Trzy metry nad niebem - ebook
Trzy metry nad niebem - ebook
"Trzy metry nad niebem" odniosła we Włoszech niebywały wprost sukces - w przeciągu trzech miesięcy od pierwszego wydania zrobiono pięć dodruków i sprzedano prawa do filmu, a egzemplarze powieści były masowo kserowane i przekazywane z rąk do rąk. Oto szesnastoletnia Babi, dziewczyna, z tak zwanego dobrego domu, świetna uczennica i przykładna córka, na skutek pogmatwanego splotu przypadków, poznaje Stepa, agresywnego chuligana, którego życie składa się z ćwiczeń na siłowni, wyścigów na motorze i bezsensownych bijatyk. Mimo krańcowo różnych charakterów i sprzeciwu apodyktycznej matki Babi, zakochują się w sobie bez pamięci. Pod wpływem tej miłości, która oczywiście nie ma szans na przetrwanie, zmieniają się oboje. Babi otwiera się na świat, dojrzewa, a Step staje się bardziej refleksyjny, łagodniejszy. Babi jest jedyną osobą, której Step powierza swój mroczny sekret, który tłumaczy jego agresywne i destrukcyjne zachowania.
Swobodnie poruszając się w świecie pojęć, które określają świat włoskiej młodzieży, Moccia opowiedział niezwykle wiarygodnie i płynnie uniwersalną historię o młodzieńczym buncie, bólu dorastania i problemach rodzinnych.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7758-454-5 |
Rozmiar pliku: | 978 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Cathie ma najładniejszy tyłek w Europie”. Czerwone graffiti jaśnieje w całej swej zuchwałości na jednej z kolumn mostu przy Corso Francia.
Królewski orzeł w pobliżu, wyrzeźbiony tu dawno temu, z pewnością widział sprawcę, ale nigdy go nie zdradzi. Trochę niżej, strzeżony przez drapieżne, marmurowe szpony, siedzi on.
Krótkie włosy, prawie na jeża, wysoko cieniowane od szyi ku górze, jak u amerykańskich marines. Kurtka marki Levi’s, ciemna.
Kołnierz postawiony, marlboro w ustach, oczy ukryte za okularami Ray-Ban. Wygląda na twardziela, chociaż nie musi nim być. Ma piękny uśmiech, lecz mało kto bywa nim obdarowany.
Dalej, na wiadukcie, kilka samochodów zatrzymuje się przed światłami, powarkując niecierpliwie. W równym rzędzie wyglądałyby jak przed startem do zawodów, gdyby nie były tak rozmaite. Jakaś pięćsetka, obok new beetle, potem micra, stare punto i bliżej niezidentyfikowany wóz amerykański.
Jest i mercedes 200, w którym delikatny palec o obgryzionym paznokciu naciska guziczek odtwarzacza CD. Boczne głośniki pioneera ożywają muzyką jakiejś grupy rockowej.
Wóz rusza razem ze wszystkimi. Ona też chciałaby wiedzieć Where is the love… Czy naprawdę istnieje? Jednego jest natomiast pewna, wolałaby nie słyszeć swojej siostry, która – siedząc z tyłu – nalega: – Daj teraz Erosa, chcę posłuchać Erosa.
Mercedes przejeżdża obok właśnie wtedy, gdy on kończy palić, a odrzucony zręcznym pstryknięciem i ruchem powietrza niedopałek ląduje na ziemi. Chłopak schodzi po marmurowych schodach, poprawia swoje lewisy 501 i wsiada na granatową hondę 750 custom. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki od razu jest wśród samochodów. Prawym adidasem zmienia biegi, to przyciska hamulec, to go zwalnia i potężna maszyna niesie go jak wznosząca się fala.
Słońce wędruje coraz wyżej, jest piękny poranek. Ona jedzie do szkoły, on jeszcze nie spał tej nocy. Dzień jak inne. Ale przed światłami on staje obok niej. I dlatego ten dzień nie będzie jak inne.
Czerwone.
On patrzy na nią. Okienko jest opuszczone. Pukiel popielatych blond włosów odsłania na chwilę jej giętką szyję. Profil łagodny, choć wyrazisty, oczy błękitne i pogodne, słucha piosenki, marzycielsko przymrużone. Tyle spokoju, że czuje się poruszony.
– Hej!
Odwraca się w jego stronę, trochę zdziwiona. On uśmiecha się, jest blisko niej na tym swoim motorze, barczysty, ręce nazbyt opalone jak na połowę kwietnia.
– Nie przejechałabyś się ze mną?
– Nie, jadę do szkoły.
– To nie jedź, udaj, że wszystko jest jak zawsze, a ja cię zabiorę sprzed szkoły.
– Przepraszam – mówi, uśmiechając się sztucznie, na siłę. – Źle się wyraziłam. Nie mam ochoty jechać z tobą.
– Miałabyś niezłą zabawę…
– Wątpię.
– Rozwiązałbym wszystkie twoje problemy.
– Nie mam problemów.
– Teraz to ja wątpię.
Zielone.
Mercedes startuje ostro, gaśnie pewny siebie uśmiech chłopaka. Ojciec odwraca się do niej:
– Kto to był? Któryś z twoich przyjaciół?
– Nie, tato, jakiś kretyn.
Po paru sekundach honda znowu jest już obok. On chwyta ręką za okienko, dodając trochę gazu dla zrównania się z samochodem, chociaż przy tej czterdziestce jego ramię nie miałoby większych problemów, żeby się utrzymać.
Jedynym, który ma jakiś problem, jest ojciec.
– Co wyprawia ten głupiec? Dlaczego jedzie tak blisko?
– Nie przejmuj się, tato, ja to załatwię.
Obróciła się zdecydowanym ruchem.
– Słuchaj no! Czy ty naprawdę nie masz nic lepszego do roboty?
– Nie.
– To sobie znajdź.
– Już znalazłem i bardzo mi się to podoba.
– Co?
– Przejażdżka z tobą. Posłuchaj, wyskoczymy na Olimpikę, ostro posuniemy, potem ci zafunduję śniadanie, a potem odwiozę do szkoły. Przysięgam.
– Twoje przysięgi nic nie znaczą, prawda?
– Prawda – uśmiecha się. – Widzisz, jak dużo już o mnie wiesz? Zaczynam ci się podobać, no nie?
Ona śmieje się i potrząsa głową.
– No dobra, już wystarczy! – Wyjmuje ze skórzanej torby Nike’a książkę i otwiera ją. – Muszę zająć się moim prawdziwym problemem.
– Co to?
– Powtórka z łaciny.
– Myślałem, że coś o seksie.
Ona odwraca się z niesmakiem. Tym razem już się nie uśmiecha, nawet nie udaje.
– Zdejmij łapę z okienka.
– A gdzie mam ją położyć?
Ona włącza automat.
– Nie powiem ci, bo tu jest mój ojciec.
Szyba okienka zaczyna się podnosić. On czeka do ostatniej chwili, wtedy cofa rękę.
– Zobaczymy się?
Nie zdążył usłyszeć jej suchego „nie!”. Odchyla się lekko w prawo, wchodzi w zakręt i gwałtownie przyspieszając, znika wśród samochodów. Mercedes nadal toczy się swoją drogą, teraz już spokojniej zmierza w kierunku szkoły.
– Ty wiesz, kto to był? – Głowa siostry wyrasta nagle między oparciami. – Nazywają go Dziesiątka z Plusem.
– Dla mnie to tylko idiota.
Otwiera książkę do łaciny i zaczyna powtarzać sobie ablativus absolutus. W pewnej chwili przestaje czytać i patrzy przez okienko. Czy rzeczywiście łacina jest jej najważniejszym problemem? Bo z pewnością nie to, o czym myśli ten facet. Co tam, w końcu nigdy już go nie zobaczy. Zdecydowanie wraca do książki. Samochód skręca w lewo, w stronę Falconieri.
– Jasne, nie mam żadnych problemów i więcej go nie zobaczę.
Nie wie, jak bardzo się myli. W obydwu sprawach.2
Blady księżyc wznosi się wysoko pomiędzy ostatnimi gałęziami drzewa. Odgłosy miasta są dziwnie dalekie. Z jakiegoś okna dochodzą dźwięki powolnej i przyjemnej muzyki. Trochę niżej białe linie na korcie tenisowym lśnią w poświacie księżyca, a pusty basen smętnie oczekuje lata. Na pierwszym piętrze osiedlowego domu jasnowłosa, niezbyt wysoka dziewczyna o niebieskich oczach i aksamitnej skórze niezdecydowanie przygląda się sobie w lustrze.
– Czy potrzebna ci jest ta czarna elastyczna bluzeczka marki Onyx?
– Nie wiem.
– A granatowe spodnie? – pokrzykuje Daniela ze swojego pokoju.
– Nie wiem.
– A włożysz fuseaux?
Daniela stoi już w drzwiach, patrzy na Babi, na otwarte szuflady łóżka, na porozrzucane rzeczy.
– To ja to wezmę…
Daniela ogląda kilka kolorowych par butów firmy Superga leżących na podłodze, wszystkie numer trzydzieści siedem.
– Nie, tej nie rusz! Zależy mi na niej.
– A jednak ją sobie wezmę.
Babi podrywa się gwałtownie, biorąc się pod boki.
– Przepraszam! Ale ja sama jeszcze jej nie wypróbowałam!
– Mogłaś to zrobić wcześniej!
– A teraz mi ją rozciągniesz, co?
– Czyżby? Chyba żartujesz. – Daniela ironicznie przygląda się siostrze. – Zwracam ci uwagę, że przedwczoraj to ty włożyłaś moją elastyczną spódniczkę i teraz trzeba być jasnowidzem, żeby zobaczyć pod nią moje śliczne krągłości.
– To nie wina moich bioder. To Chicco Brandelli ją rozciągnął.
– Co? Chicco dobierał się do ciebie, a ty nic mi nie mówisz?
– Bo nie ma o czym.
– Nie wierzę, sądząc po mojej spódniczce.
– Tak się tylko wydaje… Co powiesz o tym granatowym żakiecie, a pod spodem bluzeczka różowobrzoskwiniowa?
– Nie zmieniaj tematu. Powiedz mi, jak poszło?
– Och, przecież wiesz, jak to wygląda w takich sytuacjach.
– Nie.
Babi patrzy na młodszą siostrę. To prawda, ona nie wie. Jeszcze nie może wiedzieć. Jest nazbyt okrągła, nie ma w sobie nic szczególnego, co by zachęciło kogoś, by jej ściągnąć spódniczkę.
– No nic. Pamiętasz, jak przedwczoraj po południu powiedziałam mamie, że idę się uczyć do Palliny?
– Tak. No i…?
– No i poszłam do kina z Chicco Brandellim.
– I co?
– Ten film to nic wielkiego, ale i on, jak mu się dobrze przyjrzeć, też.
– Do rzeczy, do rzeczy. Jak to się stało, że spódnica się rozciągnęła?
– No cóż, film szedł już od dziesięciu minut, a on wciąż się kręci w swoim fotelu. Pomyślałam, że owszem, w tym kinie nie jest najwygodniej, ale Chicco najwyraźniej zaczyna podryw. Po chwili przysuwa się trochę i kładzie rękę na moim oparciu… Co byś powiedziała, gdybym włożyła ten zielony komplet z guziczkami na przodzie?
– Mów dalej.
– No więc z oparcia zszedł powolutku na ramię…
– A ty?
– Ja? Nic. Udawałam, że w ogóle tego nie zauważyłam. Gapiłam się na film, nie odrywając oczu od ekranu. A on wtedy przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
– Chicco Brandelli cię pocałował? O rany!
– Co cię tak podnieca?
– Bo to wspaniały chłopak!
– Może, ale zbyt zarozumiały… I wciąż tak dba o swój wygląd, przegląda się w lusterku… Dobra, zaraz po przerwie zajął swoją pozycję wyjściową. Ale przedtem kupił mi rożek lodów Algidy. Wydało mi się, że film się zrobił trochę lepszy, pewnie z powodu lodów, tej górnej części z orzechami, genialne! Zagapiłam się, a on tymczasem zjechał z łapskami za nisko, jak na mój gust. Próbowałam go odsunąć, ale on nic, uczepił się tej twojej granatowej spódniczki… No i wtedy się właśnie rozciągnęła.
– Ale świnia!
– Jasne. Wyobraź sobie, że nie chciał jej za nic puścić. A potem wiesz, co zrobił?
– Nie, co?
– Rozpiął spodnie, wziął moją rękę i ciągnął ją tam do siebie. No, słowem, do tego swego…
– Nie! On naprawdę jest świnia! A potem?
– Potem musiałam poświęcić swoje lody. Wzięłam i, żeby go uspokoić, wepchnęłam mu je w rozpięte spodnie. Gdybyś widziała, jak on skoczył!
– Brawo, siostrzyczko, brawo! Nie jesteś bynajmniej ciepłe kluchy…
Wybuchają śmiechem. A potem Daniela, korzystając z wesołości, jaka je opanowała, odchodzi z zielonym kompletem siostry.
Piętro wyżej, w swoim gabinecie, na miękkiej, kaszmirowo wzorzystej kanapie Claudio nabija fajkę. Bawi go ta urozmaicająca czas czynność, ale tak naprawdę była ona wynikiem kompromisu. W domu nie może już palić swoich marlboro. Żona, zawzięta tenisistka, i córki z przesadą dbające o zdrowie odbierały mu każdego zapalonego papierosa, przeszedł więc na fajkę. „To doda ci klasy, wydasz się bardziej refleksyjny!”, powiedziała Raffaella. Istotnie, pomyślał wtedy refleksyjnie, lepiej mieć w ustach ten kawałek drewna i paczkę marlboro w kieszeni, niż dyskutować z żoną.
Pykając z fajki, przelatuje po kanałach telewizyjnych. Wie już, gdzie się zatrzymać. Oto dziewczęta zstępują otwierającymi się na dwie strony schodami, podśpiewując jakąś głupią pioseneczkę i demonstrując swoje jędrne piersi.
– Claudio, jesteś gotowy?
Natychmiast zmienia kanał.
– Oczywiście, skarbie.
Raffaella przygląda się mężowi. Claudio tkwi na swojej kanapie, wyraźnie tracąc pewność siebie.
– Zmień krawat; masz, włóż ten bordowy.
Raffaella wychodzi, nie pozostawiając miejsca na dyskusję. Claudio rozwiązuje swój ulubiony krawat. Potem na klawiaturze pilota naciska piątkę. Ale zamiast pięknych dziewcząt ma przed sobą jakąś biedną gospodynię domową, która żonglowała literami alfabetu, próbując stać się bogata. Claudio zakłada na szyję bordowy krawat i całą swoją uwagę poświęca jego wiązaniu.
W małej łazience, która rozdziela pokoje dwóch sióstr, Daniela mocuje się z kredką do powiek. Koło niej pojawia się Babi.
– Co sądzisz?
Ma na sobie lekką różową sukienkę w kwiaty. Wcięta delikatnie w talii, spływa swobodnie, niewymuszenie na krągłe biodra dziewczyny.
– Jak wyglądam?
– Dobrze.
– A nie bardzo dobrze?
– Bardzo dobrze.
– No i lepiej, ale dlaczego nie powiesz „znakomicie”?
Daniela wciąż zmaga się z linią, która ma być prosta i powinna powiększyć jej oczy.
– Ja wiem? Kolor mi się nie podoba.
– No dobrze, ale pomijając kolor…
– Te poduszki na ramionach… Chyba za duże.
– No dobrze, zostawmy poduszki…
– Sama wiesz, że nie lubię kwiatów…
– Powiedzmy, że nie ma kwiatów.
– Aha, no to wyglądasz bardzo ładnie.
Babi wcale nieucieszona taką odpowiedzią, zresztą sama nie wiedząc, co by tak naprawdę chciała usłyszeć, sięga po buteleczkę Caronne, którą kupiła na lotnisku, kiedy wracała z Malediwów. Wychodząc, szturchnęła Danielę.
– Ej, uważaj!
– To ty uważaj! Mnie niewiele trzeba, żeby ci podczernić oko. Jak ty się malujesz?
– Chciałam to zrobić dla Andrei.
– Jakiego Andrei?
– Palombiego. Poznałam go przed szkołą. Rozmawiał z Marą i Francescą, tymi z czwartej. Kiedy one sobie poszły, powiedziałam mu, że jestem w tej samej klasie co one. Ile lat byś mi dała, jak się tak umalowałam?
– Hm, owszem, wydajesz się starsza. Wyglądasz co najmniej na piętnaście.
– Przecież ja mam piętnaście!
– Zetrzyj tutaj trochę.
Babi ślini sobie palec wskazujący, a potem masuje nim powieki siostry.
– Gotowe!
– A teraz?
Babi przygląda się siostrze, unosząc brwi.
– Hm, teraz to już wyglądasz na szesnastkę.
– Za mało.
– Dziewczęta, jesteście gotowe?
W drzwiach domu Raffaella włącza urządzenie alarmowe. Claudio i Daniela pospiesznie wychodzą, ostatnia wybiega Babi. Wszyscy wsiadają do windy. Tak zaczyna się wieczór. Claudio poprawia sobie krawat. Raffaella układa jeszcze włosy, szybkim ruchem prawej ręki odrzucając je do tyłu. Babi obciąga na sobie ciemny żakiet o podniesionych ramionach. Daniela jak zwykle przegląda się w lustrze i wie już, że za chwilę napotka wzrok matki.
– Czy nie jesteś za mocno umalowana?
Daniela próbuje coś powiedzieć.
– Daj spokój, znowu jesteśmy spóźnieni.
Tym razem Raffaella widzi spoglądające na nią z lustra oczy Claudia.
– Czekałam na was, byłam gotowa już od ósmej.
W milczeniu mijają najniższe piętra. Do windy wciska się zapach duszonego mięsa, które przygotowuje żona portiera. To przypomnienie Sycylii miesza się przez chwilę z dziwną miksturą francuskich zapachów Caronne, Drakkaru i Opium.
– To pani Terranova, robi wspaniały gulasz w sosie pomidorowym.
– Daje za dużo cebuli – zdecydowanie ocenia Raffaella, która jakiś czas temu postawiła na kuchnię francuską, wywołując popłoch wśród wszystkich domowników i rozpacz sardyńskiej służącej.
Mercedes zatrzymuje się przed wejściem.
Raffaella pobrzękuje biżuterią, tym znakiem rocznic i świąt Bożego Narodzenia bardziej lub mniej radosnych, za to prawie zawsze kosztownych, zajmując miejsce obok kierowcy. Córki siadają z tyłu.
– Można wiedzieć, dlaczego nie stawiacie vespy bliżej przy ścianie?
– Jeszcze bardziej? Tato, znowu się czepiasz…
– Danielo, nie zwracaj się w ten sposób do ojca!
– Mamo, czy możemy jutro do szkoły pojechać vespą?
– Nie, Babi, na skuter jest jeszcze za chłodno.
– Przecież ma przednią szybę.
– Danielo…
– Oj, mamo, wszystkie nasze przyjaciółki…
– Chciałabym widzieć te wszystkie wasze przyjaciółki na vespach.
– Jeśli o to chodzi, to Danielowie kupili swojej córce peugeota, który, żebyś wiedziała, skoro tak się niepokoisz, wyciąga jeszcze więcej.
Portier, Fiore, podnosi szlaban. Mercedes cierpliwie, jak każdego wieczoru, czeka, aż ten długi metalowy drąg w czerwone paski się uniesie. Claudio kiwa portierowi ręką, Raffaelli zależy tylko na tym, żeby szybciej zamknąć dyskusję.
– Jeśli w przyszłym tygodniu zrobi się cieplej, to zobaczymy. – Mercedes z zadrapaniem na prawym bocznym lusterku rusza, wioząc odrobinę więcej nadziei na tylnych siedzeniach.
Portier powraca do swojego małego telewizorka.
– W końcu nie powiedziałaś mi, jak teraz wyglądam, w tym stroju?
Daniela skupia się na siostrze. Poduszeczki są jednak za szerokie, a w ogóle to wygląda w tym nazbyt poważnie.
– Doskonale.
Wiedziała przecież, czego jej trzeba…
– Nieprawda, za szeroko w ramionach i za poważnie, jak ty to mówisz. Jesteś kłamczucha i wiesz, co ci powiem? Będziesz za to ukarana, bo Andrea nawet nie zajrzy ci w oczy. To znaczy, zrobi to, ale jesteś tak wysmarowana, że nie pozna cię i pójdzie sobie z Giulią!
Daniela chciałaby coś powiedzieć, przynajmniej na temat Giulii, swojej najgorszej przyjaciółki. Ale Raffaella ucina dyskusję:
– Dziewczęta, dość tego! Jeśli nie skończycie, odwiozę was do domu!
– Mam zawrócić? – pyta Claudio i uśmiecha się do żony, wykonując kierownicą taki ruch, jakby chciał to zrobić. Ale wystarcza mu jedno jej spojrzenie, by zrozumieć, że nie pora na żarty.3
Zwinny i szybki, szybki jak noc. Światła i ich odbicie pojawiają się i znikają w małych lusterkach jego motoru. Wpada na plac, zwalnia na tyle, żeby sprawdzić, czy z prawej nikt nie nadjeżdża, po czym na pełnym gazie skręca w Vigna Stelluti.
– Muszę go zobaczyć, a on już od dwóch dni się nie odzywa.
Ładna, ciemna dziewczyna o zielonych oczach i zgrabnym tyłeczku, wciśniętym w spodnie Miss Sixty, uśmiecha się do przyjaciółki, blondynki tego samego wzrostu, ale bardziej krągłej.
– Wiesz jak jest, Madda: nawet jeśli coś się wam przydarzyło, nie znaczy, że on już jest twój.
Siedzą na swoich skuterkach, palą mocne papierosy, starając się dodać tym sobie powagi i wyglądać na parę lat więcej.
– Nie w tym rzecz. Jego przyjaciele mówią, że on nigdy nie dzwoni, ma taką zasadę.
– O co chodzi? Że niby do ciebie jednak dzwonił?
– Właśnie.
– No cóż, może pomylił numery?
– Dwa razy?
Uśmiecha się zadowolona, że zamknęła usta wszechwiedzącej przyjaciółce. Tamta jednak nie traci pewności siebie.
– Nie powinnaś ufać jego przyjaciołom. Widziałaś ich gęby?
Niedaleko od gawędzących przyjaciółek, z motorami potężnymi jak bicepsy ich właścicieli, stoją Pollo, Lucone, Hook, Siciliano, Bunny, Schello i jeszcze inni. Nieprawdopodobne imiona, trudne losy. Nie mają stałych zajęć. Niektórzy nie mają też grosza przy duszy; ale wszyscy są przyjaciółmi i wspólnie się bawią. To wystarczy. Lubią jeszcze się kłócić, a okazji do tego nigdy nie brakuje. Zjeżdżają się tutaj, na plac Jacini, i przesiadują na tych swoich harleyach, na starych trzystapięćdziesiątkach z czterema oryginalnymi tłumikami albo klasycznym rozwiązaniem: cztery w jednym, co jeszcze zwiększa hałas. Wyśnionych, wytęsknionych i wreszcie zdobytych dzięki rodzicom nękanym prośbami. Albo łaskawie obfitym kieszeniom jakiegoś młodego gamonia, który zostawił portfel w szufladce swojego scarabeo czy wreszcie wewnętrznej kieszeni w kurtce od Henri Lloyda, aż nazbyt łatwej do wyczyszczenia podczas wielkiej przerwy.
Każdy z nich, jak posąg, z uśmiechem na twarzy, lecz mocny w gębie, ramiona silne, czasem z blizną po jakiejś bójce. John Milius szalałby za nimi.
Dziewczęta bardziej wyciszone, ale także uśmiechnięte, niemal wszystkie wymykające się z domu, rzekomo nocujące u przyjaciółek, które tymczasem są tu także, córki tego samego kłamstwa.
Gloria, dziewczyna w granatowych fuseaux i bluzeczce w niebieskie serduszka, demonstruje swój wspaniały uśmiech.
– Wczoraj cudownie zabawiłam się z Dariem. Świętowaliśmy nasze pół roku bycia razem.
Sześć miesięcy, myśli Maddalena. A mnie wystarczyłby jeden… Wzdycha i marzycielsko poddaje się słowom przyjaciółki.
– Byliśmy na pizzy u Buffetta.
– Nie mów, ja też tam byłam.
– O której?
– Ja wiem? Gdzieś koło jedenastej.
Nienawidzi tej dziewczyny, gdy jej przerywa. Zawsze znajdzie się ktoś lub coś, co psuje ci marzenia.
– No nie, wtedy już wyszliśmy. Ale zdecydujcie się w końcu, chcecie tego posłuchać?
Chóralne „taak” rozlega się z tych ust o dziwnych smakach lśniących pomadek owocowych i szminek kradzionych pod nieuwagę ekspedientki lub z matczynej łazienki, bogatszej często niż niejedna perfumeria.
– W pewnej chwili przychodzi kelner i przynosi mi ogromny bukiet czerwonych róż. Dario uśmiecha się, a dziewczyny znad innych stolików patrzą na mnie z ciekawością i pewnie trochę zazdrosne.
Gotowa jest pożałować tych słów, gdyż wokół siebie widzi podobne spojrzenia.
– Przecież nie z powodu Daria, tylko róż!
Pustawy śmiech łączy je znowu.
– Potem pocałował mnie w usta, wziął moją rękę i włożył mi na palec to.
Pokazuje przyjaciółkom pierścioneczek z małym błękitnym kamieniem, który połyskuje wesoło, niemal jak jej zakochane oczy. Okrzyki zachwytu – „Przepiękny!” – kwitują pokaz tego skromnego prezentu.
– Potem poszliśmy do mnie i kochaliśmy się. Moi starzy gdzieś wybyli, więc było bajkowo. On włączył Cremoniniego, wariuję, jak go słyszę. Potem rozłożyliśmy się na tarasie pod puchowcem i patrzyliśmy w gwiazdy.
– Dużo ich było? – Maddalena jest z pewnością największą romantyczką w grupie.
– Mnóstwo!
Nieco dalej słychać inną wersję.
– Ej, wczoraj zniknąłeś gdzieś na cały wieczór…
Hook. Przepaska na oku, na stałe. Włosy kręcone, długie, trochę rozjaśnione na końcach, upodabniałyby go do aniołka, gdyby nie to, że był, o czym wszyscy wiedzieli, z piekła rodem.
– No więc gadaj, co robiłeś wczoraj wieczorem?
– Nic takiego. Poszedłem z Glorią coś zjeść do Buffetta, a potem, ponieważ nie było jej starych, poszliśmy do niej i pofiglowaliśmy trochę. Zwyczajnie, nic specjalnego… A widzieliście, jak przerobiono Pandę?
Dario próbuje zmienić temat, ale Hook nie ustępuje.
– Co trzy, cztery lata przerabiają wszystkie lokale… Ale czemu nie daliście nam znać?
– Wyszliśmy ot tak, bez zastanowienia.
– Dziwne. Ty raczej nic nie robisz bez zastanowienia.
Ten ton nie zapowiada niczego dobrego. Inni to zauważają. Pollo i Lucone przestają kopać pogniecioną puszkę. Uśmiechają się i podchodzą bliżej. Schello zaciąga się mocniej papierosem i po swojemu krzywi się ironicznie.
– Zrozumcie, chłopcy, wczoraj Gloria i Dario mieli swoje półrocze, i on chciał to świętować sam.
– Nieprawda!
– Czyżby? Widziano cię, jak jadłeś pizzę. A czy to prawda, że chcesz pracować na swoim?
– Właśnie, mówią, że chcesz otworzyć kwiaciarnię.
– Uau! – Wszyscy zaczynają go poklepywać i grzmocić po plecach, a Hook zakłada mu nelsona i kostkami zaciśniętej pięści jeździ mu po głowie.
– Delikatny chłoptyś…
– Rany! Zostawcie mnie…
Ale wszyscy już zwalili się na niego, śmiejąc się po wariacku i niemal dusząc w swoich napakowanych anabolikami ramionach. A Bunny szczerzy te swoje dwa wielkie, wysunięte do przodu zęby, z powodu których tak go z angielska nazwano, i pokrzykuje bez opamiętania: „Weźmy Glorię, weźmy Glorię!”.
Błękitne all stary z czerwoną gwiazdką na środku gumki obejmującej kostkę zręcznie zsuwają się z vespy na ziemię. Ale Gloria zdążyła zrobić ledwie kilka kroków, już zostaje pochwycona i uniesiona przez Siciliana. Jej jasne włosy tworzą dziwny kontrast z podbitym okiem chłopca i jego źle zszytą brwią, z nosem zmiażdżonym i miękkim, bo pozbawionym kruchej chrząstki przez lewy prosty sprzed kilku miesięcy zaliczony w winiarni Fiermonti.
– Zostaw mnie, proszę. Przestań.
Schello, Pollo, Bunny są już obok i udają, że chcą mu pomóc podrzucić te ładnie skomponowane pięćdziesiąt pięć kilo, obmacując ją tymczasem gdzie tylko się da.
– Przestańcie, do cholery!
Nadbiegają inne dziewczęta.
– Dajcie jej spokój!
– Zamiast świętować z nami, wystawili nas do wiatru. No to zorganizujemy im święto teraz, po naszemu.
Znowu podrzucają Glorię do góry, śmiejąc się i dowcipkując.
Dario, choć trochę niższy od innych i jedyny, który kupuje róże, rozpycha ich gwałtownie. Chwyta Glorię za rękę, kiedy spada, i osłania ją.
– Dość już, zostawcie ją!
– A jeśli nie?
Siciliano uśmiecha się i staje przed nim na szeroko rozstawionych nogach. Dżinsy, nieco jaśniejsze i jakby wytarte na udach, napinają się. Gloria wychyla się do połowy zza pleców Daria. Do tej pory powstrzymywała łzy, teraz powstrzymuje też oddech.
– Bo jeśli nie, to co będzie?
Dario patrzy przeciwnikowi w oczy.
– Zejdź mi z drogi. Czego, kurwa, chcesz? Zawsze musisz robić cyrk?
Z ust Siciliana znika uśmiech.
– Coś powiedział?
Narasta w nim wściekłość. Dario zaciska pięści. Aż zatrzeszczą stawy w palcach. Gloria zamyka oczy. Schello zamiera z papierosem w ustach. Zapada cisza… Rozrywa ją nagły ryk motoru. To na pełnym gazie nadjeżdża Step. Kładzie się na zakręcie, rwie do przodu i po chwili hamuje w środku grupy.
– No jak? Co fajnego się robi?
Gloria wreszcie oddycha. Siciliano jeszcze patrzy na Daria. Lekki uśmieszek rozładowuje sytuację, na razie.
– Nic fajnego, Step. Za dużo się gada, a za mało robi.
– Masz ochotę rozruszać się trochę?
Podpórka maszyny strzela jak nóż sprężynowy i wbija się w ziemię. Step zeskakuje z siodełka i zdejmuje kurtkę.
– Przyjmuje się współzawodników.
Podchodzi do Schella, obejmuje go i wyjmuje mu z rąk dopiero co otwartego heinekena.
– Cześć, Sche’.
– Cześć.
Schello uśmiecha się szczęśliwy, że został uznany za przyjaciela, a trochę mniej, że nie ma już piwa.
Kiedy po długim hauście Step spuszcza głowę, jego oczy napotykają spojrzenie Maddaleny.
– Cześć.
Jej miękkie usta, blade, jasnoróżowe, ledwie się poruszają, gdy wymawia cicho słowa powitania. Białe, drobne i równiutkie zęby nabierają światła, kiedy tymi swoimi zielonymi oczyma stara się przekazać mu całą swą miłość – ale to na nic. Tego nie da się wytrzymać. Step podchodzi do niej, zaglądając jej w oczy. Ona patrzy na niego jak urzeczona, nie może wprost oderwać od niego wzroku, ruszyć się, zrobić czegokolwiek, zatrzymać swe małe, oszalałe serce, które gra solówkę jak sam Clapton.
– Potrzymaj mi to.
Odpina daytonę na metalowej bransolecie i przekazuje zegarek w ręce dziewczyny. Maddalena odprowadza go wzrokiem, a potem czule podnosi zegarek do ucha. Słyszy cichy szmer, który pamięta sprzed paru dni, dochodzący nocą spod jego poduszki, gdy on spał, a ona przyglądała mu się w milczeniu. Wydawało jej się wtedy, że czas się zatrzymał.
Step zręcznie wdrapuje się na dach nad Lazzareschim, omijając bramę kina Odeon.
– No, kto idzie? Czy potrzebne jest pisemne zaproszenie?
Siciliano, Lucone i Pollo nie dają się długo prosić. Jeden po drugim, ze zwinnością małp, choć w kurtkach marki Avirex zamiast futer, dostają się na dach. Wszyscy po kolei dokonują tego wyczynu, ostatni jest Schello, złamany wpół z trudem łapie oddech.
– Ja pierdzielę, ale jestem wykończony… Będę sędzią! – Pociąga łyk heinekena, którego w jakiś cudowny sposób udało mu się uratować podczas wspinaczki, dla jednych dziecinnie prostej, dla niego trudnej niczym alpinistyczne wyczyny Messnera.
Sylwetki kolegów rysują się w wieczornym półmroku.
– Gotowi? – Schello krzyczy, unosząc szybko rękę. Trochę piwa wylewa się z puszki i obryzguje stojącą na dole Valentinę, ładną brunetkę z wysoko upiętym końskim ogonem, która niedawno związała się z Gianlu, przysadzistym chłopakiem, synem bogatego krawaciarza.
– Kurwa! – wykrzykuje dziewczyna, a jej ostra reakcja zabawnie kontrastuje z eleganckim wyglądem. – Może byś uważał, co?
Dziewczyny śmieją się, otrzepując krople, które spadły i na nie. Na dachu dziesięć sprawnych, umięśnionych ciał gotowych do startu. Ręce wyciągnięte przed siebie, twarze skupione, piersi na wdechu.
– Jazda! Raz! – krzyczy Schello i wszystkie ramiona zginają się bez trudu. Milczący, jeszcze na luzie, opadają bez pośpiechu na zimny marmur. – Dwa! – Znowu w dół, szybciej, bardziej zdecydowanie. – Trzy!
Jeszcze raz, jak przedtem i jeszcze szybciej niż przedtem. – Cztery! – Ich twarze, odrealnione grymasem wysiłku, opadają w dół równocześnie. Łatwo, szybko, niemal dotykają ziemi zmarszczonymi nosami, by potem znowu szarpnąć się do góry. – Pięć! – krzyczy Schello i pociągnąwszy po raz ostatni z puszki, podrzuca ją nad sobą. – Sześć! – Trafia puszkę nożycowym kopnięciem. Ta wylatuje wysoko, a potem jak spadająca gołębica ląduje wprost na vespie Valentiny.
– Co za dupek! – woła Valentina. – Ja się stąd wynoszę!
Dziewczyny wybuchają śmiechem.
Gianluca, jej chłopiec, przerywa swoje ćwiczenie i zeskakuje z dachu.
– Nie, Vale, nie rób tego!
Bierze ją w ramiona i stara się zatrzymać, co mu się w końcu udaje za pomocą ciepłego pocałunku, którym gasi jej gniewne słowa.
– No dobrze, ale powiedz coś do słuchu temu…
– Osiem! – Schello tańczy na dachu, machając wesoło rękami.
– Panowie, jeden wysiadł, bo mu się kobieta wkurzyła. Ale zawody trwają!
– Dziewięć! – Wszyscy się śmieją i już rozgrzani „pompują” rytmicznie. Gianluca patrzy na swoją Valentinę.
– Co mam powiedzieć takiemu? – Bierze jej twarz w swoje ręce. – Skarbie, wybacz mu, on nie wie, co czyni. – Wykazuje pewną znajomość wiedzy religijnej, ale małą życiowej, skoro podejmuje paktowanie z nią przy innych dziewczętach.
Głos Siciliana z silnym akcentem charakterystycznym dla stron, z których pochodził i które obdarzyły go oliwkową cerą oraz przydomkiem, rozbrzmiewa na placu.
– Hej, Sche’, żywiej trochę, bo usypiam!
– Dziesięć!
Step lekko schodzi w dół. Krótka niebieska koszulka nie zasłania jego ramion. Mięśnie ma nabrzmiałe. W żyłach krew pulsuje mocno, ale wciąż niespiesznie, spokojnie. Nie jak kiedyś. Tamtego dnia, gdy jego młode serce zaczęło bić szybko, jak zwariowane.4
Dwa lata wcześniej. Dzielnica Fleming. Jakieś popołudnie. Byłoby zupełnie nijakie, gdyby nie chodziło o jego nowiutką, jak spod prasy, vespę, jeszcze niedotartą, jeszcze niewzmocnioną. Step właśnie ją wypróbowuje; przejeżdża koło Caffé Fleming, kiedy słyszy, że ktoś go woła:
– Cześć, Stefano!
To Annalisa, ładna blondyneczka, którą poznał u Pipera. Idzie mu naprzeciw, Stefano zatrzymuje się.
– Skąd się tu wzięłaś!
– Byłam u kolegi, uczyliśmy się razem, a teraz wracam do domu.
W tej samej chwili ktoś za jego plecami zrywa mu czapkę z głowy.
– Masz dziesięć sekund, żeby stąd zniknąć.
To niejaki Poppy, mocny facet, starszy od niego. Trzyma w ręku jego czapkę. W tej dzielnicy takie mają wszyscy. Kolorowe, ręcznie robione na drutach zazwyczaj przez jakąś dziewczynę. Tę podarowała mu matka, bo dziewczyny jeszcze nie ma.
– Słyszałeś? Wynocha!
Annalisa rozgląda się i widząc, na co się zanosi, zawraca. Stefano schodzi z vespy. Grupa Poppy’ego jest już obok. Śmiejąc się, przerzucają czapkę z rąk do rąk. Aż powraca do Poppy’ego.
– Oddaj mi ją.
– Słyszeliście? Twarda sztuka. „Oddaj mi ją.” – Poppy przedrzeźnia chłopaka, wywołując rechot swoich kumpli. – A jeżeli nie, to co? Zbijesz mnie? Chodź, zbij mnie. No, śmiało!
Zbliża się: ręce ma opuszczone, głowę odchyloną do tyłu. Wolną ręką wskazuje podbródek.
– No już, wal mnie tutaj!
Stefano patrzy na niego. Wściekłość go zaślepia. Ale nim podniesie rękę, by uderzyć, zostaje zablokowany od tyłu. Poppy odrzuca czapkę do stojącego najbliżej kolegi i mocnym ciosem trafia Stepa w prawe oko, rozcinając mu brew. Wtedy ten, który przytrzymywał go za ręce, popycha chłopca na żaluzję Caffé Fleming, zamkniętą przed czasem w przewidywaniu najgorszego. Rozlega się trzask blachy, a kumple Poppy’ego zaczynają bić chłopca najpierw od tyłu, a potem, odwróciwszy go, od przodu. Oszołomiony, przyciśnięty do ściany, próbuje się osłonić przed ciosami, ale nie na wiele to się zdaje. Poppy unieruchamia go chwytem za szyję i kilka razy uderza głową. Stefano, wciąż przytrzymywany przez silne ręce, nie jest w stanie odrzucić go od siebie. Czuje krew spływającą z nosa i słyszy kobiecy krzyk:
– Dosyć, przestańcie, zabijecie go!
To pewnie Annalisa, myśli. Usiłuje bronić się kopniakami, ale nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Ciągle jeszcze czuje uderzenia, ale nie czuje już bólu.
Pojawiają się dorośli, jacyś przechodnie, właścicielka baru. „Wynoście się stąd, wynoście!” Odciągają całą zgraję za kurtki, za koszulki, szarpią, niemal zrywając ubrania z rozgrzanych grzbietów. Stefano osuwa się powoli na ziemię, przysiada na stopniu, opiera się plecami o żaluzję. Jego vespa jest przed nim, na ziemi, jak on. Boczna skrzynka pewnie się pogniotła. Szkoda. A tak na nią uważał, kiedy wyjeżdżał z bramy.
– Źle się czujesz, chłopcze? – Jakaś ładna kobieta pochyla się nad nim.
Stefano zaprzecza ruchem głowy. Jego czapka zrobiona przez matkę też jest, tak jak on, na ziemi. Annalisa odeszła z tamtymi. Mamo, ale twoją czapeczkę jeszcze mam.
– Proszę, pij. – Ktoś podaje mu wodę. – Pij ostrożnie. Dranie! Miejscowa łobuzeria. Znam ich, to zawsze ci sami. Nieroby, całymi dniami przesiadują w tym barze.
Stefano wypija resztkę wody. Uśmiechając się z trudem, dziękuje jakiemuś panu i oddaje mu pustą szklankę. Sami nieznajomi. Próbuje wstać, ale nogi przez chwilę nie chcą go utrzymać. Ktoś to zauważa i oferuje pomoc.
– Jesteś pewien, chłopcze, że dobrze się czujesz?
– Dobrze się czuję, naprawdę. Dzięki.
Stefano otrzepuje spodnie. Są nieźle zakurzone. Wyciera nos koszulką, która i tak jest już w strzępach. Głęboko oddycha. Wciska na głowę czapkę i włącza silnik vespy.
Biały, gęsty dym z wielkim hałasem uchodzi z rury wydechowej. Tłumik jest skrzywiony. Prawa boczna osłonka drga mocniej niż zwykle. Jest zgnieciona. Stefano wrzuca pierwszy bieg i patrzy na rozchodzących się ludzi, po czym puszcza sprzęgło. Już nie oglądając się za siebie, zjeżdża w dół.
Wspomnienia.
Trochę później, w domu.
Stefano otwiera cicho drzwi i stara się przejść do swojego pokoju tak, żeby go nie usłyszano. Ale parkiet w salonie go zdradza.
– To ty, Stefano?
Sylwetka matki rysuje się w drzwiach gabinetu.
– Tak, mamo, idę do łóżka.
Matka w półmroku podchodzi trochę bliżej.
– Wszystko w porządku, Stefano?
– Tak, mamo, w zupełnym porządku.
Stefano chce dojść do korytarza, zanim matka zapali światło. Ale jest szybsza i salon zalewa jasność. Stefano zatrzymuje się, jakby uwieczniony na fotografii.
– Boże! Giorgio, chodź szybko, proszę!
Pojawia się ojciec, a matka wyciąga rękę do podbitego oka Stefana.
– Co ci się stało, synu?
– Nic, spadłem z vespy. – Stefano cofa się przed ręką matki. – Aj, mamo, to boli.
Ojciec dostrzega na nim ślady bijatyki, siniaki, podarte ubranie, brudną czapkę.
– Powiedz prawdę, pobili cię?
Ojciec jest człowiekiem, który zawsze zauważa szczegóły. Stefano opowiada zatem, jak mniej więcej wyglądało całe zajście, a matka, która nie rozumie, że w wieku lat szesnastu można już mieć swoje zasady, mówi:
– Dlaczego nie dałeś mu czapki? Zrobiłabym ci nową.
Ojca teraz interesuje poważniejsza sprawa.
– Stefano, tylko nie kręć: tu nie poszło o politykę, prawda?
Wezwano lekarza rodzinnego, który zaaplikował mu po prostu aspirynę i posłał do łóżka. Przed zaśnięciem Stefano postanawia: nikt mu już w życiu nie dołoży. Kto spróbuje, marnie skończy.
W sekretariacie, po drugiej stronie lady, kobieta z płomiennoczerwonymi włosami, trochę za długim nosem i wytrzeszczonymi oczami. Z pewnością nie piękność.
– Cześć, chcesz się zapisać?
– Tak.
– Owszem, może ci się przydać – mówi, zerkając na jego jeszcze podsiniaczone oko. Nie jest nawet sympatyczna. Sięga po kartę zgłoszeniową.
– Nazwisko?
– Stefano Mancini.
– Wiek?
– Siedemnaście, dwudziestego pierwszego lipca skończę siedemnaście lat.
– Ulica?
– Francesco Benzuacci trzydzieści dziewięć. – Potem recytuje – trzy-dwa-dziewięć-dwadzieścia siedem-czternaście, uprzedzając w ten sposób następne pytanie. Kobieta podnosi głowę.
– To numer telefonu, prawda?
– Pewnie, że nie numerki do gry w wideopokera.
Kobieta przez chwilę patrzy na niego tymi swoimi wytrzeszczonymi oczami, po czym kończy wypełniać zgłoszenie.
– Razem sto czterdzieści pięć euro. Sto wpisowego i czterdzieści pięć miesięcznej opłaty.
Stefano kładzie pieniądze na blacie.
Kobieta wkłada je do saszetki z zamkiem błyskawicznym i zamyka w pierwszej szufladzie, potem przykłada pieczątkę do nasyconej tuszem gąbki i z rozmachem uderza w legitymację: Budokan.
– Płaci się na początku każdego miesiąca. Szatnia jest na dole. Zamykamy o dziewiątej wieczorem.
Stefano wkłada do kieszeni portfel, w którym jest już nowa legitymacja zamiast stu czterdziestu pięciu euro.
– Dotknij, dotknij tutaj, czujesz? Żelazo. Co ja mówię, stal!
Lucone, krępy, niski chłopak o sympatycznej twarzy pokazuje mocny biceps, ale jeszcze nieukształtowany.
– Pieprzysz! To jest coś takiego, że jak cię nakłuję szpilką, to znikniesz.
Pollo poklepuje się po ramionach, aż echo niesie.
– To jest dopiero coś prawdziwego: wysiłek, pot, befsztyki, a to, co ty masz na sobie, to wszystko woda.
– Ale w końcu jesteś dzieciak, drobniutki jesteś.
– Dobra, ale z tej pozycji wycisnąłem właśnie sto dwadzieścia. A ty ile robisz?
– Zaraz. No coś ty, żartujesz, kurwa? Robię dwa razy jakby nigdy nic, patrzysz?
Lucone wsuwa się pod sztangę. Rozsuwa ramiona, chwyta drążek i mocnym ruchem wyciska ciężar. Opuszcza powoli, patrzy na sztangę pod brodą, bliziutko, o centymetry, i wtedy ponownym pchnięciem, mocnym, napinającym wszystkie mięśnie, wyrzuca ciężar do góry.
– Raz!
Potem opuszcza ostrożnie, opiera na piersi, by za chwilę znowu wypchnąć nad siebie. – Dwa! A mógłbym jeszcze zwiększyć ciężar.
Pollo trzyma go za słowo.
– Naprawdę? No to spróbuj z tym.
Nim Lucone zdąży odłożyć sztangę na stojaki, Pollo wsuwa mu na gryf dwuipółkilogramowy krążek. Sztanga zaczyna powoli przechylać się na prawo.
– Co ty wyrabiasz? Zdurniałeś, kurwa?
Lucone stara się zatrzymać miażdżący go ciężar, ale mięśnie się poddają. Sztanga opada i całym ciężarem przygniata mu piersi.
– Zdejmij to ze mnie, kur… Duszę się…
Pollo śmieje się do rozpuku.
– Co jest! Mam dołożyć drugi krążek? Wsunąłem ci jeden i już wysiadasz? Zupełnie się rozsypałeś. Wypchnij go, no, pchaj! Na co czekasz?
Ryczy mu prosto w nos, zanosząc się od śmiechu.
– Zabierz tę cholerną sztangę! – Lucone robi się fioletowy ze złości i z braku tchu.
Dwaj młodsi chłopcy ćwiczący w pobliżu wahają się. Ale widząc, że Lucone naprawdę zaczyna się dusić i nie może zdjąć z siebie sztangi, decydują się mu pomóc.
Pollo zatacza się ze śmiechu, rzuca na ziemię i wali dłońmi w podłogę. Ale gdy ze łzami w oczach podnosi głowę, widzi wściekłego kolegę nad sobą. Młodsi chłopcy uwolnili go od ciężaru.
– O kurwa, jak to zrobiłeś? – ryczy Pollo i rzuca się do ucieczki. Nie przestaje się przy tym śmiać, potyka się o sztangę. Lucone goni go, pokasłując.
– Kości ci połamię, zamorduję! Tak cię zaprawię krążkiem, że skrócę o głowę, skarlejesz do reszty!
Gonią się szaleńczo po całej sali, slalomem między urządzeniami, kręcą się wokół kolumn, gwałtownie się zatrzymując, by znowu startować do biegu. Pollo stara się przyhamować rozpęd przyjaciela, rzucając w niego gumowymi krążkami, które skaczą po ziemi, ale tamten omija zręcznie wszelkie przeszkody, nic nie jest w stanie go zatrzymać. Pollo ucieka na schody prowadzące do damskiej przebieralni, potrąca dziewczynę, która wpada na drzwi. Otwiera się widok na grupę nagich kobiet, przebierających się do aerobiku, które od razu podnoszą wrzask. Lucone zatrzymuje się w zachwycie, przyglądając się tym pełnym ciepła ciałom o miękkich, zaróżowionych wzgórzach. Pollo natychmiast zawraca.
– O kurwa, nie wierzę, ale raj…
– Wynoście się do diabła!
Jedna z dziewcząt, nieco bardziej okryta, biegnie do drzwi, zamyka je im przed nosem. Przyjaciele stoją chwilę w milczeniu.
– Widziałeś tę w głębi na lewo, jakie miała cycki?
– A tę pierwszą z prawej… z takim tyłkiem, byś wyrzucił?
Pollo kręci głową i bierze przyjaciela pod ramię.
– Nie do wiary, co? Jasne, że nie! Nie wyrzuciłbym choćby dlatego, że nie jestem takim pedziem jak ty!
Stefano wczytuje się w swój plan ćwiczeń. Wręczył mu go Franco, instruktor zatrudniony na siłowni.
– Zaczynasz czterema seriami otwarcia – pouczał. – Korzystasz z ławki. Wkładasz krążki po pięć kilo, musisz się rozciągnąć i otworzyć trochę, chłopcze. Im mocniejszą będziesz miał podstawę, tym lepiej możesz budować wyżej.
Nie trzeba mu tego powtarzać.
Stefano wyciąga się na wyprofilowanej ławie i zaczyna. Najpierw bolą go ramiona, a ciężar sztangi wydaje mu się ogromny. Robi po kolei ćwiczenia boczne, opuszcza sztangę aż do ziemi, potem wyciska wysoko nad sobą. Następnie przenosi ją za głowę. Cztery takie serie każdego dnia, tydzień po tygodniu. I po pierwszych kilku tygodniach już czuje się lepiej: plecy mniej bolą, ramiona jakby się poszerzyły. Nogi są mocniejsze, rozrasta się klatka piersiowa. Zmienia sposób odżywiania się. Rano koktajl mleczno-owocowy z proteinami w proszku, jajko, mleko, wątróbka z dorsza. Na obiad trochę makaronu, krwisty befsztyk, drożdże piwne i kiełki zbożowe. Wieczorem siłownia. Zawsze. Zmieniając ćwiczenia, raz pracując nad górną częścią ciała, raz nad dolną. Mięśnie wprost szaleją. Wypoczywają, jak przystało na dobrych chrześcijan, tylko w niedzielę. W poniedziałek znowu się zaczyna. Parę kilo więcej, tydzień po tygodniu, krok po kroku, stąd nazywają go z angielska: Step. Stał się przyjacielem Polla i Lucone, a także wszystkich innych chłopaków z siłowni.
Pewnego dnia, gdzieś po dwóch miesiącach, zjawia się Siciliano.
– Hej, kto ma ochotę wygrać ze mną?
Siciliano jest jednym z pierwszych członków Budokanu. Duży, silny, nikt nie chce z nim rywalizować.
– Co jest, do cholery, zapraszam was do skoku na bank? Chcę tylko z kimś poćwiczyć.
Pollo i Lucone nie odpowiadają, wolą ćwiczyć ze sobą. Rywalizacja z Sicilianem zawsze kończy się awanturą. Jeśli przegrasz, bez końca będzie się z ciebie nabijał, jeśli wygrasz, hm… nie wiadomo, co się może wydarzyć. Nikomu jak dotąd nie udało się zwyciężyć Siciliana.
– Naprawdę nie ma nikogo w tej gównianej siłowni, kto miałby ochotę zrobić ze mną parę pompek?
Siciliano rozgląda się dokoła.
– Ja jestem!
Odwraca się. Przed nim stoi Step. Siciliano ogląda go od góry do dołu.
– Okay, chodźmy!
Udają się do małego pomieszczenia obok. Siciliano zdejmuje kurtkę z felpy, ujawniając mocno umięśnioną klatkę piersiową i dobrze rozwinięte ramiona.
– Jesteś gotów?
Siciliano przyjmuje pozycję wyjściową. Step, naprzeciwko – również. Zaczynają robić pompki. Step wytrzymuje, ile się da. W końcu, całkowicie wyczerpany, pada na ziemię. Siciliano robi jeszcze pięć szybkich pompek, po czym podnosi się i klepie Stepa po ramieniu.
– Brawo, chłopie, nieźle ci idzie. Te ostatnie zrobiłeś tym – zauważa i pstryka go przyjacielsko w czoło.
Step uśmiecha się: nie zakpił z niego. Wszyscy wracają do swoich ćwiczeń. Step rozmasowuje sobie obolałe ramiona. Nie ma sprawy, no problem, Siciliano jest o wiele silniejszy, jeszcze za wcześnie na rywalizację.5
Podobny dzień. Tylko osiem miesięcy później.
Poppy i jego przyjaciele zabawiają się przed Caffé Fleming, śmieją się i żartują, popijając piwo. Ktoś je świeżą, jeszcze parującą pizzę, zlizując ściekający po bokach sos pomidorowy. Ktoś inny pali papierosa. Kilka rozbawionych dziewcząt słucha opowieści swego nader żywo gestykulującego kolegi o tym, jak pokłócił się z szefem: został zwolniony, ale wreszcie miał prawdziwą satysfakcję, kiedy rozbijał w lokalu wszystkie butelki, a pierwszą w sposób szczególny.
– Wiecie, co zrobiłem? Tak mnie wkurzył, że zamiast złożyć wymówienie, rąbnąłem go butelką w łeb!
Jest tu również Annalisa. Tamtego wieczoru, kiedy Stefano został pobity, nie zadzwoniła do niego, później też się nie odezwała. Ale to nieważne. Step nie ma zwyczaju cierpieć z powodu samotności. Od tamtego spotkania nie miał z nimi żadnych kontaktów. Dlatego był trochę niespokojny, kiedy tego dnia postanowił ich odszukać.
– Poppy, przyjacielu, jak się masz?
Poppy przygląda się facetowi tak pewnie zbliżającemu się do niego. Jest coś znajomego w tych oczach, kolorze włosów, rysach twarzy, ale nie może go sobie przypomnieć. Dobrze zbudowany, szerokie ramiona, mocna klatka piersiowa. Step, widząc jego pytające spojrzenie, uśmiecha się do niego uspokajająco.
– Dawno się nie widzieliśmy, co? Jak ci leci?
Przyjaźnie obejmuje go ramieniem.
Siciliano, Pollo i Lucone cieszą się, że mogą mu towarzyszyć, i włączają się do grupy. Annalisa jeszcze się uśmiecha, kiedy napotyka spojrzenie Stepa. Ona jedna go rozpoznaje. Uśmiech na jej twarzy powoli zanika. Step przestaje na nią patrzeć i całą uwagę kieruje na Poppy’ego, który zerka na niego niepewnie.
– Wybacz, ale jakoś cię nie pamiętam.
– Jak to? – Step wciąż się uśmiecha i znowu obejmuje go, jak starego, dawno niewidzianego przyjaciela. – Sprawiasz mi przykrość. Zaczekaj. Może to sobie przypomnisz? – Z kieszeni dżinsów wyciąga swoją czapeczkę. Poppy patrzy na to modne jeszcze niedawno nakrycie głowy, potem na uśmiechniętą twarz krępego faceta, który go trzyma za ramię. Te oczy, te włosy. Oczywiście. To ten szczeniak, któremu tak dowalił kiedyś, dawno temu.
– Kurwa! – Poppy stara się wydostać spod ramienia Stepa, ale ręka tamtego błyskawicznie chwyta go za włosy, blokując mu ruchy.
– Krótka pamięć, co? Cześć, Poppy…
Step szybko przyciąga go do siebie i brutalnie uderza głową w jego twarz, miażdżąc mu nos. Poppy przechyla się do przodu, zasłaniając twarz rękoma. Step kopie go z całej siły w głowę, odrzucając do tyłu, wprost na blaszaną, hałaśliwą żaluzję. Tu dopada go ponownie i lewą ręką przytrzymuje chwytem za gardło. Prawą zadaje serię ciosów, z góry w dół, wahadłowo, rozbijając mu brew, rozcinając usta.
Potem robi krok do tyłu i kopie go prosto w brzuch, odbierając mu oddech.
Jeden z przyjaciół Poppy’ego robi gest, jakby chciał interweniować, ale Siciliano natychmiast go powstrzymuje:
– Spoko, spoko, zostań grzecznie na swoim miejscu!
Poppy jest na ziemi. Step okłada go kopniakami, trafiając w pierś, w brzuch. Poppy próbuje zwinąć się jak jeż, ale Step nie przestaje. Kopie, gdzie tylko może, a potem depce go jeszcze z góry. Podnosi nogę i uderza obcasem. Krótko, silnie, w ucho, które pęka, w nogi, w biodra, niemal wskakując na swoją ofiarę całym ciężarem. Poppy spazmatycznie wije się u jego stóp, błagając:
– Dość, dość, proszę… – charcząc i plując krwią, która spływa mu z nosa do gardła i po rozbitych, otwartych ustach. Step zatrzymuje się. Jeszcze kilka podskoków dla wyrównania oddechu, ostatnie spojrzenie na pokonanego wroga leżącego na ziemi. Potem gwałtownie odwraca się za siebie i już jest przy tym blondynku. To ten, który osiem miesięcy temu trzymał go od tyłu. Uderza go łokciem prosto w usta, z rozmachem całego ciała. Wybija mu trzy zęby. Obaj lądują na ziemi. Step kolanami blokuje mu ramiona i zaczyna okładać go pięściami po twarzy. Potem chwyta za włosy i wali głową o ziemię. Nieoczekiwanie czyjeś silne ramiona przytrzymują go. To Pollo. Chwytem pod pachy odrywa go od ofiary.
– Zostaw, Step, dosyć! Zmasakrujesz go, idziemy.
Siciliano i Lucone są obok. Siciliano niepokoi się o coś innego.
– Zjeżdżajmy, tak będzie lepiej. Może jakiś gnój już wezwał policję.
Step znowu oddycha normalnie. Robi kilka kroków i zatrzymuje się przed koleżkami Poppy’ego, którzy patrzą na niego w milczeniu.
– Zwyczajne gówna! – mówi. I pluje na jednego z nich, stojącego obok ze szklanką coca-coli, trafiając mu prosto w twarz. Podchodzi do Annalisy i uśmiecha się do niej. Ona stara się odwzajemnić uśmiech trochę przestraszona, a trochę nie wiedząc, jak się zachować. Podnosi nieco górną wargę i wychodzi z tego dziwny grymas. Step i jego przyjaciele wsiadają na swoje wzmocnione vespy i odjeżdżają. Lucone szaleje na jezdni, podobnie Siciliano, obaj wrzeszczą, to wznosząc się, to opadając, królowie ulicy. Potem dołączają do Polla, za którym jedzie Step.
– Do licha, tę blondyneczkę to mogłeś załatwić, ona już była nasza.
– Przesadzasz, Lucone. Chciałbyś wszystko naraz. Spokojnie, dobrze? Trzeba umieć czekać. Wszystko w swoim czasie, nie?
Tego wieczoru Step zjawia się w domu Annalisy i stosuje się do rady Lucone. Kilka razy. Ona tłumaczy się, dlaczego nie dzwoniła do niego, mówi, że chciała to zrobić nieraz, ale miała tyle spraw do załatwienia, przysięga, że strasznie jej przykro.
W następnych dniach Annalisa dzwoni do niego często. Ale Step jest zajęty. Nie udaje mu się znaleźć czasu choćby na to, żeby do niej oddzwonić.
- koniec darmowego fragmentu -
zapraszamy do zakupu pełnej wersji