- W empik go
Trzydzieści lat wśród dzikich: Przygody Ludwika de Rougemont - ebook
Trzydzieści lat wśród dzikich: Przygody Ludwika de Rougemont - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 354 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zadziwiające przygody człowieka, który przebył lat wiele w nieznanych prawie miejscowościach stałego lądu Australii, stanowią ważny przyczynek do poznania obyczajów, wierzeń i względnej cywilizacyi dzikich plemion tej części świata. Dlatego podajemy je w streszczeniu, pewni, że zajmą naszych czytelników nie mniej, niż dawne powieści Verne'a i Maine-Reada, trzymamy się przytem ściśle autora, który z wielką prostotą opowiada swe wyjątkowe przejścia. Urodziłem się w Paryżu r. 1844, ale od 10-tego roku życia matka wychowywała mnie w Szwajcaryi.
W chłopcach wcześnie zazwyczaj okazują się uzdolnienia i zamiłowania. Ja lubiłem bardzo geologię, znosiłem ciągle do domu kamienie, minerały i t… p., dopytując się o ich pochodzenie, a ponieważ matka mi się nie sprzeciwiała, odbywałem częste wycieczki do Freiburga i Czarnego lasu, ażeby przypatrzeć się różnym fabrykom metalowym.
Gdym miał lat 19-cie, wezwano mnie do Francyi dla odbycia powinności wojskowej, ale matka oparła się temu energicznie, bo za nic nie chciała widzić mnie żołnierzem, myślała jednak o mojej przyszłości, a że pragnąłem podróżować, po wielu naradach postanowiłem zwiedzić posiadłości francuzkie na Wschodzie i tam wybrać sobie odpowiednie zajęcie. Udałem się naprzód do Kairu z małym kapitalikiem, jaki mi matka udzieliła, ale w Kairze bawiłem bardzo krótko i popłynąłem do Singapore. Tam to poznałem się z poławiaczem pereł, Holendrem, Piotrem Jensen, z którym odrazu zaprzyjaźniliśmy się. Było to w roku 1863, Jensen miał mały schooner (niewielki statek) w Batawii na którym prowadził swoje przedsiębiorstwo; namówił mnie, żeby z nim wejść do spółki i popłynęliśmy razem do posiadłości holenderskich, na drugiej półkuli. Tam Jensen dobrał sobie z wielką przezornością majtków i nurków malajskich, nad którymi władzę otrzymał człowiek doświadczony, któremu kapitan pozwolił zabrać z sobą żonę i jej służącą.
Po ukończeniu koniecznych przygotowań, wypłynęliśmy wreszcie na połów pereł. Na statku znajdowało się osób 43, a do tych dodać jeszcze trzeba ślicznego psa, należącego do kapitana. Tego psa, który miał odegrać tak ważną rolę w mojem późniejszem życiu, ktoś darował kapitanowi w Batawii…
Jak łatwo pojąć, nie znałem się wtedy na morzu i obsłudze okrętowej, ale przyjaciel mój Jensen zajmował się mną wyjątkowo, więc niebawem nabyłem bardzo wiele pożytecznych wiadomości w tym względzie.
Przepływaliśmy około wielu wysp, okrytych bujną zrotnikową roślinnością, i zatrzymywali się niekiedy przy której z nich dla zakupu świeżych zapasów, ja – ko to: drobiu, trzody chlewnoj, owoców i t… p., wreszcie dostaliśmy się szczęśliwie, bez najmniejszego wypadku, na brzegi Nowej Gwinei, która była celem wyprawy. Nurkowie spędzali cały ten czas na tańcach, śpiewach i grach rozmaitych, jak wesołe dzieci.
Wreszcie trafiliśmy na miejsce, które kapitan uznał za stosowne do połowu pereł, więc zarzuciwszy kotwicę, szybko zabraliśmy się do pracy. Byliśmy zaopatrzeni w łódź taką, jakiej się używa do połowu wielorybów i w pół tuzina drobnych stateczków, podobnych do łupiny orzecha przeznaczonych, do użytku nurków. Najprzód sam kapitan wypłynął na łodzi i z niej przeglądał dno oceanu, za pomocą, morskiego teleskopu, teleskop ten składał się po prostu z długiego metalowego cylindra, zaopatrzonego w soczewkę, a przy nadzwyczajnej przezroczystości wody, Jensen mógł dokonać swoich oględzin.Łódź jego otaczała flotyla drobnych statków, na każdym było od czterech do sześciu Malajczyków. Gdy Jensen dostrzegł miejsce odpowiednie, dawał znak i w mgnieniu oka nurkowie rzucali się do wody wprost na dno morskich przezroczy. Jeden tylko człowiek zostawał na łodzi, ażeby mieć o niej staranie. Ci nurkowie nietylko nie byli zaopatrzeni w żaden mechaniczny przyrząd, ale nie mieli nawet pomocniczych narzędzi, nic prócz noża zawieszonego na sznurku u pasa. Morze było w tych miejscach zaledwie na dwa lub trzy sążnie głębokie, czasem jednak dochodziło do ośmiu sążni i była to największa głębia, której nasi nurkowie dosięgali. Spuściwszy się na dno, brali zwykle dwie muszla i lewą ręką przyciskali je do piersi, a powróciwszy na powierzchnię odpoczywali około kwandransa.
Muszle każdy składał na osobną kupkę, której nie łączono z innemi; dno morza złożone było w tych miejscach z kolonii koralowych, znajdowały się tam więc niezliczone nierówności i głębie, w których zwykła można było znaleść najlepszą zdobycz.
Dno morskie pokrywała bujna roślinność, niby las w którym uwijały się różnobarwne ryby; korale miały także piękne kolory, ale te znikały, gdy się je wyciągnęło na powierzchnię.
Nasza wyprawa puszczała się zwykle na morze z odpływem, a powracała wraz z przypływem i oddalała się niekiedy bardzo od lądu. Skoro morze stawało się niespokojne nurkowie nie mogli pracować, spieszyli więc do wielorybiej łodzi wciągali nań swoję stateczki i na nim powracali na okręt.
Ja nie brałem zwykle udziału w wyprawach, ale na mnie leżał obowiązek odbierania muszli od nurków i zapisywania ich liczby. Najczęściej też sam jeden z psem zostawałem na okręcie, bo nawet dwie malajskie kobiety, udawały się także na połów i pracowały jak inni nurkowie. Trzeba też przyznać, że ci wszyscy ludzie byli bardzo uczciwi, nie kłócili się ani nawet troszczyli się o wartość zdobyczy, jaką wyławiali i okazywali się zadowoleni, gdy mieli do syta ryżu, ryb, jaj żółwich, drobiu i kawy, a jeśli jeszcze do tego dodawana im paciorki, nie pragnęli więcej niczego.
Zwykle po kilkogodzinnej wyprawie każdy nurek oddawał mi około dwadzieścia muszel; oczyszczałem je i otwierałem na drugi dzień; ale nie każda muszla zawierała perły, czasem otworzyłem całą setkę nic nie znajdując. Perły ukryte są głęboko w ciele zwierzątka i trzeba je z tamtąd wyciskać palcami. Niektóre mają ich kilka. Same muszle mają także wartość znaczną. Więc też w krótkim czasie byliśmy w posiadaniu pereł i muszel, przedstawiających poważny kapitał.
Ostrygi perłowe są niesmaczne i nikt z naszych ludzi jeść je nie chciał. Zdarzyło mi się raz znaleść w jednej muszli aż 12 pereł. Najkosztowniejsza jaką miałem w ręku, była bardzo pięknej wody, a wielkość jej zbliżała się do gołębiego jaja. Niektóre perły były różowe, najczęściej jednak posiadały czysto biały kolor,
Najstraszniejszym nieprzyjacielem nurków jest głowonóg, lękają go się daleko więcej niż rekina, bo przyczepia się mackami do człowieka i trzyma tym sposobem w głębinie, dopóki go nie zatopi. Jeden z naszych ludzi zaledwie się raz wywinął z podobnego spotkania, a było to tak: Powracając codzień z wyprawy nurkowie przywiązywali zwykle swoje stateczki do okrętu, otóż któregoś dnia spadł w nocy deszcz ulewny, a wskutek tego małe statki napełnione były wodą. Kazaliśmy kilku Malajczykom ją wylać, a gdy zajęci byli tą pracą, jeden z nich zobaczył w wodzie jakiś czarny przedmiot, który go tak zaciekawił, że skoczył w morze, ażeby się przekonać co to było, ale zaledwie to uczynił wynurzył się przed nim ogromny głowonóg. Malajczyk uciekł wprawdzie na swój stateczek, ale potwór który go ścigał obwinął potężnem) mackami człowieka i jego statek i pociągnął w morze. Przerażeni towarzysze nieszczęśliwego nurka rzucili mu się na ratunek. Jedni próbowali zabić głowonoga harpunem ale im się nie udało, inni sprytniejsi zarzucili mocną sieć, w którą, uwikłali potwora wraz z jego ofiarą, żywą jeszcze i wyciągnęli go z siecią na statek. Zdołano wreszcie zwolnić na wpół umarłego człowieka z tego strasznego uścisku. Z trudem udało nam się wrócić go do przytomności. Dziwna rzecz jednak, iż się nie utopił, choć zostawał pod wodą parę minut. Dopóki jednak nie stracił przytomności, zadawał swoim nieodstępnym nożem, rany głowonogowi, który zapewne z tego powodu pozostawał na powierzchni i nieszczęśliwy nurek mógł oddychać. Inaczej bylibyśmy znaleźli go martwym.
Głowonóg miał ciało owalne, posiadał niezmierną liczbę macek, z których sześć było ogromnych, a reszta mniejszych różnej miary. Potwór wyglądał okropnie; żółtawego koloru, pokryty ciemnemi plamami, ze wstrętnym otworem służącym mu za usta. Groźnym jest on przez swoje macki, które mają własność przylegania do ciała jak bańki, za pomocą niezliczonych ssawek.
Po tym wypadku, Malajczycy zawsze brali z sobą toporki, ażeby w razie podobnym odciąć macki, które ich oplatały. Spotkaliśmy w tej wyprawie dużo dziwnych stworzeń, ja sam nawet raz doznałem z tego powodu wielkiej trwogi.
Zarzuciliśmy kotwicę na głębokości pięciu sążni, a ja spokojnie pływałem niedaleko okrętu, gdy nagle wynurzyła się z morza potworna ryba, mająca przynajmniej 20 stóp długości z ogromnym włochatym łbem wąsami. Na ten widok przyznaję, żeni struchlał, a gdy to potworne stworzenie, otworzyło paszczę, miałem się za zgubionego. Jednakże nie zrobiło mi ono nic złego i mogłem spokojnie powrócić na okręt, ale nie prędko otrząsłem się z trwogi.
Niekiedy przeszkadzały nam rekiny, ale Malajczycy nie bardzo się ich lękają. Przeciwnie nasi nurkowie szukali ich nawet; łowili oni te zwierzęta w sposób trudny do wiary z powodu swej prostoty i śmiałości, jakiej wymaga. Czterech do pięciu nurków wypływało na łodzi, i zatrzymywali się dopiero spotkawszy ławę rekinów. Wówczas śmielszy od innych wychylał się z łodzi i wbijał dzidę, na ten cel wziętą, w pierwszego rekina, który się zbliżył. Skoro mu się to tylko udało, cała załoga podnosiła straszny wrzask, uderzając jednocześnie wodę wiosłami, ażeby przestraszyć rekiny, te uciekały, ale rzecz dziwna, ukłuty zawsze powracał sam, ażeby się przyjrzeć temu, co go zraniło. Widząc go wracającego ku łodzi, Malajczyk rzucał się spokojnie w morze, uzbrojony jedynie swym nieodstępnym nożem i krótkim kijem z twardego drzewa, długim na pięć cali tylko, lecz zaostrzonym po obu końcach. Płynął na powierzchni i naturalnie rekin się do niego zbliżał, a kiedy przewracał się, aby go pożreć, Malajczyk usuwał się kilku zręcznemi poruszeniami lewej ręki, prawą zaś kładł mu w otwartą paszczę swój kij sztorcem. W ten sposób rekin nie mógł jej zamknąć, a woda, wpadając w nią, zalewała go.
Nurkowi potrzeba dużo zimnej krwi, ażeby w ten sposób zabić rekina, ale Malajczycy znajdują wielką przyjemność w tym niebezpiecznym sporcie.
Kiedy już zwierzę żyć przestało, łowca siadał na nim jak na koniu, wbijał mu nóż w głowę i wspierając się na nim, a używając nóg zamiast wioseł, dopływał z powrotem do łodzi.II.
Po wielu przygodach lecz bardzo szczęśliwem połowie zaczęło nam brakować żywności i wody; z tego powodu kapitan Jensen zwrócił się ku Nowej Gwinei, ażeby nabyć nowch zapasów; zbliżyliśmy się więc do lądu i dostali od krajowców wszystkiego, co nam było potrzeba, sposobem zamiany. Dawaliśmy im toporki, noże, obręcze żelazne, żółwie oraz jasne barwne perkale. W krótce stosunki Malajczyków z Papuasami stały się tak przyjazne, iż polowali i bawili się razem. Naczelnik Papuasów szczególniej mnie sobie upodobał, rozmawiał ze mną ciągle wykazując niezmordowanie piękność swego kraju. Pokazał mi też granicę, poza którą nie radził się puszczać, gdyż poza nią mieszkańcy nie byli już zależni od niego. Jednakże pewnego dnia z częścią naszych Malajczyków zaawanturowaliśmy się nieostrożnie w kraj zakazany i zatrzymali w wiosce poblizkiej. Ale tutaj ludność wcale nie była usposobioną przyjaźnie, a gdy jeden z moich towarzyszy, obraził któregoś z mieszkańców, pół wioski rzuciło się na nas i ledwie uciekliśmy z życiem. Dopiero przyjazny nam naczelnik przywrócił z krajowcami dobre stosunki.
Tymczasem Jensen zaczął mi się skarżyć, że ci krajowcy stawali się coraz bardziej naprzykrzeni, bo nieustannie przybywali na okręt, przynosząc mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, wszędzie zaglądając jakby mieli do tego prawo, tak że ich się pozbyć nie było można.
– Nie podoba mi się to – dodał – i muszę ich od tego odzwyczaić.
Na drugi dzień rano, gdy przypłynęła łódź pełna krajowców, nie pozwolił ani jednemu z nich wejść na okręt. Gdyśmy im to tłómaczyli, przybył naczelnik z pół tuzinem znaczniejszych mieszkańców, których znałem po większej części. Byli wszyscy bardzo obrażeni, ale uparty kapitan nie chciał ich przyjąć na statek. Naczelnik odpłynął w największym gniewie, a wszyscy krajowcy oddalili się za jego przykładem. Gdy łodzie ich zniknęły nam z oczu, wielka cisza zapanowała na okręcie, morzu i całem wybrzeżu, jednocześnie padło na nas wszystkich przeczucie jakiegoś niebezpieczeństwa. Wiedzieliśmy, że krajowcy byli obrażeni, a ponieważ nie można było na lądzie dostrzedz ani jednego z nich, widocznie obmyślali zemstę. Bylibyśmy natychmiast odpłynęli na pełne morze, tymczasem cisza była zupełna i nasze żagle gotowe do drogi zwieszały się bezwładnie przy masztach.
Nagle ujrzeliśmy ze dwadzieścia wojennych łodzi, mających po trzydziestu do czterdziestu uzbrojonych wojowników, płynących w prost ku nam od lądu. Przebiegły kapitan, spodziewając się napaści, uzbroił w topory Malajczyków, a gdyby krajowcy wdzierali się na okręt, utworzyliśmy na pomoście rodzaj barykady, ja i Jen – sen przygotowaliśmy strzelby i nabiliśmy naszą armatkę, gotując się do rozpaczliwej obrony.
Pomimo grożącego niebezpieczeństwa podziwiałem wspaniały widok, jaki tworzyły łodzie, kierując się wprost ku nam. Wojownicy na nich płynący byli w pełnym bojowym rynsztunku; ciemne ich ciało pokrywały białe kresy, które miały straszyć nieprzyjaciela, a na głowie mieli różnokolorowe pióra, wplecione do włosów i sterczące w górę. Każda łódź miała na przodzie z gruba wyrzeźbioną głowę. Dwunastu wioślarzy popychało ją szparko. Gdy pierwsza z nich była tak blizko, iż załoga mogła nas usłyszeć, zawołałem, żeby nie ważyli się zbliżać chyba w zamiarach przyjaznych. W odpowiedzi potrząsali bronią i zwrócili ku nam swe łuki. Na tych oznakach nie można się było pomylić. Płynęli w tak wielkiej liczbie, aby z nami stoczyć walkę, i zwyciężyliby od razu, gdyby tylko dostali się na okręt. Położenie nasze było tem gorsze, że około okrętu wisiało pełno lin, przeznaczonych do przyczepiania łódek służących do połowu pereł. Nie mieliśmy nawet czasu ściągnąć tych lin… a nieprzyjaciel niezawodnie byłby z nich korzystał, gdybyśmy go tylko dość blisko dopuścili. Trzeba było działać szybko. Gdyśmy się naradzali jak postąpić, spadł na nas istny grad strzał z przodującej łodzi, więc nie czekając dłużej, dałem ognia i moja kula przeszyła naczelnika oraz przedziurawiła bok łodzi. Zdumienie krajowców na ten widok było ogromne, a zanim ochłonęli, Jensen posłał im ładunek kartaczy, którego skutek mógł ich zniechęcić zupełnie do dalszej walki.
Znowu dawałem im znaki, ażeby się nie zbliżali, oni zaś zdawali się niepewni, co dalej czynić mają. Naradzali się widocznie, tymczasem nadpłynęło z dziesięć łodzi i to im zapewne dodało odwagi, bo znowu skierowali się ku nam, ale ja także byłem przygotowany, nabiłem znowu kartaczami armatkę i cały jej nabój dostał się na łodzie. Tym razem stracili odwagę, bo jedna z łodzi była na sztuki poszarpana, a prawie wszyscy na niej mniej lub więcej ranieni; dostało się też i innym.
Teraz padła na nich istna panika, łodzie się zatrzymały w nieporządku. Do nas dostało się parę strzał, ale nikogo nie drasnęły nawet, krajowcy byli zanadto przerażeni, by dobrze celować. Tymczasem zawiał wiatr, a my skorzystaliśmy z tego i spokojnie podniósłszy kotwicę, puściliśmy się na morze w obec pokonanej flotyli nieprzyjacielskiej, która posłała nam znów bezskuteczne strzały. W pół godziny byliśmy już zupełnie bezpieczni i swobodni.
Ta przygoda sprawiła, że Malajczycy pragnęli gorąco porzucić te strony i wysłali jednego z pomiędzy siebie do kapitana, ażeby go namówić do zwrócenia się na inne wody. Z początku Jensen starał się im to wytłomaczyć i dziwić mu się było trudno, widząc bogaty owoc plonu; ale oni zgodzić się nie chcieli i w końcu musiał szukać innego miejsca połowu. Nie umiem powiedzieć gdzie się skierował, ale po tygodniu znaleźliśmy niesłychane ławy perłowych muszel i znowu rozpoczął się połów. Szczęście służyło nam ciągle, a skarb nasz zwiększał się z dniem każdym i był już teraz wcale pokaźnym.III.
Któregoś rana, gdy jak zwykle byłem zajęty otwieraniem złowionych muszli, znalazłem trzy prześliczne czarne perły. Spoglądałem na nie olśniony, sam nie wiem czemu. Ale te czarne perły! obyśmy ich nigdy nie byli znali. Pokazałem je kapitanowi, a on się zapalił i powiedział, że były warte prawie tyle co wszystkie dotąd złowione razem wzięte, więc trzeba dalej robić poszukiwania w tem miejscu, ażeby znaleść więcej podobnych. Znaczyło to, że mieliśmy przebywać na morzu dłużej, niż było w zwyczaju i niż pozwalała roztropność. Kończył się czas połowu pereł, nadchodziła epoka musonów. Cóż kiedy kapitan dostał perłowe; gorączki i nie chciał słyszeć o rzuceniu połowu. Powtarzał ciągle, że tu musi być mnóstwo czarnych pereł, że te któreśmy znaleźli nie mogą być odosobnione i t… p. Nurkowie nasi pracowali więc dalej. Ja rzeczywiście nie miałem pojęcia o strasznych niebezpieczeństwach, jakie nam groziły w razie pozostania na tak niepewnych wodach w zbliżającej się porze musonów, i przyznaję, nie zrozumiałem, dla czego nie mielibyśmy dalej prowadzić połowu.
Później dopiero dowiedziałem się, że czas połowu trwa od listopada do maja. Tymczasem maj przeszedł, a myśmy prowadzili go ciągle w nadziei znalezienia więcej czarnych pereł. Nadzieja ta wszakże nas zawodziła, mimo że kapitan tem więcej zawziął się ich szukać i sam kierował codziennie nurkami.
Mijały dnie, gdy zauważyłem oznaki zmiany pogody, barometr skakał nagle do góry i spadał raptownie w sposób zupełnie niezwykły. Zwróciłem na to uwagę Jensena, ale on był zanadto zajęty swym połowem, żeby umie słuchać.
Dochodzę teraz do fatalnego dnia, który na tyle długich lat, odciął mnie od cywilizowanego świata. Był to dzień czerwcowy w r. 1864. Wczesnym rankiem Jensen wypłynął za wszystkimi nurkami. Ja sam jeden zostałem na okręcie. Kobiety często nurkom towarzyszyły na perłowe wyprawy i tak uczyniły dnia tego. Brały one nieraz udział w ich pracach i uważały to jako zabawę.
Gdy zastanawiam się nad Strasznemi wypadkami dnia tego, dziwię się jeszcze, iż kapitan był tak nierozsądny, by puścić się na morze, bo zaledwie na godzinę przedtem olbrzymi bałwan uderzył w tył okrętu i zalał zupełnie kajuty. Świadczyło to przecież dowodnie o niepewnym stanie powietrza, ale biedny Jensen kazał tylko wodę wypompować i osuszywszy jako tako kajuty popłynął znowu do ław perłowych, które go oczarowały i na których prawdopodobnie spoczął na wieki.
Patrzyłem, jak cała wyprawa oddalała się od okrętu blizko trzy mile i zatrzymała się dla połowu, a czyniąc to nie miałem najmniejszego przeczucia katastrofy, która ją i mnie spotkać miała. Do tej pory wiał ożywczy wietrzyk, nagle wiatr wzmógł się gwałtownie i morze pokryło się bałwanami, które szybko zmiotły ludzi z maleńkich łódek. Na szczęście ci pływając doskonale uczepili się łódek i widziałem, jak docierali do łodzi Jensena.
Morze co chwila stawało się burzliwsze, wicher zamienił się w huragan. Malajczycy, zebrawszy się wszyscy na wielkiej łodzi starali się powrócić na okręt, ale napróżno. Widziałem, że nie byli w stanie kierować nią na rozszalałem morzu i przeciwnie spostrzegłem z przerażeniem, że stopniowo burza oddalała ich odemnie i unosiła gdzieś na bezbrzeżne wody. Łamałem sobie głowę nad sposobami przyjścia im w pomoc, nie mogłem przecież nic wymyśleć. Naprzód chciałem próbować podnieść kotwicę, ażeby w ich stronę popłynąć; zastanowiłem się jednak, że burza może rzucić mnie w inną stronę, że mogłem wpaść na koralowe rafy, których pełno na tych niebezpiecznych wodach i doszedłem do przekonania, że lepiej jeszcze pozostać na miejscu przynajmniej na teraz. Przytem byłem pewny, że kapitan ze swoją znajomością morza, znajdzie jaką wyspę, może niezbyt oddaloną, gdzie się dostanie i przeczeka burzę.
Tymczasem cała wyprawa oddalała się coraz bardziej, aż wreszcie około dziewiątej godziny straciłem ją z oczu. Pomyślałem teraz, że trzeba zająć się okrętem i postawić go w warunkach odpowiednich do odparcia wzmagającej się burzy. Nie była to już pierwsza, jaką przebywałem, wiedziałem więc co czynić należy. Najprzód zatkałem dobrze wszystkie otwory, a uczyniwszy to zniosłem z pomostu i zabezpieczyłem wszystkie rzeczy ruchome. Na szczęście żagle były pozwijane, więc nie miałem z niemi kłopotu. Około południa nie mogłem się utrzymać na pomoście i czołgałem się na czworakach, czepiając się czego mógłem, aby mnie fale nie uniosły; obwiązałem się też sznurem, którego drugi koniec przymocowałem do jednego z masztów, ażeby się zabezpieczyć.
Deszcz spadł ulewny, a bałwany przepływały przez pokład, jak gdyby chciały biedny statek pochłonąć, ale ten świetnie im się opierał. Około godziny drugiej szalał prawdziwy cyklon, a ja każdej chwili oczekiwałem śmierci. Jakaś potężniejsza fala zerwała żagle ze straszliwym szumem. Cały zdrętwiały, słuchałem przerażającego wycia wichru, który wstrząsał nieszczęśliwym okrętem, podnosił go w górę na grzbiet olbrzymich bałwanów i spychał równie nagle w przepaście, co mi ścinało krew w żyłach. Nagle wiatr ustał, a było to dla mnie rzeczą równie niespodziewaną, jak nagłe powstanie burzy, niebo pokrywały ciągle czarne chmury i morze szalało. Ponieważ jednak była przerwa w wichrze i deszczu, mogłem spojrzeć dokoła. Wdrapałem się na niższą część masztu. Niestety ujrzałem tylko całą przestrzeń czarnych, spienionych wód, tworzących olbrzymie wały, które z rykiem i szumem ścierały się z sobą.
Wówczas dopiero uderzyła mnie okropność mego położenia, przecież nie rozpaczałem, bo ufałem. Bogu.
Wiatr tymczasem zmienił kierunek i zaczął dąć z nową siłą, a bałwany uderzały na okręt i zmiotły z pomostu to, co jeszcze na nim zostało. Na szczęście byłem przywiązany do masztu, i to kilkakrotnie ocaliło mi życie. Teraz burza rozszalała się na nowo, ale uderzyła na ranie z przeciwnej strony z większą jeszcze siłą i trwało to przez całą noc, a ja byłem sam jeden w obec niej. Każdej chwili myślałem, że okręt pogrąży się w głębinach i nadejdzie ostatnia moja godzina. Jedyną żywą istotą na okręcie oprócz mnie był pies kapitana; chwilami wycie jego dochodziło mnie z kajuty, gdzie go zamknąłem na początku cyklonu.
Pomiędzy przedmiotami, jakie fala porwała, była ogromna beczka pełna żółwiego tłuszczu, w którem przechowywaliśmy mięso, kiedy tłuszcz ten rozlał się z rozbitej beczki, morze uspokoiło się nagle, jakby za dotkięciem czarodziejskiej laski i wygładziło około okrętu, w sposób, który mnie zdumiał. Spokój ten jednak trwał tylko do chwili, gdy tłuszcz został mechanicznie zmięszany z falami.
Burza szalała noc całą i dopiero, gdy świtać zaczęło, ucichła nieco i można było przewidywać jej koniec. O szóstej wiał już tylko lekki, wiatr, a morze poczęło się uspakajać. Mogłem już teraz zdać sobie sprawę ze szkód poniesionych i z wielką radością przekonałem się, że okręt nie został poważnie uszkodzony, ster tylko był połamany. Jedna z pierwszych moich czynności było wypuszczenie psa. Biedny Bruno! W szalonych, podskokach wybiegł na pokład szukając swego nieobecnego pana i zdawał się bardzo zdziwiony, widząc tylko mnie jednego.
Niestety! nigdy więcej nie ujrzałem kapitana Jensena, ani czterdziestu Malajczyków i dwóch kobiet. Jednakże Jensen mógł być ocalonym, może dotąd żyje i nawet czytać będzie to kiedy. Bogu jednemu wiadomo, co się stało z całą nieszczęsną, perłową wyprawą. Niektórzy bezmiłosierni ludzie mogą powiedzieć, że los ich był słuszną karą chciwości, ale ja mówię: "Nie sądź, abyś nie był sądzonym. "
Po strasznej nocy, nastał piękny ranek, a ja pomyślałem nad tem, co mi czynić wypadało. Znalazłem wprawdzie żagle, któremi zastąpiłem uniesione przez burzę, ponieważ jednak zabrała mi ona mapę i busolę, nie wiedziałem ani gdzie jestem, ani gdzie mi się kierować należało, ażeby się dostać do lądu.
Nie mogłem jednak pozostawać na miejscu, usiłowałem więc zastąpić ster, jak umiałem i to zabrało mi dwa dni czasu, a wówczas podniosłem kotwicę i statek ruszył szczęśliwie. Kierowałem się według słońca i na noc zarzucałem kotwicę. Miałem nadzieję, że dopłynę do której z wysp archipelagu holenderskiego. Tymczasem mijał dzień za dniem, a nie dostrzegałem lądu. Trudno sobie wyobrazić straszniejszego położenia; byłem sam jeden na statku, zgubiony na bezbrzeżnym oceanie. Zdarzały się też różne wypadki, raz nawet okręt obtarł się o podmorską, rafę, szczęściem jednak nie został uszkodzony; widocznie Opatrzność czuwała nademną.
Nareszcie we dwa tygodnie po owej strasznej burzy, ujrzałem zdaleka wyspę i ku memu zdziwieniu unosiły się nad nią mnogie dymy, jakby z wielu rozpalonych ognisk na wybrzeżu. Zrozumniałem, że to były jakieś sygnały i wyobraziłem sobie, że to jakaś wyspa zamieszkana przez przyjaznych Malajczyków, ale przypatrzywszy się bliżej ogniskom, straciłem tę nadzieję, gdyż był tam tłum dzikich, zupełnie nagich, którzy biegali po wybrzeżu i potrząsali groźnie dzidami, zwróconemi ku mnie.
Wcale mi się to nie podobało i zamiast dążyć ku wyspie, chciałem zwrócić statek od tych niegościnnych brzegów, tymczasem z wielkim niepokojem spotkałem się z prądem, który niósł mnie wprost na nie i to wśród raf koralowych. Prąd był tak silny, iż walczyć z nim nie mogłem. Dowiedziałem się potem, że była to cieśnina, pomiędzy wyspami Melville i Bathurst.
Traciłem nadzieję wydobycia się z tego złowrogiego miejsca, gdyż będąc sam jeden na, okręcie, nie mogłem walczyć z prądem. Szczęściem przepływał on wśród skalistych brzegów, z których tylko wygrażali mi dzicy, kierując ku mnie swoje łuki. Była to najwęższa część cieśniny, a dzicy olbrzymiego wzrostu wyglądali strasznie wojowniczo. Chroniłem się przed strzałami, jak mogłem, kilka z nich padło na pokład. Były one zrobione z bardzo twardego drzewa i mogły niezawodnie zadawać ciężkie rany. Dzicy przytem wydawali straszliwe wrzaski. Tymczasem prąd unosił ranie tak szybko, iż niebawem straciłem ich z oczu.
Z radością znalazłem się znowu na pełnem morzu. Miałem w prawdzie na okręcie dużo broni i amunicyi, ale ostatecznie nicbym na walce nie wygrał i wolałem trzymać się zdaleka od napastników.IV.
W cztery dni po spotkaniu dzikich, znowu zanosiło się na burzę i kiedym był zajęty ściąganiem żagli, ujrzałem nagle wzdymającą się falę tuż prawie przy okręcie i ogromna czarna ryba, wyskoczyła w górę prawie do burtu mojego statku. Wzrostem dorównywała niemal wielorybom i ciągle trzymała się przy okręcie, przejmując mnie trwogą tak, iż byłem bardzo szczęśliwy, gdy się wreszcie oddaliła. Tymczasem zerwała się burza i musiałem znowu z nią walczyć, polecając się Bogu.
Przez ten cały czas nie brakowało mi żywności. Nie mogłem wprawdzie nic gotować, ale było pod dostatkiem konserw tak, iż mogłem i siebie i mego psa nakarmić. Był to dla mnie prawdziwy towarzysz, przemawiałem do niego całemi godzinami, zdawało mi się, że on mnie rozumie i to była moja jedyna pociecha. Wreszcie ujrzałem rano całe morze białe od piany, z powodu raf otaczających; próbowałem kierować okrętem, ale niestety było to niepodobieństwem, wpadł w wir i po chwili uczułem straszne uderzenie, które rzuciło mnie na pomost. Bruno, jakby rozumiejąc nieszczęście, zawył żałośnie. W tej chwili olbrzymi bałwan wdarł się na pomost i zmiótł wszystko, co się na nim znajdowało. Nie wiem sam jakim cudem nie uniósł mnie także.
Gdym się podniósł potłuczony i skrwawiony, uderzyła mnie jakaś grobowa cisza. Przed chwilą głuszył mnie szum bałwanów, teraz widziałem w prawdzie burzliwe morze, alem go już nie słyszał.
Stopniowo dopiero zdałem sobie sprawę z okropnej prawdy. Byłem głuchy, jak pień. Gwałtowne uderzenie bałwanu, rzucając mnie głową, o burt, odebrało mi słuch zupełnie. Co się ze mną działo, gdym to zrozumniał, opisać nie potrafię. Jednakże nie wszystko jeszcze było stracone, bo nazajutrz rano, uczułem jakieś trzaśniecie w lewem uchu i natychmiast posłyszałem znowu szum morza, wycie wichru i szczekanie mego ukochanego psa. Ale na prawe ucho pozostałem głuchy na zawsze.
Zaczynałem myśleć, że najgorsze niebezpieczeństwo minęło, gdy znowu dał się słyszeć złowrogi zgrzyt okrętu o podwodną rafę. Z rozpaczą spojrzałem w koło i prócz raf ujrzałem tylko wązki pas piasczystej zaspy, wynurzającej się opodal. Jednocześnie okręt uszkodzony począł się zanurzać. Widząc to wyrzucałem w wodę paki i beczki, w nadziei, że może dostaną się do lądu, próbowałem też zbudować sobie tratwę, ale nie miałem na to czasu, bo wkrótce wraz z psem znalazłem się w morzu, usiłując płynąć ku wyspie.
Na nieszczęście wszystkie łodzie przepadły wraz z kapitanem i nurkami w ów dzień fatalny. Teraz morze było tak wzburzone, (wał raf otaczał okręt, fala szła przeciwko mnie), że byłbym niezawodnie utonął, gdyby wierny pies nie przyszedł mi z pomocą, chwytając mnie za włosy, które miałem długie, bom ich oddawna nie strzygł i w ten sposób dostaliśmy się do lądu. Pies ten z gatunku australijskich był nadzwyczaj silny i zmyślny.
Kiedy przyszedłem do siebie po tej strasznej przeprawie i mogłem się utrzymać na nogach, obszedłem wyspę… – raczej mieliznę, na której się znalazłem. Dzięki Bogu nie przyszło mi wówczas przez myśl, że natem mikroskopijnym skrawku ziemi, przyjdzie mi przeżyć całe półtrzecia roku, bo podobna myśl byłaby mnie chyba przyprawiła o szaleństwo.
Byłem na nieurodzajnem pustkowiu, bez krzaczka nawet lub jakiejkolwiek roślinności, na której wzrok mógłby spocząć. Żadne słowa nie wypowiedzą okropności tych dni i miesięcy, jakie tam przebyłem. Gała mielizna miała zaledwie sto łokci długości, a dziesięć szerokości, wyniesioną była ponad przypływ morski o jakie ośm stóp; zwierza nie było tu wcale, ptaki jednak przylatywały licznie, a najwięcej pelikany.
Szczegółowe obejście wyspy nie trwało może i dziesięciu minut, spostrzegłem wówczas z nieopisanem przerażeniem, że nie było na niej śladu słodkiej wody. Z Jakimże niepokojem badałem z daleka statek mój uwięzły na, rafie. Dopóki on istniał, byłem ocalony, zawierał bowiem i żywność i wodę. Jakżem dziękował Bogu za wiał koralowy, który go bronił od wściekłości bałwanów, a że w krótce burza uspokoiła się znacznie i księżyc przyświecał, postanowiłem popłynąć na okręt i zabrać z tamtąd trochę żywności i rzeczy.
Dostałem się na okręt bez wielkich wysiłków, ale ponieważ pokład był pod wodą niewiele co mogłem zdziałać. Zdecydowałem, się nareszcie nurkiem zejść do ka – jut i zabrałem z nich parę kołder, ale żywność nie wpadła mi w ręce. Z niezmiernym trudem zbudowałem z kawałków drzewa, znalezionych na pokładzie lub pływających do koła, coś nakształt tratwy, na której złożyłem kołdry, kufer dębowy i parę innych rzeczy, ale gdy spuściłem tratwę, przekonałem się, że teraz nie dopłynę do wyspy z powodu odpływu.
Czas był prześliczny, postanowiłem więc przenocować na okręcie, którego przód wystawał nad wodą, gdyż potrzebowałem bardzo wypoczynku. Noc przeszła spokojnie, a zbudziłem się o świcie.
Teraz sprzyjał mi przypływ, więc przyprowadziłem moją tratwę do wyspy. Szukając na niej miejsca do wylądowania i osiedlenia się, przejrzałem ją znowu uważnie i zrobiłem odkrycie, które przejęło mnie przerażeniem. Oto dostrzegłem przy dole głębokim na parę stóp ludzką czaszkę i obejrzawszy dół, doszedłem do przekonania, że był wykopanym łopatami, zatem przez istoty, mające jakąś cywilizacyę zacząłem palcami rozgrzebywać go głębiej. Wtedy z nieopisaną trwogą dogrzebałem się wielu szczątków ludzkich. "Boże!" pomyślałem ze zgrozą "wkrótce pewnie i moje kości pomieszają się z temi, co się tu znajdują. "
Widok ten sprawił na mnie tak przygnębiające wrażenie, iż musiałem zająć się czem innem, ażeby je zatrzeć, ale po pewnem czasie zapanowałem nad memi nerwami i znowu wróciłem do tej tajemniczej mogiły. Naliczyłem w niej szesnaście szkieletów, pomiędzy któremi dwa mniejsze musiały należyć do kobiet lub niedorostków
Tego rana za śniadanie posłużyły mi surowe jajka mew, napoju nie miałem żadnego. Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą, godziną przy najniższym odpływie, uda… łem się znowu na okręt i zabrałem tyło rzeczy, ile tylko mogłem. Poszukiwania w kajutach były bardzo trudne z powodu wody, która je napełniała, jednakże wydobyłem z nich tomahawk, oraz mój łuk i strzały. Jeszcze w Szwajcaryi wprawiałem się w ten rodzaj sportu i byłem dobrym łucznikiem, wziąłem także kocieł kuchenny. Wszystkie te rzeczy miały dla mnie pierwszorzędne znaczenie, szczególniej łuk i strzały stanowiły o mojem życiu, bo dawały możność zabijania morskiego ptactwa na pożywienie. "Wprawdzie na okręcie było wiele broni palnej i ładunków, ale ponieważ proch zamókł, nie zabierałem ich wcale.
Za pomocą tomahawku odciąłem wiele kawałków drzewa z okrętu i zabrałem na opał.
Powróciwszy na wyspę, próbowałem sposobem tarcia rozpalić ogień, ale napróżno, po godzinie ciężkiej pracy drzewo zaledwie się cokolwiek rozgrzało, a pomimo, że nie ustawałem w usiłowaniach, nie zdołałem dojść do upragnionego rezultatu. Zastanawiałem się nad warunkami, w jakich dzicy otrzymują ogień w ten sposób, jak o tem nieraz czytałem. Do tego czasu nie zbudowałem sobie żadnego schroniska. Sypiałem na piasku otulony w moje kołdry. Dopiero po kilku dniach, przekonałem się z wielką radością, że przy najniższem odpływie morza było rzeczą możliwą przejść w bród po skałach do okrętu i wówczas też sprowadziłem sobie z niego parę baryłek wody, cały zapas konserw i niewielką baryłkę mąki; to wszystko z żaglami, linami i różnego rodzaju odpadkami, stanowiło teraz całe moje mienie. Zaraz po południu zbudowałem sobie jakie takie legowisko do spania.
Gdy znowu byłem na okręcie, przywiozłem nóż krzemienny, który jako ciekawość dostałem od Papuasów, i zapas bardzo twardego drzewa z Nowej Gwinei, które to drzewo mogło tlić się przez całe godziny nie wybuchając płomieniem. Teraz najważniejszą rzeczą było skrzesanie ognia, zacząłem więc, po nad gałgankami uskubanemi z kołder uderzać jedną o drugę moje dwie bronie: tomahawek i nóż krzemienny.
Tym razem udało mi się otrzymać iskrę i ku mojej niewypowiedzianej radości zabłysnął mi wkrótce wesoły płomień. Od tej chwili nieustannem staraniem mem było nie dać mu wygasnąć i przez czas kiedy byłem więźniem na wyspie, nie wygasł nigdy. Ogień był moją, pierwszą myślą po przebudzeniu, a w nocy tlał podsycany drzewem z Nowej Gwinei, o którem wspomniałem, a którego znalazłem duży zapas na okręcie. Sam okręt zresztą służył mi na opał, a przytem znajdowałem niekiedy na wybrzeżu drzewo przyniesione przez fale
Nieraz zastanawiałem się z dreszczem przerażenia, coby się zemną było stało, gdyby okręt poszedł odrazu w głębię. Jakież byłbym przechodził długie męczarnie głodu i pragnienia, zanim nastąpiłaby śmierć, śmierć samotna. Na tej okropnej wydmie, przybyłby jeden szkielet więcej, do tych co się na niej znajdowały.
Daie mijały jeden po drugim. Nie miałem wyobrażeniu gdzie się znajduję, ale wiedziałem niestety, że byłem oddalony od zwykłych morskich szlaków, któremi przepływają statki i ta myśl sprawiała mi ból dotkliwy. Jednakże zatknąłem flagę na kiju, mającym zaledwie parę łokci wysokości w nadziei, że ten sygnał dojrzany może będzie przez jakiś zabłąkany okręt i że on wskaże istnienie tutaj opuszczonego rozbitka. Co rano biegłem do mojego sygnału i upatrywałem żagla na horyzoncie i zawsze napróżno. Stało się to u mnie przyzwyczajeniem. A jednak tak trudno człowiekowi pozbyć się nadziei, że przez ciąg długich miesięcy, zawód zawsze był mi równie bolesny.
Budziłem się zwykle o 6-ej rano. W tych zwrotnikowych strefach słońce stale wschodzi i zachodzi około 6-tej, z małą, bardzo różnicą. W nocy spadała obfita rosa i rozkosznie ochładzała powietrze, ale w dzień upał był tak straszny, iż nie mogłem znieść na sobie odzienia, okryłem się więc jedwabną chustką, która zwieszała mi się koło ciała. Potem jednak i tę rzuciłem, a dzięki ciągłym kąpielom morskim, moje ciało zahartowało się na działanie zwrotnikowego słońca.
Całą moją energię zwróciłem na obdarcie biednego okrętu ze wszystkiego, co mogło mi przynieść pożytek, pracowałem więc nad tem gorączkowo, bom się zawsze lękał, by jaka burza do reszty go nie zatopiła. Trwało to parę miesięcy, aż wreszcie przeniosłem na ląd nawet muszle perłowe, a była to trudna robota, raz z powodu, że większa część okrętu była pod wodą, powtóre, mogłem tylko korzystać z najniższych odpływów, bo jedynie w czasie pełni i nowiu, mogłem dostawać się w bród na okręt. Z czasem jednak zaczął on ulegać zniszczeniu, a ja sam dopomagałem temu za pomocą mego tomahawku.