Trzy po 33 - ebook
Trzy po 33 - ebook
Na początku było słowo.
A potem Bóg stworzył wyraz.
Wyrazy znam brzydkie, słowa mam dla ludzi.
Miodek: Wrzuciłem na bloga swoją focię ze słynną szafiarką i gimbaza miała polewkę.
Markowski: Zupełnie nie ogarniasz bazy. Ale obciach!
Bralczyk: Profesorze, polewka z kolegi? To hejt.
Z powszechnie znaną lekkością, humorem i oczywiście oczywistą erudycją panowie profesorowie Bralczyk, Markowski i Miodek przeprowadzają nas przez labirynt znaczeń, dawnych i nowych, sypiąc obficie przykładami i anegdotami. I tłumaczą, pochylając się z aprobatą, dziwiąc się, prześmiewając, a nawet złoszcząc, choćby na gwiazdy mediów, że lansują odrażające pod każdym względem, także fonetycznym, słowo ‘zajebiście’…
– Dlaczego mąż, żona czy szef, którzy zatruwają nam życie, są toksyczni, a nie trujący?
– Czy rzeczywiście hejtować jest łatwiej niż nienawidzić?
– Co zrobić z paparazzo i czy kobietę zajmującą się namolnym fotografowaniem nazwalibyśmy paparacka?
– Jak to się stało, że polewka – zupa – zmieniła się w polewkę, którą mamy z kogoś?
– Kiedy facet całe lata funkcjonujący w polszczyźnie jako żartobliwe, ironiczne, lekceważące określenie mężczyzny zaczął faktycznie oznaczać twardziela?
„Trzy po 33” to nie tylko opowieść o słowach i zwrotach. To kapitalna rzecz o naszej współczesności i życiu w ogóle. Bo jak powiedział Wittgenstein, granice mojego języka są granicami mojego świata, co profesorowie słyszą doskonale i wychwytują natychmiast.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1907-0 |
Rozmiar pliku: | 671 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A POTEM BÓG STWORZYŁ WYRAZ
Wyrazy znam brzydkie, słowa mam dla ludzi
Jerzy Bralczyk
Mam słowo „wyraz” i wyraz „słowo”. Jak ich używam? I czego używam, kiedy mówię? Słów czy wyrazów?
Kiedy mówię, mówię do kogoś (jeszcze lepiej: komuś) słowami, nie wyrazami. Daję ludziom te słowa, czasem słowo (wtedy słowo się rzekło i jest wiążące). A wyrazami mogę wyrażać to, co jest we mnie: składam wyrazy współczucia i łączę wyrazy poważania. W złości używam brzydkich wyrazów.
A dla ludzi mam słowa. Czasem dobre słowo, czasem słowa pocieszenia czy zachęty. Bywa, że mam dwa słowa do kogoś. Albo proszę kogoś na jedno (zdrobniałe) słówko.
Wyrazy zachęty są rzadko spotykane, dwa wyrazy do kogoś też. Słowa i owszem.
Inaczej daję słowo, inaczej wyraz. Pierwsze – komuś, drugie – czemuś.
Wyrazy są bardziej oficjalne. Wyrazy są w słowniku (choć to jednak „słownik”, nie „wyraźnik”). Niektórzy wolą w napisanym tekście widzieć wyrazy, nie słowa, ale nie mówię do nikogo wyrazami, tylko słowami. To słowa są między ludźmi, nie wyrazy.
Wyrazy są między mną a tym, co chcę wyrazić. Czasem wyrażam to, co we mnie, częściej mówię o tym, co poza mną. Nazywam to, o czym mówię. Do tego służą wyrazy, które biorę ze słownika, ale kiedy je wypowiadam do kogoś, są już słowami.
I wyrazy, i słowa zapewniają czasem o swojej szczerości. Wtedy ta wymagająca zapewnień szczerość może się wydawać podejrzana. Ale szczere wyrazy radości mają być naprawdę wyrazami szczerej radości. A szczerość słów ich samych dotyczy.
Słowa są bardziej moje. Wyrazy nie mogą płynąć z serca, mogą być na ustach. Ale przecież słowa to tylko słowa. Słowa bywają puste – o wyrazach tak nie mówię. Ani Hamlet, ani Poeta z „Wesela” nie mogli powiedzieć: „wyrazy, wyrazy, wyrazy”. Czyżby wyrazy puste być nie mogły?
Wydaje mi się, że wyraźnie postrzegam, co różni te dwa wyrazy. Słowa. Ale często dosłownie nie umiem dobrze tej różnicy wyrazić. A może wysłowić?
Słowo na polskich drogach
Jan Miodek
„Słowo” zaliczam do najważniejszych wyrazów w moim życiu. Z wykształcenia filolog – niejako ex definitione – jestem miłośnikiem słowa (greckie philo ‘lubiący’ + logos ‘słowo, mówienie’), a lata zawodowe tak mi się ułożyły, że już prawie pół wieku pracuję w słowie. Nie byłoby, oczywiście, tej pracy w słowie bez ukończonych w roku 1968 studiów polonistycznych we Wrocławiu, ale też nie byłoby moich telewizyjnych programów – „Ojczyzny polszczyzny” (1987–2007), „Słownika polsko@polskiego” (od roku 2009) czy „Polski z Miodkiem” (od 2014) – bez... „Słowa Polskiego”. To w tym wrocławskim dzienniku objąłem tuż po studiach cotygodniową rubrykę „Rzecz o języku”, stworzoną w latach 50. ubiegłego – tak, tak – wieku przez prof. Stefana Reczka, który w roku 1964 przeniósł się do Rzeszowa, a pisząca po nim red. Anna Cieślarowa przeszła do „Gazety Robotniczej”. „Słowo Polskie” parę lat temu zostało „Gazetą Wrocławską”, ale „Słowo” zostało, prowadzę tę rubrykę do dziś i odcinków uzbierałem już ponad 2 400.
To cotygodniowe popularne pisanie o języku w gazecie codziennej uczyniło ze mnie – pracownika naukowego i nauczyciela akademickiego – człowieka mediów, od samego początku pracy zawodowej wychodzącego do ludzi poza mury uniwersyteckie. Jedna z tych dróg doprowadziła mnie – przez Święto Słowa (znów słowa!) w Świdnicy – do telewizji, inna – do rubryki „Między słowami” (i raz jeszcze słowa!), którą wraz z warszawskimi kolegami profesorami Jerzym Bralczykiem i Andrzejem Markowskim współredaguję w „Gazecie Wyborczej”.
A skoro wgryzamy się we trzech w znaczenia i formy występowania wybranych słów, niech mi wolno będzie ostrzec Czytelników przed powszechnym etymologicznym łączeniem słowa ze Słowianami. W tych ostatnich kryje się prasłowiański rdzeń slov-, slav-, kontynuujący praindoeuropejski pień k’el, k’leu o znaczeniu ‘mokry, wilgotny’, a liczne nazwy wodne typu Sława, Sławno, Sławica niech będą potwierdzeniem tej prawdy historycznojęzykowej. Ogólnosłowiańskie „słowo” natomiast wiedzie do praindoeuropejskiego pierwiastka kleuos, od kleu – ‘słyszeć’.
A znaczy kleuos ‘to, co się słyszy, pogłoska, wieść, sława’.
Dobre imię złego słowa
Andrzej Markowski
Rozprawę doktorską, napisaną w roku 1976, opatrzyłem dwoma mottami. Pierwsze było cytatem z wiersza „Poeta” Bolesława Leśmiana:
A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą
I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą.
Drugie – z drugiego tomu „Alicji” Lewisa Carolla w tłumaczeniu, na które wówczas trafiłem, brzmiało:
Kiedy używam jakiegoś słowa, znaczy ono dokładnie to, co myślisz, że ono znaczy, ani trochę mniej, ani trochę więcej.
I przez czterdzieści lat, które upłynęły od tamtej chwili, mój stosunek do słowa wyznaczały te dwa cytaty. A więc z jednej strony pewna nieufność. Bo słowa mogą zwodzić i uwodzić. Jeśli są poetyckie – to chwała im: tworzą nową rzeczywistość, dają (a przynajmniej chcą dać) przeżycie estetyczne. Niechże się wtedy włóczą i łajdaczą. Ale gdy mowa o słowach, których używa się w języku codziennym, to owo udawanie, że znaczą coś więcej, niż znaczą, może być niebezpieczne. Bo przecież mamy naturalne oczekiwanie, że one znaczą to, co znaczą. Że – odwołam się do cytatu z Carolla – znaczą to, co ten, kto ich słucha lub je czyta, myśli, że znaczą.
Więc z drugiej strony ufałem słowom, tak jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, która wierzyła w miłość, bo „Przecież mnie kochasz nad życie? Sam mówiłeś przeszłego roku...”. No tak, to tekst poetycki, ale ma oddawać naturalne pragnienie, by słowa znaczyły to, co uważamy, że znaczą. Tak jak w „Alicji”.
I dopiero niedawno, sprawdzając ten cytat, odkryłem, że tamto tłumaczenie chyba było nieprawdziwe, bo oto w kilku źródłach ów fragment ma odwrotny sens:
„Kiedy JA używam jakiegoś słowa – głos Humpty Dumpty brzmiał dość pogardliwie – SAM decyduję, co ono będzie znaczyć, i dokładnie to znaczy”. Alicja nie chciała się z tym zgodzić: „Problem w tym – powiedziała Alicja – że nie wiadomo, czy może pan tak nadawać słowom dowolne znaczenie”. Jej rozmówca nie dał się jednak zbić z tropu: „Problem w tym – powiedział Humpty Dumpty – kto kim rządzi. To wszystko”. Czyli to nie słuchacz, lecz mówiący ma nad słowami bezwzględną władzę.
Cóż więc ma robić badacz słów? Jak powinien postępować słownikarz, który definiuje słowa? Pozostaje mu tylko śledzić teksty, możliwie dużo tekstów, i porównywać je, wciąż porównywać, by wydobyć z nich to znaczenie, które słowom nadają mówiący. A w konsekwencji także opisywać to, jak mówiący zmieniają znaczenia słów.
To właśnie próbowałem robić w felietonach zamieszczonych na kolejnych stronach. Starałem się nadążać za zmianami w naszej mowie, choć czasem są one tak szybkie, że nawet zawodowy językoznawca coś przegapi. I nieraz musiałem uzupełniać tekst, gdy zwrócono mi uwagę, że nie uwzględniłem nowego znaczenia. Jak choćby w felietonie o przymiotniku intymny, używanym już w takich połączeniach, jak higiena intymna czy intymne mydełko.
Ale choć coraz częściej są nadużywane lub używane w innej intencji, niż sądzi odbiorca, dalej wierzę, że słowom można wierzyć. I będę im wierzył, nie bacząc na to, że doświadczona ciocia ostrzegała siostrzenicę: „Pamiętaj. Jak kobieta mówi, że kocha, to kocha, a jak mężczyzna mówi, że kocha – to mówi”...POKAŻ MI SWOJE KNOW-HOW, CZYLI KREATYWNE CZYTANIE PROJEKTU
Miej projekt albo giń
Jerzy Bralczyk
projekt
Jakiś czas temu pewien młody człowiek powiedział mi, że ma za sobą już sześć projektów. „I nic się nie udało? Szkoda!” – powiedziałem. Na to on: „Jakże? Wszystkie się udały!”. Nie zrozumieliśmy się, bo dla mnie projekt to wciąż jest przede wszystkim szczegółowo zarysowany plan działania, a czasem tylko pomysł, a dla niego głównie (a może już tylko) coś realizowanego lub wręcz zrealizowanego.
Łacińskie proiectus to ‘coś rzuconego’ (iaceo – ‘rzucam’) przed (pro-), więc dobrze odnosi się do przyszłości. Po polsku takie rzucanie nie kojarzyłoby się najlepiej, wolimy raczej wziąć to, co z przodu, więc mamy przedsięwzięcie, a jak częściej i dłużej bierzemy, to i przedsiębiorstwo z tego może powstać. Przedsięwzięcie, gdy o nim mówimy w czasie przeszłym, mogło być udane i zrealizowane – a jako o projekcie mówiliśmy zwykle o tym, co w tym początkowym stadium właśnie jest, będzie lub pozostało. „Był taki projekt...” – mówiliśmy i zwykle odnosiło się to do sytuacji, w której jakiś pomysł „nie wypalił”. „Jest projekt, żeby...” – mówiliśmy i w ten sposób poddawaliśmy pod dyskusję coś, co mogłoby być zrobione. Projektowaliśmy swoje działania, miewając różne zamiary, czasem ziszczalne, czasem nie.
Projekty bywały też bardziej konkretne – miały postać pliku dokumentów, rysunków i wykresów technicznych. Przygotowywali je projektanci, bardzo często architekci, a u niespecjalistów wywoływały podziw graniczący z przerażeniem. Właśnie z architektem kojarzyło mi się najbardziej słowo projektant – dziś prędzej przywołuje ono artystę, który wnętrza projektuje, a chyba częściej jeszcze łączy się ze słowem moda, wskazując tym samym na przemijalność projektowanego dzieła.
W każdym razie, o ile dawniej projekt mówiono o czymś, co miało lub nadal ma szansę zaistnienia, o tyle dziś coraz częściej projektem nazywamy coś, co zostało z powodzeniem zrealizowane i ma się dobrze. Spotykam się z wieloma projektami naukowymi, badawczymi, które powiodły się znakomicie. Projekt to także coś, o czym nie myślimy już w kategoriach realizowania, czyli jakiegoś procesu, tylko po prostu jakiś byt. Nie tak dawno słyszałem, że jedna z partii politycznych (duża, i to od dawna) to właśnie projekt.
Przyznam, że zwykle niepokoją mnie zmiany znaczeń wyrazów, ale próbuję znajdować w tym przejawy zjawisk pozytywnych. Może, kiedy upowszechni się już całkiem to nowe znaczenie słowa projekt i stanie się wyłącznym, mniej będziemy mieli pomysłów niezrealizowanych, a więcej udanych przedsięwzięć? Oby tak było.
A przy tym i tak dobrze, że jeszcze nasz projekt, którego znaczenie zmienia się oczywiście pod wpływem angielszczyzny, jest wciąż wymawiany z j w środku i nie został całkiem wyparty przez prodżekt...
Zmotywowani od kołyski
Jerzy Bralczyk
motywacja
Kiedy chcę, to wiem, że chcę – i to jest wyraz mojej woli. Czy mogę nie chcieć? Właściwie mogę. Chcę, bo chcę chcieć. Kiedy chce mi się, jest gorzej. Sam nie chcę – to jakieś ono mi się chce. I chce mi się jeść czy spać, nawet kiedy wolałbym tego nie robić. I nie wiem często, dlaczego mi się chce.
Kiedy wiem, dlaczego czegoś chcę, znam swoją motywację. Mam tę motywację, ona jest moja. Ale skąd ona jest? Ze mnie czy spoza mnie? Gdy jestem zmotywowany do czegoś, wydaje mi się (wydaje mi się, nie mam więc nad tym wydawaniem pełnej władzy), że raczej z zewnątrz. Jestem zmotywowany do działania, więc chce mi się. I o tym wiem! Kiedy powiem sobie, że jestem zmotywowany, moja świadomość jest pełniejsza. Pełna kontrola, choć w pewnym sensie kontrola braku kontroli. Jestem zmotywowany – czy to znaczy, że mnie zmotywowano? Że ktoś mnie zmotywował? Chyba jednak nie...
Zwykle nie mówię o sobie, że mam czy że miałem motyw. Tak mogę mówić o innych, niestety, często o tych, co źle czynią, również o przestępcach. Źle uczynił, popełnił przestępstwo. Dlaczego? Jaki miał motyw? A czy miał motywację? Pewnie był zmotywowany, ale motywacja zdaje się bardziej usprawiedliwiać niż motyw. Taka motywacja to już nie tylko powód, nie zwykła przyczyna – to coś szerszego i głębszego, zakładającego większą świadomość.
Motyw jest z francuskiego motif, które Anglicy jako motive zapożyczyli od Francuzów już w XIV wieku, my – w XVIII. Motus – to w łacinie był ‘ruch’, francuskie motif oznaczało ‘to, co wprawia w ruch’. U nas najpierw mieliśmy motyw – ‘wątek przewodni’, ‘główną myśl’ – w muzyce i w literaturze. To znaczenie pozostało do dziś. Potem słowo motyw w psychologii i w prawie zaczęło oznaczać ‘psychiczny powód czynności’. Czasownik motywować, zaczerpnięty z niemieckiego motivieren, pojawił się w naszej psychologii w drugiej połowie XIX wieku, a rzeczownik motywacja – na początku wieku XX.
Nie tylko mamy tę motywację do dziś, ale też coraz chętniej i coraz częściej o tym mówimy. Lubimy się prezentować z użyciem tego słowa, na przykład w listach motywacyjnych. A na motywacyjnych mityngach słuchamy motywujących wystąpień, bo mamy taką motywację. Motywują nas, a my tego chcemy. Mamy motywację do bycia motywowanymi!
A potem to zmotywowanie staje się naszą stałą cechą. Możemy o sobie tak myśleć i mówić. Mało tego, wiemy, że inni będą tej motywacji, tego zmotywowania od nas oczekiwać. Że jako zmotywowani, z motywacją, będziemy na przykład cenniejszymi pracownikami.
Przyjemnie, a przy tym jakoś i naukowo pomyśleć o sobie, że ma się motywację. Nawet – że jest się zmotywowanym. To przecież ma znaczyć, że nam się chce. Nie o to chodzi oczywiście, że nam się zachciało czegoś konkretnego, wtedy to może się wydawać często raczej niezbyt pożądane, ale o to, że nam się chce tak w ogóle. Że ogólnie jesteśmy chętni do działania.
I, jak będzie trzeba, będziemy działać.
Kreatura się kreuje
Jerzy Bralczyk
kreatywny
Jedną z najwyżej dziś cenionych cech jest kreatywność. W pozytywnych opiniach o kimś, w opisujących własne zalety listach motywacyjnych podkreśla się tę właśnie cechę, bo to i przyjemnie komuś lub sobie ją przypisać, i dość bezpiecznie – wszak nie do końca wiadomo, jak ją mierzyć i jak zweryfikować. A słowo brzmi dobrze i sprawia wrażenie obiektywnej oceny. Kiedy piszę o kimś (lub o sobie), że jest (jestem) kreatywny, to ma znaczyć, że uważam go (siebie) za zarazem twórczego i pomysłowego. I pomysły taki ktoś ma, i realizować je potrafi. Kreatywność to dużo więcej niż pomysłowość, a słowo twórczość ma trochę inne znaczenie – oznacza nie cechę, lecz to, co ktoś utworzył.
Słowo jest zatem przydatne i sympatyczne. Każdy z nas chce być pomysłowy i twórczy! I chyba w każdym aspekcie można o tej cesze mówić – ostatnio czytałem o kreatywnych rodzicach w wielkim mieście, którzy mogą dzieciom zaproponować warsztaty kreatywne; w ich ramach dzieci będą mogły m.in. robić zwierzęta z papieru. Jesteśmy jako rodzice, pracownicy, uczniowie coraz bardziej kreatywni. Jakby rzadziej mówi się tak o twórcach.
Przymiotnik kreatywny wzięliśmy z angielskiego creative. Kiedyś o człowieku zdolnym do tworzenia rzeczy nowych, oryginalnych mówiliśmy kreacyjny. Było to bliższe słowu kreacja, które miało różne znaczeniowe przygody, bo najpierw było ‘uroczystym mianowaniem’, potem także ‘czymś stworzonym, utworem’, dalej głównie ‘sposobem odtworzenia roli przez aktora’, by wreszcie stać się określeniem ubioru, zwykle wytwornego.
Wszystko zaczęło się od łacińskiego creare, ‘stwarzać’ i – w węższym znaczeniu – ‘czynić kogoś kimś’. W dawnych słownikach kreowanie wiązało się z wojskowością – kreowało się wojsko, pułki, także marynarkę; i z Kościołem – kreowało się kogoś biskupem, kardynałem... Zagłoba, wziąwszy buńczuk, „już się na hetmana kreował”. Dziś czasem też mówimy o wykreowaniu kogoś.
Kreował oczywiście kreator. Od podniosłego ‘stworzyciela’, przez zwykłego ‘twórcę’ i łaskawego ‘protektora’, kreator stał się dziś kimś, ‘kto wyznacza i stanowi mody’ – i tak spotyka się z kreacjami. Kreuje kreacje. Czasem więc oczywiście – także marynarkę, ale już inną. Kiedyś też taki kreator kreował kreatury – słowo kreatura, oznaczające niegdyś po prostu coś stworzonego, stworzenie, głównie ‘stworzenie boże’ (nawet o aniołach tak mówiono), potem ‘człowieka, osobnika’, aż zaczęło oznaczać także kogoś protegowanego – to była czyjaś kreatura. Najczęściej mówiło się o różnych podłych kreaturach, by z czasem i samej kreaturze już podłość przypisywać. Dziś kreatura to już tyle co ‘nędznik, nikczemnik’. Ale potrafi się czasem sam wykreować...
Jesteśmy, jak widać, językowo kreatywni. Pomysłowo tworzymy słowa i twórczo zmieniamy ich znaczenia.
Zupełnie nowe czytanie
Andrzej Markowski
czytanie
Polszczyzna jest pełna niespodzianek. Słucham sprawozdania z meczu i słyszę: „Obrońca Zawiszy perfekcyjnie odczytał zagranie skierowane do Kowalskiego i przejął futbolówkę”. A inny piłkarz: „Dobrze odczytywał podania rywali, dzięki czemu zablokował kilka groźniejszych dośrodkowań”.
Tak „czytają” nie tylko piłkarze, ale też siatkarze i tenisiści: „Łodzianin kapitalnie odczytał zagranie Kubota i uzyskał breaka!”.
Mamy więc w polszczyźnie środowiskowej nowe znaczenie czasowników czytać, odczytać, odczytywać. Zawodnik właściwie odczytał podanie rywala, a inny świetnie odczytywał podania przeciwników przed polem karnym.
Czyli co w rzeczywistości robili ci sportowcy? Przede wszystkim chodzi tu o czynność umysłową, którą podejmuje się niemal zawsze w odniesieniu do działań rywala. Polega ona na tym, że odgaduje się intencje przeciwnika, dobrze interpretuje się jego zamiary dotyczące tego, co ma zrobić z piłką, jak ma zagrać. Można powiedzieć, że ten, kto odczytał zagranie pana X, przejrzał jego zamiary, odgadł (wyczuł?), co on chce zrobić – i uniemożliwił mu osiągnięcie tego celu przez właściwe ustawienie, zablokowanie ruchu czy jakieś inne działanie. Umiejętność czytania, a jeszcze lepiej właściwego odczytywania zagrań czy podań jest ceniona, bo dzięki niej można rywalowi przeszkodzić, odzyskać inicjatywę itd.
Wydaje się, że to nowe sportowe znaczenie czasownika czytać już na dobre weszło do polszczyzny środowiskowej. Wbrew pozorom nie jest ono zupełnie wyjątkowe na tle dotychczasowych znaczeń tego wyrazu. Przecież od dawna czytać w znaczeniu przenośnym to ‘odgadywać coś, rozpoznawać coś, domyślać się czegoś z jakichś działań czy znaków’. Mówimy o czytaniu z ręki, o czytaniu z gwiazd. Z czyichś oczu można wyczytać miłość, pożądanie lub przynajmniej zainteresowanie (oby nie nienawiść!). A dawniej czytać znaczyło także, a może nawet przede wszystkim: ‘liczyć, rachować, łączyć elementy, znaki w pewną całość’; stąd składanie liter, łączenie ich – sztukę wcale nie łatwą dla początkujących – nazwano czytaniem. Kiedy się te literki już połączyło, to się coś odczytało, i to nabierało znaczenia.
Zrozumienie było więc efektem czytania, odczytania. A i sportowcy rozumieją – rozumieją intencje przeciwnika wtedy, kiedy właściwie odczytają jego zagranie. Czyżbyśmy więc wracali do źródła, do dawnych znaczeń i skojarzeń czasownika czytać, kiedy słyszymy o tym, że ktoś „znakomicie czuł futbol, czytał zagrania przeciwników”? A może jest inaczej: czy przypadkiem owo sportowe czytać zagrania, podania, serwisy nie jest kalką jakiegoś określenia w sportowym języku angielskim? Może Czytelnicy pomogą to rozstrzygnąć?
Kariera, patrz pod: Nikodem Dyzma
Andrzej Markowski
kariera
Kariera słowa kariera w polszczyźnie nie jest może oszałamiająca, ale trzeba przyznać, że wyraz zrobił karierę, a ostatnio być może także zmienił nieco znaczenie.
Słowo zapożyczyliśmy prawdopodobnie w połowie XIX wieku z francuskiego, choć niektóre słowniki podają jako źródło język niemiecki. Może zresztą wyraz ten – przecież znany w wielu językach – przywędrował do nas dwiema drogami. W każdym razie to znaczenie, które jest dziś powszechne w Europie, powstało we Francji jako przenośne. Ciekawostką jest to, że wyraz carriere zapożyczyliśmy też w XIX wieku w formie karier, a było to określenie najszybszego biegu zwierząt skokami, szybszego od galopu. I to skojarzenie z szybkim skokowym biegiem dało we francuskim metaforyczną nazwę dążenia do coraz większych osiągnięć, sukcesów, zdobywania stanowisk, zapewnienia sobie pozycji w życiu.
O karierze można marzyć, ale żeby ją zrobić, trzeba najpierw rozpocząć, a potem kontynuować. Wtedy pniemy się, wspinamy po szczeblach kariery, aż stwierdzimy, że coś jest ukoronowaniem kariery. Trzeba jednak zawsze uważać, bo przecież można karierę zwichnąć, a nawet pogrzebać jednym nierozważnym posunięciem. No i ktoś może nam ją złamać...
Jeśli ktoś robi karierę (chciałoby się powiedzieć „karieruje się”, ale w polszczyźnie nie utworzono takiego czasownika) nachalnie, bezpardonowo, i to jest jego głównym celem w życiu, to jest postrzegany jako karierowicz, jego postępowanie ocenia się zaś jako karierowiczostwo, a te wyrazy są już wyraźnie nacechowane ujemnie. Ba, karierowicz to już niemal obelga, a w każdym razie słowo wyrażające lekceważenie: taki to nie ma kompetencji, wiedzy, umiejętności, a prze naprzód i pcha się do góry. Kobieta tak postępująca to karierowiczka; co ciekawe, jeszcze w słowniku Doroszewskiego z połowy XX wieku karierowiczki nie ma; zostaje odnotowana dopiero w najnowszych słownikach polszczyzny ogólnej. Czy więc pół wieku temu nie było jeszcze karierowiczek, czy też autorzy tamtego słownika byli taktowni wobec pań? Ciekawe, że u Doroszewskiego pojawia się karierka jako określenie ironiczne, a nie typowe zdrobnienie. Równie interesujące, że najnowszy słownik tego wyrazu nie zawiera. Czyżby dzisiaj już się nie powiedziało z przekąsem o karierkach różnych osób?
Znakiem czasu jest to, że dziś używa się określenia przebieg kariery zawodowej, w którym mamy nieco zmodyfikowane znaczenie tego wyrazu – pod wpływem angielskiego career oczywiście. Który to wyraz w angielszczyźnie wcale nie musi znaczyć ‘kariera’; to częściej ‘praca zawodowa’, ‘zawód’. I ten polski przebieg kariery zawodowej jest nieco mylący, boć nie o karierę w nim chodzi, lecz o pracę, niekoniecznie karierą znaczoną.
A jak z początku tego tekstu widać, karierę robić mogą nie tylko ludzie, lecz także wyrazy i powiedzenia. I zapewne także sposoby zachowania i ubierania się, a nawet przedmioty. Podobno karierę robią określone typy rowerów. Ciekawe, czy można powiedzieć to samo o jakimś fasonie butów lub spodni?