- W empik go
Trzy wdowy - ebook
Trzy wdowy - ebook
Trzy kobiety. Trzy żony. Trzy wdowy.
Blake ukrywa przed światem tajemnicę - wraz z nim żyją w poligamicznym związku aż trzy kobiety. Rachel, pierwsza żona, to ta posłuszna aż do przesady, z przeszłością, o której wolałaby zapomnieć. Tina, była striptizerka wzięta prosto z odwyku, to urodzona buntowniczka. Najmłodsza z nich, naiwna Emily, żyje w oddzieleniu od srogiej katolickiej rodziny. Jedyne, co je łączy, to Blake.
To one stają się pierwszymi podejrzanymi, gdy zostają znalezione zwłoki ich męża. Każda z kobiet musi zadecydować, komu może zaufać. W obliczu plotek o sekretnym kulcie, tajemniczej żonie numer cztery, trzy wdowy zaczynają wątpić w to, co dotąd uznawały za prawdę. Bo im dłużej trwa śledztwo, na światło dzienne wychodzą kolejne mroczne informacje…
Oryginalna, pouczająca, trzymająca w napięciu - wielka trójka każdego literackiego uderzenia.
"New Jork Journal Of Books"
Chociaż Quinn w książce podejmuje ważkie tematy, takie jak przemoc domowa, poligamia i kulty religijne, najważniejszym i najbardziej przejmującym tematem zdaje się dla niej być kobieca przyjaźń.
"New York Times"
Cate Quinn urodziła się w Colchester w Wielkiej Brytanii. Ta dziennikarka, freelancerka i copywriterka, ma za sobą także doświadczenia w blogowaniu, w tym na tematy kulinarne. Najchętniej pisze powieści przygodowe, kryminalne i historyczne. W przygotowaniu jest już jej kolejna książka, "The Lock In".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-436-3 |
Rozmiar pliku: | 646 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rachel, pierwsza żona
Panie Boże, przebacz, okłamałam dziś policjanta. Powiedziałam, że Blake nigdy nie podniósł na mnie ręki. Chciałam tylko chronić jego pamięć. Mam potrzebę, by się usprawiedliwić, ale byłoby to jeszcze jedno kłamstwo. Po prostu nie byłam w stanie stawić czoła kolejnej krytyce naszego stylu życia przez kogoś, kto nie ma o nim pojęcia.
Policja zastała mnie na ranczu. Wyparzałam akurat słoiki, ustawiłam je równiutko i napełniałam solonymi ziemniakami. Mieliśmy w tym roku obfite deszcze i bogate zbiory wymagające zawekowania.
Robienie przetworów zawsze działa na mnie kojąco. Przenosi w świat dzieciństwa. Wracam wtedy pamięcią do czasu spędzonego z rodzeństwem, kiedy wszyscy razem szykowaliśmy zapasy na zimę, stojąc na bosaka w kuchni. Dzisiaj wycierałam brzegi słojów i dokręcałam pokrywki, podśpiewując po cichu. Moja spiżarnia zapełniała się stopniowo ślicznymi, kolorowymi warzywami i peklowaną wołowiną. Nie potrafię sprawić, by mięso wyglądało estetycznie, za to smakuje wybornie.
Ranczo Nelsonów zapewne wygląda nieciekawie dla przybyszy z miasta. To stara zabudowa na kilku akrach piaszczystej ziemi. W latach pięćdziesiątych hodowano tutaj niewielkie stado bydła. Kilka lat temu Blake wyposażył walącą się chatę w kuchenkę i doprowadził wodę. Nie ma tu nic poza setkami kilometrów pustyni i wielkich sępów. Dla mnie to raj.
Było ciepło jak na jesień, otworzyłam wszystkie drzwi na oścież. W powietrzu wyczuwało się już zapowiedź zmiany. Ten gwałtowny zwrot, kiedy upalne powietrze przynosi burzę i gęste, białe chmury mknące po przepastnym pustynnym nieboskłonie. Zamknęłam oczy, wystawiając twarz do słońca przez kuchenne okienko. A kiedy je otworzyłam, zobaczyłam pod drzwiami grupkę policjantów.
– Pani Nelson?
Uniosłam głowę, nie odkładając noża. Pewnie przedstawiałam sobą dziwaczny widok dla tych miejskich funkcjonariuszy: w workowatej, zapinanej pod szyję i spływającej do kostek sukience z szerokimi rękawami i długimi włosami zaplecionymi w pszeniczny warkocz na plecach. Wytarłam ostrze białe od ziemniaczanej skrobi i położyłam na stole.
– Z którą panią Nelson życzy pan sobie rozmawiać? – Popatrzyłam na każdego po kolei.
Kilku otwarcie przyglądało się ranczu, które z zewnątrz wygląda na nieco zaniedbane, z naszymi rozpadającymi się budynkami gospodarczymi, spichlerzem i niedokończonym ogrodem warzywnym. W środku jest czysto i przytulnie, pomieszczenia zdobi mnóstwo rękodzieła. Na niedużej kanapie leżą dwie poduszki, które sama zrobiłam i ozdobiłam kolorowymi haftami: „Tam dom twój, gdzie serce twoje” i „Bóg jest miłością”. Kuchnia to prosty blat i zlewozmywak, nieduża kuchenka gazowa, na której gotujemy jedzenie, a także zestaw akcesoriów do robienia przetworów, który dostałam od Blake’a na drugą rocznicę ślubu.
W głębi domu znajduje się stary strych na siano, a na nim nasze łóżka. Dwa pojedyncze dla dwóch żon. Jedno podwójne dla Blake’a i tej wybranej.
Któryś z policjantów sięgnął po rodzinne zdjęcie zrobione niedługo po tym, jak Blake poślubił Tinę. Stoimy we trzy za naszym mężem. Ja, najstarsza, z ułożonymi na tę okazję włosami, ustami pomalowanymi różową pomadką, w kwiecistej bluzce maskującej szerokie biodra. Szczuplutka Emily wygląda na jeszcze mniej niż swoje dziewiętnaście lat, jej zielone oczy są szeroko otwarte jak u przerażonego zwierzątka, rzadkie jasne włosy ma zakręcone specjalnie do fotografii. No i Tina. Uśmiecha się z zadowoleniem. Proste czarne włosy, obcisła sukienka eksponująca biust, mocny makijaż.
Funkcjonariuszka, która do tej pory stała z boku, przecisnęła się do przodu. Miała na sobie obcisłe spodnie. Taka typowa zdrowa, wysportowana dziewczyna z Salt Lake City, która spędza wolny czas na świeżym powietrzu, a nie w kościele. Lśniące ciemne włosy związane w kucyk. Przenikliwe jasnobrązowe oczy. Natychmiast odgadłam, że nie jest mormonką.
– Detektyw Brewer – przedstawiła się, podając mi opaloną dłoń.
Miała ciepły, mocny uścisk.
– Czy to znaczy, że zastaliśmy więcej niż jedną panią Nelson? – spytała.
– Eee… Nie, proszę pani. – Nie wiedzieć czemu zerknęłam na nóż.
Brewer zmrużyła nieznacznie oczy, jak gdyby przyłapała mnie właśnie na kłamstwie.
– To znaczy – kontynuowałam – reszty nie ma teraz w domu.
Policjantka odchrząknęła.
– Pani Rachel Nelson? Żona Blake’a Nelsona?
– Owszem, proszę pani. We wtorek minęło sześć lat. – Uśmiechnęłam się. – Wczoraj była nasza rocznica ślubu.
Moja odpowiedź wywarła na niej złe wrażenie. Zerknęła na zdjęcie ślubne.
– Jesteście mormonami?
– Preferujemy określenie „członkowie Kościoła Świętych Dni Ostatnich” – potwierdziłam z urazą. – Mogę wiedzieć, o co chodzi?
– Pani Nelson – odparła z westchnieniem. – Obawiam się, że mamy bardzo złe wieści. Chodzi o pani męża.
Ton, jakim wypowiedziała te słowa, bardziej niż one same nieprzyjemnie mnie uderzył. Poczułam się, jakbym dostała cios w twarz.
– Aresztowaliście go? – Moje policzki zrobiły się gorące.
– Nie. – Pokręciła głową.
– Chcecie mnie aresztować?
– Lepiej, żeby pani usiadła.2
Tina, trzecia żona
Muszę przyznać, że Zła Czarownica udowodniła swoją moc. Rachel jako jedyna miała odwagę podjąć się identyfikacji zwłok. Takie rzeczy oglądałam dotąd tylko w telewizyjnych serialach. Tam nikt nie dezerteruje. „Tak, to on”, mówi rodzina, dzielnie przełykając łzy.
Policja zatrzymała mnie, kiedy miałam zaćpać po raz pierwszy od półtora roku. Powróciłam jak gołąb pocztowy do Rio Grande, niedużej dzielnicy narkotykowej w Salt Lake City. Dla dziewczyny z Las Vegas to dość zabawny koncept. Całe miasto, w którym się wychowałam, jest jednym wielkim zagłębiem narkotykowym. A tutaj robią problem z powodu dwóch ulic, na których rezydują bezdomni.
W każdym razie sądziłam wtedy, że chcą nas przyskrzynić za bigamię. Pojechaliśmy na komendę. Zaprowadzili mnie do jednego z tych pokoi, w których ląduje się przed oficjalnym postawieniem zarzutów. Kiedy jeszcze wszyscy są mili i nic nie jest nagrywane.
Siedziałam sobie zatem na komendzie w Salt Lake City, myśląc, że zasadniczo nic się nie zmieniło, poza zarzutami. W Vegas przymknęli mnie za nierząd. Teraz za bycie mężatką. Niezły ubaw.
Wtedy weszła ta ładna kobieta. Wysoka, zadbana. Brązowe włosy związane w prosty kucyk, ale bardzo lśniące, jakby jej organizm komunikował wszem wobec, że jest zdrowy. Prawie żadnego makijażu, górska opalenizna, bursztynowe oczy. Niemal złote.
Od razu przypomniały mi się foldery turystyczne, jakie dostawałam swego czasu od Blake’a. Były w nich zdjęcia ludzi w sportowych strojach, prowadzących zdrowy tryb życia – snowboard w zimie, rower górski w lecie.
Przedstawiła się jako detektyw Brewer. Zasadniczo nie przepadam za tym typem kobiet. Wydaje im się, że rozumieją biedę, ale w rzeczywistości nie mają o niej pojęcia.
– Pani Tina Nelson?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Nazywam się Tina Keidis. – Popatrzyłam wyzywająco, dając do zrozumienia, że nie dam się podejść. Nie zmusi mnie, bym podała się za żonę Blake’a i przyznała się tym samym do bigamii, która jest u nich nielegalna. Umościłam się wygodnie na krześle. – Kupujecie te stoły i plastikowe krzesła hurtowo? W Vegas mają identyczne.
Swoje przeszłam i nie dam sobie w kaszę dmuchać, komunikowałam całą sobą.
– Panno Keidis – powiedziała wtedy ta gliniara. – Na pustyni znaleziono zwłoki. Podejrzewamy, że to pani mąż.
Zamurowało mnie.
Brewer przeszła tymczasem do relacjonowania szczegółów. Jakiś miastowy poszukiwacz sensu życia wybrał się na przejażdżkę po bezdrożach i zauważył sępy krążące nad rzeką, w której Blake łowił czasem ryby. Znaleźli na ciele podejrzane obrażenia wskazujące na udział osób trzecich, mówiła dalej.
Po wysłuchaniu całego opisu zrobiło mi się szkoda faceta, który znalazł zwłoki.
– Koledzy powiedzieli, że zabrali panią z Rio Grande – dodała policjantka. – Nie widujemy tam zbyt wielu mormonów. Czyżby pani zabłądziła?
Wydukałam coś o nieznajomości miasta. Ale gliniarze nie są głupi. Prawdopodobnie wyciągnęli już moją grubą teczkę z Nevady.
Jaka była prawda? Po rocznicowym wieczorze… Chyba po prostu się załamałam. Pojechałam do centrum szukać kłopotów. Blake ostrzegał, że będzie ciężko. Że będę się musiała dzielić nim z innymi kobietami. Mimo wszystko nie przemyślał tego zbyt dobrze. Pozostałe dwie żony zostały wychowane do takiego życia. W duchu bojaźni Bożej i tradycyjnych wartości, w myśl których mężczyzna jest niekwestionowaną głową rodziny. Dla mnie to nowość. Nigdy nie miałam prawdziwego domu. W wiecznym rozkroku między opiekunami zastępczymi a matką, jeśli akurat była w mieście.
Mogę sobie prosić Pana Jezusa o siłę i Boga o przebaczenie, ale nie zmieni to faktu, że mieszkając na ranczu, codziennie czułam się tak, jakby ktoś deptał po moim sercu. Było pełne siniaków i zadrapań, tak to odczuwałam.
Rachel powiedziała, że z biegiem czasu jest coraz łatwiej, ale skąd mogła to wiedzieć, jeżeli sama nigdy nikogo nie kochała tak mocno, jak ja Blake’a. Poznała go w college’u. Byli dwojgiem mormońskich dzieciaków postępujących zgodnie z zasadami swojego Kościoła. Ona lubi spełniać cudze oczekiwania. Lubi też stawiać na swoim, ale zręcznie to ukrywa. Pani Idealna ma po prostu ogromną potrzebę rywalizacji.
Dlatego pozwoliła mężowi sprowadzić więcej żon. Nie wystarczyło jej bycie dobrą mormonką. Musiała mieć z kim wygrywać. Takie jest moje zdanie.
Nie, Rachel nie rozumie, co czuliśmy, ja i Blakey. Nie wie, jak bardzo się o mnie troszczył, kiedy byłam na odwyku. Próbował ratować moją duszę. Żartowaliśmy sobie nawet z tego. Podśmiewałam się z niego. A cóż taki przystojny młodzieniec robi z bandą ćpunów? – tego typu zaczepki. Odpowiadał, że nie ukończył swojej misji i praca wolontariusza to jego sposób na zadośćuczynienie. Dobry pomysł, drażniłam się z nim. Ćpuny uwierzą we wszystko w zamian za obietnicę lepszego życia. Nie ma to jak znaleźć odpowiednio zdesperowaną grupę docelową. Coś w tym jest, odpowiadał ze śmiechem. Dużo się razem śmialiśmy.
Blake uratował mnie w każdym znaczeniu tego słowa i taka jest prawda. Kiedy tańczyliśmy razem po raz pierwszy podczas żałosnego przyjęcia wigilijnego w ośrodku dla uzależnionych, wsparłam głowę na jego ciepłej klatce piersiowej, a on szepnął, że nigdy nie czuł do nikogo tego, co czuje do mnie.
Chwytam się tych słów w gorszych chwilach, gdy śpię sama, a Blake spędza noc z kim innym.
Szczerze mówiąc, najgorsze są wieczory. O zachodzie słońca Rachel zaczyna przygotowywać te swoje ohydne mormońskie kolacje z weków. Atmosfera się zagęszcza. Mogłabym przysiąc, że podwójne łóżko w małżeńskiej sypialni emituje jakieś fale magnetyczne. Rachel nie wie, gdzie podziać wzrok, za wszelką cenę unika zerkania w stronę strychu. Emily staje się jeszcze bardziej milcząca niż zwykle. Ja robię się niespokojna. Nerwowa. Złośliwa. Jak wtedy, kiedy ćpałam i nie mogłam zdobyć działki.
Wieczorami wybuchały między nami karczemne awantury. Po zmroku nie zostawało już nic do zrobienia w domu ani w ogrodzie. W domu było kiepskie światło i nie miałyśmy telewizora, a w małym, przenośnym radiu codziennie wyczerpywały się baterie, choć Emily zarzekała się, że wcale go nie używa. Blake lubił wspólne czytanie Biblii, nie zawsze jednak był w domu, toteż prawdopodobnie nie powinnyśmy być zaskoczone tym, co się stało w rocznicę.
Blake wybierał mnie trzy noce z rzędu. Sprawy wisiały na ostrzu noża. Został mi w pamięci obraz nas trzech siedzących obok siebie na kanapie w oczekiwaniu. Którą z nas zawoła? Rachel, z tym swoim dziwnym uśmiechem Mony Lisy, próbowała udawać obojętność. Ja stosowałam sztuczkę, której nauczyłam się na ulicy: przybierałam pozę, jakbym świntuszyła w myślach. Delikatna, mała Emily była przerażona.
Co zabawne, teraz, kiedy o tym myślę, widzę, że im bardziej wydawała się wystraszona, tym większe było prawdopodobieństwo, że właśnie ona zostanie wybrana.3
Emily, druga żona
On nie żyje, on nie żyje, on nie żyje, on nie żyje.
Znacie to powiedzenie: „Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać”? Tak właśnie się czuję, patrząc na pustynny krajobraz przez szybę podskakującego na wybojach radiowozu.
– Jak wy wracacie do domu z zakupów? – pyta siedzący za kierownicą policjant. – Ledwo nam się udało znaleźć to miejsce za pomocą zdjęć z satelity.
Wzruszam ramionami. Widok za oknem interesuje mnie bardziej niż odpowiadanie na pytania.
Ranczo miało być naszym azylem bezpieczeństwa. Miejscem, gdzie można być sobą. Pomimo obowiązujących w Utah przepisów zakazujących wielożeństwa.
– Jeden mąż i trzy żony, co? – Policjant podejmuje kolejną próbę. – Pani jest najmłodsza?
Odpowiadam zdawkowo i w końcu dają mi spokój. Domyślam się, że tak czy inaczej widzieli już nasze zdjęcia ślubne. Pierwsze przedstawia Rachel z podwiniętymi na końcach jasnymi włosami, trzymającą pod ramię Blake’a jak zdobycz. Była wtedy szczuplejsza, ale niewiele. Potem Blake kilka lat później, z rudymi włosami ciemniejszymi o kilka tonów, uśmiecha się do mnie szeroko, jakby wiedział o czymś, o czym ja nie miałam pojęcia. Za nami Rachel trzyma rękę na ramieniu męża w zaborczym geście. On w tej samej kremowej marynarce, którą miał na sobie na wszystkich ślubach. Na ostatniej fotografii jesteśmy już wszystkie trzy. Tina wymalowana niczym do sesji w „Playboyu”. Rachel patrząca w obiektyw tym swoim dziwnym, martwym wzrokiem. Na mojej twarzy maluje się coś w rodzaju ulgi.
Po drodze do miasta policjanci zadawali różne pytania o Blake’a. O jego pracę. Był przedstawicielem handlowym fabryki produkującej maszyny do wekowania i żywność surwiwalową. Interesowało ich, dlaczego tak często wyjeżdżał.
Policjantka znalazła mnie w odległości około półtora kilometra od rancza. Snułam się po pustyni, chyba w nadziei na jakieś olśnienie podobne do tego, którego doznał Jeremiasz w syryjskiej dziczy. Nie odeszłam zbyt daleko, bo rozbolały mnie nogi.
Do pustyni trzeba się przyzwyczaić. Nienawidziłam jej na początku. Tej monotonnej pustki. Mycia w wiadrze. Oszczędzania na ogrzewaniu i wodzie, żeby nie przeciążyć generatora.
Kiedy po naszym ślubie Blake przywiózł mnie po raz pierwszy na ranczo, miałam wrażenie, że z każdym kilometrem w głąb pustyni oddalającym mnie od Salt Lake City tracę kolejne kawałki siebie.
Przyzwyczajona do życia w mieście nie mogłam pojąć tej nicości.
– Tutaj nic nie ma – powiedziałam do niego. – Tylko pustka.
Puścił do mnie oko.
– Pewnie dlatego nazywają to pustynią, co?
Skrzyżowałam ramiona i przycisnęłam twarz do szyby, wpatrując się w żółtobrunatny krajobraz. Po jakimś czasie z moimi oczami zaczęło się dziać coś dziwnego. Obraz stał się niewyraźny, rozpikselowany jak stara gra komputerowa. Nie było żadnego punktu zaczepienia. Wciąż te same identyczne, olbrzymie łańcuchy górskie, rzędy pomarańczowych głazów przypominających ciasto dyniowe, żółtopomarańczowy piasek i kępki bladozielonej trawy. Wszystko to przemykało za szybą. Wruum. Wruum. Wruum.
– Tutaj możesz być sobą – oświadczył Blake. – Żadne prawo niczego ci nie narzuci. Cisza i spokój, tylko góry, piasek i niebo.
Sądzę, że „bycie sobą” oznaczało dla niego taką wersję mnie, jaka jemu odpowiadała.
To była okropna podróż. Blake’a rozpierała duma, jakby własnoręcznie wszystko stworzył, co tylko pogarszało mój nastrój. Raz po raz wskazywał jakieś czerwone głazy, szczyty górskie, krążące po niebie drapieżne ptaki. Byłam bliska wyskoczenia z jadącego auta. Gdyby nie zablokowane drzwi, uciekłabym z powrotem do Salt Lake City. Nie żartuję.
Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłam po przyjeździe na ranczo, było dotknięcie puszystej kępki trawy. Wyobrażałam sobie, że będzie mięciutka jak pierze, ale myliłam się. Ostre źdźbła ukłuły mnie w palce.
Blake uprzedził o braku zasięgu komórkowego i zapowiedział, że rozmowy przez telefon stacjonarny są limitowane ze względu na wysoki koszt połączeń. Jeżeli zechcę gdzieś zadzwonić, powiedział, zawiezie mnie do pobliskiego miasteczka, do Tucknott. Albo mogę napisać list i przekazać mu do wysłania. Rachel pisała dużo listów do braci i sióstr rozsianych po całym kraju.
– Nie widuje się z nimi – wyjaśnił. – Ale pisanie bardzo jej pomaga.
Nie pomyślałam, żeby zapytać, czemu nie spotyka się ze swoją rodziną. Chyba dotarło do mnie, że ja sama nie mam do kogo pisać ani dzwonić. Tak sobie pościeliłam i tak się wyśpię, myślałam. Dopiero później miałam się dowiedzieć o kłamstwach Rachel.
Mama rozłączyła się, gdy tylko usłyszała mój głos, kiedy chciałam z nią porozmawiać niedługo po ślubie. Wciąż mnie trzęsie na samo wspomnienie nocy poślubnej. Tylko się nie śmiejcie. Ja naprawdę o niczym nie miałam pojęcia, chociaż miałam dziewiętnaście lat. Przysięgam na Boga. Nie wiedziałam, co się robi z mężem w sypialni. To było szokujące odkrycie. Tak, drodzy państwo.
A wiecie, co było drugą najgorszą rzeczą, jaką niosła ze sobą funkcja żonki numer dwa? Pewnie was rozbawię.
Prawdę mówiąc, najtrudniej było mi przywyknąć do jedzenia. Matko i córko, jak ta kobieta źle gotuje. Nie przywykłam do mormońskich potraw. Wychowałam się w dzielnicy włoskich imigrantów. Jadaliśmy makaron i pulpety.
Moja pierwsza kolacja na ranczu składała się z zaserwowanej przez Rachel tajemniczej zupy z puszki, ziemniaczanego purée z torebki, suchego jak podeszwa kawałka mięsa i jakiejś zielonej galaretki ze śmietaną na deser. Jezu Chryste, co to była za obrzydliwość.
Dopiero pod koniec posiłku, kiedy Blake mruknął coś o wspaniałej uczcie i że jest dumny ze starań Rachel, dotarło do mnie: ona tak sobie wyobrażała uroczystą kolację.
Radiowóz wjeżdża na autostradę do Salt Lake City. Wzdycham na widok zielonych znaków drogowych, prawdziwych gór na horyzoncie, szarych i strzelistych, zamiast brunatnych, pustynnych brył. Zimą podmiejskie szczyty pokrywają się białą warstwą śniegu, ale najbardziej lubię je wiosną, kiedy spod śniegowej czapy wyzierają ciemne skały. Wyglądają jak oblane mlekiem.
Wpatruję się w jasne bryły budynków z kwadratowymi oknami. Zabudowania są coraz gęściejsze. Dojeżdżamy do centrum miasta.
Starannie wykonana czerwono-biała tabliczka obok boiska sportowego informuje: W NIEDZIELĘ NIE GRAMY.
Wjeżdżamy w jedną z bocznych uliczek, niedaleko mojego rodzinnego domu. Widzę włoskie delikatesy z półkami zastawionymi kolorowymi słoikami, gdzie mama kupowała czasem sery i sosy pomidorowe.
– Wszystko w porządku, pani Nelson?
Zaciskam rękę w pięść, kiedy zdaję sobie sprawę, że bezwiednie gładziłam palcami szybę.
– Tak – odpowiadam. – Wychowałam się tutaj niedaleko.
Nawet gdyby Rachel potrafiła dobrze gotować, myślę sobie teraz, byłoby mi ciężko cokolwiek przełknąć tamtego wieczoru przed nocą poślubną. Przywitała mnie takim spojrzeniem, jakby miała zamiar zaszlachtować mnie na miejscu, nie zważając, że pobrudzi krwią paskudny ręcznie tkany chodnik i beżowe linoleum.
Jakby dopiero do niej dotarło, co będziemy robić razem w sypialni, Blake i ja.
Nagle olśniewa mnie pewna myśl, która ucina jak ostry nóż wszystkie inne.
Już nigdy więcej nie będę musiała tego robić.
Początkowo biorę dziwny hałas za jakieś zwierzęce popiskiwanie dobiegające z policyjnego radia. Odgłosy wydawane przez kozę albo prosię. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to mój własny śmiech.
On nie żyje, nie żyje, nie żyje.4
Rachel, pierwsza żona
Tina zaoferowała, że pójdzie ze mną do kostnicy. Naprawdę była pełna dobrych chęci, niech jej Bóg wynagrodzi, ale kiedy weszłyśmy w ciemny korytarz cuchnący chemikaliami, prawie zemdlała. Nie było sensu jej męczyć. Dosyć w życiu wycierpiała.
Wzięłam wszystko na siebie. Trudne zadania zawsze spadają na mnie.
Zanim mnie tu przywieźli, zdążyłam się przebrać w zwykłe ubrania. Miałam na sobie bluzę i dżinsy, które zrobiły się przyciasne w biodrach. Rozpuściłam włosy. Widziałam ich skonsternowane spojrzenia. Ludzie często nie wiedzą, co o mnie myśleć. Kiedy mam rozpuszczone włosy, wyraźnie widać w nich pasemka. Zrobione w domu, ale ładniejsze od tych, jakie miewają niektóre kościelne mamy, które chadzają do tanich fryzjerów.
Detektyw Brewer przystaje obok niedużej salki.
– Zrobimy sobie tu przerwę – oznajmia. – Powiem, czego się spodziewać w środku, zanim przejdzie pani dalej, do kostnicy.
Przerywa. Wiem, co sobie myśli. Nadal nie zadałam najważniejszego pytania: jak zginął Blake? Odezwał się we mnie dawny strach przed policją. Wychowano mnie w przekonaniu, że nie wolno rozmawiać z organami ścigania. Nigdy i pod żadnym pozorem.
Przełykam ślinę i siadam w małym pomieszczeniu o betonowych ścianach, podobnym do tego, w którym dorastałam. Stoi tu kanapa ze sztucznej skóry. Jakby ktoś próbował nadać temu miejscu pozory przytulności. Razi mnie ostre światło.
– Ma pani paskudne siniaki – zauważa Brewer, zerkając na moje przedramię naznaczone pięcioma ciemnymi plamami.
Zakrywam je rękawem.
– Skończyła pani college? – pyta Brewer.
Skąd to wie?, dziwię się. Ach, tak, uświadamiam sobie, mam na sobie starą bluzę z Brigham Young University. Nazwa uczelni jest widoczna na rękawie.
– Tak, proszę pani – potwierdzam. Moje oczy wędrują ku drzwiom.
– Niewiele absolwentek wyższych uczelni ląduje w poligamicznych związkach – stwierdza.
No jasne, myślę. Znaleźli mnie bosą, w workowatej sukience, na ranczu bez bieżącej wody. W ich oczach wyglądam na ofiarę jakiejś sekty.
– Możliwe, że te mądrzejsze trzymają się z dala od policji – odpowiadam.
Mój głos brzmi cicho i chłodno. Uderza mnie myśl, że zachowuję się jak własna matka. Ta kobieta o pustej twarzy, która wychowywała swoje dzieci w piwnicy. Pamiętam, że pomyślałam to samo, kiedy Blake przywiózł do domu Emily. Wydawała się taka skromna i nieśmiała podczas naszej pierwszej rozmowy. Pomogę jej, pomyślałam, wyjść do Boga z tej skorupy, w której się zamknęła. Wyobrażałam sobie, że będziemy wszyscy żyli w przyjaźni. Sprawy sypialni, zdecydowałam, należy pomijać dyskretnym milczeniem. Omijać z wdziękiem, jak woda w górskim potoku opływa kamienie.
Nie byłam jednak przygotowana na to, jak zaczął na nią patrzeć po ślubie. Niech mi Bóg wybaczy. Wyprawiłam ucztę dla mojej nowej siostry, przygotowałam dla niej łóżko, przyozdobiłam jej pokój świeżymi kwiatami. Miałam zamiar szczerze ją uściskać i zapewnić, że witam ją z otwartymi ramionami i z miłością w sercu. A potem zobaczyłam oczy Blake’a. Wilcze oczy. I zafiksowałam się na jednej jedynej myśli.
Na mnie nigdy tak nie patrzył.
Mąż, którego, jak mi się zdawało, znałam jak własną kieszeń, przemienił się w drapieżnika. Zaślinione zwierzę. Zesztywniałam, mój uścisk był nieszczery, miłe słowa zabrzmiały sucho. Emily, druga żona, którą zaprosiłam pod nasz dach, wyczytała w mojej twarzy coś, co wyraźnie ją przestraszyło.
Przypominam sobie, że rozmawiam z detektyw Brewer.
– Identyfikacja jest formalnością – mówi cicho. – Ciało będzie zakryte. Odsłonię tylko twarz. Proszę skinąć głową, kiedy pani uzna, że wystarczy, a zasłonię ją z powrotem.
Chce mi się śmiać. Wszystko wydaje się nierzeczywiste.
– Szybki rzut oka na twarz w zupełności wystarczy. Zidentyfikowaliśmy już pana Nelsona na podstawie zawartości jego portfela. Jeżeli nie czuje się pani na siłach, biorąc pod uwagę okoliczności, potwierdzimy jego tożsamość testem DNA.
– Okoliczności?
– Pani Nelson, proszę się przygotować na to, co pani zobaczy. Obawiam się, że pani mąż… Jego ciało nie jest w najlepszym stanie.
Łzy stają mi w oczach. Mój Blake. Taki łagodny i dobry człowiek.
– Podejrzewamy samobójstwo – kontynuuje ze współczuciem policjantka. – Aczkolwiek bierzemy również pod uwagę inne możliwości.
Mam wrażenie, że podłoga usuwa mi się spod stóp i spadam w przepaść. Ogarnia mnie nagła zwierzęca potrzeba spoliczkowania tej kobiety.
– Mój mąż jest członkiem Kościoła – oświadczam.
Patrzy na mnie z niezmienionym wyrazem twarzy.
– Odebranie sobie życia podarowanego przez Boga jest grzechem – dodaję z naciskiem, dziwiąc się jej głupocie.
Brewer kiwa głową ze spokojem.
– Nie wierzy pani, że mógłby popełnić samobójstwo? – upewnia się.
– Niczego nie byłam bardziej pewna w całym swoim życiu – odpowiadam kategorycznie.
– Czy zna pani kogoś, kto mógłby mieć powód, by skrzywdzić pana Nelsona?
Jej słowa nie mają dla mnie najmniejszego sensu przez całe pięć sekund.
– Sugeruje pani, że mógł zostać zamordowany? – pytam schrypniętym głosem, kiedy wreszcie dociera do mnie znaczenie tego, co powiedziała. Słowa z trudem przechodzą przez ściśnięte rozpaczą gardło. – Blake był ogólnie lubiany. Kto mógłby mu coś takiego zrobić?
Brewer zerka na kolegów. Ja sama nie do końca wierzę w to, co mówię. Wszyscy kochali Blake’a. Wszyscy oprócz żon.
Czasami go nienawidziłyśmy.5
Rachel, pierwsza żona
Proszę się przygotować psychicznie, pani Nelson. To nie będzie przyjemny widok. Na pewno woli pani być sama? Może ktoś z rodziny…
– Miejmy to już za sobą – odpowiadam, modląc się po cichu o siłę. Po wszystkim, co przeżyłam, niełatwo mnie przestraszyć. Cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz, myślę.
– Sposób, w jaki umarł, odcisnął piętno na twarzy – podejmuje Brewer. – Są na niej przebarwienia i zniekształcenia. Być może trudno będzie pani połączyć osobę, którą pani pamięta, z jej zwłokami.
Zwłokami. Ten policyjny żargon. Dystans.
Stąpam mechanicznie, jak lunatyczka.
Powinnam się przed tym wzdragać, tymczasem jest na odwrót. Nie mogę się doczekać, by go zobaczyć. Cóż za przedziwne uczucie. Ta potrzeba jest tak silna, że przywodzi mi na myśl pierwszy rok studiów, kiedy wypatrywałam go z nadzieją na korytarzu. Na samą myśl czułam przyjemne łaskotanie.
Brigham Young University był moim pierwszym prawdziwym zetknięciem ze światem zewnętrznym, przed którym tak nas ostrzegano w Folwarku.
Nigdy wcześniej nie widziałam budynku, który miałby więcej niż dwa piętra, ani żadnych zdobyczy technologicznych poza sprzętem rolniczym.
Szeptaliśmy o takich rzeczach po kątach albo oglądaliśmy w czasopismach przemycanych przez moje siostry. Przeszklone budynki migoczące w promieniach słońca. Szerokie chodniki i piękne rabatki kwiatowe.
Jeszcze bardziej uderzająca od nowoczesnego otoczenia, w jakim się obracałam, była moja nowo odkryta autonomia. Wychowano nas w przekonaniu, że dziewczętom nie wolno przebywać na zewnątrz bez towarzystwa, nawet przez sekundę.
Tymczasem chodziłam sobie, gdzie mnie oczy poniosły, prawdopodobnie z rozdziawioną buzią. Na horyzoncie rysowały się ośnieżone szczyty gór, niczym kotwica. Naprawdę miałam wrażenie, że gdyby nie te góry, to dryfowałabym w przestworzach.
Przejście przez obrotowe drzwi głównego budynku zajęło mi całe dziesięć minut. Myślałam, że istnieje jakiś sposób na to, by je rozsunąć, i długo nad tym deliberowałam, obserwując innych studentów, którzy wchodzili i wychodzili pewnym krokiem. Wreszcie wślizgnęłam się do środka tuż za jakąś dziewczyną w długiej sukience i wmieszałam się w uczelniany tłum.
W ogromnym przedsionku stały automaty, które wydawały napoje, kiedy wrzuciło się do nich monety. Widziałam podobne na komendzie policji, na którą mnie zawieźli po nalocie na Folwark. Usłyszałam wtedy od dorosłych, że to narzędzia Szatana do wyłudzania pieniędzy.
Zebrałam całą odwagę, by zrobić kolejny krok ku niezależności i kupić sobie oranżadę.
Ośrodek pomocy społecznej w Salt Lake City wyposażył mnie na powrót do społeczeństwa w nowe ubrania z miejscowego sklepu z używaną odzieżą i trzydzieści dolarów w nowych banknotach. Trzymałam pieniądze w portmonetce ze sztucznej skóry razem z dokumentami stypendialnymi, które nosiłam przy sobie jak amulet. Tak jakby lokalny samorząd mógł się wycofać z finansowania mojej nauki, gdybym nie okazała ich na żądanie.
Wyjęłam nowiutkiego piątaka i podeszłam do podświetlonej reklamy coca-coli bez cukru, obok której mieściły się rzędy przycisków. Nie bardzo wiedziałam, co dalej. Spodziewałam się, że automat sam zadecyduje, jakiego napoju mi trzeba. Tak funkcjonowało moje życie do tej pory.
Nic się jednak nie wydarzyło.
Po chwili usłyszałam za plecami czyjś głos.
– Nie możesz się zdecydować? – Brzmiał przyjemnie, nisko i troskliwie. Jakby to, co wypiję tego dnia, miało dla tej osoby znaczenie.
– Nigdy wcześniej nie korzystałam z takich urządzeń – wyznałam, nakręcając kosmyk włosów na palec. Blake powiedział mi później, że ten gest był głównym powodem, dla którego zaprosił mnie wtedy na pierwszą randkę.
Nie mogę powiedzieć, by nasze pierwsze spotkanie było jak rażenie piorunem. Miał ładne oczy. W intensywnym odcieniu błękitu. I rzadko spotykane u mężczyzn długie rzęsy. Niemal dziewczęce. Jasne rudawe włosy, które pociemniały z wiekiem. A także piegi. Jak u kogoś, kto ma zbyt delikatną skórę, by wystawiać ją na słońce, ale spędza dużo czasu na powietrzu.
– Ach, ty też wychowałaś się na farmie? – Poczułam zapach świeżo wypranych ubrań, kiedy podszedł bliżej. W pierwszej chwili uznałam, że wie o mojej okropnej przeszłości, i poczułam przygniatający wstyd. – Wielu ludzi pochodzi ze wsi, nie jesteś sama. – Uśmiechnął się, ukazując dołki w piegowatych policzkach. – Przywykłaś do tych na monety. Pomogę ci. – Odsunął mnie na bok i popatrzył na maszynę. Zmarszczył brwi, po czym przeniósł wzrok na mnie. – Wyglądasz mi na miłośniczkę oranżady śmietankowej – stwierdził.
Następnie wyjął z kieszeni banknot jednodolarowy i wsunął w odpowiedni otwór.
Jego pewność siebie zapierała mi dech w piersi. Moje serce zatrzepotało, kiedy wydobył oszronioną puszkę. Nawet nie poczułam zimna.
– Dzięki – powiedziałam.
Skinął głową i podał mi rękę.
– Polecam się. Mam na imię Blake.
– A ja Rachel. – Po raz pierwszy wypowiedziałam na głos swoje nowe imię, żeby się przedstawić nieznajomemu. Spodobało mi się jego brzmienie.
– Cóż, Rachel, mam nadzieję, że do zobaczenia. – Mrugnął i poszedł w swoją stronę.
Otworzyłam puszkę i upiłam łyk napoju. Przypadł mi do gustu.
Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś zobaczę tego mężczyznę.
Nie mogłam przewidzieć, że będę go kiedyś oglądać na stole w prosektorium, pod niebieskim prześcieradłem.
– Proszę się nie spieszyć, pani Nelson – mówi Brewer. – Poczekamy na znak, że jest pani gotowa.
Coś mi rośnie w gardle i zostaje tam. Mam przed sobą zwój turkusowej tkaniny w charakterystycznym kształcie ludzkiego ciała.
Boże, Boże, Boże, Boże…
Nie chcę tego robić. Czy mogę się jeszcze wycofać? Niech zrobi to za mnie ktoś inny.
Myślę o Tinie i Emily. Żadna z nich sobie z tym teraz nie poradzi. Nie mam wyboru, ze względu na nie. Wzbiera we mnie gorycz.
Dobrze wybrałam męża, ale nie pasujemy do siebie z pozostałymi żonami.
O ileż łatwiej i milej żyłoby się nam wszystkim, gdyby były bardziej podobne do mnie.
Tina i ja bardzo się od siebie różnimy. Ona potrafi porozmawiać z każdym na każdy temat. Mnie wychowano w przekonaniu, że tak nie wolno. Nie otwieramy się przed obcymi. Prywatne sprawy są prywatne.
A Emily… Matko jedyna. Ta dziewczyna kłamie jak z nut. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy w jadłodajni, w której pracowała, pomyślałam, że jest klasyczną pięknością. Wyglądała jak gwiazda filmowa z tymi ogromnymi szafirowymi oczami i cienkimi jasnymi włosami. Przy bliższym poznaniu jej fizyczne piękno blednie. Teraz widzę w niej dziwacznie wyglądającego dzieciaka.
Biorę głęboki wdech, przygotowując się na widok, który mnie czeka. Marszczę nos, powstrzymuję łzy. Następnie stanowczo kiwam głową.
– Na pewno jest pani gotowa? – dopytuje Brewer z ręką na prześcieradle. Spogląda na mnie z troską.
– Tak – odpowiadam nieco piskliwie.
Patrzę jej w oczy i dostrzegam w nich dobro. Myślę, że gdyby mogła, wzięłaby mnie za rękę.
– Dobrze. – Kiwa głową. – Odsuwam. Proszę dać mi znak skinieniem, a natychmiast zasłonię go z powrotem.
Mam załzawione oczy i widzę wszystko jak przez mgłę. Ale jego widok, kiedy detektyw odsuwa prześcieradło, uderza mnie niczym dziesięciotonowa ciężarówka.
Zataczam się do tyłu i przytrzymuję się metalowego wózka. Moje ciało dziwacznie ugina się w biodrach. Wciągam powietrze. Mimowolnie znów patrzę na zwłoki, które leżą kilka centymetrów od moich zaciśniętych na poręczy palców. Odruchowo cofam rękę.
– Pani Nelson – dociera do mnie głos Brewer. – Pani Nelson. Czy potrzebuje pani przerwy?
– Co wy z nim zrobiliście? – pytam szeptem. – Co zrobiliście mojemu Blake’owi? Gdzie są jego święte szaty?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI