Trzy życia Ireny Gelblum - ebook
Trzy życia Ireny Gelblum - ebook
Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą i ta ostatnia z czasem się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę. Lata mijają, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostają jedynie fragmenty opowieści. A opowieść jest zawsze prawdziwa. Minęło dziesięć lat, odkąd Remigiusz Grzela wyruszył w biograficzną podróż z Ireną Gelblum: łączniczką Żydowskiej Organizacji Bojowej w getcie warszawskim, członkinią Mścicieli, którzy tuż po wojnie odpłacali Niemcom za Holokaust, krótko mieszkanką Palestyny, dziennikarką, która wróciła do komunistycznej Polski, by ją opuścić w efekcie antysemickiej nagonki w 1968 roku, wreszcie poetką i tłumaczką literatury polskiej we Włoszech, skąd z powrotem przyjechała do kraju urodzenia, aby w nim umrzeć w 2009 roku. Efektem tych poszukiwań była publikacja Wybór Ireny z 2014 roku. Teraz autor zmierzył się z jej życiem jeszcze raz, pozyskując nowe relacje i dokumenty. Jak sam pisze: „Choć Irena stała mi się bliższa i ujrzałem w niej człowieka z krwi i kości, to nadal pozostaje tajemnicza i nieuchwytna. Taka była dla wszystkich, którzy się z nią zetknęli. O takiej też opowiadam Czytelnikom…”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16937-1 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania
Pamięci Agaty Kabat, w dziesiątą rocznicę śmierci.
Pamięci Cwiego Diamanta, bratanka Dory Diamant,
ostatniej miłości Franza Kafki.
Cwika pokazał mi, że historia jest bliżej, niż myślę,
i za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do Izraela,
prowadził mnie od opowieści do opowieści.
Dziękuję Panom Jackowi Olesiejukowi, Krzysztofowi Adamskiemu
i Bogusławowi Kubiszowi oraz wydawnictwu Bellona,
które odkąd pamiętam rozpalało moje zainteresowania historyczne.TA KSIĄŻKA TO BUNT PRZECIWKO WYMAZYWANIU
_Jesteśmy sobą tylko dzięki pamięci o przeszłości._
Jan Błoński
*
_Jej życiorys wojenny i powojenny to temat na powieść sensacyjną._
Marek Edelman
*
_Są dwie tęsknoty siostry_
_pierwsza z nich ta starsza_
_tęskni za tym co było i nie wróci_
_druga ta młodsza czeka na to co ma nadejść_
_Ta starsza już od samego początku świata_
_przeszkadza tej młodszej żyć_
_okrada ją z oczekiwań i duszy i serca i ciała_
_Ta młodsza próbuje wytłumaczyć tej starszej_
_że to co było na pewno nie wróci_
_i jej starania czasem wieńczy pełny sukces_
_a dzieje się tak wtedy kiedy – puste miejsca po odeszłych miłościach_
_nie tarasują drogi do nowego kochania_
Irena Conti,
wiersz z tomu _Miłość – pokora – pojednanie. Trylogia sycylijska_OPINIA O KSIĄŻCE
MARIAN TURSKI,
PRZEWODNICZĄCY RADY
MUZEUM HISTORII ŻYDÓW POLSKICH
Opinia o książce
REMIGIUSZA GRZELI „TRZY ŻYCIA IRENY GELBLUM”
Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą, a prawda z roku na rok coraz bardziej się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę o sobie. Czas mija, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostaje jedynie fragment opowieści.
Ta książka jest opowiadaniem o braku miłości, zemście i nieistnieniu, ale przede wszystkim o fascynującej kobiecie, której życie było pełne fikcji, tajemnic i mitów. Choć była w nim też prawda. To ona łączyła Irenę z ludźmi, którzy znali ją od początku: Antkiem Cukiermanem, Cywią Lubetkin, Kazikiem Ratajzerem, Markiem Edelmanem, Aliną Margolis. Ta brawurowa łączniczka Żydowskiej Organizacji Bojowej, uczestniczka Powstania Warszawskiego, bez wątpienia bohaterka, zdecydowała się wymazać siebie – swój wojenny los, swoje pochodzenie – ze wspomnień i z książek historycznych. Wybrała nieistnienie. Zmieniła rok urodzenia, narodowość, poglądy, a nawet głos. Nie rozpoznawała prawie nikogo z dawnych przyjaciół. Była Ireną Gelblum, Ireną Waniewicz, a w końcu stała się poetką Ireną Conti. Grała ją perfekcyjnie, przez całą dobę. Przez całe lata.
Znałem ją. Poznałem po wojnie. Wiedziałem o jej obsesji, którą nazwałbym swoistym eliksirem młodości. Uszanowałem tę obsesję i gdy – jako redaktor naukowy – robiłem przypisy do wspomnień Cukiermana – nie ujawniłem jej tożsamości. Ale była to postać niezwykła. Również jako ważny świadek ruchu oporu, żydowskiego ruchu oporu.
Jestem wdzięczny Autorowi i Wydawnictwu, że chcą tą pozycją wydawniczą uświetnić obchody 80-lecia Powstania w Getcie Warszawskim.
Marian Turski
4 grudnia 2022 r.SŁOWO WSTĘPNE PROFESORA NORMANA DAVIESA
Ta historia nie jest łatwa do prześledzenia, ale niesie ze sobą ważne przesłanie. Jest to dzieło ocalenia czy też ratunku – mówiąc słowami autora „bunt przeciwko wymazywaniu” – mające na celu odzyskanie tego, co mogło zostać łatwo utracone. Opowiada o niezwykłej kobiecie, która nie tylko prowadziła bardzo skomplikowane życie lub życia, ale która nieraz ukrywała swoją tożsamość lub ją zmieniała.
Tytuł książki – „Trzy życia Ireny Gelblum” – jest pewnym nadużyciem, niedopowiedzeniem. Bo „trzy życia” to po prostu za mało, do podsumowania bowiem jej biografii potrzeba minimum pięciu żyć. Przedwojenne dzieciństwo Irena Gelblum spędziła w komfortowych warunkach, w zamożnej rodzinie z dworem i służbą. W latach 1941–1943, kiedy przebywała w warszawskim getcie, niepokorna „Irka Wariatka” stała się bohaterką Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB) i – co wyjątkowe – ocalała. Po ucieczce z getta i przetrwaniu wojny trafiła do Palestyny i dołączyła do pionierów syjonizmu. Po powrocie w 1948 roku do ruin Warszawy wyszła za mąż, urodziła dziecko i z trudem próbowała zaadaptować się w radykalnie zmienionej Polsce. Wreszcie po dwudziestu latach wygnana z ojczyzny rozpoczęła nowe wcielenie we Włoszech, gdzie stała się uwielbianą poetką, znaną ze swojej sycylijskiej trylogii „Amore, Tenerezza, Bonta”.
Jeśli chodzi o ważne przesłania tej książki, to jednym z nich jest to, że żydowskie życie powinno być celebrowane i pamiętane bardziej niż żydowska śmierć. „Irka” mogła łatwo zostać zredukowana do pozbawionej twarzy statystyki Holokaustu. Zamiast tego można ją przedstawić jako osobę żywą, inteligentną i skomplikowaną.
Ponadto tożsamość każdego z nas jest płynna lub potencjalnie płynna. To mieszanka tego, kim jesteśmy lub byliśmy, i tego, kim próbujemy być. A Irena przeszła przez młyn testowania tożsamości kilka razy. Była Polką, Żydówką, Włoszką czy kim? Była nimi wszystkimi, a nawet kimś więcej.
Wreszcie życie Ireny Gelblum pokazuje triumf ludzkiego ducha, jaki osiąga niewielu śmiertelników. Przeszła przez straszne męki, aby być sobą, mieć swój własny, charakterystyczny głos i być inspiracją dla innych.
Norman Davies, styczeń 2023 rokuOD AUTORA
Chyba nieczęsto autorzy wracają do swoich bohaterów, aby napisać o nich zupełnie nowe książki. Mija dziesięć lat, odkąd po raz pierwszy wyruszyłem w biograficzną podróż z Ireną Gelblum. Efektem tych poszukiwań była książka _Wybór Ireny_, opublikowana w 2014 roku przez Dom Wydawniczy PWN.
Z czasem jednak zacząłem widzieć swoją Bohaterkę inaczej, dlatego postanowiłem się z nią zmierzyć raz jeszcze. Wróciłem do tych, którzy ją znali i do archiwów, nagrałem nowe rozmowy, wreszcie zmieniłem ujęcie tematu. Nie musiałem już jej poszukiwać, więc mogłem ją zobaczyć wyraźniej, przyjrzeć się jej fascynującej historii z dystansu, zadać sobie nowe pytania: jaką miała przeszłość, skoro stała się zaufaną łączniczką dowódców Żydowskiej Organizacji Bojowej, czym było dla niej samej wymazywanie własnej biografii, jak postrzegali to ci, którzy byli blisko, a przede wszystkim, jak dzisiaj opowiadać o wymazanych postaciach i zdarzeniach. Postanowiłem również oddać hołd innym łączniczkom, zapytać o ich rolę, przez dziesiątki lat marginalizowaną w narzucanych przez mężczyzn narracjach.
Kiedy pracowałem nad pierwszą książką, słyszałem, że nie wolno mi publikować prawdy na temat Ireny, ponieważ sobie tego nie życzyła.
Kiedy przygotowywałem nową wersję, słyszałem, że nie wolno mi użyć jej nazwiska na okładce, skoro sama je skreśliła. Zdecydowałem inaczej, rozważywszy to naprawdę na wszelkie możliwe sposoby.
Czternaście lat po śmierci Irena odzyskuje nazwisko i wraca na pierwszy plan. Przestaje być postacią z tła. W książce jej portret wyłania się stopniowo, celowo obnażając słabość narracji o wojennej partyzantce, narracji zawłaszczonej przez mężczyzn. Omal nie było Ireny w ich relacjach, podobnie jak nieobecne w nich były inne kobiety.
Wojenne czyny Ireny Gelblum były odważne, a nie – jak to określali mężczyźni – szalone. Odważyła się na tak wiele, bo nie miała już nic do stracenia. Szła przeciw uzbrojonym okupantom. A później szła przeciw powstającym narracjom. Wreszcie zdecydowała się pójść nawet przeciwko sobie. Ta ostatnia walka być może okazała się najtrudniejsza, bo trwała przynajmniej czterdzieści lat, właściwie bez przerwy. Ale tylko tak Irena Conti Di Mauro znajdowała chwile ukojenia – w końcu mogła nie być sobą, „osmaloną”, jak określiła ocalałych z Zagłady izraelska poetka Irit Amiel.
Jej portret wyłania się stopniowo, zyskując ostrość, odsłania siłę, jaką miała. W końcu jest całkiem wyraźny i nie sposób go od siebie odsunąć.
Najważniejsze jednak, że chociaż Irena stała mi się bliższa i ujrzałem w niej człowieka z krwi i kości, to nadal pozostaje tajemnicza i nieuchwytna. Taka była dla wszystkich, którzy się z nią zetknęli. O takiej też opowiadam Czytelnikom, zostawiając im miejsce na własną interpretację.
Remigiusz Grzela, luty 2023 rokuPoczątek
Marek Edelman udzielił wielu wywiadów, ale jeden z nich na kilka lat odmienił moje życie. Mówił w nim o bohaterskiej łączniczce Żydowskiej Organizacji Bojowej, która była odważniejsza od innych. Nazywał „Irką Wariatką”. Ze zdumieniem opowiadał, że ta urodzona w Warszawie dziewczyna po wojnie zmieniła tożsamość, została włoską poetką i pisze „takie tam wzdychy”. „Irka Wariatka” nie życzyła sobie, aby ludzie się dowiedzieli, kim jest naprawdę. Dlatego nie podał jej nazwiska. Nie musiał.
Znałem Irenę Conti Di Mauro od prawie piętnastu lat. Nie wiedziałem, że ma bohaterską wojenną przeszłość. W końcu – zgodnie z pisanym przez nią życiorysem – była wtedy dzieckiem. Chociaż się z nią przyjaźniłem, w ogóle nic nie wiedziałem.
Umarła półtora roku później.
Wystarczyło, żebym ją zapytał.
Nie zapytałem.Cmentarz
Scena z pogrzebu. Na tabliczce „Irena Conti Di Mauro”, fałszywa data urodzenia. Wokół świadkowie jej wcześniejszego życia. Ktoś, kto pamięta ją jako Irenę Gelblum, łączniczkę Żydowskiej Organizacji Bojowej, ktoś, kto ją poznał tuż po wojnie jako Irenę Waniewicz, zanim zaczęła się zapierać przeszłości. Także świadkowie jej ostatniego, trzeciego życia.
Joanna Szczęsna, reporterka „Gazety Wyborczej”, która nie spotkała Ireny osobiście, ale znała jej doświadczenia z relacji Marka Edelmana, żegna ją w imieniu tych, którym pomogła:
„Przyszliśmy tu pożegnać Irenę Conti Di Mauro, która chciała, byśmy zapamiętali ją jako poetkę i jako tłumaczkę, dziennikarkę, a także działaczkę społeczną. W tym życiu, w którym pisała wiersze, przekładała je na włoski i z włoskiego, układała poetyckie antologie, jeździła z wieczorami autorskimi po Polsce i po Włoszech, robiła wywiad z Lechem Wałęsą, brała udział w najróżniejszych akcjach charytatywnych na rzecz dzieci, w tym życiu Irena Conti zyskała sobie wielu przyjaciół i wielbicieli, którzy widzieli ją taką, jaką pragnęła być widziana. Czy domyślali się, że wcześniej miała życie inne, do którego nie zostali dopuszczeni? Nie wiem. Wiem, że nie chciała czy też nie potrafiła o nim mówić, nawet z najbliższymi. Rzadko też można odnaleźć ślady tego innego życia w jej wierszach. Raczej zamykała się w nich, niż otwierała, przypieczętowując swoje milczenie.
_Garb mój noszę za sobą_
_Nie oglądam się do tyłu_
_i innym też nie radzę_
_Garb jest moją sprawą prywatną_
_korespondencją ściśle tajną_
_ode mnie do świata_
_i odwrotnie_
Ta «sprawa prywatna» to jej działalność jako łączniczki Żydowskiej Organizacji Bojowej po upadku powstania w getcie i udział w powstaniu warszawskim.
Tak więc została włoską poetką, tłumaczką Iwaszkiewicza, Grochowiaka, księdza Twardowskiego, włoską dziennikarką nagrodzoną za wywiad z Lechem Wałęsą, działaczką charytatywną. Jej nowi przyjaciele raczej nie mogli się domyślać prawdy; uważali wszak, że urodziła się w 1939 roku. Ta prawda jednak nie dała się całkiem wyrugować z jej życia i kołatała gdzieś w jej wierszach.
_Pewnego dnia wracasz do domu_
_myjesz ręce stajesz przed lustrem_
_i nie widzisz własnej twarzy_
_tylko patrzy na ciebie_
_niewyraźny kształt pamięci_”.
Kim więc jest ta, którą chowają?
Kiedy ją poznałem, była Ireną Conti Di Mauro. Tak się przedstawiła. Mieszkała w podwarszawskim Konstancinie w ogromnym domu, najdziwniejszym, jaki widziałem. Praktycznie nie miał ścian dzielących go na pokoje. Wielki _open space_. Na ścianie wisiała pusta rama. Była poetką z Sycylii, więc zaprosiła mnie na spaghetti i czerwone wino. W zakurzonym kryształowym kieliszku, który podała, spoczywała martwa mucha. Nie mogę się wyzbyć tego obrazu. Wyrzuciłem ją dyskretnie i jakby nigdy nic nalałem wino.
Opowiadała o dzieleniu świata na dwie pory roku – polską i sycylijską.
Nigdy nie zapytałem, jak było naprawdę. Nie miałem odwagi. Czasami żałuję.
Tą książką chcę przywołać sytuacje z przeszłości, zestawić ze sobą fragmenty wspomnień rozsypanych jak puzzle. Na razie nic do niczego nie pasuje. Gdyby pasowało, nie pisałbym o niej.Winda
Hanna Krall w „Szczegółach znaczących”:
„Zobaczyłam ją w windzie, przytrzymała drzwi, żebym mogła wejść.
W windzie stoi się blisko siebie.
Widziałam jej ciemne włosy upięte w niedbały kok, niebieskie oczy umalowane czarną, grubą kreską; makijaż zrobiła byle jak, chyba w pośpiechu.
Cała była jakaś pośpieszna, tym milej, że zaczekała na mnie.
Wiedziałam, kim jest, ona wiedziała, że wiem. Udawanie nie miałoby sensu.
Mogłam powiedzieć: – Więc to pani była najodważniejszą łączniczką…
Albo: – To pani lubiła zasypiać na ramieniu niemieckich oficerów…
Powiedziałam: – Była pani miłością życia Janka B. Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Miłością, powtórzyła. Miłością… ale na rozwód dla mnie nie było go stać.
Bez goryczy mówiła. Z pogardą raczej, z politowaniem.
Do zwierzeń Janka B. dodałam podziw Marka Edelmana.
O nikim nie opowiadał z taką fascynacją…
Nie przestawała się uśmiechać.
– Jak człowiek ma dwanaście lat, to jeszcze się nie boi.
– Dwanaście? Trochę mnie zaskoczyła.
– Wyglądałam poważniej. Wysoka byłam i miałam duże piersi.
Skinęłam głową, dwanaście to dwanaście. Dotknęła przycisku. Miała ładne ręce i ładną srebrną biżuterię.
Winda ruszyła. Wysiadła. Nie zobaczyłam jej nigdy więcej.
Dwadzieścia miała, nie dwanaście.
Reszta jest prawdą – duże piersi, miłość życia i niemieccy oficerowie w nocnych pociągach”.
Kiedy starsza przeszkadza młodszej żyćPytania
Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą i ta ostatnia z czasem się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę o sobie. Lata mijają, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostają jedynie fragmenty opowieści. A opowieść jest zawsze prawdziwa.
W skrupulatnie gromadzonych izraelskich archiwach właściwie nie ma śladu Ireny. Mimo tylu jej tożsamości. Była przecież Ireną Gelblum, później Conti. A po mężach Waniewicz i Di Mauro. Tymczasem dzieje innych ofiar Holokaustu, działaczy, uciekinierów i emigrantów, są rekonstruowane. Z zeznań ocalałych składa się biografie tych, którzy zginęli. Losy żydowskich działaczy zaangażowanych w ruch oporu są opisane.
Uderza mnie dwuwiersz:
_Ta starsza już od samego początku świata_
_przeszkadza tej młodszej żyć._
Ale czy wolno mi szukać Ireny w jej wierszach? Czy swoją poezją odsłaniała prawdę czy też ją kamuflowała? Czytając jej wiersze bez znajomości jej historii, miałem poczucie obcowania z poezją, która uwodzi twarzą filozofki rozważnie stawiającej pytania. Kilka razy inni poeci mówili mi, że nie cenią tych utworów, bo są „sterylne”, nieosobiste, ideologiczne, jak małe kazania. Dzisiaj myślę, że coś w tym jest. Irena lubiła nauczać. I lubiła kazania. Aż zapragnęła zidentyfikować się z Kościołem. Najpierw szukała przyjaźni księdza poety Jana Twardowskiego. Pisał o jej wierszach kilkakrotnie, na jej prośbę. Wysyłała je do Watykanu. Chciała znać opinię papieża Jana Pawła II. W ostatnich miesiącach życia Ireny, a znałem ją kilkanaście lat, miałem poczucie, że jej wiara zbliża się do dewocji, jakby chciała nią coś zamanifestować. Albo zakryć.
Jeżeli chciała zakryć, to z podziwem patrzę na wysiłek całego jej życia, na próbę określenia siebie na nowo. Myślę o trudzie, z jakim nosiła nową skórę – tę wymyśloną Irenę Conti – z nową metryką, nowymi przodkami, nowym nazwiskiem, nowym doświadczeniem, nową religią. Tak bardzo chciała być nowa, że skreślała ze starego życia nawet to, co najważniejsze – relacje z córką.
Kiedyś Anat Zajdman, wybitna tłumaczka literatury polskiej na hebrajski, która pomagała mi w Izraelu szukać śladów Ireny, trochę żartem, a trochę nie, powiedziała: „Żebyś nie został z samymi pytaniami”.
Przeszukuję archiwa – polskie, izraelskie, niemieckie, włoskie. Instytut Pamięci Narodowej udostępnia mi teczkę jej męża, w której jest kilka dokumentów, oświadczenie o ich rozwodzie. Ale teczki Ireny nie ma. Proszę o ponowną kwerendę. Nie wierzę, że dziennikarka żydowskiego pochodzenia, żyjąca w komunistycznym państwie opartym na inwigilowaniu obywateli, komunistka, która wychodzi za mąż za włoskiego sprawozdawcę parlamentarnego, nie ma własnej teczki. Archiwistka odnajduje tylko parę wniosków paszportowych. Nic więcej.
Jej teczki zostały zniszczone w 1989 roku (notatka z 3 stycznia 1992 roku). Prof. Andrzej Friszke tłumaczy mi, że w tamtym okresie palono dokumenty metrami, jak leci. Ale dotyczyło to przede wszystkim kartotek „bieżących”, czyli realnie używanych w latach osiemdziesiątych. Spalono również około dziewięćdziesięciu procent akt wywiadu i kontrwywiadu. Niszczono teczki dotyczące rozpracowywania Kościoła i opozycji. Polska odzyskiwała wolność, komunizm upadał, ale jego funkcjonariusze ciągle jeszcze stali za sterem, więc – co zrozumiałe – pozbywali się dowodów.
*
Akta zniszczono
Nie wpisywała prawdy w formularze
Wpisywała w rubryki formularzy:
Irena Conti
Matka: Janina Malt
Narodowość: żydowska
Obywatelstwo: polskie
Pochodzenie: ziemiańskie
Zawód: dziennikarz
Ale to pod koniec lat czterdziestych. Później już nic o pochodzeniu.
Gdzie podziała się ta pierwsza Irena – Gelblum? Dlaczego wpisywała jako panieńskie nazwisko Conti? W podaniu o przyjęcie do Związku Literatów Polskich napisała: „Ojciec był z pochodzenia Włochem, matka Polką. Wychowałam się w atmosferze dwóch kultur i języków”. Nazwisko panieńskie matki, Janiny Gelblum z domu Krongold, w formularzach zmieniła na Malt. Skąd je wzięła?
Czy prawdziwej Ireny należy szukać we Włoszech?
W 1987 roku, zapytana w rozmowie ze „Śląskiem” (kwartalnym wydaniem „Tak i Nie”) o włoskie przekłady Iwaszkiewicza, powiedziała: „Ta ziemia powoduje, że coś się w człowieku rozluźnia, rozpręża, coś otwiera nas na zewnątrz. Doświadczenie włoskie jest jakby wejściem w posiadanie nowej, wielkiej porcji natury, piękna i człowieka. W innym miejscu wypadałoby to w sobie zbierać długi czas, by dojść do takiej intensywności – tutaj przychodzi to jak naturalny odruch na naturalny impuls . Noszę w sobie oba pejzaże: włoski i polski, bo oba są moje. Nie wybieram między nimi, ponieważ dokonanie wyboru nie byłoby żadnym wyborem, byłoby rezygnacją. W Polsce jest we mnie pejzaż polski, z nierzadkim brakiem pogody, z jesienną grafiką drzew, z czterema porami roku i z tym zadumaniem, które każda z nich ze sobą niesie. Nie potrafię niczego porównać ze zmiennością obrazów w Tatrach; nie znalazłam nigdy takich gór. Lubię też tę równinę czasem smutną, płaską, wciąga mnie bardziej niż inne krajobrazy dużo bogatsze… We Włoszech natomiast najistotniejszym pejzażem jest dla mnie dźwięk mowy, różnorodność kantyleny, tak odmiennej w różnych regionach. Cała sfera gestów, spojrzeń, sposób bycia – słowem, człowiek w ruchu. Inspiracją jest tutaj dla mnie gest, moment, spojrzenie, często będące sprawą przypadku. W Polsce jest inaczej: na początku jest pejzaż i z niego, z tych czterech pór rodzi się zaduma; z tej pewnej surowości klimatu rodzi się język, w którym wszystko jest jasne i niewyjaśnione, zrozumiałe i stawiające pytania, codzienne i patetyczne”.
W tym samym wywiadzie mówi: „Poezja jest dobrym cieniem człowieka”.
Proszę Jankę Kaempfer Louis, córkę Ireny, aby przypomniała sobie jakieś nazwiska włoskich przyjaciół mamy. Pamięta, że była blisko z Sereną d’Arbela, autorką włoskiej monografii polskiego kina. Usiłuję odnaleźć jej adres, choć nawet nie mam pewności, czy żyje. Kiedy ją odnajduję, zadaję wiele pytań. D’Arbela próbuje wyjaśnić mi psychologiczne motywy zachowania Ireny. Wszystko to hipotezy.
I nagle któregoś dnia rzuca: „Przecież w latach siedemdziesiątych Irena zostawiła mi na przechowanie karton listów i zdjęć. Muszę je mieć. Poszukam”.
„Znalazłam. Nie wiem, czego dotyczą, są po polsku”.
Jakby wydarzył się cud. Oto nagle po czterdziestu latach we Włoszech odnajdują się ślady jej życia. Ponieważ są prywatne, informuję o tym Jankę. Umawiamy się, że pojedzie odebrać listy i zdjęcia. Przekaże mi to, co uzna za pomocne w pracy nad książką.
Nie rozumie, dlaczego chcę pisać o Irenie. Nie ma wielu dobrych wspomnień związanych z matką, ale ponieważ jest dziennikarką – pracuje w telewizji szwajcarskiej – docenia moją determinację i postanawia pomóc. Dla mnie zgoda Janki i jej chęć zaangażowania się to przełom w próbie wejrzenia w motywacje kobiety, która zniszczyła swoją tożsamość.Gałązka białego bzu
Nie byłoby tych poszukiwań, gdyby nie Marek Edelman.
Nie rozumiał, dlaczego Irena tak się zachowuje, dlaczego odkleiła się od przeszłości i wszystkiego, co z nią związane, również od ludzi, z którymi kiedyś była blisko. Podobno mówił o niej często, z żalem za utraconą przyjaźnią. Ale bywał też dosadny, oceniając jej wybory. W końcu po latach zdecydował się o niej powiedzieć publicznie. Wiedział zapewne, że w ten sposób ją dekonspiruje.
Przyjaźń zawiązana przed laty w warszawskim getcie była mocniejsza niż miłość. Dla wszystkich poza nią nie przestał być dowódcą. Kochali go nawet ci, którzy się z nim często nie zgadzali: Cywia Lubetkin i Antek Cukierman, Kazik Ratajzer (Symcha Rotem) i Adina Blady-Szwajger, w getcie lekarka w szpitalu Bersonów i Baumanów, gdzie Edelman pracował na najniższym stanowisku, jako goniec. Ale to ona słuchała jego rozkazów. Do końca życia traktowała go z estymą należną dowódcy.
Tylko Irka zapomniała, kim jest Edelman. Kiedy do niej zadzwonił, odpowiedziała: „Pomyłka”.
Zaprzyjaźnionej z nim Pauli Sawickiej, w której mieszkaniu zatrzymywał się, będąc w Warszawie, i gdzie potem sprowadził się na ostatnie lata swojego życia, współautorce jego ważnej książki _I była miłość w getcie_, mówił: „Przez dwa lata byłem z Irką codziennie, razem cieszyliśmy się i martwili. Dziś ona twierdzi, że tego nie pamięta, że niczego nie pamięta. I mówi, żebym się do niej nie odzywał, kiedy ją spotykam na ulicy” . Kiedy wiele lat po wojnie Irena, zaprzyjaźniona również z jego żoną Aliną Margolis, spotkała ją w windzie, odwróciła się.
Ktoś przez lata przysyłał Edelmanowi żółte żonkile, które stały się symbolem powstania w getcie warszawskim. Aż przestały przychodzić.
Miał wtedy powiedzieć: „Pewnie umarła”. Bo był pewien, że kwiaty przysyła kobieta. Nigdy nie dołączono do nich biletu.
Chciałbym, aby ta fikcja okazała się prawdą. Aby te żonkile były od niej. Aby choć raz pokazała, że tamten świat miał znaczenie i że nigdy nie przestał być dla niej ważny.
Paula Sawicka zapamiętała, że któregoś dnia Edelman „zawołał” do siebie Irkę na rozmowę. Wpadła w ciemnej sukni z szerokim czarnym paskiem i dużą srebrną klamrą, zatrzasnęli za sobą drzwi i prawie równocześnie na siebie krzyczeli. W końcu Irka wybiegła ze złością i nigdy już nie wróciła.
Od dawna nie poznawała swojej przeszłości ani nie rozpoznawała siebie we własnej biografii. Przecież tyle wysiłku włożyła w to, żeby nie pozostał żaden ślad, kamień na kamieniu. Zniszczyła wszystko, co mogłoby przypominać Tamto. A Tamto było bohaterstwem. Nie wstydem. Anka Grupińska, pracując nad książką _Odczytanie listy. Biogramy ŻOB-owców_, zadzwoniła do Ireny, żeby uzupełnić i potwierdzić pewne fakty. Powiedziała, że dostała jej numer od Aliny Margolis.
„Proszę więcej nie dzwonić! Pomyłka. Nie wiem, kim jest Irena Gelblum. Nie znam”.
Tak naprawdę wyraziła się ostrzej. I skutecznie. Wybitna dokumentalistka więcej nie odważyła się zadzwonić i uważa, że nikt nie ma prawa dekonspirować Ireny Gelblum. „Nie życzyła sobie tego i ma prawo do swojej prawdy nawet po śmierci. To był jej wybór stać się inną” – tłumaczy mi, kiedy o to pytam. Ale dokumentuję tę książkę od 2009 roku i wiele się zmieniło. O tym, że Irena Gelblum była później Ireną Conti, pisało już i mówiło kilka osób, w tym profesor Władysław Bartoszewski, Symcha Rotem, czyli Kazik Ratajzer, a Joanna Szczęsna opublikowała w „Wysokich Obcasach” poświęcony jej reportaż.
O tym, że nie mam prawa pisać tej książki, słyszałem wiele razy. Ale im bardziej nie miałem prawa, tym bardziej wciągała mnie tajemnica.
W końcu zacząłem się usprawiedliwiać. Przecież pierwszy zdekonspirował ją Marek Edelman – owszem, nie podając nazwiska, ale dla mnie, i nie tylko dla mnie, to było czytelne. Wiem, że się wściekła. Nie spodziewała się ciosu z tej strony, i to po latach, które odsunęły ją na bezpieczną odległość.
Anka Grupińska uszanowała wolę Ireny. We wznowieniu zbioru rozmów z ŻOB-owcami, _Ciągle po kole_, napisała: „Gelblum Irka – ur. w 1925 w Warszawie. Odważna łączniczka ŻOB-u, jeździła po całym okupowanym kraju. Po wojnie była dziennikarką i poetką. Mieszkała w Polsce i we Włoszech. Zmarła w Konstancinie-Jeziornej w 2009 roku”.
*
Ale zaczęło się od wywiadu, który Joanna Szczęsna przeprowadziła z Markiem Edelmanem w kwietniu 2008 roku.
J.S.: Z tych, co walczyli w powstaniu, żyją – poza tobą – tylko Kazik Ratajzer i Pnina Grynszpan w Izraelu, a w Kanadzie – Bronek.
M.E.: Tak. A z naszych łączniczek, już po aryjskiej stronie – Marysia Zielona i Irka Wariatka. Ta to była numer. Piękna dziewczyna, rozumu miała akurat tyle, ile potrzeba, nie więcej. Po niemiecku znała kilka słów: „Verzeihung”, „Bitte” i może jeszcze „Guten Tag”. Wkładała czarny płaszcz, kapelusz z wielkim rondem i siadała w przedziale dla oficerów. Już po chwili zasypiała z głową na czyimś ramieniu. Tylko że ona już od dawna udaje, że jest kimś innym. Do niczego się nie przyznaje – jakie getto, jaka łączniczka? Odmłodziła się o dziesięć lat, przybrała sobie włoskie nazwisko, pisze wiersze po włosku, nawet przetłumaczyli je na polski, takie tam wzdychy. Z nikim z nas nie kontaktowała się od lat.
Wiosną 2008 roku Marek Edelman opowiedział o Irenie w wywiadzie. Ci, którzy ją znali, rozpoznali o kogo chodzi, choć nie wyjawił nazwiska
O jej brawurze Marek Edelman wspominał również w książce Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki: „Na przykład sprawa Irki. Przecież ona nigdy nie była całkiem zrównoważoną kobietą, ale się do niej miało zaufanie. Więc gdy opowiadała, jak jako Niemka jechała do Będzina, że miała na głowie ten kapelusz, który zauroczył Niemca, i w jaki sposób, na bezczelnego udając Niemkę, wyciągnęła z obozu Sarkę i tę drugą dziewczynę, to się jej wierzyło, że to prawda. I nie był ważny jakiś mały szczegół: czy ten Bahnschutz ją zatrzymał na dworcu, czy jej nie zatrzymał” (W. Bereś, K. Burnetko, _Marek Edelman. Życie. Do końca_).
*
Kilkakrotnie wybierałem jej numer telefonu, ale nie zapytałem.
A potem już było za późno.
Paula Sawicka przekazuje mi niepublikowany dotąd fragment wspomnień Marka Edelmana. Kiedy wypytała go o adresy, pod którymi mieszkał – i które zapamiętał – o roku 1943 powiedział:
„Komitetowa 4. Krótka uliczka, miała może cztery domy. Nie ma już jej na planie miasta. W tym miejscu jest dziś zapchana samochodami przestrzeń, niby podwórko między blokami na tyłach pawilonu meblowego Emilia. A wtedy, pod czwartym, stała niewielka kamienica z jednym podwórkiem.
Z Noakowskiego zabrał mnie znów Świętochowski. Założyliśmy dla niepoznaki czapki pracowników elektrowni. Dzień był piękny, słoneczny, Zielone Świątki, święto tataraku. Mówisz, że z kalendarza wynika, że to był 13 czerwca? A mnie się wydaje niemożliwe, że w suterenie u pani Hornungowej spędziłem nie dziesięć dni, ale prawie miesiąc. Na rogu Komitetowej i Śliskiej stała gromada odświętnie ubranych chłopaków, w białych koszulach, z długimi liśćmi zielonego tataraku w rękach. Za poręcz odgradzającą narożnik chodnika od jezdni zatknięte były młode gałązki brzozowe. Tuż obok stała uśmiechnięta, śliczna dziewczyna. Do twarzy przytulała gałązkę białego bzu. To była Irka, nasza łączniczka, której przekazał mnie Świętochowski. Rzuciła mi spojrzenie i powiedziała: «Ja cię zaprowadzę». Poszedłem kilka kroków za nią do mieszkania na drugim piętrze od frontu, gdzie już mieszkali Celina i Antek”.1936–2021
Jedną z najciekawszych książek o pracy łączniczki Żydowskiej Organizacji Bojowej, ale też o młodych bojowniczkach i bojownikach, swoich koleżankach i kolegach, napisała Władka Meed – pierwsza, którą Irena wymienia na taśmie. _Po obu stronach muru_ ukazało się w jidysz już trzy lata po wojnie nakładem nowojorskiego Workmen’s Circle Educational Committee. Sprawy, o których pisze autorka, wydają się wciąż żywe, ponieważ Władka opowiada tak, jakby wydarzyły się przed chwilą. Dedykowała te wspomnienia rodzicom, a także siostrze i bratu, ofiarom Zagłady, bo jak sama stwierdza: „Nic. Nic nie pozostało z mojej przeszłości, z mojego życia w getcie – nawet grób mego ojca…”.
Opowieść Władki Meed pozwala wiele zrozumieć.
Młodzi ŻOB-owcy nie mieli nic do stracenia. Wszystko, co było im najdroższe, zostało odebrane – ich bliskich zabito. Młodość wydawała im się końcem życia. Marzenia? Nie było już marzeń. Nadzieja? Może jeszcze się tliła…
Byli rozbitkami. Wylądowali na planecie, z której nie było ucieczki. Dla nich nie było wolności ani po tej, ani po tamtej stronie muru. Przypominali kamikadze, ale wielu z nich przeżyło zderzenie z wrogiem. Więc co w nich zostało? Czy gniew okazał się najpotężniejszą z broni?
Wiązali się w pary, łączyli w rodziny. Innych rodzin przecież nie mieli. Po wojnie pozostawali w przyjaźni, którą zespalała przeszłość. Przetrwała też hierarchia, jakby jeszcze miała znaczenie.
Musiało być też jakieś przedwojenne źródło, z którego brali początek. Myślę o tym w roku 2021. Nasuwają mi się podstawowe pytania: kim musieli być, żeby znaleźć się w ŻOB-ie? Jakie mieli przygotowanie? Na pewno bezgranicznie sobie ufali. Dowódcy ŻOB-u musieli absolutnie polegać na swoich żołnierzach.
Skąd się wzięła Irena?
To pytanie wracało, kiedy czytałem _Po obu stronach muru_. Książka leżała na biurku, na stole, na nocnym stoliku, na kanapie. Sięgałem po nią i czytałem w zapamiętaniu. Kilkakrotnie przeglądałem też zdjęcia. I nagle pewnego wieczora na jednej z fotografii ujawniła się Irena. Grupa uśmiechniętych, fajnych młodych ludzi, kilkoro starszych – ale nie bardzo – być może opiekunów. Taka wesoła wycieczka. Na zdjęciu widnieje podpis: „Sanatorium im. Medema, Miedzeszyn 1936 r. Władka – w trzecim rzędzie, trzecia od lewej. W górnym rzędzie, trzeci od lewej, Marek Edelman”. Tyle. Ale wydaje mi się, że roześmiana dziewczyna w trzecim rzędzie, druga od prawej, to trzynastoletnia Irka – te same oczy, policzki, usta, ten sam nos, włosy tak samo gęste jak na fotografii z lat czterdziestych. Różni je wiek i uśmiech. I przepaść doświadczenia. Irka z drugiego zdjęcia jest już na świecie zupełnie sama.
Przejęty powiększam zdjęcie z książki, tak by wydobyć jej twarz, a potem rozsyłam do przyjaciół – reporterów, artystów zajmujących się portretem czy rzeźbą – z pytaniem, czy na obu fotografiach jest ta sama osoba. Większość odpowiada, że tak. Bez wątpienia. Jednak kilka osób, w tym córka Ireny, ma wątpliwości. Janka pisze wprost: „Nie sądzę”. Mimo to ufam własnej intuicji i idę tropem tego odkrycia. Bo to zdjęcie potwierdza (nawet jeśli hipotetycznie) znajomość Ireny z Edelmanem i Władką jeszcze przed wojną, a tym samym wyznacza jej drogę do Żydowskiej Organizacji Bojowej. Zwłaszcza że zostało zrobione w Sanatorium im. Medema, ośrodku – owszem – kuracyjnym, ale też ideologicznym.
Sanatorium im. Medema w Miedzeszynie, 1936 rok. Pierwszy z prawej w najwyższym rzędzie Marek Edelman, pierwsza z lewej w środkowym rzędzie Irena Gelblum
Potrzebuję silnego argumentu. Wiem, że są policyjne laboratoria, które zajmują się analizą i rozpoznawaniem twarzy. Pytam Katarzynę Bondę, autorkę bestsellerowych kryminałów, która często współpracuje z policyjnymi ekspertami, czy zna kogoś, kto mógłby mi pomóc. Kieruje mnie do Dariusza Zajdla, cenionego specjalisty z Wydziału Badań Dokumentów i Technik Audiowizualnych Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji, biegłego w zakresie badań antroposkopijnych. W 2005 roku do Laboratorium zwrócono się z prośbą o wykonanie rekonstrukcji wyglądu głowy siedemdziesięcioletniego mężczyzny na podstawie niekompletnej czaszki. Sprawą zajmował się podinspektor Dariusz Zajdel. Po żmudnych badaniach i zrekonstruowaniu wizerunku, chcąc uzupełnić go o stosowny strój, podinspektor zapytał, z jakiej epoki pochodzi czaszka. Dopiero wówczas usłyszał, że to najprawdopodobniej część szkieletu Mikołaja Kopernika. To właśnie Dariusz Zajdel zrekonstruował twarz astronoma, którą opublikowała prasa całego świata, w tym pismo „Nature”.
Wysyłam obie fotografie – tę grupową i tę późniejszą, portretową – i wkrótce otrzymuję odpowiedź: „Pomimo fatalnej jakości zdjęcia grupowego charakterystyczna budowa twarzy _starszej_ Ireny Gelblum pozwala na stwierdzenie, że wg mnie na 80% to ta sama kobieta”. Na dowód dostaję też nałożone na siebie fotografie uzupełniające się w jedną twarz.
Rzeczywiście, jakość grupowego zdjęcia jest fatalna, bo to zaledwie kopia umieszczonej w książce starej fotografii, ale twarz i rysy są całkiem wyraźne. Ta odpowiedź pozwala mi postawić hipotezę dotyczącą ideologicznego przygotowania Ireny.
Po nałożeniu fotografii nagle ukazała się twarz trzynastoletniej Irki. Ale czy to na pewno ona? Byłby to dowód na długą znajomość z Markiem Edelmanem1943
Prawdopodobnie nie żyje już nikt, kto znał Irenę przed rokiem 1943. Kiedy zacząłem pracę nad książką, nie było już Marka Edelmana. Jedyne kontakty, z których mogłem skorzystać, to Symcha Rotem, czyli Kazik Ratajzer, i Luba Gawisar, czyli Zielona Marysia. Oboje mieszkali w Izraelu. Luba znała Irenę najwcześniej, była więc jedynym świadkiem jej przedwojennego życia. Umówiłem się na rozmowy. Z Tel Awiwu kilkakrotnie do niej dzwoniłem, żeby potwierdzić umówione spotkanie. Ponieważ telefon nie odpowiadał, zadzwoniłem do Kazika. Zaprosił mnie do swojego domu w Jerozolimie.
Autobus z Tel Awiwu do Jerozolimy jedzie jakieś półtorej godziny. Zazwyczaj jest pełen, mimo wielu kursów w tę stronę każdego dnia. W środku zwykle kilkoro uzbrojonych dziewcząt i chłopców. Kazik mieszka w dzielnicy Abu Tor we wschodniej części miasta. Osiedle powstało na Jebel Deir Abu Tor, czyli Górze Klasztoru Abu Tor albo Górze Diabła, bo to tutaj miał się znajdować dom Kajfasza, w którym Judasz za trzydzieści srebrników wydał Jezusa.
Na dworcu łapię taksówkę, która wiezie mnie pod dom Kazika. Ponieważ mam jeszcze ponad kwadrans, postanawiam pozwiedzać okolicę. Stare kamienne wille z wielkimi ogrodami, wysokie palmy, na drzewach dojrzałe granaty podziobane przez papugi. Koty leniwie wylegują się na kamieniach, papugi chowają się w cieniu. Gorąco. Idę kamiennymi schodami w dół osiedla. Mijam stary monastyr. Uliczki senne, okna willi zasłonięte ciężkimi żaluzjami. W dole widzę Stare Miasto i rozświetloną słońcem złotą Kopułę na Skale, tak zwany meczet Omara. Potem trochę błądzę. Pytam czekającą na autobus starszą panią o drogę. Pyta, kogo szukam. Tak, zna z telewizji.
Kazik, chłopak z warszawskiego Czerniakowa, mieszka w jednym z takich kamiennych starych domów. W ogrodzie rosną palmy. W glinianych donicach kwiaty. Napis przy bramie pokazuje, jak należy dzwonić do Symchy Rotema. Oczywiście naciskam nie ten guzik. Drzwi otwiera mi młoda kobieta mieszkająca w centralnej części domu. Pokazuje kierunek. Jego mieszkanie jest po prawej stronie. Jeszcze kilka schodków i już. Otwiera mi człowiek, o którym tyle czytałem, legendarny bojowiec żydowskiej konspiracji i ruchu oporu, uczestnik powstania warszawskiego. W wysokich, przestronnych pomieszczeniach panuje przyjemny chłód.
„Taka szkoda, że już nie będzie z nami. Miała tu przyjechać, ale zmarła kilka dni temu” – mówi i od razu pojmuję, że chodzi o Lubę. W tym momencie dociera do mnie, że nie ma już nikogo, kto by opowiedział tę historię. Kazik poznał Irenę w 1943 roku i nie wie, jak wyglądało jej życie wcześniej. To miała opowiedzieć mi Luba. Po wyjściu od niego wysyłam rozpaczliwy SMS do Hanny Krall.
Córka Luby, Rochele Gawisar-Raz, z którą spotykam się kilka dni później w Tel Awiwie, w ulubionej kawiarni Etgara Kereta na rogu Żabotyńskiego i Dizengoffa, mówi, że mama praktycznie do końca była świadoma. I że była szansa na rozmowę. Ale nie sądzi, żeby powiedziała mi coś ciekawego, bo nigdy nie mówiła o Irenie z sympatią. Tłumaczy, że istniała między nimi jakaś niechęć, ale nie wie, z czego się wzięła. Rochele nie zna tych spraw nawet powierzchownie – nie mówi po polsku, jak niemal całe drugie pokolenie Izraelczyków, których rodzicami byli polscy Żydzi. Wojna w ich domach stanowiła tabu. Lepiej było nie rozmawiać. Ale ponieważ jest psychologiem, usiłuje coś zrozumieć. Jej zdaniem obie, Irena i Luba, tak wcześnie musiały wydorośleć, że całe życie nosiły w sobie dziecko. Chciały zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność. Irena nie zdążyła uratować rodziny i była to dla niej wina nie do udźwignięcia. Być może dlatego całe życie uciekała od wszelkich norm.
Wspominam, że Kazik – którego skądinąd zna – jest w rozmowie ze mną zachowawczy. Rochele odpowiada, że jestem za grzeczny, za mało asertywny. Izraelczycy, jeśli trzeba, pozwalają sobie na bezceremonialność, i nie ma w tym nic złego.
Irena i Kazik. I wszystko było możliwe
Dowiaduję się też, że Irena namawiała Lubę na powrót do Polski. „Pakuj się, jedź ze mną” – mówiła.
A powrotu do Polski wybaczyć nie można. Być może to wystarczyło, żeby poróżnić ze sobą dwie warszawskie przyjaciółki, łączniczki Żydowskiej Organizacji Bojowej.
„Nie wiem, dlaczego chcesz pisać o mamie. Była straszną egocentryczką” – powtarza kolejny raz Janka.
Robię zdjęcie Rochele i wysyłam Jance do Szwajcarii. Później robię zdjęcie Jance i wysyłam je Rochele. Sam nie wiem, po co. Prawdopodobnie nic to nie da. Tamta historia jest zamknięta. Nie ma już ani świadków, ani bohaterów. Mimo to chcę, żeby się zobaczyły. Nie wiem, czy to dla nich coś znaczy, że ich mamy razem mieszkały, że prowadziły mieszkanie ŻOB-u, że kiedyś były blisko, a potem z jakiegoś powodu nie chciały nawet o sobie słyszeć.
Na razie jestem u Kazika, któremu podarowałem butelkę polskiej wódki. W końcu jest chłopakiem z Czerniakowa i nigdy nie pozbył się czerniakowskiego akcentu. Ma zawadiacki uśmiech i oczy urwisa, który wszystko może i wyjdzie cało z każdej opresji. Jego wspomnienia czyta się jak sensacyjną powieść, a on przecież to wszystko przeżył.
Gina, żona Kazika, podaje kawę w białych porcelanowych filiżankach. Włączam dyktafon.
Rzucam, że Edelman zdekonspirował Irenę, mówił o niej w wywiadzie. Kazik odpowiada: „Marek był królem żydowskim w Polsce bez Żydów”. I dodaje: „Jemu też to mówiłem. To nie jest złośliwe. Myśmy się nigdy nie kłócili i myśmy się nigdy nie zgadzali, ale myśmy byli przyjaciółmi naprawdę. Mówię do niego: «Ty właściwie byłeś moim komendantem, dlaczego ty się do mnie nie wtrącałeś?». Odpowiada: «Kazik, ja wiedziałem, że ty jesteś jedyny, który wie, co robi». To mu mówię, że było mi nieprzyjemnie podejmować różne decyzje. Myśmy się o różne rzeczy spierali. Raz mówił do mnie, że chodził trzy razy w tygodniu po aryjskiej stronie. Śmieję się do tej pory, bo gdyby on wychodził trzy razy w tygodniu, to ja bym dziś tutaj nie siedział. Antek był niepodobny do Żyda, ale jak otwierał usta i zaczynał mówić, to wszyscy Żydzi byli podobni do niego. Polszczyzna Marka była wspaniała, ale sam Marek z twarzy był podobny do Żyda”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki