z dziew­ką kar­to­fle do garn­ka, gdyż to jej się ja­koś ryt­micz­nie skła­da­ło. Była za­tem pew­ną, że Pan Bóg za to wszyst­ko, co ona Jemu daje, rów­nież i jej od­pła­cić się musi.

I w sa­mej rze­czy do­by­tek ich z roku na rok szczę­śli­wie wzra­stał. Wszy­scy na­leż­ną da­ni­nę skła­da­li. Kto jed­nak za­nie­dbał, mu­siał od­po­ku­to­wać. W cza­sie zaś re­kru­ta­cyi było na­wet nie­bez­piecz­nie na­ra­żać się na za­po­mnie­nie u pana „man­da­ta­ra”.

Wójt tyl­ko je­den, jak są­dził, nie po­trze­bo­wał tu ni­cze­go się oba­wiać: za jego bo­wiem za­słu­gi pan sę­dzia przy nad­cho­dzą­cej dziś re­kru­ta­cyi chłop­ca mu obro­ni.

A miał on dwóch sy­nów, nie­rów­nych co do zdro­wia i uro­dy, ale i pod każ­dym in­nym wzglę­dem. Bo gdy star­szy był cho­ro­wi­tym, a przez ja­kiś wy­pa­dek do tego dy­cha­wicz­nym, mimo to zaś pra­co­wi­tym i spo­koj­nym pa­rob­kiem, – młod­szy prze­ciw­nie chłop jak dąb, zdrów jak ryba, do tego buj­ny a roz­kosz­ny, pierw­szym był we wsi do bit­ki i wszel­kiej swar­ni; dziew­czę­ta zaś do nie­go lgnę­ły, mimo, że z nich so­bie nie wie­le co ro­bił. Czę­sto też od hu­la­ty­ki w karcz­mie cią­gnio­no zu­chwa­łe­go pa­rob­ka przed pana sę­dzie­go, i tam chło­pa na ła­wie do­pie­ro nie­co uspa­ka­ja­no, bo pan dzie­dzic na­ka­zał ostro ka­rać za wszel­ką roz­pu­stę a bi­ja­ty­ki, któ­re okrwa­wio­nych po­zo­sta­wia­ły za­pa­śni­ków.

Po każ­dej nie­dzie­li a huku w karcz­mie po­po­łu­dnio­wym, od­by­wa­ły się w po­nie­dzia­łek dłuż­sze sądy w man­da-tani. I Abram­ko był wte­dy wo­ła­ny. Przy­cho­dził po­kor­ny, od bra­my już dwor­skiej czap­kę trzy­ma­jąc w ręku, – ale żyd, za­miast bro­nie­nia swo­ich go­ści nie­dziel­nych, kie­sę mu na­peł­nia­ją­cych, wy­li­czał ich grze­chy w po­nie­dzia­łek, do­kła­da­jąc, iż le­d­wo mu karcz­my nie roz­wa­li­li, i spo­koj­nych tyl­ko go­spo­da­rzy wy­go­nić mo­gli, co dla pań­skiej pro­pi­na-cyi przy­nio­sło­by jeno uszczer­bek, któ­rą to oko­licz­ność i pan sę­dzia uwa­żał jako ob­cią­ża­ją­cą. Mimo to Ma­twij wój­to­wy po każ­dej ta­kiej od­pra­wie wsta­wał je­dy­nie nie­co czer­wień­szy, ale na dru­gich prze­zto pa­rob­ków bar­dziej za­pie­nio­ny, że ich to, co do­stał, omi­nę­ło, za co on im ze swo­jej stro­ny w dru­gą nie­dzie­lę do­ło­ży, co panu sę­dzie­mu nową po­tem da­wa­ło ro­bo­tę. Czy­nił to zaś sę­dzia z ła­ski dla ojca, uwa­ża-, jąc jako za­pła­tę za­sług wój­to­wych, pry­wat­nych, oko­ło oso­by pana „man­da­ta­ra”. Wójt jed­nak był pew­nym, iż pan sę­dzia rów­nież i przy re­kru­ta­cyi nie za­po­mni o jego usłu­gach, dla­te­go gdy inni go­spo­da­rze umie­li po­sta­rać się o klucz wła­ści­wy do ła­ski pana sę­dzie­go, on przy­by­wał jeno ze sło­wem po­kor­nem i po­kło­nem.

Nad­szedł już dzień, w któ­rym pan sę­dzia ka­zał pę­dzić całą cze­re­dę do „krej­sam­tu”.

Nie­ła­twą to w owych cza­sach było spra­wą: pa­rob­cy bo­wiem kryć się umie­li.

I tak, parę dni przed obec­ną bran­ką, nie­któ­rzy już zni­kli ze wsi, gdzie­in­dziej się ukry­wa­jąc, albo też wy­cho­dząc na służ­bę da­le­ką, by pora mi­nę­ła tym­cza­sem re­kru­ta­cyj­na; inni znów pró­bo­wa­li na­wet się oka­le­czyć. Nie­je­den rą­biąc drze­wo od­ciął so­bie pa­lec przy­pad­kiem; – na in­ne­go zno­wu spa­dła zkąd­siś kło­da na nogi, uczy­niw­szy go na cały mie­siąc nie­zdol­nym do wszel­kiej ro­bo­ty.

Nie­spo­dzia­ną za­tem zro­bio­no ob­ła­wę. W nocy, gdy się nie spo­dzie­wa­no, na­pa­da­li na­gle ze dwo­ru na śpią­cych po szo­pach, po staj­niach, pa­rob­ków – i tam zbu­dzo­nych, za­raz wią­za­no. Ten i ów, usły­szaw­szy ruch nie­zwy­kły, w jed­nej chwi­li oprzy­tom­nio­ny, za­czął ucie­kać, a je­den z nich na­wet, go­nio­ny przez służ­bę dwor­ską, gdy go już do brze­gu rze­ki do­pę­dzo­no, nie na­my­śla­jąc się wie­le, sko­czył w wodę i tam się za­nu­rzył, od­dech za­trzy­mu­jąc, – lecz go nie­ba­wem wy­do­by­to, po­bo­ry­kaw­szy się z nim w mo­krym ży­wio­le a mroź­nym, jako nie­daw­no po lo­dzie sto­pio­nym. In­ne­go znów przy­pro­wa­dzo­no przed pana „man­da­ta­ra” okrwa­wio­ne­go z wy­rwa­nym wło­sem a pod­bi­tem okiem: mu­sia­no bo­wiem z nim nie­ma­łą sta­czać wal­kę. Lecz ko­niec koń­ców dano im radę, i z po­wią­za­ne­mi rę­ko­ma pę­dzo­no całą tego trzo­dę.

Byli zaś i tacy, co szli wol­no, ocze­ku­jąc ze spo­ko­jem zu­peł­nym wy­pad­ku re­kru­ta­cyi. Mię­dzy tymi był i syn wój­to­wy, po­mny na opie­kę pana sę­dzie­go.

Z ca­łym tym tłu­mem cią­gnął się dłu­gi sze­reg ma­tek za­trwo­żo­nych i go­spo­da­rzy nie­ma­ło o sy­nów swych za­tur-bo­wa­nych. Do­ko­ła "krej­sam­tu", gdzie pa­rob­ków do środ­ka spę­dzo­no, cze­ka­ły inne rów­nież tłu­my. Były tam mieszcz­ki, były i za­wo­dzą­ce córy izra­el­skie.

Re­wi­zya zaś od­by­wa­ła się pod stra­żą w środ­ku bu­dyn­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: