- W empik go
Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości - ebook
Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości - ebook
"Jeszcze żadna książka nie wzbudziła we mnie takiego pokładu mieszanych uczuć. Szczerze mogę przyznać, że była dla mnie swoistym oczyszczeniem. Po jej przeczytaniu uświadomiłam sobie, ile popełniam życiowych błędów i jak to jest być ślepo zakochanym. Bo tak naprawdę zakochanie w drugiej osobie bez pamięci sprawia, że pozwalamy sobą manipulować, a kiedy się obudzimy, może być już za późno - zostaje nam wielka rana w sercu, którą bardzo trudno zagoić".
(z recenzji „Książkomaniaczki” do wyd. I)
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-038-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego dnia rzekł do niej:
— Wiesz, gdy cię całuję, doznaję takiego samego uczucia, jakbym jadł maliny. Ta sama delikatność, słodycz i smak.
Roześmiała się i zapytała przemyślnie:
— Jestem pewna, że teraz masz ochotę na maliny?!
Znali się od dwóch tygodni. Wkrótce rozjechali się, każde w swą stronę: do rodziny, przyjaciół, dzieci, kolegów… samotności. Ale czasem pisywali do siebie. W jednym z listów wyznał:
„Życie upływa mi monotonnie. A gdy staje się absolutnie nieznośne, idę do sklepu po maliny”.Przyznanie się
Przebudziła się szczęśliwą. Niemal całą noc śpiewali piosenki przy ognisku nad brzegiem rzeki, karmili komary, gotowali w kociołku kluski w kształcie literek alfabetu i układali na talerzykach swe imiona; dużo się śmiali, nawet filozofowali. I — oczywiście — mówili o NIEJ. O miłości. Przypomniała sobie, jak powiedział: „Człowiekowi, który od dawna kocha, trudno się do tego przyznać. Tak boi się odmowy, że nigdy się nie zdecyduje powiedzieć”. Wszystko to przypomniała sobie, wciąż nie otwierając oczu. Promień słońca zsunął się na jej policzki i wreszcie przymusił, aby się obudziła.
Pierwsze co ujrzała — to jego oczy. Zaścielały cały horyzont, a nawet — zdawało się — cały świat. Te promienne oczy wlewały się w jej duszę ciepłym światłem i rozgrzewały od wewnątrz, i poiły czymś, co powinno zaraz rozkwitać. Otwarte oczy patrzyły na siebie wzajemnie, a w każdym ze spojrzeń chował się wszechświat.
Delikatnie pocałował jej gorące usta. I przyznał się do swej miłości bez słów, bez muzyki, bez śpiewu słowików.Nokturn Debussy’ego
Noc… Dla niego to właśnie nocą obnażają się i wyostrzają wszystkie uczucia. W ciągu dnia giną w gonitwie pilnych spraw, obowiązków, zgiełku… Dla jego marzeń i uczuć, dla duchowego wyzwolenia jest tylko noc. I dla wspominania…
Tej nocy leżał sam, słuchał nokturnu Debussy’ego i szukał wyrażenia najlepiej oddającego obraz ukochanej. Szukał — i znalazł: drgania emocji.
— Tak, to właśnie jest to — uznał. — Drgania emocji we wszystkich odmianach.
Przypomniał sobie niewielkie drgania jej rzęs po obudzeniu się, drżenie jej warg wpółotwartych do pocałunku. „Ach! Te płatki róży!”… Zamknął oczy i kontynuował listę: migoczące błękitem żyłki pod przezroczystą cienką skórą na szyi, ledwo zauważalne huśtanie klatki piersiowej przy najmniejszych pieszczotach, drżenie palców muskających jego usta… Wspominając i znów przeżywając swoje dawne uczucia, westchnął.
Jakim cudem mogliby się rozstać?! To niemożliwe!
Wykręcił numer i usłyszał jej niepowtarzalne… drżenie:
— Słucham…
— Nie obudziłem cię?… Błagam, nie odkładaj słuchawki. Chcę cię widzieć, a gdy nie mogę — chociaż słyszeć… Teraz. I zawsze.
— A ja proszę, abyś nie dzwonił do mnie więcej. Bye!
— Beatko… przepraszam!
— Nie budź moich motyli. Czym je nakarmię? Przecież wszystkie kwiaty zamarzły.
I w słuchawce zapikał sygnał.
Ponownie zadzwonił.
— Słuchaj… A może będziemy w stanie posadzić w ogrodzie nowe kwiaty?
Odpowiedzią była cisza, ale czuł, że ona się uśmiecha…Rozczochrane myśli
„Kochany! Nic nie znaczy dla mnie więcej… Nic i nikt. Kocham cię, czy rozumiesz? To głos mego serca! Kocham cię! To szept mej duszy. Jesteś częścią każdej mej myśli! Całą sobą lecę ku tobie w mych snach, bo wiem, że czekasz!…
Tak! Choćby w marzeniach chcę tonąć w twych ramionach i słyszeć, jak tłucze się na mych piersiach twe serce… Chcę czuć, jak mieszają się nasze oddechy i jak umieram pod twymi pocałunkami… Chcę, abyś wypowiedział wszystkie zaklęcia, które od dawna śnią w mej duszy i które sprawią, że znów będę tańczyć i marzyć. Chcę, abyś szeptał mi je na uszko gorącymi słowy, abyś zapewniał o szalonych nocach, które są przed nami, o tym jak tęskniłeś, tęsknisz i jak mnie czekasz…
Słyszałam, jak bardzo mnie wzywałeś, gdy leżałam nieszczęśliwa, zniewolona w zimnej pościeli pod żądzami męża, jak mnie potrzebowałeś… To był kolejny zły sen… Przeklinałeś, nienawidziłeś… próbowałeś nienawidzić, ale chwilę potem przyciskałeś mnie całą do siebie, głaskałeś, pieściłeś, kochałeś… Bo wtedy pod postacią męża zjawiłeś się ty, i nie jego ręce mnie dotykały, a twoje, nie jego usta pieściły, a twoje usta… i sen stał się nagle słodki i dobry, i ja z tego snu najchętniej nie obudziłabym się nigdy.
Kochany, czy widzisz, jak nasze serca i dusze lgną do siebie? Czy kiedyś przyjedziesz po mnie? Przyjedź kiedyś, proszę! Wciąż na ciebie czekam”…
Katarzyna na minutę zamyśliła się, westchnęła, spojrzała ze smutkiem w drzwi prowadzące do sypialni i… nacisnęła „Delete”. I znów, i po raz kolejny email nie został wysłany. Ileż już było tych „razów kolejnych?”. Nie pamięta…
Podeszła do okna, spojrzała w zamyśleniu na mroczne niebo. Westchnęła cicho…
— Kasiu, kochanie, co ty tam jeszcze robisz? — zawołał z sypialni Witek. — Chodźże już wreszcie, jak długo mam na ciebie czekać?Jeden, jedyny raz
Nigdy nikogo tak nie kochała, jak jego — w rzeczywistości całkiem obcego człowieka.
Uwielbiała go, podziwiała, ale nie rozpuszczała się w nim jak okruszek cukru, nie była zazdrosna, nie przyrównywała się do innych jego kobiet, nie złorzeczyła, dając mu prawo postępowania z nimi, jak tylko będzie to dla niego wygodne. Jako nietuzinkowy, a jednocześnie bardzo zwyczajny człowiek — może żyć innym, cudowniejszym od niej życiem. Wie o tym i godzi się na to. Dla niej wystarczą jego słowa, jego myśli, wystarczy dla niej, jak uczy ją śmiechu, miłości do ludzi, jak skłania do zadumy, a czasem nawet jak przysparza łez.
Był szczerym jak dziecko, żartobliwym awanturnikiem, zarażał swym dowcipem, zawsze raził dosadnymi słowy, prowokował i… błyszczał. Było czego się od niego uczyć i ona — uczyła się. Nie konkurowała, ale patrzyła na niego, jak uczeń na mistrza.
Zachorowała nagle.
Przecież choroba miłości zawsze przychodzi znikąd i nagle, i nigdy nie pyta o pozwolenie.
I przyszła do niej miłość, przyszła jak muzyka, jak Szopenowski nokturn, oddech wiatru wiosną, jak choroba.
I zachorowała. Ale jemu nigdy się do swej przypadłości nie przyzna. Nie da nawet po sobie poznać. Dlaczego? — Bo przecież w jej realnym życiu ON nie zaistniał i nie zaistnieje nigdy! Jest tylko jej wirtualnym, bliźniaczym sercem. I takim pozostanie. Ona przez swoje życie pójdzie swą drogą, tak jak i on w swą własną drogę — już dawno, już bardzo dawno temu wyruszył bez niej.
Wie, że ta choroba tak szybko nie mija. Być może nie minie nigdy. Być może ten ból pozostanie z nią na zawsze. Jedynym, czego pragnie i czego nigdy mu nie powie — to tylko to jedno, że chciałaby na siebie wziąć cząstkę jego smutku, krztynę jego cierpienia, garstkę jego radości i szczęścia.
I że chciałaby go objąć raz, ten jeden, jedyny w życiu raz, i pocałować namiętnie, czule i delikatnie przytulić.
A potem… Raz. Ten jeden, jedyny w życiu raz być jego…Rozstanie
Był wietrzny jesienny wieczór, jeden z tych, jaki zwykle przychodzi przed ulewnymi deszczami. Wiatr, niedbale zrywając ostatnie listowie miejskich drzew, zawiewał nim po balkonach i asfalcie. Liść za liściem uderzał w przechodniów, jakby zapraszał do berka. A potem krążyły po ziemi w wesołym korowodzie, mieniąc się różnokolorowymi barwami i falistymi formami. Zapraszając do chocholego tańca, wypełniały miasto szelestem swych liściastych sukienek.
I pod szybą jej okna przylgnął żółty, samotny listek, odrywając ją od smutnych myśli.
Jak postąpić z Bartusem? W zasadzie przywykła już do jego dziwactw i aż do przesady pogodnego usposobienia, do jego niespodziewanych odwiedzin i namiętnych chwil. Ale z czasem coraz wyraźniej dostrzegała w jego oczach chłód obojętności. A i on sam coraz ostrożniej formułował zdania, coraz rzadziej przychodził. Jego pragnienie, aby mieszkać razem z nią i jej małym synkiem w jej niewielkim komunalnym mieszkaniu, coraz bardziej napawało go strachem. Z jednej strony: obietnice wspólnego życia, słowa o wielkiej miłości, z drugiej — żadnych działań dla ich potwierdzenia. Była zmęczona tym wszystkim. A ona tak bardzo chciała wspólnych wyjazdów, wypadów, chciała stworzyć rodzinę, by wspólnie troszczyć się o każdego. Nawet synek na swój dziecięcy sposób rozumiał coraz bardziej, że jest dla Wacława kimś obcym.
Wzięła telefon, wybrała numer. Nie odezwał się od razu, potem powiedział, że jest bardzo zajęty. Oddzwoni. Uśmiechnąwszy się, zaczęła obracać telefonem w ręce i patrzeć na tańczące liście za oknem. Słysząc jego dzwonek, wzdrygnęła się:
— Czego chcesz? Mów szybko. Coś się stało?
— Nie. Wszystko w porządku. Przyjedziesz dzisiaj?
— Nie wiem, możliwe… Dobra! Ale nie na długo. Za godzinę…
Nie była w stanie czekać w mieszkaniu, wyguzdrała się na dwór. Podjechał, wyszedł z auta, objął ją po chwacku, niedbale cmoknął w usta:
— Co jest?
— Nic specjalnego.
— Więc?…
Chwilę stała, milcząc.
— Musimy się rozstać… To wszystko. Po prostu wiem, że nie uczynisz mnie szczęśliwą. Przykro mi.
Stali w ciemnym zaułku, już nie w objęciach, oboje patrząc na własne stopy. Liście krążyły wokół nich w tanecznym korowodzie i w żaden sposób nie zdołały uprosić tych dwojga w swój żywiołowy jesienno-liściasty ostatni taniec.Miłość po siódmym kliknięciu
Ona
Jak mam wiedzieć, jakim jesteś naprawdę? Próbuję twego smaku. Jesteś podobny do drogiego szampana. Lekki, musujący, odurzający, mocny. Piję cię i wciąż nie mogę się nasycić.
Och! A niby czemu się nie upić?…
Wsłuchuję się w ciebie, jak w nostalgiczny wiolonczelowy nokturn. Próbuję uchwycić temat, ale ty tak wspaniale improwizujesz! Nie pogub się w tych niezliczonych wariacjach, mój maestro…
Okładam się tobą, jak puchowym kocykiem. Jesteś miękki, delikatny, ciepły, przytulny. Otaczasz mnie, jak kokon. W końcu uważaj! Bo rozpuszczę się w tobie ostatecznie…
Idę po tobie jak po cienkim lodzie. Stąpam ostrożnie, niemal nie czując wagi ciała.
Och! Oby tylko nie poślizgnąć się i nie upaść! To w najlepszym przypadku. A co się stanie, jeśli lód pęknie?
Dobrze. Starczy już tych nieoczywistych „a jeśli”, „a co, gdy…”. Rozbiegnę się i wskoczę w ciebie jak do basenu, od razu na główkę.
I niech się dzieje, co chce! Bez względu na to, co zgotuje los.
Jesteśmy tylko ty i ja! Wszystko inne nie ma znaczenia.
Kocham Cię, mój Panie!
ON
Moja maleńka, egzaltowana dziewczynko! Ale jesteś zabawna! Czasem pleciesz prawie androny. Porównujesz mnie do puchowego kocyka, mówisz, że musisz czytać między wierszami. Dziecko moje, od takiej przenikliwości do migreny ledwie promyk!
Moja słodziutka, jesteś podobna do karmelka. Próbując rozgryźć — łamię ząb. Zacznę rozpuszczać — a całe usta zapełniają się słodką, lepką substancją. I nie wiadomo, co lepiej: połknąć? Wyssać? Zlizać?
Mój Bursztynku! Starasz się być co rusz inną: to bardzo śmiałą, to namiętną, to mądrą, to śmieszną, to sarkastyczną, to niegrzeczną…
Ale… moja dziewczynko! Jestem już w wieku, w którym nie grywa się w gierki dla nastolatków. Wiem, miłość nie liczy lat. Ale wiem też, że wiem, czego chcę. I uwierz: nie warto marnować światła podczas księżycowej nocy…
Sto razy zadawałem sobie pytanie: „Potrzebuję tego?”. I… nigdy nie potrafiłem znaleźć przeczącej odpowiedzi. Jest w Tobie coś, co wprawia mnie w zachwyt, co zniewala. Co przyciąga… I uchwyciłem się tego czegoś i za nic w świecie nie puszczę!… I nie obchodzi mnie, co to jest! Żyje się raz…
I niech się dzieje, co chce! Bez względu na to, co zgotuje nam los.
Jesteś tylko ty i ja. Wszystko inne nie ma znaczenia.
Kocham Cię, moja dziewczynko!Mężczyzna z gitarą
Całkiem sympatyczny mężczyzna… z gitarą! A jakie ma oczy i dłonie… O! Spojrzał na mnie… jeszcze raz…
*
— Och, jakie piękne kwiaty! To dla mnie? Nie spodziewam się… Tak, niedaleko stąd mieszkam…
Do widzenia!
— No, witaj! Pracujesz gdzieś tutaj? Czekasz na mnie? No to jestem… Tak. Z chęcią pójdę na spacer… Nie, nie wypada… Nie trzeba… Dobrze, jutro wcześniej wyjdę z pracy… Do widzenia, dziękuję, że odprowadziłeś…
— Och, kwiaty! Skąd ty je bierzesz? Klomb jakiś obdarłeś? Jasne, żart. Chodźmy na spacer…
Oj, nie, nie na rękach! Sama dojdę…
Co powiedziałeś? Żartujesz?… Nie żartujesz? Kochasz?… Nie wiem… Od razu mi się spodobałeś, ale miłość — to takie odpowiedzialne słowo… Dziękuję, że odprowadziłeś… Do następnego spotkania…
— No, domyślam się, dla mnie… Nie? A dla kogo?… Dla mamy? Chcesz mnie jej przedstawić?…
Oczywiście, nie mam nic przeciw — tylko nie jestem ubrana pod taką okazję…
— Och, kwiaty! Róże! To nie dla mnie? A dla kogo?… Mamy?… Mojej? A po co?… Jak to swatać? Mnie?…
Ja nie jestem jeszcze gotowa… To takie odpowiedzialne… No, tak… Podobasz mi się… Bardzo… Jeżeli nie podobałbyś się, nie chodziłabym z tobą…
Mamo! Ja jeszcze nie powiedziałam „tak”! Cóż, wiem — facet przystojny i robotny, i z głową nie od parady…
Oczywiście, podoba mi się… kocham… ale do końca życia?!… Dobrze, zgodzę się!…
— Dziękuję za kwiaty… I …zgadzam się….
— Tak… Tak… Dziękuję… Dziękuję… Goście tamtym busikiem, a my w niebieskim…
Tak, kochany! Oczywiście, jestem szczęśliwa.
— Znowu oglądasz TV! Znów brzdąkasz na gitarze? A kto mi pomoże? Ja też jestem zmęczona — i ja pracuję…
Zawsze jesteś zajęty i nie masz ani czasu, ani sił…
Kiedy ostatni raz gdzieś wyszliśmy? A urlop? Zmęczyłam się twoimi pretensjami! Gotuję, myję, ścieram, przygotowuję i żadnej z twej strony wdzięczności?! Cały dom na mojej głowie — i dziecko też!
— Po co wtedy podszedłeś do mnie z tą gitarą? Nie musiałabym teraz tyle cierpieć!
Jak to jedziesz na urlop?! A ja?! To nie okay!
— Jaki rozwód?! Jaka inna?! W czym jest lepsza ode mnie?! Młodsza? Ach, nie? Co u niej takiego, czego nie ma u mnie? Ach, ona jest po prostu inna?! I już mnie zdradziłeś?
Już pół roku?! A dlaczego dowiaduję się dopiero teraz?
— Tak, zgadzam się… Nie, nie zamierzam… Tak, nasz syn jest już duży…
*
— No, oto i znów wolność! Pójść na tańce czy nie pójść? Sto lat nie byłam… Tak — ubranie, pantofle…
O! Jaki mężczyzna kryje się pod ścianą! Sympatyczny… Trzeba zaprosić na biały taniec…
— Witaj, mam na imię Irena. Może zatańczymy?…Koloryt samotności
Noworoczna zabawa w restauracji. Kilka kwadransów przed północą.
Wszystkie stoliki w lokalu były już zajęte albo „zarezerwowane”. Obok tego, przy którym gościł z przyjaciółmi, siedziała ona — samotna, bardzo piękna kobieta. Wydawało mu się, że skądś ją zna… Tak! Już kojarzy: to „ybj” — znana w środowisku warszawskich kinomaniaków i pasjonatów dobrej literatury youtuberka. Widywał ją wielokrotnie na rożnych forach i portalach internetowych, gdzie na fotkach zawsze była uwieczniana w kolorach przygaszonych fioletów, granatów i wieczorowej czerni. Także i teraz, w noworoczne święto, nie była ubrana w żadną jaskrawą, gorącą, sylwestrową kreację — jak wszystkie na sali panie — a w elegancki, acz skromny ciemnogranatowy kostium; pod nim — w prostą ciemną bluzkę z wielkim półokrągłym dekoltem. Siedziała samotnie przy małym stoliku i powoli sącząc wino z czerwonego kieliszka, z sentymentalnym uśmiechem obserwowała roztańczone pary.
Pierwsze hausty etanolu zdążyły już wyłączyć w jego głowie hamulce, dlatego z nietypową dla siebie odwagą odwrócił w kierunku pięknej nieznajomej krzesło i po chwili siedział prawie tuż przy niej.
— Może dolać wina? — zapytał, aby jakoś zacząć rozmowę.
— Dziękuję, mam jeszcze — odwróciła się do niego i marszcząc oczy, starała się poprzez oślepiające reflektory zajrzeć mu w twarz.
Trochę go to peszyło, ale trzymając fason i jakby dla podkręcenia kurażu, bezzwłocznie zaproponował:
— Może pójdziemy zatańczyć?
— Dziękuję. Już z kimś tańczę.
Prawdopodobnie dojrzała na jego twarzy wyraz zakłopotania i niezrozumienia, gdyż po chwili dodała:
— Tańczę z nim w moich myślach. A do tego — niekoniecznie przecież muszę wychodzić na parkiet.
— Nie rozumiem… Tu, przy stoliku, nikogo więcej oprócz nas nie ma! — próbował naprędce sklecić coś logicznego.
— On też tańczy ze mną — uśmiechnęła się tym samym sentymentalnym uśmiechem. — Daleko, na Wyspach. Wiele kilometrów stąd.
— Nie przyjechał… — podsumował. Czuł się nieswojo. Chcąc zapanować nad sytuacją, wziął kawałek pieczywa z koszyczka.
— Nie mógł przyjechać. Ma żonę, rodzinę. On tam mieszka — wyjaśniła.
Odwróciła się i spojrzawszy na tancerzy, podniosła do ust kieliszek, w którego kryształowych lusterkach rozhuśtały się blaski wirujących postaci i lamp. W tej krótkiej chwili, ośmielony półmrokiem, z niespodziewaną dla samego siebie poufałością zapytał:
— Skoro jest żonaty i daleko stąd, na Wyspach, to czemu pani tu na niego czeka? Po co samotnie czekać na żonatego, i to w taką noc?
Oderwała szkło od warg, na których kropla wina błyszczała jak czarny agat. Jej oczy roziskrzyły się, harmonizując z czernią wina i szkłem kryształu. Spojrzała na niego ze współczuciem, jak na bezduszną istotę.
— To nie przeszkadza mi go kochać. Uniemożliwia mi tylko być z nim wszędzie i zawsze…
Dochodziła pomału dwunasta. Musiał wracać. Przeprosiwszy więc piękną nieznajomą, udał się z powrotem do przyjaciół. Ale nie chciało mu się już tańczyć. Chciał usiąść w rogu sali i zwyczajnie posiedzieć w refleksyjnym wyciszeniu. Nie udało się. Ktoś z nich nagle chwycił go za rękę i z nieznoszącą sprzeciwu determinacją zaciągnął do centrum ludzkiego morza, w którym po chwili wszyscy entuzjastycznie zaczęli wznosić okrzyki i skandować: „Szczęśliwego nowego roku! Pomyślności!”.
…Ledwie zdążył wymienić się z przyjaciółmi pierwszymi noworocznymi życzeniami — a już coś pchało go i kazało podbiec do… jej stolika. Z dudniącym sercem przedzierał się przez tłum wiwatujących.
Na próżno! Z daleka już dostrzegł — stolik był pusty…Wizja
Poznali się zwyczajnie. Wieczorem. W jednym z miejskich barów. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
Zaiskrzyło. On — postawił jej kieliszek wina. Ona — na serwetce napisała mu swój numer telefonu. A potem przez całą noc operatorzy sieci komórkowych przekazywali w poprzek miasta SMS-y dwóch ledwie znających się osób.
Następnego dnia umówili się na kolację w restauracji na Starówce. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Zaprosił ją do kina. W tylnym rzędzie, przy akompaniamencie rozdzierających serce krzyków tuzinkowego horroru, całowali się jak gimnazjaliści. Kontynuowali w domu, u niego…
Nie wystarczyło im. Każdej nocy wracali do siebie, nie narzucając się, nie naruszając swych praw do wolności. On sam zaczął tęsknić za zapachem jej ciała, za ledwie słyszalnym szeptem jej warg, za westchnieniami i za pieprzykiem w kształcie półksiężyca pod prawą łopatką. Ona — za jego pieszczotami, umięśnionym torsem i aromatem perfum. Zaproponował, aby zamieszkali razem. Była zadowolona. Wspólne interesy, wspólni znajomi. Okazało się, że w życiu jest naprawdę wiele rzeczy, którymi można się dzielić.
Odkryli dla siebie nowy świat, otworzyli nowy rozdział w swych życiorysach. Są we dwoje. Rano seks, dwie filiżanki kawy, bieg do pracy; wieczorem „wyjście do ludzi.” A jeszcze można było zostać w domu, wyłączyć telefony i oglądać stare filmy, mlaskając przy popcornie. Albo nie — nawet lepiej: spędzić cały wieczór bez wychodzenia z łóżka. Tak! Tak jest zdecydowanie najlepiej.
Po roku zaproponował jej, aby wzięli ślub. Zgodziła się. Nie uważał, że pieczęć w dokumentach cokolwiek zmieni w ich relacjach, ale… Po prosu, chciał jej ofiarować święto.
Zakupy, urząd stanu cywilnego, limuzyna, pijani goście, draka, zanieczyszczona szampanem suknia ślubna i garnitur, dwie obrączki oznaczające zjednoczenie serc. I tuzinkowe bla, bla, bla weselników… Było jej dobrze. A to najważniejsze.
„Będziemy mieli dziecko!”. Był zachwycony, ale potem się przestraszył. Czy jest na to gotowy? Nie, wszystko jest w porządku, oczywiście, jest gotowy. Dziecko — to cudownie! Teraz będzie ich trójka!
Konflikt krwi. Wahania nastroju. Czytał o tej przypadłości w książkach. Przygotowywał się. Ale figa z tego. Nikt nie daje wiarygodnej rady, jak pomóc, gdy od dwóch godzin żona zalewa się łzami w łazience. Nic, nic. I to przeszło.
„Ma pan syna, 51 cm, waga 3500!”. Wow! To jest wiadomość! Był dumny, chwaląc się znajomym swym potomkiem.
Przez pierwszy miesiąc bardzo bał się podchodzić do dziecka. Takie małe, cienkie rączki, nóżki — jak u żaby. Żadnych ojcowskich uczuć. Trzy miesiące później, kiedy jego syn po raz pierwszy się uśmiechnął, zrozumiał, że w jego sercu pojawiło się „nowe”, nieznane mu wcześniej uczucie, któremu na imię „Ojcowska miłość”.
Pierwsze kroki, pierwsze słowo — oczywiście „mama” — pierwsze łzy, pierwsze zabawki, pierwsi przyjaciele, pierwsza klasa. Nie miał czasu, aby spojrzeć wstecz, jak minęły te pierwsze lata. I oto prowadzi syna do szkoły z plecakiem i ogromnym bukietem jesiennych astrów. Dla pani nauczycielki.
„Kryzys siedmiu lat”, tak to się chyba nazywa. Cóż, a może sam wymyślił sobie pretekst. Wszystko jedno. Byt połykał ich miłość. Nie wie, co jeszcze powiedzieć. Żona, syn, praca, przyjaciele — zamknięte koło. Tak dobrze funkcjonujące, że aż ckliwie.
I zachciało się wstrząsu. Blond Anetka z sąsiedniego wydziału zdywersyfikowała szarość jego dni… Żadne tam z niej cudo. Szybko, szybko w jakiś tanim hotelu, na starym od szarości prześcieradle, szybko, jakby ich podglądano. Po wszystkim — żadnej przyjemności. Głębokie poczucie winy. Kupił żonie zestaw biżuterii: pierścionek i kolczyki. Taka forma rekompensaty i odreagowywanie chandry. Była zaskoczona, ale seks wieczorem był jak za najlepszych dni.
„Zrujnowałeś mi życie!”. Latały kubki, talerze, łyżki i różne inne. Rozeszli się. Dorosły syn mieszkał już oddzielnie, a innych wspólnych interesów nie było. W piątej dekadzie życia stali się zupełnie obcymi sobie ludźmi. Umierał samotnie w swoim samodzielnym mieszkaniu. Nie było nikogo, kto mógłby pomóc. Syn wyjechał za granicę, a blond Anetka, z którą mieszkał przez ostatnie lata, zmarła rok wcześniej. Na raka. Ręka uniosła się po szklankę stojącą na nocnym stoliku obok łóżka i upadła bezwładnie…
*
Otrząsnąwszy się z wizji swego przyszłego życia, którą wymalowała mu bogata wyobraźnia, dopił spokojnie zawartość swojej szklaneczki i wyszedł z baru. Dziewczyna, w której oczy tak długo się wpatrywał — wzruszyła ramionami i kontynuowała przerwaną rozmowę z przyjaciółką. Ona — ze znamieniem w kształcie półksiężyca na swej prawej łopatce — wciąż czeka na swą życiową połówkę, i kto wie, może jutro wejdzie wreszcie do tego baru ten wyczekiwany On — i nie tylko skrzyżują spojrzenia?Bukiet żółtych róż
Irena, czterdziestoletnia rozwódka, sprzedawczyni w sklepie z meblami, ledwie zjawiła się w pracy i nie zdążyła jeszcze nawet przywdziać firmowego uniformu, gdy do sklepu wszedł kurier z kwiaciarni, wypowiadając jej imię i nazwisko. Spojrzała na niego pytająco.
— Bukiet kwiatów z dostawą do rąk własnych — poinformował. — Proszę tu pokwitować.
Pokwitowała. Wzięła do rąk duży bukiet żółtych róż, w którego środku w małej kopertce znalazła ręcznie skreśloną karteczkę: „Czekam na ciebie o 14:00 w restauracji «Kogucik». Przyjdź z tym z bukietem”.
Dzisiejszy ranek dla sprzedawczyni mebli nie był szczególny. Po licznych bezsennych nocach spędzonych w zimnym łóżku, wstała z bólem głowy. Ona, kobieta po rozwodzie, wiele lat temu urodziła „dla siebie” i odchowała córkę, i teraz znów jest w życiu sama. Od ponad roku ma jednak kochanka — sześćdziesięcioletniego mężczyznę. Spotykają się od dłuższego czasu. Ostatni raz było to trochę mniej niż miesiąc temu.
Zwykle umawiali się w kawiarni „Kogucik”, potem najmowali pokój „na godziny”. Ona — ofiarowywała mu miłość i pozwalała, aby realizował swe seksualne fantazje i zachcianki. Wierzyła, że kiedyś odejdzie od żony emerytki i ożeni się z nią — „przecież dużo młodszą i wciąż kobietą z temperamentem”. Była pewna, że będą żyli ze sobą długo i szczęśliwie.
„On — stateczny mężczyzna. Odchowane, dorosłe dzieci. Żona pewnikiem mu się znudziła i dlatego szuka seksu na boku… Co tu się dziwić? Po ponad trzydziestu latach żona, wiadomo, jest jak do cna przeczytana książka. Już powinno się ją odłożyć na półkę i zapomnieć” — rozmyślała.
Kochanek nigdy niczego nie obiecywał. Był wstrzemięźliwy w słowach. Oczekiwał seksu, dostawał go i niczego więcej nie było mu trzeba. Czasami tylko jakaś kolacja w kawiarni, bukiecik kwiatów. Szczególnie, gdy żona wyjeżdżała do sanatorium. Wówczas ona — Irena — za każdym razem czuła, że może to już jest ten dzień, dzień, w którym on — oświadczy się i podaruje jej pierścionek? Prawiła mu komplementy, jaki z niego „maestro od seksu” i jak bardzo ona go kocha. Być może to właśnie teraz nadeszła ta chwila: bo niby czemu te kwiaty, zaproszenie do kawiarni?…
Przez całe przedpołudnie przed oczyma szczęśliwej kobiety przebiegały obrazki rajskiego życia. Oto duży dom albo duże mieszkanie, mąż — przynoszący co miesiąc dużą pensję. Wieczorami — wizyty w restauracjach. Ona już nie pracuje w sklepie meblowym. Nie musi. Mości i pielęgnuje ich wspólne domowe gniazdko. Czeka na niego w szlafroczku, gdy wraca z pracy. Chce, aby od razu mógł realizować z nią swe seksualne zachcianki. Czuje, że jest przez niego bardzo kochana, więc nie dziwi się, że stale obdarowuje ją prezentami. Chce futro z błękitnych norek? Proszę bardzo! Mąż natychmiast kupuje. Chce pierścionek z brylantem — już jest!
*
W porze lunchu biegnie z zadyszką do restauracji. Przy stolikach trochę narodu. U wejścia do lokalu czeka kelner. Prowadzi ją do konkretnego stolika. Przy stoliku — przystojny mężczyzna i… towarzysząca mu starsza kobieta. Przystojny mężczyzna to jej — Ireny — kochanek. Wstał na powitanie i niepostrzeżenie dla towarzyszki cicho szepnął kochance do ucha:
— Dobrze, że się nie spóźniłaś.
Wziął bukiet z jej rąk, następnie wyjął z kieszeni duże, aksamitne pudełeczko, mówiąc:
— To dla ciebie! Najbardziej eleganckiej i inteligentnej kobiety! — i podał pudełeczko niemłodej damie, towarzyszce zza stolika.
Szykownie ubrana pani wstała. Miała na sobie bardzo drogą suknię, modnie uczesane włosy, manicure — z bajowymi motywami. Irena nieśmiało patrzyła na kobietę, jak brała aksamitne pudełeczko. Podniosła oczy i dopiero teraz rozpoznała w tej osobie żonę swego kochanka. Nogi się pod nią ugięły, czuła, jak blednie jej twarz, jak po plecach zaczynają spływać zimne strużki potu.
— A kto to jest? — niedbale zapytała starsza dama, kierując wzrok w stronę Ireny.
— To kobieta z kwiaciarni, kurier — wyjaśnił kochanek swej żonie.
Dystyngowana pani zerkając na Irenę, otworzyła pudełeczko z naszyjnikiem.
— Boże, ale piękny! Ależ ty, mój mężu, jesteś dla mnie hojny! — I ponownie zerkając na Irenę, dodała: — On tak zawsze zasypuje mnie prezentami.
Irena stała „jak pomnik”, nie będąc w stanie ruszyć nawet powieką. Szara twarz, okrągłe ze zdziwienia oczy, otwarte w zdumieniu usta.
— Tak, pani… mąż… bardzo panią… k… ocha, — nieoczekiwanie wydukała, jakby cudzym głosem.
— Dziękujemy za bukiet — powiedział mężczyzna, zwracając się do Ireny. — I zaraz cicho dopowiedział: — Możesz już iść!
Kobieta powoli, na nogach jak z waty, wykaraskała się w końcu z kawiarni.
Już gdy była na zewnątrz lokalu, zatrzymała się przy oknie i patrzyła na kochanka, jak stojąc obok swej żony, zapina naszyjnik, całując delikatnie dystyngowaną damę po szyi. Nogi miękły jej coraz bardziej, w oczach pojawiły się kłaczki… Osunęła się bezwładnie na ziemię.Dominika i rockman Bartus
To nie był udany dla Bartusa start dnia. Jeszcze nim wygramolił się ze swej czynszowej nory, schodzona skórzana kamizelka porwała się wzdłuż kilku szwów i we wszystkich kierunkach naraz. W przeddzień ostro „zaimprezował” i o mały włos przespałby wieczorny koncert w „Koguciku”. W autobusie miejskim dostał poważnych mdłości, musiał się dramatycznie powstrzymywać przed zwymiotowaniem. Walcząc z dolegliwością, niemal przejechał przystanek, a wyskoczywszy w ostatniej chwili, silnie walnął futerałem ze skrzypcami w słup ulicznej latarni.
W „Złotym Koguciku” — knajpie, w której grywał co wieczór, też wszystko zaczynało się nie tak, jak chciałby. Niefortunnie stukniętego instrumentu długo nie mógł dostroić. Inni członkowie bandu denerwowali się i pospieszali, pudło rezonansowe pobrzękiwało i w żaden sposób nie mógł ustalić, w którą stronę kręcić kołkami. W końcu — jakoś dostroił, znalazł nawet przed koncertem chwilówkę, żeby ulać z gwinta w zaschnięte gardzioło.
Na jakiś czas pomogło, ale w połowie gry znów zamuliło. Smyczek wyślizgiwał się z bawełnianych, nieposłusznych palców, rytm rozmazywał się jak ślimak na muchomorze. Jasne, że kątem oka widział zwierzęcą facjatę perkusisty, którego grymas coraz dokładniej wwiercał się mu w trzewia. „A czort z tobą!”.
Kuraż nijak nie przychodził. Na tle pozostałych kumpli wyglądał jak blada parodia muzyka rockowego. Na domiar złego pod koniec pierwszego unitu podbródek od skrzypiec poluzował się i o mały włos instrument odmówiłby współpracy. Ostatecznie uporał się z rebeliantem, zrównał z chłopakami do rytmu i gdy nadeszła solówka — ostrymi szarpnięciami pizzicato dobrnął do końca jak obżarty wieprz.
Schodząc ze sceny w nędznym stanie ducha, nie zamieniwszy nawet słowa z członkami teamu, niespodziewanym przypływem energii rzucił się do baru.
Wypiwszy pierwszą pięćdziesiątkę końskiego krepacza, wreszcie rozejrzał się na spokojnie. I, delikatnie mówiąc, osłupiał: „Nie, to jakaś obsesja, to, kuźwa, jakiś omam!…”.
Za stolikiem, w prostej linii naprzeciw baru, siedziała… „Konieczne muszę skończyć z alkoholem” — znów pomyślał… Tak więc tam siedziała Dominika i patrzyła na niego z lekkim uśmiechem; była to dziewczyna, z którą korespondował od kilku miesięcy w Internecie i podczytywał jej bloga (ale wciąż nie mogli się zgadać i spotkać, jakby mieszkali nie tylko w różnych miastach, ale wręcz — krajach) i z którą zmówili się na wspólne zaliczanie następnego roku Przystanku Woddstock.
Uszczypnął się w ramię. Spojrzał. Nie pomogło. Dominika patrzyła prosto na niego i uśmiechała się coraz bardziej. Odwrócił wzrok, zamknął oczy. Przetrzymał tak kilka sekund. Potem znów zamówił pięćdziesiątkę. Zalał gardzioło. Odwrócił się. „No żeż ty!”. Ta siedzi cały czas i uśmiecha się.
„Cholera, już nawet w realu zwidy prześladują” — pomyślał i powiedział głośno do barmana:
— Jędruś! Powtórka!
Koniak wlewał się w niego jak w otwór bez dna. Dominika, albo jej zmaterializowany awatar, uprzejmie zamachała do niego ręką.
— Jeszcze raz! — krzyknął.
Barman uniósł brwi ze zdziwienia, ale milczy i polewa.
Po wypiciu podwójnej dawki, charknąwszy pogłębionym czknięciem, znów, już dużo śmielej, spojrzał w jej kierunku: „Taaa… gdy wódzia do kitu, duchy rajcują” — uśmiechnął się szorstko.
Dziewczyna podniosła się i, o Boże! Skierowała się prosto ku niemu! Podszedłszy blisko, położyła rękę na jego ramieniu i przykładając usta do jego ucha, szepnęła:
— Bartku, czy my się przypadkiem nie znamy?
Bartus zdezerterował ostatecznie. Czasu na przeanalizowanie sytuacji nie było, no i sprawności umysłowej też nie. Odruchowo położył rękę na jej talii, opuścił do uda: „Żeż kuźwa! No, realna! — utwierdził się w przekonaniu. — Realna…”
— Doo… miniko, zawsze mnie powalała twoja nieprzewidywalność w sieci, ale w realu oszołomienie nie jest gorsze od inwazji koo… smitów!
— Dlaczego pijesz tak dużo? Tak. To ja… nie UFO ani fantom…
— Taaa… ja to, no, tak wyszło, no, wczoraj, nie bardzo udanie spotkałem się z przyjacielem — plątał się i w zamieszaniu uniósł kieliszek.
Barman, zgodnie z zasadami, chciał dolać, ale gwałtownie powstrzymany odżegnującymi gestami obojga — wrócił na stanowisko.
Dominika uśmiechnęła się. Zdając sobie sprawę, że barman był strasznie ciekawy rozwoju ich zainaugurowanej właśnie znajomości, objęła ramieniem szyję niesamowicie oszołomionego wszystkim, co się działo, Bartusa i przylgnęła wargami do jego czoła — czoła mężczyzny, którego, z jednej strony znała od stu lat, a z drugiej: którego całowała w realu po raz pierwszy. Ten pocałunek trwałby Bóg raczy wiedzieć, jak długo, gdyby nie przerwała go głośna zapowiedź do mikrofonu:
— Grupa Blues Big Band pilnie wzywa na scenę, żeż by go…
— Dominiko, muszę iść do chłopaków, ale nie znikaj, proszę…
Bartus ruszył plecami w kierunku sceny, nie odrywając oczu od tego cały czas jeszcze eterycznego, nienamacalnego, jak wciąż mu się zdawało, fantomu… Natykał się plecami na wszystkie możliwe dla tej marszruty obiekty, na koniec całkiem komicznie przysiadł, nadziewając się na naroże sceny, co spowodowało śmiech i oklaski publiczności… Skrzypce, niezrozumiałym dla niego sposobem, były już w jego rękach.
— Całkiem zalałeś się, chleju?! — usłyszał głos saksofonisty.
Ale zupełnie trzeźwo, czym nawet siebie zaskoczył, odpowiedział:
— Januszu… spoko… Wszystko po kolei. Dawaj, walniemy nasze stare najlepsze kawałki, wstrząśnijmy tą publiką i salą.
— Ty, co? Zupełnie ci odbiło? Nigdy nie chciałeś ich grać, nie ćwiczyliśmy ich od dawna…
— Chodź, przypomnimy sobie w trakcie. Damy czadu i prawdziwego bluesa!
I werżnęli w trans. I to był blues w stylu, który spoko mógłby wykonywać czarny gościu, siedząc na zapleczu murzyńskiego getta; biorąc rozklekotaną, rozdłubaną, sfatygowaną graniem, oblaną tanią whisky gitarę, śpiewać o tym, że chciałby się pieprzyć z córką swego białego pana.
Smyczek i palce Bartusa przeskakiwały po strunach skrzypiec, jak spłoszone stepowymi wilkami stado zajęcy: szybko i nerwowo, wydając ostre, pełne pasji i szczęśliwego smutku dźwięki, przypominające agonalne sapania umiraka na łóżku. Przestrzeń wibrowała.
A na sali wciąż była ona — Dominika, niespuszczająca oczu z szatana, w którego ręce oddał swą duszę duch bluesa.
Wydawało się jej, że energia tego mężczyzny przenika ją na wskroś, szczelnie otacza jej ciało, wnika do wnętrza i osadza się gorącymi iskrami w dolnej części jej brzucha, parząc do samego łona. Czuła jak krople pożądania zbierają się w niej w jeden gorący bąbel, gotowy wybuchnąć od jednego muśnięcia warg, od przypadkowego lekkiego dotyku, od rzuconych nic nieznaczących dla kogoś słów…
Wiedziała, jakaż gorąca będzie dzisiejsza noc… Z Bartusem.Zapach męskich perfum
Na nocnym stoliku — tomik z wierszami Białoszewskiego. W uchylonym oknie — jasnobeżowa firanka kołysząca się na wietrze, wpuszczająca do pokoju pierwsze poranne promienie słońca. Obok kanapy, na podłodze, para przeciwsłonecznych okularów z brunatnymi, zaschniętymi plamkami na szkłach. Niewiele dalej — odkorkowana butelka wina. I znów trochę dalej — brunatna plama, obok, na podłodze. W nieładzie porozrzucana odzież: ciemnogranatowe dżinsy — bez wątpienia męskie, i jej — śnieżnobiałe. W tym całym rozgardiaszu oczywiście jeszcze jakieś inne poszargane i zmięte fragmenty ubrań.
Jeszcze raz rozejrzała się po małym pokoju, stojąc przy jego wejściu, opierając się o framugę drzwi. I dopiero teraz skierowała spojrzenie na męskie ciało rozpłaszczone na kanapie. Wydaje się, że po ostatniej nocy „okazjonalny przyjaciel” nieprędko się pozbiera. Na zegarze dochodzi ósma. W powietrzu — zapach męskich perfum. Nie podoba się jej ta może nawet i subtelna, ale bardzo uciążliwa teraz woń. Podchodzi do okna, otwiera okiennicę na oścież…
Młody mężczyzna porusza się we śnie, wzdycha ciężko i zwiesza z łóżka rękę, na której połyskuje kilka bransoletek: jedna stalowa, druga czarna gumowa, trzecia z błyszczących koralików. Można je nabyć na okazjonalnych aukcjach, z których dochód przeznaczony jest dla dzieci z sierocińców.
Owszem, widać, że ma smak. Ale lepiej, gdyby się zbudził, zanim uczyniła to ona, i poszedł sobie, pozostawiając tylko wspomnienia i co najwyżej jakąś kurtuazyjną karteczkę. Lubi notki złożone z kilku nieskomplikowanych słów. A tu — śpi sobie na jej łóżku i tyle. Trzeba będzie budzić go, pić z nim kawę…
Słońce w końcu uniosło się wysoko pod niebo, rozpoczynając kolejny letni upalny dzień. Zrobiła dwie filiżanki mocnej kawy, włączyła radio, ściszyła dźwięk. Może i mogłaby obejść się bez radia, ale cisza nieprzyjaźnie oddziaływała w tym momencie na jej nerwy.
On cały czas śpi i nie zamierza się budzić… Siadła do komputera, przejrzała newsy, sprawdziła pocztę, odwiedziła swój ulubiony czat. Nic nowego. Od czasu ich długiej rozmowy na privie i wieńczącej ją decyzji o spotkaniu — pusta studnia… Widząc w końcu, że powoli otwiera oczy, zamknęła pokrywę laptopa. Podeszła do mężczyzny, przerzuciła nogę nad jego talią, siadła mu na plecach i pochylając się nad wciąż półprzytomnym nocnym kochankiem, musnęła wargami po jego nieogolonej szczecinie policzka.
— Dzień dobry mój panie…
Mężczyzna poruszył się, mamrocząc coś, oczy mając wciąż zamknięte. Potrząsnęła nim delikatnie, chwilkę zaczekała, aż się dobudzi. Obudził się. Jego usta drgnęły. Wygląda na to, że nie czuł się komfortowo.
— Dzień dobry! — raz jeszcze powiedziała. — Obudź się! Kawa w kuchni.
Kucharka z niej była taka sobie. Zwykle zamawiała jedzenie u osiedlowego dostawcy diety pudełkowej. Mieszkała sama, nie licząc młodych, ale i starszych, a nawet i znacznie starszych od niej mężczyzn, którzy od czasu do czasu zjawiali się w jej mieszkaniu na nie dłużej niż jedną noc. I zwykle bywało tak, że gdy się budziła — ich już nie było. Odpowiadał jej taki układ. I z tym „kolejnym” miało być identycznie. Była pewna, że i on pójdzie sobie jeszcze przed świtem… Dziwne. Nawet nie pamięta jego imienia.
W radiu, na jej ulubionej „Dwójce”, leciał jakiś program, który prowadziła pani, sądząc po głosie, emerytka. Jej monotonny wykład ewokował melancholijne odczucia i działał nasennie, krótko mówiąc: był nie do zniesienia. Musiała zmienić stację. Chociaż na pięć minut potrzebowała najzwyklejszej pozytywnej muzyki. „No szkoda, że nie na przykład Mozarta, ale co począć?”.
Na patelni zaskwierczały jajka. Zapachniało śniadaniem.
— Apetyczne zapachy — powiedział jej gość, wchodząc do kuchni.
— Tylko tak pachnie pysznie — odwróciła się do niego z uśmiechem.
Usiadł na stołku, wpatrując się z rozmarzeniem w okno. Miał na sobie tylko bokserki, te bransoletki i parę niedużych tatuaży. Dziwne, przez ten krótki moment poczuła nawet przypływ zwyczajnej do niego sympatii. Nie chcąc dać po sobie czegokolwiek poznać — odwróciła się szybko w stronę kuchenki.
— Kawa chyba ostygła — stwierdził. — Widocznie za późno wstałem. Mam na imię Artur, tak nawiasem mówiąc.
— Pamiętam — skłamała. (Kojarzyła tylko nick „fabura”).
Jajecznica dosmażona. Podzieliła na pół, rozłożyła na białych talerzach ze śmiesznymi kwiatkami na obwódkach.
Talerz z nieco większa „połową” postawiła przed Arturem (swoją drogą: ładne, królewskie imię!) i zaczęła obserwować jego reakcje: nakłuł danie kilka razy widelcem, a następnie pokroił na mniejsze kawałki i umieściwszy jeden z nich w ustach, powoli zaczął smakować.
— Niczego sobie — rzekł, dzielnie połykając.
— Okropne, prawda? — zaśmiała się.
— Tak — odpowiedział, uśmiechając się. — Ale za to jaka fajna poranna niespodzianka! Jestem pewien, że moja obecność o tej porze jest ci trochę nie na rękę… Przepraszam, zaraz już sobie pójdę…
— To byłoby wspaniale… — przewrotnie i niby żartując, skomentowała.
Odsunął talerz, wziął łyk kawy i poszedł do pokoju. Ona — pozostawiając w kuchni bałagan i niedopitą kawę — skierowała się za nim.
Słońce jasno rozświetliło pokój, w jaskrawych promieniach tysiące pyłków sympatycznie unosiło się w powietrzu. Artur podciągnął spodnie, zapiął zamek i guziki, skorygował pasek. Ma długie i zgrabne nogi, a te dżinsy — no nie mogły już lepiej tego podkreślić!… Wdział biały T-shirt i sweter w paski, skrupulatnie spojrzał na siebie w lustro.
A ona… cały czas siedząc na kanapie, nie odrywała od niego wzroku.
— Chodź tu, do mnie — skinęła na koniec palcem.
Artur uśmiechnął się, podszedł do niej i pochylił się do przodu. Dotknęła ustami jego warg, delikatnie przygryzła podbródek. Poczuła intensywny zapach męskich perfum („Fahrenheit?”). Pomyślała: „Tak, naprawdę całkiem ładnie pachną…”.
— No, teraz możesz już iść — powiedziała, ociągając się zalotnie.
Zaczekawszy, aż założy adidasy, dała mu buziaka w policzek, przytuliła się do niego na krótko, otworzyła drzwi. Stała jeszcze jakiś czas i nasłuchiwała odgłosu kroków, oddalających się w głębi klatki schodowej.
„Mimo wszystko — to był chyba najlepszy poranek w tym roku — pomyślała, dopijając do końca wciąż jeszcze niewystygłą do reszty kawę… — Będzie ciąg dalszy?… Zobaczymy. A tak w ogóle: zupełnie fajny ten zapach jego perfum…”.Wieczór w eleganckiej restauracji
Siedziała w lokalu przy stoliku. Nowa fryzura, elegancki manicure. Siedziała, czekając na swego ukochanego mężczyznę. Dziś po raz pierwszy od dnia, w którym się poznali, zaprosił ją na kolację do eleganckiej restauracji.
Na Bartusa trafiła cztery miesiące temu na portalu „Dla samotnych”. Najpierw dwa dni poznawali się wirtualnie, potem przez miesiąc spotykali się to tu, to tam — a następnie czterdziestoletni Bartus, nauczyciel muzyki w szkole podstawowej, zakotwiczył w mieszkaniu Marioli na stałe.
Czterdziestosiedmioletnia Mariola pracowała w jednym ze stołecznych banków, miała dwie dorosłe córki mieszkające samodzielnie, przyzwoity apartament prawie w centrum miasta, średniej klasy samochód i nie najgorszą pensję. Wszystko w życiu kobiety było poukładane z wyjątkiem jednego: nie było męskiego ramienia, na którym wieczorami, oglądając telewizję, mogłaby położyć głowę… Ale to już przeszłość! Wreszcie poszczęściło się i spotkała jego — przystojniaka, mężczyznę z obiema prawymi rękoma.
Miętosząc końcówkę cienkiego szaliczka, patrząc na menu, marzyła: „Wreszcie zaproponuje zalegalizowanie naszego związku, wręczy pierścionek; i może nawet bilet na wycieczkę do Paryża?… On przecież mnie kocha, zapewnia o tym każdej nocy!”. A ona tak bardzo chciała usłyszeć marsz Mendelssohna, być w centrum uwagi na uroczystym obiedzie, odbierać gratulacje od przyjaciółek i znajomych, i w końcu — po wielu latach — ponownie zostać „legalną żoną”. Piękne zdjęcia z rodzinnego życia, które wyświetlały się w jej głowie i „różowy sen” przerwał głos ukochanego:
— Kochanie! Jestem… Przepraszam, że musiałaś tak na mnie czekać — powiedział trzymający w dłoniach trzy nieco zmięte róże mężczyzna, siadając do stolika. — To dla ciebie! Jesteś dziś taka piękna! — i musnął ustami pąsowiejący policzek kobiety.
— Dziękuję — z lekkim zdziwieniem odpowiedziała zakochana Mariola, patrząc na kwiaty. „Jakieś takie dziwne te róże, jakby z cmentarnego nagrobka?” — przemknęło jej przez myśl.
— Troszkę się spóźniłem — sadowiąc się na krześle, przepraszająco oznajmił.
— Nic, nic. Po raz pierwszy zaprosiłeś mnie do tak pięknej restauracji na kolację. Jakieś święto czy co?
— Nie… To znaczy tak! Czekaj… Najpierw coś zamówmy. Ale masz dziś piękną fryzurę!
— Co tu się dziwić? Mój ukochany mężczyzna zaprosił mnie do eleganckiej restauracji… No to co jemy i pijemy? — zapytała z szerokim uśmiechem.
— Dwie sałatki i coś do picia… Co chciałabyś?
— Nie wiem. Zaprosiłeś mnie tutaj, to zdaję się na ciebie. Zamawiaj!
— Więc butelka białego wina. Może coś jeszcze?
— Dobrze. Coś jeszcze zamówimy później. Bart, no to mów: co to za wydarzenie? Co świętujemy?
— Tak, no cóż… Chciałem ci pp… powiedzieć coś ważnego… No wiesz…
— A niech tam! Dawaj. Zamawiamy butelkę dobrego szampana. Jak szaleć, to szaleć — zaproponowała uradowana Mariola.
— Mariolko, wybacz mi, kochana, ale na drogiego może mi zbraknąć kasy… Miałem ostatnio sporo wydatków — wykrztusił zaniepokojony.
— Nie martw się, kochanie. Ja zapłacę. W końcu dzisiaj mamy prawdziwie świąteczny wieczór. Prawda? — Mariola natychmiast zaoferowała pomoc, rozumiejąc, że kupno pierścionka zaręczynowego i wycieczki do Paryża na pewno miały prawo nadszarpnąć finanse ukochanego.
Przywieziono zamówionego szampana. Wnieśli kieliszki do toastu.
— Wypijmy za nas! Za naszą miłość! Za twoją urodę — uroczyście wydeklamował ukochany.
— I za co jeszcze? — pytająco spojrzała mu w oczy. — Czy aby nie zamierzasz mi jeszcze czegoś powiedzieć?
— No… tak. Zamierzam… Jak tylko nabiorę śmiałości — odpowiedział zakłopotany mężczyzna.
Marioli od razu zrobiło się lepiej. Więc wypili. Potem jeszcze jeden kieliszek i jeszcze jeden. Przynieśli jedzenie.
— No to słucham. O czym ważnym chcesz mi powiedzieć? — upomniała się o zapowiedzianą deklarację zakochana kobieta.
— Mariolciu, kochana moja… Już od jakiegoś czasu żyjemy ze sobą. I będziemy jeszcze żyli długo i szczęśliwie przez wiele lat. Wiem to na pewno. Wszystko się między nami przecież tak dobrze układa. Więc chciałbym dla nas… to znaczy chciałbym poprosić cię… Dawaj! Polejmy! — Wciąż nie potrafiąc do końca wypowiedzieć kwestii, mężczyzna zalał kieliszki po brzegi.
Wypili.
— Więc co chcesz mi powiedzieć? Pozwól, że ci troszkę pomogę… — zaproponowała „narzeczona”, widząc zakłopotanie „narzeczonego”. — Chcesz oznajmić coś uroczystego, oświadczyć… Prawda?
— Tak! — odpowiedział cicho mężczyzna.
— Coś, co dotyczy naszego dalszego wspólnego życia?
— Tak! No, nie… to znaczy tak… — wymamrotał.
— No to, śmiało! Proszę, powiedz mi to wreszcie!… — zakochana kobieta nie mogła się już doczekać.
— No więc tak…
— Słucham, słucham!…
— Kochana Mariolko…
— Bartusie…
— No więc, weź na siebie kredyt na auto. Kupimy dla mnie nowy samochód — wyrzucił w końcu z siebie.
— Cooooo?! — odpowiedziała ze zdumieniem „narzeczona”, przewracając oczami.
— No przecież wiesz, że oficjalnie niewiele zarabiam. I dlatego nie ma szans, aby bank sfinansował mi porządny samochód. Wiesz… taki, jaki ostatnio upatrzyłem sobie w pewnym zagranicznym salonie: piękny, srebrny, ze skórzanym wnętrzem. Ta moja stara bryka już mi się sypie. A ty… ty masz przecież nie najgorszą pensję, niezły samochód. Weź kredyt w banku na siebie, a spłacać będę ja — szybko wyrzucił z siebie mężczyzna, starając się nie patrzeć kobiecie w oczy.
— Tak, tak — powiedziała głośno Mariola, kładąc sztućce na talerzu. — I co jeszcze wymyśliłeś? Co mam ci jeszcze kupić? — rzekła, wstając od stołu. — Tak. Nie wiem, co mam ci kupić, ale wiem, co zrobię: wystawię twe rzeczy na korytarz. Możesz je sobie odebrać w dowolnym momencie. A potem zapomnij i o mnie, i o moim adresie. Sutenera nie potrzebuję! — Donośnie odpowiedziawszy, „narzeczona” skierowała się do wyjścia.
— Mariolciu! A kto zapłaci za szampana? Nie mam pieniędzy! — żałośnie zakwilił „ukochany”, wyskakując zza stołu i biegnąc za nią. — Czekaj! No, co ty?! Obraziłaś się?
— Sutenera nie potrzebuję! — rzekła raz jeszcze śmiertelnie zawiedziona kobieta i zniknęła za drzwiami.