Trzy mądre małpy - ebook
Trzy mądre małpy - ebook
Polska odpowiedź na książkę Harukiego Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu.
Kiedy łapie cię zadyszka po wejściu na drugie piętro, a waga pokazuje trzy cyfry, możesz albo zaakceptować siebie, albo... wziąć się do roboty.
Kiedy zawodowo jesteś na skraju wypalenia i przestajesz widzieć sens w tym, co robisz, możesz albo to zaakceptować ten fakt, albo... wziąć się do roboty.
Łukasz Grass w obu przypadkach wybrał to drugie rozwiązanie. Źródłem pozytywnych zmian był dla niego triathlon. Trzy mądre małpy nie są jednak ani poradnikiem, ani opisem drogi "od zera do bohatera". To bardzo intymny notatnik męża, ojca, dziennikarza i zawodnika. Po tej lekturze nabiera się ochoty, żeby wyłączyć telewizor, włożyć na nogi sportowe buty i iść pobiegać. A potem z nową energią można zacząć realizować swoje marzenia.
Spis treści
Słowo od Jerzego Smorawińskiego
Słowo od Stefana Szczepłka
Słowo od Autora
Rozdział I. Głód ruchu
Rozdział II. Citius, altius, fortius
Rozdział III. Tratwa
Rozdział IV. You can do it
Rozdział V. Reset
Rozdział VI. Nie da się!
Rozdział VII. Susz w drodze do Roth
Rozdział VIII. Spotkanie ze ścianą
Rozdział IX. To coś...
Rozdział X. Małpie życie
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935270-1-4 |
Rozmiar pliku: | 760 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osobowość kształtuje się nie przez piękne słowa,
lecz pracą i własnym wysiłkiem
Albert Einstein
Do rąk czytelnika trafia książka napisana przez dziennikarza, który niewątpliwie w swym zawodzie odniósł sukces wzbudzający podziw i zazdrość nie tylko marzących o karierze na szklanym ekranie. Jednak jak każda droga osiągania sukcesu, tak i ta wymagała morderczej pracy, pełnego zaangażowania i podporządkowania wszystkiego jednemu tylko celowi – pracy zawodowej. Narzucony styl życia przypomina mi fragment filmu Stanisława Barei Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?, w którym jeden z bohaterów zjada śniadanie wieczorem, aby rano być już gotowym do pracy.
Po kilkunastu latach dziennikarstwa newsowego Łukasz Grass „dochodzi do ściany”, doznaje przebudzenia. Uznaje, że tak dalej być nie może. Wielogodzinne dyżury, praca bez wypoczynku, uzależnienie od bieżących wiadomości, brak czasu na zdrowe odżywianie, w końcu wypalenie psychiczne i wyczerpanie fizyczne. Dokonuje swoistego rozliczenia z dotychczasowym etapem życia. Ukazuje kulisy brnięcia przez multimedialny natłok informacyjny, jego przetwarzania i selekcjonowania wiadomości, odpowiadających zapotrzebowaniu głodnego sensacji telewizyjnego widza. Od niego bowiem zależy poziom oglądalności i popularność redagowanego programu, a przecież tego żądają redakcyjni przełożeni.
Narzucony gorset wymagań staje się coraz bardziej dokuczliwy. Nie mając większego wpływu na treść przekazu, autor w efekcie porzuca telewizję dla dziennikarstwa radiowego. Czyni to łącznie z dokonaniem zmiany w postrzeganiu wartości i sensu życia. Po wielu latach powraca do sportu, z którym był związany od dziecka, a także podczas studiów w akademii wychowania fizycznego. Tymczasem przez wiele kolejnych lat aktywność fizyczną zamieniał na pracę dziennikarza, zawężoną do przekazu sprawozdań i newsów z życia sportowego. Powraca również do regularnego treningu sportowego, pod którego wpływem całkowicie zmienia dotychczasowy styl życia. Swoiste katharsis przywraca równowagę i spokój umysłu. Grass ulega fascynacji triathlonem. Wraz z autorem przechodzimy przez kolejne etapy przygotowań do coraz trudniejszych i bardziej wymagających form jednej z najcięższych dyscyplin sportu. A droga ta nie jest łatwa. Z jednej strony ustawiczna walka z własnymi słabościami, z drugiej – nabywane doświadczenie i ogromna satysfakcja z osiąganych celów.
Moim zdaniem pośród wielu wątków przewijających się w książce szczególne znaczenie ma zwrócenie uwagi na zasadę harmonijnego rozwoju ciała i umysłu. Powszechnie znana rzymska maksyma głosi: Mens sana in corpore sano.
Grass przywołuje i pięknie interpretuje filozofię harmonijnego rozwoju ciała i intelektu Platona.
Warto tu przypomnieć, nie sięgając aż w tak odległe czasy, że i wśród polskich myślicieli mamy takich, którzy doceniali korzystny wpływ aktywności fizycznej na pełnię rozwoju osobowości człowieka. Przykłady to stwierdzenie nadwornego lekarza królów polskich Wojciecha Oczki: „ ruch może zastąpić niemal każdy lek, ale żaden lek nie zastąpi ruchu”, a także traktaty Jędrzeja Śniadeckiego, dr. Henryka Jordana czy Eugeniusza Piaseckiego. Spojrzenie na rozwój fizyczności człowieka staje się niezmiernie ważne właśnie w dzisiejszych czasach, bowiem współczesny świat wytworzył nowy problem poważnie zaburzający równowagę między ciałem, umysłem i duszą. W sposób szczególny dotyczy to młodego pokolenia, zauroczonego komputerami, iPodami, Facebookiem czy wielogodzinnym oglądaniem programów telewizyjnych. Dziś fizyczność została zdegradowana do poziomu prymitywnej rozrywki dla mas, zbliżyła się niemal do gladiatorstwa. Rodzi się pytanie, czy nie czas, aby odwrócić bieg rzeki. Czy chcąc sprostać przyspieszonemu rozwojowi cywilizacyjnemu, przytłaczającym świadomość rozwiązaniom technicznym, stresującym wymaganiom dnia codziennego, nie powinniśmy wzmocnić naszych znamion fizycznych? A tymczasem – mimo budowania setek „orlików” – poza nielicznymi wyjątkami młodzież mamy coraz mniej sprawną i coraz słabszą. W wyobrażeniu wielu studia na AWF-ie to domena „mięśniaków” i szkoła „fikania koziołków”. Życie natomiast pokazuje, że absolwenci tych uczelni znacznie lepiej radzą sobie z problemami dnia codziennego, ze stresem, że są bardziej kreatywni, chętnie uzupełniają wiedzę i spotkać ich można na wielu odpowiedzialnych stanowiskach, często bardzo odległych od profilu ukończonych studiów. Jakże trafnym tego przykładem jest właśnie autor niniejszej książki!
Od wielu lat jesteśmy świadkami rozkwitu gałęzi psychologii społecznej, koncentrującej się przede wszystkim na budowaniu kreatywności, umiejętnych zachowań interpersonalnych czy przeciwdziałaniu wszechobecnemu stresowi, a polegającej li tylko na sterowaniu procesami myślowymi. Rzesze pracowników korporacyjnych uczestniczą w kursach pozytywnego myślenia czy programach neurolingwistycznych (NLP). Dopiero niedawno dostrzeżono, że to wszystko ma sens, jeśli opiera się na jednoczesnym kształtowaniu umysłu i ciała. Kiedy jesteś silny, to będziesz także zdolny do rozwiązywania trudnych problemów, jeśli poprzez wzmocnienie czucia proprioceptywnego zachowasz równowagę fizyczną, to zachowasz ją również w sytuacjach trudnych psychicznie. Właśnie tego uczy nas przykład zmiany stylu życia Łukasza Grassa.
To zresztą niejedyne walory książki. Napisana z dużym ładunkiem emocji, ukazuje wrażliwość autora, umiejętnie wiążącego życie zawodowe z przeżyciami natury osobistej. Jej treść skierowana jest do wielu adresatów. Przede wszystkim jednak do tych, którzy odczuwając dyskomfort we własnym życiu, chcieliby coś zmienić, ale brak im odwagi w podjęciu decyzji bądź wątpią w możliwość osiągnięcia zamierzonych celów. Grass z jednej strony ostrzega – nie zwlekajcie z decyzją, bo do śmierci pozostaniecie tylko marzycielami, z drugiej zachęca – yes, you can do it.
Tylko podejmij decyzję dziś, nie czekaj na przełom roku czy inne szczególne okazje. Chociaż nie jest to podręcznik trenerski, każdy początkujący triathlonista znajdzie w nim wiele praktycznych wskazówek wynikających z kolejnych doświadczeń autora. To także dobra lektura dla zaawansowanych w treningu sportowców, pozwalająca na konfrontację z własnymi doznaniami.
Jak bardzo mylące jest stwierdzenie, że różnica wieku to także przepaść w spojrzeniu na filozofię życia dnia codziennego! Od Łukasza dzieli mnie więcej niż jedno pokolenie, a jednak… Zrozumienie roli sportu jest wyznacznikiem naszego stylu życia. To regularna aktywność fizyczna wpływa na zdolność mobilizacji, umiejętność podejmowania decyzji, odporność na stres, a w konsekwencji zadowolenie z osiąganych celów i poczucie spełnienia w życiu.
Książka ta wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. Jest to bowiem piękna historia o odwadze i o tym, jak można zmienić swoje życie na lepsze. Na zakończenie autor przedstawia interpretację ikonografii trzech małp. Przypomina mądre buddyjskie przesłanie „o konieczności odrzucenia zła pod każdą postacią, skupieniu się na tym, co dobre i wartościowe”. Grass dodał również własną interpretację zachowania trzech małp, nawiązując do funkcjonowania zawodnika podczas triathlonu. Jest to bardzo oryginalne i celne spostrzeżenie, które potwierdza wszechstronną symbolikę słynnej ikonografii.
prof. dr hab. med. Jerzy Smorawiński
rektor Akademii Wychowania Fizycznego
im. Eugeniusza Piaseckiego w PoznaniuSłowo od Stefana Szczepłka
Łukasz Grass ucieka od dziennikarstwa na piechotę, rowerem i wpław. Ale ucieka tak, żeby przypadkiem mu się nie udało. Młody dziennikarz, który szybko zdobył pozycję w zawodzie i sympatię telewidzów, stojąc na progu kariery, uświadamia sobie, że jeśli nie zwolni tempa i podda się panującym we współczesnym dziennikarstwie telewizyjnym zwyczajom, któregoś dnia zwariuje. Zmienia redakcję z telewizyjnej na radiową i bierze się do uprawiania trzech dyscyplin sportu w jednej – triathlonu.
Książka jest rodzajem pamiętnika, w którym autor dzieli się z czytelnikiem gorzkimi uwagami na temat dziennikarstwa. Robi to tak, żeby nikogo nie obrazić, ale wyraźnie daje do zrozumienia, że zawód, o którym wielu młodych ludzi marzy, widziany od środka wiele traci.
Ja to akurat znam. Czytając książkę, czuję więź emocjonalną z jej autorem, mimo że pokoleniowo należymy do innych światów. Też wiem, że gdybym dzisiaj miał się ścigać w swoim fachu, chyba nie dobiegłbym do mety. Nie dlatego, że brakuje mi techniki i kondycji, ale dlatego, że nie naruszę zasad fair play, którymi staram się kierować, i nie ulegnę niczyim wpływom, poza osobami mi życzliwymi. Udawało mi się to przez blisko czterdzieści lat pracy. Mnie łatwiej niż Łukaszowi Grassowi, bo jestem dziennikarzem sportowym.
Mój podziw dla autora wynika z osiągnięcia przez niego tego, czego mnie nigdy nie udało się osiągnąć: dyscypliny, jaką sobie narzucił, i konsekwencji w dążeniu do celu. Może brzmi to banalnie, ale kiedy czytam o zmaganiach autora ze sobą na drodze do tytułu Ironmana, wiem mniej więcej, ile hartu ducha musiał wykazać.
Mniej więcej, bo dla mnie przyjemnością były gra w piłkę i bieganie po lesie, ale na regularne treningi lekkoatletyczne moja silna wola okazała się zbyt słaba. Dziś żałuję, że nie przebiegłem maratonu. Mogłem, ale mi się nie chciało.
Łukaszowi Grassowi się chce i należy go podziwiać za umiejętność godzenia obowiązków redakcyjnych z zajęciami domowymi, trenowaniem aż trzech dyscyplin jednocześnie i wyjazdami na zawody. A jeszcze trzeba przeczytać prasę i książki, obejrzeć telewizję, pójść do kina i na koncert. Jeśli nie będziemy tego robić, skończymy się jako dziennikarze. Można, jeśli bardzo się chce, ale problem polega na tym, że mało komu się chce.
Ta książka powinna nosić podtytuł Jak sobie ułożyć życie, żeby nie bolało i przynosiło radość. Jest w niej fragment o angielskiej triathlonistce Chrissie Wellington, która do mistrzostw świata na Hawajach przystąpiła kontuzjowana i naszpikowana antybiotykami. A potem prowadziła walkę już nawet nie z przeciwniczkami, które już po pierwszej konkurencji, pływaniu, były daleko przed nią, a z upływem czasu tę przewagę powiększały, ale ze sobą, z chorobą. Nie opiszę tej walki, bo Łukasz Grass zrobił to znakomicie. Wellington ostatecznie zwyciężyła, bo nigdy nie przeszła jej przez głowę myśl: „Nie da się!”.
Grass przyznaje, że śledząc walkę Wellington, płakał. „Poczułem wówczas – pisze – jak ktoś doładowuje mój wewnętrzny akumulator, jak dostaję niewiarygodną dawkę wzbogaconego paliwa, które wystarczy mi na lata. Myślałem wtedy, gdzie byłbym dzisiaj, gdybym dwadzieścia pięć lat temu, stojąc w ciemnym polu na wsi i wpatrując się w gwiazdy, powiedział: »Nie da się!«”.
Wbrew pozorom to nie jest książka tylko dla dziennikarzy i triathlonistów. Każdy z nas toczy swoją prywatną walkę. Dla jednych jest to przebieżka, dla innych maraton. Łukasz Grass daje nam przepis na zwycięstwo.
Stefan Szczepłek
publicysta „Rzeczpospolitej”, autor książki DeynaSłowo od autora
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Padał śnieg i było tak zimno, że palce drętwiały od mrozu. Gdybym je teraz włożył pod gorącą wodę, zawyłbym z bólu jak zbity pies. W dzieciństwie zrobiłem tak tylko raz. Mieszkaliśmy na wsi, gdzie w tamtych czasach niemal każdy hodował jakieś zwierzęta: świnie, kury, króliki, kaczki. Mieliśmy wszystkiego po trochu. Popołudniami, po powrocie ze szkoły, brałem kosę i razem z bratem przynosiliśmy po dwa worki jedzenia dla zwierząt. Bardzo często zrywaliśmy dla nich mlecz, lucernę czy pokrzywy rękoma, co podczas jesiennych zimnych deszczy miało swoje negatywne konsekwencje. Wracaliśmy do domu zmarznięci, przemoczeni albo piekielnie wściekli, że inni siedzą przed telewizorem lub grają w piłkę, a my musimy biegać z workami po łące. Dopiero po latach docenia się tego typu obowiązki. Pewnego razu było już tak chłodno, że przemarzłem do szpiku kości. Z trudem nacisnąłem klamkę, wbiegłem do domu, wpadłem do łazienki i nad wanną odkręciłem gorącą wodę. Poleciała szerokim strumieniem, a kiedy pojawiła się para, podsunąłem skostniałe dłonie i poczułem tak przeszywający ból, jakby ktoś odcinał mi palce. Nigdy wcześniej ani później już takiego nie doświadczyłem. To był jeden z tych momentów, które pamięta się do końca życia. Przekonałem się, że przeciwieństwa niekoniecznie się przyciągają.
Grudniowy mróz 2004 roku przeniósł mnie na moment w czasy mojego dzieciństwa. Ocknąłem się z zamyślenia, z trudem odblokowałem klawiaturę i zacząłem wstukiwać treść SMS-a: „Pozdrowienia ze Lwowa. Siedzę w samochodzie z dwoma ukraińskimi opozycjonistami. Jedziemy do Kijowa. Na zewnątrz zaspy, pada śnieg, a w radiu mówią o pomarańczowej rewolucji”.
Nacisnąłem „wyślij”. Chwilę później przyszła odpowiedź. „Właśnie tak powinna zaczynać się Twoja pierwsza książka” – przeczytałem wiadomość od Ewy Wanat, mojej ówczesnej szefowej w Radiu TOK FM, w którym pracowałem jako reporter. No cóż, przepowiednia w pewien sposób się spełniła, więc teraz mogę już przejść do meritum – ta książka nie jest o pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, ale skoro tak ma się zaczynać moja pierwsza książka, to muszę powiedzieć, że zaczyna się od czegoś, co było istotnym elementem budowania mojej dziennikarskiej duszy. Najważniejszy jednak był i jest sport.
Trzy mądre małpy to książka, w której na swój sposób rozwijam motto Platona mówiące o dwoistości wychowania, o tym, że ma ono dwa oblicza: dla ciała – gimnastyka, dla duszy – muzyka, rozumiana przez starożytnych jako ogólne wykształcenie. Staram się pokazać, jak bardzo współczesnemu człowiekowi daleko do tych ideałów, jak pogubiliśmy się w tym pędzie za sukcesem i pieniędzmi, jak bardzo nie wierzymy lub nie chcemy wierzyć w to, że można doskonalić dwie sfery: fizyczną i umysłową. Dla wielu to jak łączenie wody z ogniem, anioła z diabłem. Słowo „mięsień” ma tu pejoratywne znaczenie i wydaje się, że wypowiedzenie go w towarzystwie intelektualistów wywołuje wstyd i zakłopotanie, a mądre głowy siedzące godzinami w klubach literackich z lampką czerwonego wina, palące papierosy, dyskutujące o egzystencjalnych rozterkach, rumienią się na jego dźwięk. Siłownia w zestawieniu z czytelnią brzmi już jak bluźnierstwo. Triathlon i dziennikarstwo – dwa światy, w których funkcjonuję i które w różnym stopniu wpływały i wpływają na moje życie. To pierwsze pojawiło się na przełomie 2007 i 2008 roku, chyba jako alternatywa dla dziennikarstwa newsowego, w którym działam od kilkunastu lat, a w którym od jakiegoś czasu nie potrafię się już odnaleźć, co uzasadniam w niniejszej książce, odkrywając nieco kulisy pracy redakcyjnej i opisując drogę, którą razem z widzami, czytelnikami i ze słuchaczami my, dziennikarze, obieramy. W wielu przypadkach jest to ślepa uliczka, z której – mam nadzieję – za jakiś czas wyjdziemy, skręcając gdzieś, gdzie nie natkniemy się na „historię Madzi”, detektywa Rutkowskiego czy wieloryba płynącego Wisłą. Pisząc o kulisach pracy dziennikarskiej, nie odsłaniam wszystkiego, nie podaję nazwisk, nie robię wycieczek personalnych, bo nie chodzi mi o bulwersowanie i tanią sensację, jedynie o refleksję na temat dziennikarstwa, sportu i codzienności w ogóle. Nie krytykuję dziennikarstwa jako takiego, tylko wąski wycinek, z jakim miałem do czynienia, pracując w tak zwanych newsach i programach publicystycznych. Będąc uczciwy wobec siebie i czytelników, patrzę krzywym okiem również na swoje postępowanie, pamiętając o słowach Ryszarda Kapuścińskiego, który namawiał do przyznania się do własnej ograniczoności.
Trzy mądre małpy to książka, w której przewijają się dwa światy tylko z pozoru do siebie nieprzystające, a tak naprawdę uzupełniające się, tworzące całość, jeden bez drugiego nie mógłby w moim życiu istnieć i jestem przekonany, że nie dotyczy to stricte dziennikarstwa, bo gdyby nie ono, w skład tandemu weszłoby coś innego, podobnie jak zamiast triathlonowi poświęciłbym się innej dyscyplinie sportu. Triathlon – bardzo młodą dyscyplinę olimpijską – opisuję, podając przykłady kilku zawodów, w których startowałem. Te najważniejsze, jak do tej pory, to mistrzostwa Polski w Suszu na dystansie prawie dwóch kilometrów pływania, dziewięćdziesięciu kilometrów jazdy rowerem i dwudziestu jeden kilometrów biegu, Mazda London Triathlon na dystansie olimpijskim, czyli tysiąc pięćset metrów pływania, czterdzieści kilometrów jazdy rowerem i dziesięć kilometrów biegu i wreszcie docelowe zawody – mistrzostwa Niemiec Challenge Roth na dystansie Ironman: trzy kilometry osiemset metrów pływania, sto osiemdziesiąt kilometrów jazdy rowerem i czterdzieści dwa kilometry biegu.
Inspirację podczas pisania książki czerpałem z różnych źródeł – od własnej przygody ze sportem, po historie ludzi, którzy po drodze motywowali mnie do pracy i treningów, ale również pojawiali się w moim życiu dzięki książkom. To, jak pięknie można opisywać rolę sportu w życiu człowieka, udowodniło już wielu pisarzy. W ostatnich latach ogromną popularnością cieszą się takie pozycje jak Urodzeni biegacze Christophera McDougalla czy O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Harukiego Murakamiego. Murakami w bardzo prosty, ale piękny sposób pisze o bieganiu, będącym częścią jego życia, tak jak pisarstwo, dla którego porzucił pracę przedsiębiorcy i w efekcie stał się jednym z najbardziej poczytnych japońskich autorów. Czytając Murakamiego, rozpoznawałem w nim siebie, swoją fascynację światem sportu i człowiekiem, który dąży do samodoskonalenia na dwóch poziomach: intelektualnym i fizycznym. Tytułowe trzy mądre małpy pojawią się w końcowym rozdziale, jako klamra spinająca, której znaczenia nie będę teraz zdradzał.
Jest wiele osób, którym chciałbym podziękować z imienia i nazwiska za ostatnie lata współpracy, a także za inspirację do napisania tej książki. Dziękuję Jurkowi Górskiemu, który wciąż mnie motywuje, nie tylko historią swojego życia – ucieczką od narkotyków i zdobyciem mistrzostwa świata w triathlonie – ale również obecną działalnością jako organizator sportu. Dziękuję Piotrowi Netterowi – to nie tylko wspaniały trener, lecz także dobry duch, przyjaciel, z którym można porozmawiać zarówno o intensywności submaksymalnej treningu, jak i o rodzinie i życiowych problemach. Dziękuję Michałowi Drelichowi za bezpośrednią motywację do pisania oraz za inspirującą bezkompromisowość w dążeniu do zmiany myślenia polskich działaczy związków sportowych, którzy mentalnie pozostali w innej epoce, nie rozumiejąc często reguł, jakimi rządzi się współczesny świat sportu.
Osobne, niezwykle szczere podziękowania należą się mojej żonie Ani – za wyrozumiałość i cierpliwość, a także za krytyczne spojrzenie kobiecym okiem na męski punkt widzenia. Żaden z „samców” raczej się do tego nie przyzna, ale w większości bierzemy sobie wasze – kobiet – rady do serca i wcielamy je w życie, tak aby nikt nie zauważył, że wcześniej popełniliśmy błąd.
Łukasz GrassROZDZIAŁ I GŁÓD RUCHU
To dziwne, że taka prosta czynność jak bieganie może uwarunkować życie człowieka. Jak określił to Christopher McDougall w książce Urodzeni biegacze:
Bieganie łączy w jedno dwa pierwotne impulsy: strach i przyjemność. Biegniemy, kiedy się boimy; biegniemy, kiedy rozpiera nas wręcz ekstatyczna radość; biegniemy, byle uciec od problemów; i biegniemy po prostu po to, aby przyjemnie spędzić czas.
Bieganie było od zawsze. Musiało być tylko to, bo na wsi, gdzie mieszkałem, nie było sali gimnastycznej. Jedyną sensowną formą prowadzenia zajęć wychowania fizycznego była lekka atletyka. Tłoczenie się na wąskich korytarzach szkoły podstawowej zdarzało się tylko wtedy, gdy na dworze padał deszcz lub był nieziemski mróz. Wówczas zajęcia wychowania fizycznego przypominały obwód stacyjny. Ćwiczyło się na kilku stanowiskach, złożonych z materacy porozkładanych pod ścianą na wąskim korytarzu, co wyglądało jak zaimprowizowany szpital polowy. To wrażenie potęgował zapach mleka lub herbaty gotowanej w wielkich garnkach w stołówce obok, do której wchodziło się wąskim i krótkim korytarzem. Odwiedzaliśmy ją po każdych zajęciach wychowania fizycznego, prosząc kucharkę o wydanie ponadstandardowego kubka gorącej herbaty, która najlepiej gasiła pragnienie. Socrealistycznego klimatu dodawało wielkie zdjęcie Jurija Gagarina na ścianie, które z czasem, podobnie jak wszystkie inne dowody obecności zaprzyjaźnionych wojsk zza Buga, zniknęło.
Pamiętam taką scenę z dzieciństwa, mogłem mieć osiem, dziewięć lat. To było już kilka lat po stanie wojennym, z którego oczywiście nic nie pamiętam, bo z jednej strony byłem za mały, z drugiej – na „koniec świata”, jak nazywałem małą wieś Starogard na Pomorzu Zachodnim, gdzie mieszkaliśmy, nie docierały żadne niepodległościowe ruchy, a tym bardziej wiadomości. Nie pamiętam nawet tego, że nie było Teleranka. Mieszkałem niedaleko Świdwina, Gryfic i Drawska Pomorskiego, około czterdziestu kilometrów od jednego z największych poligonów w Europie. Chyba dwa razy w roku (na pewno zimą i wiosną) drogą przechodzącą przez moją miejscowość przejeżdżało wojsko. Radzieckie wojsko. Przybywało z różnych jednostek na poligon w Drawsku. Ci wojskowi, którzy byli odpowiedzialni za logistykę i zabezpieczali trasę, bardzo często nocowali u nas na wsi, czekając na przejazd całej kolumny wojsk jadących między innymi z Gryfic i Trzebiatowa. Dla nas, dzieci, była to nie lada gratka. Na żywo zobaczyć, a nawet dotknąć, czołgi, SKOT-y (średni kołowy transporter opancerzony) i tym podobne pojazdy było niezapomnianym wrażeniem. Oczywiście, traktowaliśmy wojskowe maszyny z czerwoną gwiazdą wrogo, strzelając do nich z drewnianych karabinów lub specjalnych dmuchawek, a za naboje służyły nam niedojrzałe owoce bzu, które mają postać twardych zielonych kulek. Dmuchawkę robiło się z łodygi bzu, ucinając nożem najgrubszy jej fragment i miedzianym drutem wydrążając otwór w wewnętrznej, gąbczastej strukturze. Zielone „pociski” wkładało się po kilka do ust i energicznym dmuchnięciem w rurkę posyłało się serię w kierunku nieprzyjaciela. O ile trafienie w ciało bywało bolesne, o tyle strzał w gruby żelazny pancerz czołgu miał wymiar tylko symboliczny, ale dla nas, małolatów, bezcenny. Któregoś dnia moja żołnierska duma, a tym bardziej reputacja jako dowodzącego jednym z oddziałów, została wystawiona na szwank. Ojciec zawołał mnie do kuchni i wręczył reklamówkę.
– Co to? – zapytałem.
– Pieczone kurczaki. Zanieś chłopakom na czołgu.
– Ruskim?!
– Nie Ruskim, tylko Rosjanom. Ci młodzi chłopcy nie są niczemu winni, że tu są. To ten system…
Znalazłem się na krawędzi przepaści. Wyszedłem z domu, trzymając w jednej ręce prowiant dla nieprzyjaciela, w drugiej – broń i pas z zielonymi nabojami, i zastanawiałem się, jak wytłumaczyć się z tej sytuacji przed podwładnymi. Ruski to był Ruski. Zawsze miałem tróję z ruskiego, bo nie bardzo chcieliśmy uczyć się języka naszych bratnich sąsiadów. Teraz, w trakcie otwartej wojny, kiedy zdobywaliśmy kolejne czołgi, miałem przerwać natarcie i na oczach swoich żołnierzy zanieść Ruskim polskie pieczone kurczaki! Dziecięca wyobraźnia podpowiedziała jednak fortel. Pod pozorem rozejmu i przekazania strawy zmęczonemu nieprzyjacielowi, który i tak był przecież bliski totalnej klęski, mieliśmy najpierw zanieść kurczaki na czołg, a później, kiedy Ruscy będą spokojnie jeść, wykończyć ich bzem na amen. Dwadzieścia lat później przeczytałem książkę Johna Fowlesa Mag, w której angielski pisarz mówił o II wojnie światowej i Hitlerze: „Tragedią było nie to, że jeden człowiek wybrał zło, ale że miliony nie potrafiły wybrać dobra”. Więc o co chodzi z tym cholernym systemem? – pomyślałem, przypominając sobie scenę z dzieciństwa.
Wieś Starogard, dla mnie „koniec świata”, miała kilka zalet: dzieciństwo w lasach, na polach i wiejskim boisku, czyste powietrze i zdrowe jedzenie, kilka kilometrów od domu jezioro i rzeka – to tam nauczyłem się pływać. Kiedy sięgam pamięcią do tamtych czasów, przechodzą mnie ciarki. Jak można było pozwolić kilkuletnim dzieciom na samotne wypady do lasu, nad rzekę, nad jezioro? Jednak życie na wsi miało swój własny rytm i swoje zasady. Nikt o nikogo się nie martwił, nikomu niczego nie zabraniano. W tamtych czasach dzieci doświadczały prawdziwej beztroski, oddychały pełną piersią, nikomu nie musiały niczego udowadniać, ścigać się na ilość zaliczonych zajęć pozalekcyjnych z baletu, jogi czy hatha-jogi. Jadło się śniadanie, zabierało do kieszeni kawałek kiełbasy, ogórka i uciekało na cały dzień. Nie było telefonów komórkowych, Internetu i możliwości stałego monitorowania każdego ruchu swoich bliskich. Dziś po godzinie od wyjazdu rodziny na zakupy musisz dostać SMS z potwierdzeniem, że dojechali na miejsce, że wracają za pół godziny, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dwadzieścia pięć lat temu znikałem na cały dzień, włóczyłem się po lasach, szukając przygód, i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby z tego powodu zrywać na nogi milicję.
Pamiętam jak dziś momenty, w których nocą stawałem na polu, tuż przed lasem, i patrzyłem w rozgwieżdżone niebo. Na wsi wygląda ono jak z bajki. Wiejskie niebo jest całkiem inne niż miejskie. Wydaje się, jakbyśmy patrzyli na dwa zupełnie różne sklepienia. W mieście widać kilka gwiazd, których blask tłumią uliczne światła, a na wsi są ich tysiące, miliony. Widać warkocze gwiazd ciągnące się od wschodu do zachodu, księżyc jest pełniejszy i wyraźniejszy, przez zwykłą lornetkę do wypatrywania leśnej zwierzyny można dojrzeć kratery na Księżycu. Patrzyłem wtedy w niebo, przed siebie, i myślałem o tym, gdzie zaprowadzi mnie los. Czy uda mi się wyrwać z tego miejsca? Co za paradoks! Jak można było chcieć uciec z miejsca, w którym niebo, pola i lasy wyglądały jak z bajki? Ale z czasem wszyscy przekonywali się, że z bajek nie da się wyżyć. Trzeba było zadbać o wszystkie przyziemne sprawy pozwalające w spokoju owe bajki czytać. Teraz przyjemnie wraca się do miejsc, które ukształtowały moją wrażliwość, tęskni się za zapachem drzew, traw i pól.
Moje dzieciństwo przypadło na lata 80. i 90., a więc moment transformacji ustrojowej, która na wsi przybrała wyjątkowo uciążliwą formę. Przejście od Państwowych Gospodarstw Rolnych do small biznesu nie każdemu wyszło na dobre. Wszystkiego trzeba było uczyć się od podstaw, popełniać błędy, doświadczać porażek, starać się zarabiać w handlu mimo wysokiego bezrobocia. W regionie, w którym mieszkałem, sięgało ono momentami pięćdziesięciu procent! Jak tu cokolwiek sprzedawać, kiedy połowa społeczeństwa nie ma pracy? Ale jakoś nam się wiodło. Moi rodzice wydzierżawili kiosk Ruchu i zrobili z niego sklep. Dzięki temu mieliśmy pieniądze na naukę i normalne życie – bez fajerwerków, ale też bez narzekania na otaczającą rzeczywistość. Trenowałem. Chciałem być sportowcem i wyrwać się ze wsi, uciec w świat i nigdy nie wracać do miejsca, w którym nie było żadnych perspektyw. Z czasem w głowie zakiełkowało marzenie o dziennikarstwie, które po latach udało się zrealizować. Chciałem być komentatorem sportowym – najlepiej meczów piłki nożnej – ale rzeczywistość pchnęła mnie do polityki i spraw społecznych.
Powiedzenie, że od dziecka chciałem być dziennikarzem, to jak powiedzenie, że każdy chłopiec chciał być kiedyś strażakiem albo policjantem, jednak w moim przypadku przez lata nic w młodzieńczych postanowieniach się nie zmieniło. Upór, z jakim dążyłem do osiągnięcia celu, ani razu nie osłabł. Moi rodzice skutecznie mi w tym pomagali, wbijając do głowy jedno zdanie: „Musisz robić wszystko, aby stąd uciec”. Odczytałem te słowa dosłownie. Zacząłem uciekać, jak Forrest Gump. Dzięki pomysłowym nauczycielom ze szkoły, motywującym mnie do biegania, wymyśliłem sobie, że sport będzie moją przepustką do lepszego jutra. W zasadzie już wtedy budowałem sobie dwa różne światy, podświadomie je łącząc – jakbym wiedział, że to właśnie sport i nauka będą moim sposobem na życie. Szkoła, treningi, czytanie – i tak w kółko. Połykałem książki, szczególnie w szkole podstawowej, kiedy to umysł człowieka jest najbardziej plastyczny, chłonny i podatny na nowe treści. Pamiętam zabawę, którą wymyśliłem z jednym z kolegów. Ścigaliśmy się, kto dłużej będzie czytał przed zaśnięciem. Przez okna widzieliśmy swoje pokoje i czytając książkę, co kilkanaście minut zrywaliśmy się z łóżka, patrząc, który z nas pierwszy zgasi światło i pójdzie spać.
Kiedy nie czytałem – biegałem. Byłem szczęściarzem. Mogłem trenować w czystych lasach Pomorza, gdzie na każdym kroku wpadało się na dziką zwierzynę. Wieczorami sąsiedztwo jeleni, dzików i innych zwierząt wzbudzało jednak niepokój i strach, tak jak wtedy, gdy oko w oko stanąłem na leśnej ścieżce z lisem, który zdziwiony moją obecnością zastygł, wpatrując się we mnie pytająco. Jak na stop-klatce widziałem siebie zatrzymanego w połowie kroku biegowego. Ja patrzę na lisa, on na mnie. Który z nas ruszy się pierwszy i odpuści? Ten las był jego domem, więc po cichu, powoli – raczej w obawie o siebie – wycofałem się. Lis spokojnie odwrócił się i zniknął w gęstwinie. Pierwsza lekcja cierpliwości i działania bez emocji. W takiej chwili człowiek chce przecież uciekać albo chwytać za kij, kamień i rzucać w kierunku przeciwnika, żeby go odstraszyć. Czasami warto poczekać, zignorować pierwszą myśl. Później nieraz przekonałem się, że daje to o wiele lepsze rezultaty. Ale to nic dziwnego, skoro dopuszczamy do działania rozum – nie emocje.
„Panie Łukaszu, cierpliwości – patience, jak mówią Amerykanie” – powtarzał podczas każdej gry w tenisa Maciej Wierzyński, znakomity polski dziennikarz. Gdy pracowaliśmy w TVN24, kilkakrotnie udało nam się umówić na rozegranie meczu. Siedemdziesięciopięcioletni pan, młodszy duchem od niejednego trzydziestolatka, wygrywał ze mną za każdym razem. Nie dlatego, że miał lepszą kondycję fizyczną albo że o niebo przewyższał mnie techniką. On po prostu był cierpliwy, wyczekiwał, spokojnie przebijał piłkę na drugą stronę kortu, raz na prawo, raz na lewo. Ganiał mnie po całym boisku i zmuszał do popełniania błędów albo prowokował, dając z pozoru łatwe piłki – tak zwane na wykończenie rywala. Przy zachowaniu wszystkich proporcji każdy nasz mecz wyglądał jak spotkanie Agnieszki Radwańskiej z Marią Szarapową podczas turnieju w Miami w marcu 2012 roku, w znakomitym stylu wygranym przez Polkę. Pierwsza tenisistka była spokojna, cierpliwa i konsekwentna, druga – narwana, pełna złości i chęci udowodnienia, że piłeczkę tenisową da się rozwalić rakietą. U mnie było podobnie – ponieważ nie byłem cierpliwy, nawet prosty atak przy siatce kończył się posłaniem piłki na aut, a cała akcja wyglądała jak rozpaczliwa próba zabicia przeciwnika. Z grymasem na twarzy, który pasował raczej do bokserskiego ringu niż kortu tenisowego, biegłem pod siatkę, z rakietą odchyloną do tyłu, jak z rycerskim mieczem, który za chwilę miał spaść na zbroję przeciwnika, i uderzałem z całej siły, nie patrząc na kierunek – byle piłka poleciała tak szybko, żeby nie można było jej dostrzec. Obaj zauważaliśmy, jak wpada na aut, a do mnie docierało, że tenis to sport dla dżentelmenów, nie dla w gorącej wodzie kąpanych. Prawdziwej cierpliwości nauczył mnie dopiero triathlon, ale zanim się pojawił, było bieganie.
Jako dziecko trenowałem kilka razy w tygodniu, a prawdziwego bakcyla złapałem po przebiegnięciu maratonu na raty. Szkolna zabawa, którą zorganizował jeden z nauczycieli, dzieląc czterdzieści dwa kilometry sto dziewięćdziesiąt pięć metrów na kilkukilometrowe odcinki, okazała się doskonałym narkotykiem – zdrowo uzależnił mnie on na całe życie. Ponieważ, jak chyba każdy początkujący biegacz, miałem problemy z motywacją, wyznaczałem sobie trasę „bez odwrotu”. Dłuższe odcinki pokonywałem nie na boisku czy w pobliskim lesie, ale połowę dystansu biegłem prosto przed siebie, tak aby po kilku kilometrach być zmuszonym zrobić w tył zwrot i wracać tą samą trasą.
Podczas jednego z takich treningów, trwających prawie dwie godziny, zacząłem odczuwać zmęczenie. Myśli krążyły wokół słów przeczytanych w jakiejś prasowej reklamie obuwia:
Kiedy biegnę, nie słyszę ptaków, pociągów, samochodów ani samolotów. Nie słyszę nawet uderzeń swoich stóp o ziemię. Słucham rytmu swojego ciała i wierzę we wszystko, co mi powie. Celem jestem ja sam, kiedy wkraczam w swoją dolinę bólu. Moje ciało stawia mi wyzwania. Ono mówi, że mogę coś zrobić, a ja odpowiadam, że nie. Ale nie mam żadnych argumentów, więc przestaję się spierać i biegnę dalej. I moje ciało jest mi wdzięczne, że go posłuchałem.
Testowałem prawdziwość tych słów na sobie. Lubiłem bawić się w wymyślanie argumentów, które mogłyby zatrzymać mnie w domu pod ciepłą kołdrą. Zawsze przegrywałem. Nawet jeśli wydawało mi się, że to, co właśnie wymyśliłem, jest idealną wymówką, chwilę później wyrzuty sumienia udowadniały, że jednak nie. Głód ruchu obudzony we mnie we wczesnych latach dzieciństwa został uśpiony tylko raz i doprowadził do stanu, w którym na wyświetlaczu wagi ukazywały się już nie dwie, ale trzy cyfry: 102 kilogramy. Dla kogoś, kto całe życie powtarzał platońską mądrość o równoległym rozwijaniu ciała i umysłu, to był koszmar. Trzeba było coś zmienić. Od ukończenia studiów przez kolejne pięć lat sport był przecież obecny w moim życiu tylko w formie informacji radiowych i telewizyjnych, które prezentowałem w serwisach. Za chwilę miało się to zmienić. Tym razem za sprawą triathlonu, który popchnął moje życie na zupełnie inne tory, prowadzące do mety mitycznego dystansu nazywanego Ironman.