- W empik go
Trzy lata w więzieniu pruskim: pamiętnik więzienny Dra Kazimierza Rakowskiego. - ebook
Trzy lata w więzieniu pruskim: pamiętnik więzienny Dra Kazimierza Rakowskiego. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 259 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w Październiku 1901 roku wyjechałem do Wrocławia, aby tam omówić sprawy wyborcze Górnego Sląska. Z owej wycieczki do Wrocławia, zamierzonej na jeden dzień, powróciłem 4 grudnia 1904 roku, czyli po upływie 3-ch lat i prawie 2-ch miesięcy.
Com przez ten czas przebył i com widział, ogłaszam, bo warto. Pamiętnik mój za oryginalność którego ręczę… może jest ciekawym "dokumentem ludzkim". To jeden wzgląd, który pobudza mnie do publikacyi. A drugi wzgląd jest ten, że mogę publicznie wykazać barbarzyństwa, wołające o pomstę do nieba.
Od czerwca 1902 począwszy, zacząłem widywać rzeczy straszne, o jakich cywilizowany człowiek nie ma pojęcia – i jeśli nieraz moie znużę suchem i rzeczowo ścisłem opowiadaniem, podobnem do aktu oskarżenia, io niechajże czytelnik nie zapomina, ze ma w rzeczy samej przed sobą akt oskarżenia.
Opisy, które tu publikują, zmuszą prokuratoryę pruską do rozpoczęcia śledztwa, – wywołają monstrualny proces, – odbiją się nietylko głośnem echem w prasie europejskiej, ale bezwątpienia dostarczą tematu dla debat parlamentarnych. A pisząc w podobnych warunkach, nigdy nie można być dość rzeczowym, dość ścisłym, doić zwięzłym i skrupulatnym. Muszę więc podawać fakta w takiej formie, aby ich żadna oficyalna dyalektyka pruska zatuszować nie mogła.
Opis mój podaję w formie pamiętnika t j… w formie takiej, w jakiej wrażenia moje istotnie w ciągu lat 3 ch spisywałem. Pamiętnik ten, po kilka i po kilkanaście kartek, jak się dało, przesyłałem bez wiedzy władz więziennych do Krakowa.
Przez zatrzymanie formy pamjętnika, publikacya ta coprawda traci o tyle, że materyał nie zostaje ekonomicznie i planowo wyzyskany, – lecz zachowuje za to koloryt oryginalności, który w tego rodzaju publikacyach nie ostatnią jest zaletą.
Wreszcie jedna uwaga. Przy aresztowaniu oświadczyłem radcy policyjnemu we Wrocławiu dnia 15-go października 1901 roku, przy świadkach, że wszystko co będę widział i o czem się dowiem aż do chwili mego wypuszczenia na wolność, opublikuję; ta zapowiedź moja pojawiła się nawet w gazetach w październiku 1901 roku. Byłem więc wobec Prusaków o tyle lojalnym przeciwnikiem, żem ich uprzedził, czego się mają spodziewać. Nie pokrywam milczeniem nic, choć mi przykro pomyśleć, że publikacya moja niewątpliwie wtrąci do więzienia szereg pruskich urzędników, którzy przecież mają też rodziny.
Lecz te same względy ludzkości, jakieby mnie spowodować mogły do pokrycia czegoś milczeniem, tem silniej nakazują odsłonić wszystko bezwzględnie, aby położyć kres systematycznemu znęcaniu się nad więźniami.
Dnia 21 września (1901 r.) przekradłem się przez granicę pruską, aby zrobić objazd wsi powiatu pszczyńskiego i omówić sprawę przyszłych wyborów.Rano przyjechałem do Pszczyny („Pless”). Starożytne to a milutkie miasteczko. Mam parę adresów ludzi, których chcę odwiedzić.
Oryginalny strój wieśniaczek na samym wstępie przyciąga moją uwagę. Kobiety w białych czepeczkach, ze związanemi pod szyją wstęgami, spadającemi na piersi, w kaftanach czarnych, puszczonych z tylu luźno, w bufiastych spódnicach, szalenie krótkich, z pod których widać z pól tuzina spódnic. Spódnice ich są tak bufiaste, że niczem krynoliny. Mężczyźni noszą krótkie sukienne żakiety, ciemnego koloru, z tylu rozcięte, ozdobione szamerowaniami, z przodu zapięte na jeden rząd guzików. Nazywa się to kabat. Pod kabatem jest westa, czyli kamizela. Spodnie w długich butach. Miny tęgie, twarze okolone przeważnie pełnym zarostem.
Idę do jednego z panów, od którego chcę dostać informacyi. Szkoda, że nie mogę nigdy poprzednio zawiadomić o moim przyjeździe, bo na poczcie pruskiej listy otwierają. Spadam jak z chmur, nie mając gwarancyi, czy kogo zastanę. Nie wiem, gdzie mieszka, ale właśnie przechodzę koło księgarni Lockay'a, ktorą Jaworski w swej „książce adresowej handlu i przemysłu polskiego” wymienia jako polską. Kupię parę widoków I dowiem się o adres. Następuje taka rozmowa:
– Proszę o kartkę z widokami.
– „Verstehe nicht polnisch”.
– Ja nie rozumiem po niemiecku.
– „Werde meinen Kollegen rufen, der versteht”.
– Dobrze,
Przychodzi ów kolega, drugi subjekt i daje mi kartki z widokami. Napisów polskich na nich niema. Wszystko niemieckie. Trzeba będzie pomyśleć o polskich kartach z widokami Ślązka. Mój kupczyk cokolwiek bełkoce po polsku, ludowem narzeczem. Przy mnie przesunęło się kilka osób kupujących, wszyscy mówili gwarą górnoślązką. Ale to kłamstwo, żeby nie można było rozumieć. Owszem, język ten od literackiego polskiego różni się tyle, co nasz wiejski w Królestwie. Filolog by się nim zachwycać powinien, tyle w nim "skamieniałości" z zamierzchłych wieków. Słysząc tę mowę, gubię się myślą gdzieś w piastowskich czasach.
Usłużny kupczyk prowadzi mnie do mieszkania osoby, której poszukiwałem. Zastaję w domu. Człowiek inteligentny, trzyma gazety polskie. Widzę na stole mój tygodnik i odrazu czuję się jak u siebie w domu. Wszak on mnie zna dobrze, co tydzień rozmawiamy ze sobą… Więc serdecznie się ściskamy, jak starzy znajomi.
Po krótkim wstępie, przystępuję do rzeczy. Rozwijam cały mój plan. Proszę o zdanie. Napotykam zachętę i nadzieję, że wszystko w okręgu rybnicko-pszczyńskim pójdzie dobrze. Miasta wprawdzie prawie czysto niemieckie, ale lud po wsiach bardziej polski i mniej mieszany, niż w Księstwie poznańskiem. Ale wszędzie brak inicyatywy.
Proszę więc o adresy, przechodzę z nim wszystkie miejscowości powiatu, jedna po drugiej, pytając o ludzi, którymby powierzyć można pracę przedwyborczą. W każdej miejscowości chcę mieć 2–4 ludzi. Wycisnąłem z mego gospodarza informacyj, ile się dało i wogóle jestem zadowolony. Podał dość dużo adresów. Porobiłem sobie notatki o wsiach i wiem… gdzie trzeba mieć na oku jakiego księdza germanizatora. To nader ważne. Gdy przyjadę do takiej wsi, już będę coś wiedział, a gospodarzom, z którymi będę mówił, nie będę świecił nieznajomością ich stosunków.
Po tej wizycie następuje druga, u doktora Hagera, lekarza. I tu również znajduję to samo przyjęcie. Na stole w saloniku znowu nasze pismo, a mnie witają jak starego znajomego, usłyszawszy nazwisko. Sam doktór, jego małżonka i dzieci – wszystko to wita z serdecznością. Zatrzymują mnie na obiad. Mój gospodarz daje mi wyborne informacye. „Potrzeba tylko organizacyi – mówi – a pójdzie wszystko dobrze”.
Serce mi bije, jak niegdyś przy egzaminie na maturę, a piersi mi rozsadza myśl, że ja mam właśnie być jednym z tych, którzy w postaci umyślonej organizacyi wyborczej chcą znaleźć ów punkt archimedesowy, do którego dość przyłożyć inicyatywę jednego człowieka, aby poruszyć całą prowincyę.
Mój towarzysz się rozpala. Tak mało tu mają sposobności obcowania z inteligentnymi Polakami! Miasteczko zupełnie zniemczone. Jego zupełnie bojkotują. Klientelę ma tylko z okolicy. Lud polski ciągnie do Polaka lekarza. Mógłby tu też osiedlić się i kupiec Polak i kilku rzemieślników. Mieliby dobre utrzymanie.
Wynikiem konferencyi jest kilkanaście nowych adresów i utwierdzenie mnie w przekonaniu, że zwycięstwo w tym okręgu mogłoby być pewne, tylko trzeba organizacyi – nic więcej.
Chcę zwiedzić kilka wsi. Po obiedzie najmujemy z trudnością furmankę i dalejże jazda do Ćwiklic, do Miedźny, do Grzawy. W Miedźnej mam wybornego znajomego (z listownej wymiany zdań) gospodarza Jana Kucza. Ma to być senior gminy, człowiek zamożny i wpływowy. Jadąc do niego, przejeżdżamy całą wieś. Prawdziwa to staropolska wieś, bez obcych domieszek. Długim sznurem, wyciągniętym na przestrzeni kilku kilometrów, ciągną się domostwa. Wyglądają porządnie, schludnie, zamożnie.
Po drodze spotykamy gromadki dzieci i kobiety. – Niech będzie pochwalony. – Na wieki wieków. Pytamy jednej: – A nie wiedzom tes oni, kaj ta mieska Jan Kuc? Kobiecina się śmieje i wskazuje na stojące obok siebie dziewczę i mówi:
– A dyć to od Kuca najmłodsa.
– Tak? A to chodźże sam, dziewusko, i pokaż nam drogę.
Dziewuszka z długimi splotami płowych włosów i wstążeczkami we włosach idzie z nami. Konie zostawiamy na drodze. Bufiasta jej suknia stanowić musi nielada przedmiot jej dumy. Wciąż się uśmiecha. Pewnie ojciec będą kontenci z gości, bo goście uczeni.
Po drodze kościół. Wstępujemy – otwarty – pusty. Nie widziałem nigdy nic równie trącącego „myszką” starożytności. Wieki przesunęły się bez śladu po olbrzymich belkach, na których się wspiera skromna budowa kościółka. Jest to stary polski gotyk, oszpecony tylko dostawionemi w późniejszych czasach kopulami. Szkoda, że nie mogłem dostać nigdzie fotografii.
Po południu – nieszpory się już skończyły – ten cichy a niesłychanie polski kościółek przemawia do mnie tak silnie, że gdyby nie zimny, chłodny sceptyk, trzymający nerwy we mnie na wodzy, chybabym zaczął całować tę ziemię i plackiem padłbym w tym kościółku. Nigdzie ani słowa po niemiecku. We wsi nikt po niemiecku nie rozumie. Na ścianach kościoła takie mi znane, swojskie, tak miłe w swej niezdarnej prostocie obrazy Męki Pańskiej, jakby żywcem przeniesione z kościołów wiejskich w Królestwie. Napisy – polskie, w zakrystyi za szkłem modlitwy – polskie. A wszystko ogromnie starożytne. Widać to po zżółkłych papierach. Tu się kończy potęga rządu pruskiego!
Ślązka Górnego nie trzeba wcale polszczyć, bo on jest polskim!
I dowiaduję się, że gdy ksiądz tutejszy zaprowadzić chciał niemieckie śpiewy dzieci szkolnych, zrobiono z tych śpiewów niemal kocią muzykę, tak że ludzie uciekali z kościoła.
Pytam, czy był tu kto, ot tak z wielkiego świata, jaki podróżny dla zwiedzenia, jaki literat, jaki redaktor? Nie – nie był tu nigdy nikt, a w Pszczynie był ktoś przed kilkunasty laty, ale obejrzał starożytności, a o wieś polską się nie troszczył.
Kroczę jak w zaczarowanym świecie. Czuję, że odkrywają się przedemną jakieś rozległe horyzonty, jakiś świat, pełen imponującej powagi, prostoty, pewności siebie i nadziei.
Po chwili jestem u Kuczów. Ich dom – to pięknie podmurowany i sklepiony masywny budynek, z werendą, z ogródkiem. Zastajemy w domu same kobiety. Ojciec zaraz przyjdzie. Tymczasem siadamy. Izby jasne, przestronne, duże. Mebelki skromne, ale dostatnie. Są książki, widzę ilustracye z naszego poznańskiego tygodnika pooprawiane w ramki, za szkłem; uśmiecham się do dobrych znajomych: jestem u siebie w domu.
Gospodyni opowiada nam o tem i o owem. O krowach, koniach, o córkach zamężnych i tych, co są na wydaniu. Miała trzynaścioro dzieci, ośmioro żyje. Wszystkie oprócz najmłodszej są na swojem. Tymczasem gospodarz się zjawia. Tęgi, barczysty mężczyzna, bez zarostu i wąsów. Siwe włosy, twarz zorana zmarszczkami, myśląca, orli nos, oko mądre, badawcze.
Domyślił się odrazu, kto jestem. Gospodyni, widząc, że o polityce mowa, wysunęła się do innej izby po cichu i pomyślała o podwieczorku.
– I cóż z wyborami? – pytam.
– A no cóż? – My centrum nie chcemy.
– Ale jeśli mamy coś zrobić, to trzeba zawczasu pomyśleć o organizacyi. Pisałem do was, ojcze, o adresy; z tej wsi macie jeszcze kogo do polecenia?
Stary się uśmiechnął i z miną wiejskiego dyktatora na moich aktach wskazujący palec położył. „Piszcie, panie doktorze, nie nazwiska, ale wieś: Miedźna! Ilu nas tu jest, wszyscy pójdziemy, skoro dacie znak. Mówiłem już z ludźmi z naszej wsi”. – To lubię! – Otoż i cały interes skończony. Pytam o Górę, o Ćwiklicę, o inne wsie. Stary, o ile może, podaje adresy. W pięć minut rzecz załatwiona.
Podajemy sobie na znak zgody ręce: umowa zawarta. Gdy w innych miejscowościach rzecz będzie przygotowana, da się znak, aby zwołać lud na wiece, wybierze się komitety polskie, a potem niech centrowcy łbem tłuką o ścianę. Jeśli takich łudzi będzie dużo w komitetach na całym Ślązku, to będziemy mieć kilku nowych posłów polskich w parlamencie.
Gospodyni częstuje nas kawą i chlebem z masłem. Wreszcie odjazd.
– "Ostańcie z Bogiem!"