Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzydzieści lat wśród dzikich: Przygody Ludwika de Rougemont - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzydzieści lat wśród dzikich: Przygody Ludwika de Rougemont - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 354 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Za­dzi­wia­ją­ce przy­go­dy czło­wie­ka, któ­ry prze­był lat wie­le w nie­zna­nych pra­wie miej­sco­wo­ściach sta­łe­go lądu Au­stra­lii, sta­no­wią waż­ny przy­czy­nek do po­zna­nia oby­cza­jów, wie­rzeń i względ­nej cy­wi­li­za­cyi dzi­kich ple­mion tej czę­ści świa­ta. Dla­te­go po­da­je­my je w stresz­cze­niu, pew­ni, że zaj­mą na­szych czy­tel­ni­ków nie mniej, niż daw­ne po­wie­ści Ver­ne'a i Ma­ine-Re­ada, trzy­ma­my się przy­tem ści­śle au­to­ra, któ­ry z wiel­ką pro­sto­tą opo­wia­da swe wy­jąt­ko­we przej­ścia. Uro­dzi­łem się w Pa­ry­żu r. 1844, ale od 10-tego roku ży­cia mat­ka wy­cho­wy­wa­ła mnie w Szwaj­ca­ryi.

W chłop­cach wcze­śnie za­zwy­czaj oka­zu­ją się uzdol­nie­nia i za­mi­ło­wa­nia. Ja lu­bi­łem bar­dzo geo­lo­gię, zno­si­łem cią­gle do domu ka­mie­nie, mi­ne­ra­ły i t… p., do­py­tu­jąc się o ich po­cho­dze­nie, a po­nie­waż mat­ka mi się nie sprze­ci­wia­ła, od­by­wa­łem czę­ste wy­ciecz­ki do Fre­ibur­ga i Czar­ne­go lasu, aże­by przy­pa­trzeć się róż­nym fa­bry­kom me­ta­lo­wym.

Gdym miał lat 19-cie, we­zwa­no mnie do Fran­cyi dla od­by­cia po­win­no­ści woj­sko­wej, ale mat­ka opar­ła się temu ener­gicz­nie, bo za nic nie chcia­ła wi­dzić mnie żoł­nie­rzem, my­śla­ła jed­nak o mo­jej przy­szło­ści, a że pra­gną­łem po­dró­żo­wać, po wie­lu na­ra­dach po­sta­no­wi­łem zwie­dzić po­sia­dło­ści fran­cuz­kie na Wscho­dzie i tam wy­brać so­bie od­po­wied­nie za­ję­cie. Uda­łem się na­przód do Ka­iru z ma­łym ka­pi­ta­li­kiem, jaki mi mat­ka udzie­li­ła, ale w Ka­irze ba­wi­łem bar­dzo krót­ko i po­pły­ną­łem do Sin­ga­po­re. Tam to po­zna­łem się z po­ła­wia­czem pe­reł, Ho­len­drem, Pio­trem Jen­sen, z któ­rym od­ra­zu za­przy­jaź­ni­li­śmy się. Było to w roku 1863, Jen­sen miał mały scho­oner (nie­wiel­ki sta­tek) w Ba­ta­wii na któ­rym pro­wa­dził swo­je przed­się­bior­stwo; na­mó­wił mnie, żeby z nim wejść do spół­ki i po­pły­nę­li­śmy ra­zem do po­sia­dło­ści ho­len­der­skich, na dru­giej pół­ku­li. Tam Jen­sen do­brał so­bie z wiel­ką prze­zor­no­ścią majt­ków i nur­ków ma­laj­skich, nad któ­ry­mi wła­dzę otrzy­mał czło­wiek do­świad­czo­ny, któ­re­mu ka­pi­tan po­zwo­lił za­brać z sobą żonę i jej słu­żą­cą.

Po ukoń­cze­niu ko­niecz­nych przy­go­to­wań, wy­pły­nę­li­śmy wresz­cie na po­łów pe­reł. Na stat­ku znaj­do­wa­ło się osób 43, a do tych do­dać jesz­cze trze­ba ślicz­ne­go psa, na­le­żą­ce­go do ka­pi­ta­na. Tego psa, któ­ry miał ode­grać tak waż­ną rolę w mo­jem póź­niej­szem ży­ciu, ktoś da­ro­wał ka­pi­ta­no­wi w Ba­ta­wii…

Jak ła­two po­jąć, nie zna­łem się wte­dy na mo­rzu i ob­słu­dze okrę­to­wej, ale przy­ja­ciel mój Jen­sen zaj­mo­wał się mną wy­jąt­ko­wo, więc nie­ba­wem na­by­łem bar­dzo wie­le po­ży­tecz­nych wia­do­mo­ści w tym wzglę­dzie.

Prze­pły­wa­li­śmy oko­ło wie­lu wysp, okry­tych buj­ną zrot­ni­ko­wą ro­ślin­no­ścią, i za­trzy­my­wa­li się nie­kie­dy przy któ­rej z nich dla za­ku­pu świe­żych za­pa­sów, ja – ko to: dro­biu, trzo­dy chlew­noj, owo­ców i t… p., wresz­cie do­sta­li­śmy się szczę­śli­wie, bez naj­mniej­sze­go wy­pad­ku, na brze­gi No­wej Gwi­nei, któ­ra była ce­lem wy­pra­wy. Nur­ko­wie spę­dza­li cały ten czas na tań­cach, śpie­wach i grach roz­ma­itych, jak we­so­łe dzie­ci.

Wresz­cie tra­fi­li­śmy na miej­sce, któ­re ka­pi­tan uznał za sto­sow­ne do po­ło­wu pe­reł, więc za­rzu­ciw­szy ko­twi­cę, szyb­ko za­bra­li­śmy się do pra­cy. By­li­śmy za­opa­trze­ni w łódź taką, ja­kiej się uży­wa do po­ło­wu wie­lo­ry­bów i w pół tu­zi­na drob­nych sta­tecz­ków, po­dob­nych do łu­pi­ny orze­cha prze­zna­czo­nych, do użyt­ku nur­ków. Naj­przód sam ka­pi­tan wy­pły­nął na ło­dzi i z niej prze­glą­dał dno oce­anu, za po­mo­cą, mor­skie­go te­le­sko­pu, te­le­skop ten skła­dał się po pro­stu z dłu­gie­go me­ta­lo­we­go cy­lin­dra, za­opa­trzo­ne­go w so­czew­kę, a przy nad­zwy­czaj­nej prze­zro­czy­sto­ści wody, Jen­sen mógł do­ko­nać swo­ich oglę­dzin.Łódź jego ota­cza­ła flo­ty­la drob­nych stat­ków, na każ­dym było od czte­rech do sze­ściu Ma­laj­czy­ków. Gdy Jen­sen do­strzegł miej­sce od­po­wied­nie, da­wał znak i w mgnie­niu oka nur­ko­wie rzu­ca­li się do wody wprost na dno mor­skich prze­zro­czy. Je­den tyl­ko czło­wiek zo­sta­wał na ło­dzi, aże­by mieć o niej sta­ra­nie. Ci nur­ko­wie nie­tyl­ko nie byli za­opa­trze­ni w ża­den me­cha­nicz­ny przy­rząd, ale nie mie­li na­wet po­moc­ni­czych na­rzę­dzi, nic prócz noża za­wie­szo­ne­go na sznur­ku u pasa. Mo­rze było w tych miej­scach za­le­d­wie na dwa lub trzy sąż­nie głę­bo­kie, cza­sem jed­nak do­cho­dzi­ło do ośmiu sąż­ni i była to naj­więk­sza głę­bia, któ­rej nasi nur­ko­wie do­się­ga­li. Spu­ściw­szy się na dno, bra­li zwy­kle dwie musz­la i lewą ręką przy­ci­ska­li je do pier­si, a po­wró­ciw­szy na po­wierzch­nię od­po­czy­wa­li oko­ło kwan­dran­sa.

Musz­le każ­dy skła­dał na osob­ną kup­kę, któ­rej nie łą­czo­no z in­ne­mi; dno mo­rza zło­żo­ne było w tych miej­scach z ko­lo­nii ko­ra­lo­wych, znaj­do­wa­ły się tam więc nie­zli­czo­ne nie­rów­no­ści i głę­bie, w któ­rych zwy­kła moż­na było zna­leść naj­lep­szą zdo­bycz.

Dno mor­skie po­kry­wa­ła buj­na ro­ślin­ność, niby las w któ­rym uwi­ja­ły się róż­no­barw­ne ryby; ko­ra­le mia­ły tak­że pięk­ne ko­lo­ry, ale te zni­ka­ły, gdy się je wy­cią­gnę­ło na po­wierzch­nię.

Na­sza wy­pra­wa pusz­cza­ła się zwy­kle na mo­rze z od­pły­wem, a po­wra­ca­ła wraz z przy­pły­wem i od­da­la­ła się nie­kie­dy bar­dzo od lądu. Sko­ro mo­rze sta­wa­ło się nie­spo­koj­ne nur­ko­wie nie mo­gli pra­co­wać, spie­szy­li więc do wie­lo­ry­biej ło­dzi wcią­ga­li nań swo­ję sta­tecz­ki i na nim po­wra­ca­li na okręt.

Ja nie bra­łem zwy­kle udzia­łu w wy­pra­wach, ale na mnie le­żał obo­wią­zek od­bie­ra­nia musz­li od nur­ków i za­pi­sy­wa­nia ich licz­by. Naj­czę­ściej też sam je­den z psem zo­sta­wa­łem na okrę­cie, bo na­wet dwie ma­laj­skie ko­bie­ty, uda­wa­ły się tak­że na po­łów i pra­co­wa­ły jak inni nur­ko­wie. Trze­ba też przy­znać, że ci wszy­scy lu­dzie byli bar­dzo uczci­wi, nie kłó­ci­li się ani na­wet trosz­czy­li się o war­tość zdo­by­czy, jaką wy­ła­wia­li i oka­zy­wa­li się za­do­wo­le­ni, gdy mie­li do syta ryżu, ryb, jaj żół­wich, dro­biu i kawy, a je­śli jesz­cze do tego do­da­wa­na im pa­cior­ki, nie pra­gnę­li wię­cej ni­cze­go.

Zwy­kle po kil­ko­go­dzin­nej wy­pra­wie każ­dy nu­rek od­da­wał mi oko­ło dwa­dzie­ścia mu­szel; oczysz­cza­łem je i otwie­ra­łem na dru­gi dzień; ale nie każ­da musz­la za­wie­ra­ła per­ły, cza­sem otwo­rzy­łem całą set­kę nic nie znaj­du­jąc. Per­ły ukry­te są głę­bo­ko w cie­le zwie­rząt­ka i trze­ba je z tam­tąd wy­ci­skać pal­ca­mi. Nie­któ­re mają ich kil­ka. Same musz­le mają tak­że war­tość znacz­ną. Więc też w krót­kim cza­sie by­li­śmy w po­sia­da­niu pe­reł i mu­szel, przed­sta­wia­ją­cych po­waż­ny ka­pi­tał.

Ostry­gi per­ło­we są nie­smacz­ne i nikt z na­szych lu­dzi jeść je nie chciał. Zda­rzy­ło mi się raz zna­leść w jed­nej musz­li aż 12 pe­reł. Naj­kosz­tow­niej­sza jaką mia­łem w ręku, była bar­dzo pięk­nej wody, a wiel­kość jej zbli­ża­ła się do go­łę­bie­go jaja. Nie­któ­re per­ły były ró­żo­we, naj­czę­ściej jed­nak po­sia­da­ły czy­sto bia­ły ko­lor,

Naj­strasz­niej­szym nie­przy­ja­cie­lem nur­ków jest gło­wo­nóg, lę­ka­ją go się da­le­ko wię­cej niż re­ki­na, bo przy­cze­pia się mac­ka­mi do czło­wie­ka i trzy­ma tym spo­so­bem w głę­bi­nie, do­pó­ki go nie za­to­pi. Je­den z na­szych lu­dzi za­le­d­wie się raz wy­wi­nął z po­dob­ne­go spo­tka­nia, a było to tak: Po­wra­ca­jąc co­dzień z wy­pra­wy nur­ko­wie przy­wią­zy­wa­li zwy­kle swo­je sta­tecz­ki do okrę­tu, otóż któ­re­goś dnia spadł w nocy deszcz ulew­ny, a wsku­tek tego małe stat­ki na­peł­nio­ne były wodą. Ka­za­li­śmy kil­ku Ma­laj­czy­kom ją wy­lać, a gdy za­ję­ci byli tą pra­cą, je­den z nich zo­ba­czył w wo­dzie ja­kiś czar­ny przed­miot, któ­ry go tak za­cie­ka­wił, że sko­czył w mo­rze, aże­by się prze­ko­nać co to było, ale za­le­d­wie to uczy­nił wy­nu­rzył się przed nim ogrom­ny gło­wo­nóg. Ma­laj­czyk uciekł wpraw­dzie na swój sta­te­czek, ale po­twór któ­ry go ści­gał ob­wi­nął po­tęż­nem) mac­ka­mi czło­wie­ka i jego sta­tek i po­cią­gnął w mo­rze. Prze­ra­że­ni to­wa­rzy­sze nie­szczę­śli­we­go nur­ka rzu­ci­li mu się na ra­tu­nek. Jed­ni pró­bo­wa­li za­bić gło­wo­no­ga har­pu­nem ale im się nie uda­ło, inni spryt­niej­si za­rzu­ci­li moc­ną sieć, w któ­rą, uwi­kła­li po­two­ra wraz z jego ofia­rą, żywą jesz­cze i wy­cią­gnę­li go z sie­cią na sta­tek. Zdo­ła­no wresz­cie zwol­nić na wpół umar­łe­go czło­wie­ka z tego strasz­ne­go uści­sku. Z tru­dem uda­ło nam się wró­cić go do przy­tom­no­ści. Dziw­na rzecz jed­nak, iż się nie uto­pił, choć zo­sta­wał pod wodą parę mi­nut. Do­pó­ki jed­nak nie stra­cił przy­tom­no­ści, za­da­wał swo­im nie­od­stęp­nym no­żem, rany gło­wo­no­go­wi, któ­ry za­pew­ne z tego po­wo­du po­zo­sta­wał na po­wierzch­ni i nie­szczę­śli­wy nu­rek mógł od­dy­chać. In­a­czej by­li­by­śmy zna­leź­li go mar­twym.

Gło­wo­nóg miał cia­ło owal­ne, po­sia­dał nie­zmier­ną licz­bę ma­cek, z któ­rych sześć było ogrom­nych, a resz­ta mniej­szych róż­nej mia­ry. Po­twór wy­glą­dał okrop­nie; żół­ta­we­go ko­lo­ru, po­kry­ty ciem­ne­mi pla­ma­mi, ze wstręt­nym otwo­rem słu­żą­cym mu za usta. Groź­nym jest on przez swo­je mac­ki, któ­re mają wła­sność przy­le­ga­nia do cia­ła jak bań­ki, za po­mo­cą nie­zli­czo­nych ssa­wek.

Po tym wy­pad­ku, Ma­laj­czy­cy za­wsze bra­li z sobą to­por­ki, aże­by w ra­zie po­dob­nym od­ciąć mac­ki, któ­re ich opla­ta­ły. Spo­tka­li­śmy w tej wy­pra­wie dużo dziw­nych stwo­rzeń, ja sam na­wet raz do­zna­łem z tego po­wo­du wiel­kiej trwo­gi.

Za­rzu­ci­li­śmy ko­twi­cę na głę­bo­ko­ści pię­ciu sąż­ni, a ja spo­koj­nie pły­wa­łem nie­da­le­ko okrę­tu, gdy na­gle wy­nu­rzy­ła się z mo­rza po­twor­na ryba, ma­ją­ca przy­najm­niej 20 stóp dłu­go­ści z ogrom­nym wło­cha­tym łbem wą­sa­mi. Na ten wi­dok przy­zna­ję, żeni stru­chlał, a gdy to po­twor­ne stwo­rze­nie, otwo­rzy­ło pasz­czę, mia­łem się za zgu­bio­ne­go. Jed­nak­że nie zro­bi­ło mi ono nic złe­go i mo­głem spo­koj­nie po­wró­cić na okręt, ale nie pręd­ko otrzą­słem się z trwo­gi.

Nie­kie­dy prze­szka­dza­ły nam re­ki­ny, ale Ma­laj­czy­cy nie bar­dzo się ich lę­ka­ją. Prze­ciw­nie nasi nur­ko­wie szu­ka­li ich na­wet; ło­wi­li oni te zwie­rzę­ta w spo­sób trud­ny do wia­ry z po­wo­du swej pro­sto­ty i śmia­ło­ści, ja­kiej wy­ma­ga. Czte­rech do pię­ciu nur­ków wy­pły­wa­ło na ło­dzi, i za­trzy­my­wa­li się do­pie­ro spo­tkaw­szy ławę re­ki­nów. Wów­czas śmiel­szy od in­nych wy­chy­lał się z ło­dzi i wbi­jał dzi­dę, na ten cel wzię­tą, w pierw­sze­go re­ki­na, któ­ry się zbli­żył. Sko­ro mu się to tyl­ko uda­ło, cała za­ło­ga pod­no­si­ła strasz­ny wrzask, ude­rza­jąc jed­no­cze­śnie wodę wio­sła­mi, aże­by prze­stra­szyć re­ki­ny, te ucie­ka­ły, ale rzecz dziw­na, ukłu­ty za­wsze po­wra­cał sam, aże­by się przyj­rzeć temu, co go zra­ni­ło. Wi­dząc go wra­ca­ją­ce­go ku ło­dzi, Ma­laj­czyk rzu­cał się spo­koj­nie w mo­rze, uzbro­jo­ny je­dy­nie swym nie­od­stęp­nym no­żem i krót­kim ki­jem z twar­de­go drze­wa, dłu­gim na pięć cali tyl­ko, lecz za­ostrzo­nym po obu koń­cach. Pły­nął na po­wierzch­ni i na­tu­ral­nie re­kin się do nie­go zbli­żał, a kie­dy prze­wra­cał się, aby go po­żreć, Ma­laj­czyk usu­wał się kil­ku zręcz­ne­mi po­ru­sze­nia­mi le­wej ręki, pra­wą zaś kładł mu w otwar­tą pasz­czę swój kij sztor­cem. W ten spo­sób re­kin nie mógł jej za­mknąć, a woda, wpa­da­jąc w nią, za­le­wa­ła go.

Nur­ko­wi po­trze­ba dużo zim­nej krwi, aże­by w ten spo­sób za­bić re­ki­na, ale Ma­laj­czy­cy znaj­du­ją wiel­ką przy­jem­ność w tym nie­bez­piecz­nym spo­rcie.

Kie­dy już zwie­rzę żyć prze­sta­ło, łow­ca sia­dał na nim jak na ko­niu, wbi­jał mu nóż w gło­wę i wspie­ra­jąc się na nim, a uży­wa­jąc nóg za­miast wio­seł, do­pły­wał z po­wro­tem do ło­dzi.II.

Po wie­lu przy­go­dach lecz bar­dzo szczę­śli­wem po­ło­wie za­czę­ło nam bra­ko­wać żyw­no­ści i wody; z tego po­wo­du ka­pi­tan Jen­sen zwró­cił się ku No­wej Gwi­nei, aże­by na­być nowch za­pa­sów; zbli­ży­li­śmy się więc do lądu i do­sta­li od kra­jow­ców wszyst­kie­go, co nam było po­trze­ba, spo­so­bem za­mia­ny. Da­wa­li­śmy im to­por­ki, noże, ob­rę­cze że­la­zne, żół­wie oraz ja­sne barw­ne per­ka­le. W krót­ce sto­sun­ki Ma­laj­czy­ków z Pa­pu­asa­mi sta­ły się tak przy­ja­zne, iż po­lo­wa­li i ba­wi­li się ra­zem. Na­czel­nik Pa­pu­asów szcze­gól­niej mnie so­bie upodo­bał, roz­ma­wiał ze mną cią­gle wy­ka­zu­jąc nie­zmor­do­wa­nie pięk­ność swe­go kra­ju. Po­ka­zał mi też gra­ni­cę, poza któ­rą nie ra­dził się pusz­czać, gdyż poza nią miesz­kań­cy nie byli już za­leż­ni od nie­go. Jed­nak­że pew­ne­go dnia z czę­ścią na­szych Ma­laj­czy­ków za­awan­tu­ro­wa­li­śmy się nie­ostroż­nie w kraj za­ka­za­ny i za­trzy­ma­li w wio­sce po­bliz­kiej. Ale tu­taj lud­ność wca­le nie była uspo­so­bio­ną przy­jaź­nie, a gdy je­den z mo­ich to­wa­rzy­szy, ob­ra­ził któ­re­goś z miesz­kań­ców, pół wio­ski rzu­ci­ło się na nas i le­d­wie ucie­kli­śmy z ży­ciem. Do­pie­ro przy­ja­zny nam na­czel­nik przy­wró­cił z kra­jow­ca­mi do­bre sto­sun­ki.

Tym­cza­sem Jen­sen za­czął mi się skar­żyć, że ci kra­jow­cy sta­wa­li się co­raz bar­dziej na­przy­krze­ni, bo nie­ustan­nie przy­by­wa­li na okręt, przy­no­sząc mnó­stwo rze­czy nie­po­trzeb­nych, wszę­dzie za­glą­da­jąc jak­by mie­li do tego pra­wo, tak że ich się po­zbyć nie było moż­na.

– Nie po­do­ba mi się to – do­dał – i mu­szę ich od tego od­zwy­cza­ić.

Na dru­gi dzień rano, gdy przy­pły­nę­ła łódź peł­na kra­jow­ców, nie po­zwo­lił ani jed­ne­mu z nich wejść na okręt. Gdy­śmy im to tłó­ma­czy­li, przy­był na­czel­nik z pół tu­zi­nem znacz­niej­szych miesz­kań­ców, któ­rych zna­łem po więk­szej czę­ści. Byli wszy­scy bar­dzo ob­ra­że­ni, ale upar­ty ka­pi­tan nie chciał ich przy­jąć na sta­tek. Na­czel­nik od­pły­nął w naj­więk­szym gnie­wie, a wszy­scy kra­jow­cy od­da­li­li się za jego przy­kła­dem. Gdy ło­dzie ich znik­nę­ły nam z oczu, wiel­ka ci­sza za­pa­no­wa­ła na okrę­cie, mo­rzu i ca­łem wy­brze­żu, jed­no­cze­śnie pa­dło na nas wszyst­kich prze­czu­cie ja­kie­goś nie­bez­pie­czeń­stwa. Wie­dzie­li­śmy, że kra­jow­cy byli ob­ra­że­ni, a po­nie­waż nie moż­na było na lą­dzie do­strzedz ani jed­ne­go z nich, wi­docz­nie ob­my­śla­li ze­mstę. By­li­by­śmy na­tych­miast od­pły­nę­li na peł­ne mo­rze, tym­cza­sem ci­sza była zu­peł­na i na­sze ża­gle go­to­we do dro­gi zwie­sza­ły się bez­wład­nie przy masz­tach.

Na­gle uj­rze­li­śmy ze dwa­dzie­ścia wo­jen­nych ło­dzi, ma­ją­cych po trzy­dzie­stu do czter­dzie­stu uzbro­jo­nych wo­jow­ni­ków, pły­ną­cych w prost ku nam od lądu. Prze­bie­gły ka­pi­tan, spo­dzie­wa­jąc się na­pa­ści, uzbro­ił w to­po­ry Ma­laj­czy­ków, a gdy­by kra­jow­cy wdzie­ra­li się na okręt, utwo­rzy­li­śmy na po­mo­ście ro­dzaj ba­ry­ka­dy, ja i Jen – sen przy­go­to­wa­li­śmy strzel­by i na­bi­li­śmy na­szą ar­mat­kę, go­tu­jąc się do roz­pacz­li­wej obro­ny.

Po­mi­mo gro­żą­ce­go nie­bez­pie­czeń­stwa po­dzi­wia­łem wspa­nia­ły wi­dok, jaki two­rzy­ły ło­dzie, kie­ru­jąc się wprost ku nam. Wo­jow­ni­cy na nich pły­ną­cy byli w peł­nym bo­jo­wym rynsz­tun­ku; ciem­ne ich cia­ło po­kry­wa­ły bia­łe kre­sy, któ­re mia­ły stra­szyć nie­przy­ja­cie­la, a na gło­wie mie­li róż­no­ko­lo­ro­we pió­ra, wple­cio­ne do wło­sów i ster­czą­ce w górę. Każ­da łódź mia­ła na przo­dzie z gru­ba wy­rzeź­bio­ną gło­wę. Dwu­na­stu wio­śla­rzy po­py­cha­ło ją szpar­ko. Gdy pierw­sza z nich była tak bliz­ko, iż za­ło­ga mo­gła nas usły­szeć, za­wo­ła­łem, żeby nie wa­ży­li się zbli­żać chy­ba w za­mia­rach przy­ja­znych. W od­po­wie­dzi po­trzą­sa­li bro­nią i zwró­ci­li ku nam swe łuki. Na tych ozna­kach nie moż­na się było po­my­lić. Pły­nę­li w tak wiel­kiej licz­bie, aby z nami sto­czyć wal­kę, i zwy­cię­ży­li­by od razu, gdy­by tyl­ko do­sta­li się na okręt. Po­ło­że­nie na­sze było tem gor­sze, że oko­ło okrę­tu wi­sia­ło peł­no lin, prze­zna­czo­nych do przy­cze­pia­nia łó­dek słu­żą­cych do po­ło­wu pe­reł. Nie mie­li­śmy na­wet cza­su ścią­gnąć tych lin… a nie­przy­ja­ciel nie­za­wod­nie był­by z nich ko­rzy­stał, gdy­by­śmy go tyl­ko dość bli­sko do­pu­ści­li. Trze­ba było dzia­łać szyb­ko. Gdy­śmy się na­ra­dza­li jak po­stą­pić, spadł na nas ist­ny grad strzał z przo­du­ją­cej ło­dzi, więc nie cze­ka­jąc dłu­żej, da­łem ognia i moja kula prze­szy­ła na­czel­ni­ka oraz prze­dziu­ra­wi­ła bok ło­dzi. Zdu­mie­nie kra­jow­ców na ten wi­dok było ogrom­ne, a za­nim ochło­nę­li, Jen­sen po­słał im ła­du­nek kar­ta­czy, któ­re­go sku­tek mógł ich znie­chę­cić zu­peł­nie do dal­szej wal­ki.

Zno­wu da­wa­łem im zna­ki, aże­by się nie zbli­ża­li, oni zaś zda­wa­li się nie­pew­ni, co da­lej czy­nić mają. Na­ra­dza­li się wi­docz­nie, tym­cza­sem nad­pły­nę­ło z dzie­sięć ło­dzi i to im za­pew­ne do­da­ło od­wa­gi, bo zno­wu skie­ro­wa­li się ku nam, ale ja tak­że by­łem przy­go­to­wa­ny, na­bi­łem zno­wu kar­ta­cza­mi ar­mat­kę i cały jej na­bój do­stał się na ło­dzie. Tym ra­zem stra­ci­li od­wa­gę, bo jed­na z ło­dzi była na sztu­ki po­szar­pa­na, a pra­wie wszy­scy na niej mniej lub wię­cej ra­nie­ni; do­sta­ło się też i in­nym.

Te­raz pa­dła na nich ist­na pa­ni­ka, ło­dzie się za­trzy­ma­ły w nie­po­rząd­ku. Do nas do­sta­ło się parę strzał, ale ni­ko­go nie dra­snę­ły na­wet, kra­jow­cy byli za­nad­to prze­ra­że­ni, by do­brze ce­lo­wać. Tym­cza­sem za­wiał wiatr, a my sko­rzy­sta­li­śmy z tego i spo­koj­nie pod­nió­sł­szy ko­twi­cę, pu­ści­li­śmy się na mo­rze w obec po­ko­na­nej flo­ty­li nie­przy­ja­ciel­skiej, któ­ra po­sła­ła nam znów bez­sku­tecz­ne strza­ły. W pół go­dzi­ny by­li­śmy już zu­peł­nie bez­piecz­ni i swo­bod­ni.

Ta przy­go­da spra­wi­ła, że Ma­laj­czy­cy pra­gnę­li go­rą­co po­rzu­cić te stro­ny i wy­sła­li jed­ne­go z po­mię­dzy sie­bie do ka­pi­ta­na, aże­by go na­mó­wić do zwró­ce­nia się na inne wody. Z po­cząt­ku Jen­sen sta­rał się im to wy­tło­ma­czyć i dzi­wić mu się było trud­no, wi­dząc bo­ga­ty owoc plo­nu; ale oni zgo­dzić się nie chcie­li i w koń­cu mu­siał szu­kać in­ne­go miej­sca po­ło­wu. Nie umiem po­wie­dzieć gdzie się skie­ro­wał, ale po ty­go­dniu zna­leź­li­śmy nie­sły­cha­ne ławy per­ło­wych mu­szel i zno­wu roz­po­czął się po­łów. Szczę­ście słu­ży­ło nam cią­gle, a skarb nasz zwięk­szał się z dniem każ­dym i był już te­raz wca­le po­kaź­nym.III.

Któ­re­goś rana, gdy jak zwy­kle by­łem za­ję­ty otwie­ra­niem zło­wio­nych musz­li, zna­la­złem trzy prze­ślicz­ne czar­ne per­ły. Spo­glą­da­łem na nie olśnio­ny, sam nie wiem cze­mu. Ale te czar­ne per­ły! oby­śmy ich nig­dy nie byli zna­li. Po­ka­za­łem je ka­pi­ta­no­wi, a on się za­pa­lił i po­wie­dział, że były war­te pra­wie tyle co wszyst­kie do­tąd zło­wio­ne ra­zem wzię­te, więc trze­ba da­lej ro­bić po­szu­ki­wa­nia w tem miej­scu, aże­by zna­leść wię­cej po­dob­nych. Zna­czy­ło to, że mie­li­śmy prze­by­wać na mo­rzu dłu­żej, niż było w zwy­cza­ju i niż po­zwa­la­ła roz­trop­ność. Koń­czył się czas po­ło­wu pe­reł, nad­cho­dzi­ła epo­ka mu­so­nów. Cóż kie­dy ka­pi­tan do­stał per­ło­we; go­rącz­ki i nie chciał sły­szeć o rzu­ce­niu po­ło­wu. Po­wta­rzał cią­gle, że tu musi być mnó­stwo czar­nych pe­reł, że te któ­re­śmy zna­leź­li nie mogą być od­osob­nio­ne i t… p. Nur­ko­wie nasi pra­co­wa­li więc da­lej. Ja rze­czy­wi­ście nie mia­łem po­ję­cia o strasz­nych nie­bez­pie­czeń­stwach, ja­kie nam gro­zi­ły w ra­zie po­zo­sta­nia na tak nie­pew­nych wo­dach w zbli­ża­ją­cej się po­rze mu­so­nów, i przy­zna­ję, nie zro­zu­mia­łem, dla cze­go nie mie­li­by­śmy da­lej pro­wa­dzić po­ło­wu.

Póź­niej do­pie­ro do­wie­dzia­łem się, że czas po­ło­wu trwa od li­sto­pa­da do maja. Tym­cza­sem maj prze­szedł, a my­śmy pro­wa­dzi­li go cią­gle w na­dziei zna­le­zie­nia wię­cej czar­nych pe­reł. Na­dzie­ja ta wszak­że nas za­wo­dzi­ła, mimo że ka­pi­tan tem wię­cej za­wziął się ich szu­kać i sam kie­ro­wał co­dzien­nie nur­ka­mi.

Mi­ja­ły dnie, gdy za­uwa­ży­łem ozna­ki zmia­ny po­go­dy, ba­ro­metr ska­kał na­gle do góry i spa­dał rap­tow­nie w spo­sób zu­peł­nie nie­zwy­kły. Zwró­ci­łem na to uwa­gę Jen­se­na, ale on był za­nad­to za­ję­ty swym po­ło­wem, żeby umie słu­chać.

Do­cho­dzę te­raz do fa­tal­ne­go dnia, któ­ry na tyle dłu­gich lat, od­ciął mnie od cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta. Był to dzień czerw­co­wy w r. 1864. Wcze­snym ran­kiem Jen­sen wy­pły­nął za wszyst­ki­mi nur­ka­mi. Ja sam je­den zo­sta­łem na okrę­cie. Ko­bie­ty czę­sto nur­kom to­wa­rzy­szy­ły na per­ło­we wy­pra­wy i tak uczy­ni­ły dnia tego. Bra­ły one nie­raz udział w ich pra­cach i uwa­ża­ły to jako za­ba­wę.

Gdy za­sta­na­wiam się nad Strasz­ne­mi wy­pad­ka­mi dnia tego, dzi­wię się jesz­cze, iż ka­pi­tan był tak nie­roz­sąd­ny, by pu­ścić się na mo­rze, bo za­le­d­wie na go­dzi­nę przed­tem ol­brzy­mi bał­wan ude­rzył w tył okrę­tu i za­lał zu­peł­nie ka­ju­ty. Świad­czy­ło to prze­cież do­wod­nie o nie­pew­nym sta­nie po­wie­trza, ale bied­ny Jen­sen ka­zał tyl­ko wodę wy­pom­po­wać i osu­szyw­szy jako tako ka­ju­ty po­pły­nął zno­wu do ław per­ło­wych, któ­re go ocza­ro­wa­ły i na któ­rych praw­do­po­dob­nie spo­czął na wie­ki.

Pa­trzy­łem, jak cała wy­pra­wa od­da­la­ła się od okrę­tu bliz­ko trzy mile i za­trzy­ma­ła się dla po­ło­wu, a czy­niąc to nie mia­łem naj­mniej­sze­go prze­czu­cia ka­ta­stro­fy, któ­ra ją i mnie spo­tkać mia­ła. Do tej pory wiał ożyw­czy wie­trzyk, na­gle wiatr wzmógł się gwał­tow­nie i mo­rze po­kry­ło się bał­wa­na­mi, któ­re szyb­ko zmio­tły lu­dzi z ma­leń­kich łó­dek. Na szczę­ście ci pły­wa­jąc do­sko­na­le ucze­pi­li się łó­dek i wi­dzia­łem, jak do­cie­ra­li do ło­dzi Jen­se­na.

Mo­rze co chwi­la sta­wa­ło się burz­liw­sze, wi­cher za­mie­nił się w hu­ra­gan. Ma­laj­czy­cy, ze­braw­szy się wszy­scy na wiel­kiej ło­dzi sta­ra­li się po­wró­cić na okręt, ale na­próż­no. Wi­dzia­łem, że nie byli w sta­nie kie­ro­wać nią na roz­sza­la­łem mo­rzu i prze­ciw­nie spo­strze­głem z prze­ra­że­niem, że stop­nio­wo bu­rza od­da­la­ła ich ode­mnie i uno­si­ła gdzieś na bez­brzeż­ne wody. Ła­ma­łem so­bie gło­wę nad spo­so­ba­mi przyj­ścia im w po­moc, nie mo­głem prze­cież nic wy­my­śleć. Na­przód chcia­łem pró­bo­wać pod­nieść ko­twi­cę, aże­by w ich stro­nę po­pły­nąć; za­sta­no­wi­łem się jed­nak, że bu­rza może rzu­cić mnie w inną stro­nę, że mo­głem wpaść na ko­ra­lo­we rafy, któ­rych peł­no na tych nie­bez­piecz­nych wo­dach i do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że le­piej jesz­cze po­zo­stać na miej­scu przy­najm­niej na te­raz. Przy­tem by­łem pew­ny, że ka­pi­tan ze swo­ją zna­jo­mo­ścią mo­rza, znaj­dzie jaką wy­spę, może nie­zbyt od­da­lo­ną, gdzie się do­sta­nie i prze­cze­ka bu­rzę.

Tym­cza­sem cała wy­pra­wa od­da­la­ła się co­raz bar­dziej, aż wresz­cie oko­ło dzie­wią­tej go­dzi­ny stra­ci­łem ją z oczu. Po­my­śla­łem te­raz, że trze­ba za­jąć się okrę­tem i po­sta­wić go w wa­run­kach od­po­wied­nich do od­par­cia wzma­ga­ją­cej się bu­rzy. Nie była to już pierw­sza, jaką prze­by­wa­łem, wie­dzia­łem więc co czy­nić na­le­ży. Naj­przód za­tka­łem do­brze wszyst­kie otwo­ry, a uczy­niw­szy to znio­słem z po­mo­stu i za­bez­pie­czy­łem wszyst­kie rze­czy ru­cho­me. Na szczę­ście ża­gle były po­zwi­ja­ne, więc nie mia­łem z nie­mi kło­po­tu. Oko­ło po­łu­dnia nie mo­głem się utrzy­mać na po­mo­ście i czoł­ga­łem się na czwo­ra­kach, cze­pia­jąc się cze­go mó­głem, aby mnie fale nie unio­sły; ob­wią­za­łem się też sznu­rem, któ­re­go dru­gi ko­niec przy­mo­co­wa­łem do jed­ne­go z masz­tów, aże­by się za­bez­pie­czyć.

Deszcz spadł ulew­ny, a bał­wa­ny prze­pły­wa­ły przez po­kład, jak gdy­by chcia­ły bied­ny sta­tek po­chło­nąć, ale ten świet­nie im się opie­rał. Oko­ło go­dzi­ny dru­giej sza­lał praw­dzi­wy cy­klon, a ja każ­dej chwi­li ocze­ki­wa­łem śmier­ci. Ja­kaś po­tęż­niej­sza fala ze­rwa­ła ża­gle ze strasz­li­wym szu­mem. Cały zdrę­twia­ły, słu­cha­łem prze­ra­ża­ją­ce­go wy­cia wi­chru, któ­ry wstrzą­sał nie­szczę­śli­wym okrę­tem, pod­no­sił go w górę na grzbiet ol­brzy­mich bał­wa­nów i spy­chał rów­nie na­gle w prze­pa­ście, co mi ści­na­ło krew w ży­łach. Na­gle wiatr ustał, a było to dla mnie rze­czą rów­nie nie­spo­dzie­wa­ną, jak na­głe po­wsta­nie bu­rzy, nie­bo po­kry­wa­ły cią­gle czar­ne chmu­ry i mo­rze sza­la­ło. Po­nie­waż jed­nak była prze­rwa w wi­chrze i desz­czu, mo­głem spoj­rzeć do­ko­ła. Wdra­pa­łem się na niż­szą część masz­tu. Nie­ste­ty uj­rza­łem tyl­ko całą prze­strzeń czar­nych, spie­nio­nych wód, two­rzą­cych ol­brzy­mie wały, któ­re z ry­kiem i szu­mem ście­ra­ły się z sobą.

Wów­czas do­pie­ro ude­rzy­ła mnie okrop­ność mego po­ło­że­nia, prze­cież nie roz­pa­cza­łem, bo ufa­łem. Bogu.

Wiatr tym­cza­sem zmie­nił kie­ru­nek i za­czął dąć z nową siłą, a bał­wa­ny ude­rza­ły na okręt i zmio­tły z po­mo­stu to, co jesz­cze na nim zo­sta­ło. Na szczę­ście by­łem przy­wią­za­ny do masz­tu, i to kil­ka­krot­nie oca­li­ło mi ży­cie. Te­raz bu­rza roz­sza­la­ła się na nowo, ale ude­rzy­ła na ra­nie z prze­ciw­nej stro­ny z więk­szą jesz­cze siłą i trwa­ło to przez całą noc, a ja by­łem sam je­den w obec niej. Każ­dej chwi­li my­śla­łem, że okręt po­grą­ży się w głę­bi­nach i na­dej­dzie ostat­nia moja go­dzi­na. Je­dy­ną żywą isto­tą na okrę­cie oprócz mnie był pies ka­pi­ta­na; chwi­la­mi wy­cie jego do­cho­dzi­ło mnie z ka­ju­ty, gdzie go za­mkną­łem na po­cząt­ku cy­klo­nu.

Po­mię­dzy przed­mio­ta­mi, ja­kie fala po­rwa­ła, była ogrom­na becz­ka peł­na żół­wie­go tłusz­czu, w któ­rem prze­cho­wy­wa­li­śmy mię­so, kie­dy tłuszcz ten roz­lał się z roz­bi­tej becz­ki, mo­rze uspo­ko­iło się na­gle, jak­by za do­tkię­ciem cza­ro­dziej­skiej la­ski i wy­gła­dzi­ło oko­ło okrę­tu, w spo­sób, któ­ry mnie zdu­miał. Spo­kój ten jed­nak trwał tyl­ko do chwi­li, gdy tłuszcz zo­stał me­cha­nicz­nie zmię­sza­ny z fa­la­mi.

Bu­rza sza­la­ła noc całą i do­pie­ro, gdy świ­tać za­czę­ło, uci­chła nie­co i moż­na było prze­wi­dy­wać jej ko­niec. O szó­stej wiał już tyl­ko lek­ki, wiatr, a mo­rze po­czę­ło się uspa­ka­jać. Mo­głem już te­raz zdać so­bie spra­wę ze szkód po­nie­sio­nych i z wiel­ką ra­do­ścią prze­ko­na­łem się, że okręt nie zo­stał po­waż­nie uszko­dzo­ny, ster tyl­ko był po­ła­ma­ny. Jed­na z pierw­szych mo­ich czyn­no­ści było wy­pusz­cze­nie psa. Bied­ny Bru­no! W sza­lo­nych, pod­sko­kach wy­biegł na po­kład szu­ka­jąc swe­go nie­obec­ne­go pana i zda­wał się bar­dzo zdzi­wio­ny, wi­dząc tyl­ko mnie jed­ne­go.

Nie­ste­ty! nig­dy wię­cej nie uj­rza­łem ka­pi­ta­na Jen­se­na, ani czter­dzie­stu Ma­laj­czy­ków i dwóch ko­biet. Jed­nak­że Jen­sen mógł być oca­lo­nym, może do­tąd żyje i na­wet czy­tać bę­dzie to kie­dy. Bogu jed­ne­mu wia­do­mo, co się sta­ło z całą nie­szczę­sną, per­ło­wą wy­pra­wą. Nie­któ­rzy bez­mi­ło­sier­ni lu­dzie mogą po­wie­dzieć, że los ich był słusz­ną karą chci­wo­ści, ale ja mó­wię: "Nie sądź, abyś nie był są­dzo­nym. "

Po strasz­nej nocy, na­stał pięk­ny ra­nek, a ja po­my­śla­łem nad tem, co mi czy­nić wy­pa­da­ło. Zna­la­złem wpraw­dzie ża­gle, któ­re­mi za­stą­pi­łem unie­sio­ne przez bu­rzę, po­nie­waż jed­nak za­bra­ła mi ona mapę i bu­so­lę, nie wie­dzia­łem ani gdzie je­stem, ani gdzie mi się kie­ro­wać na­le­ża­ło, aże­by się do­stać do lądu.

Nie mo­głem jed­nak po­zo­sta­wać na miej­scu, usi­ło­wa­łem więc za­stą­pić ster, jak umia­łem i to za­bra­ło mi dwa dni cza­su, a wów­czas pod­nio­słem ko­twi­cę i sta­tek ru­szył szczę­śli­wie. Kie­ro­wa­łem się we­dług słoń­ca i na noc za­rzu­ca­łem ko­twi­cę. Mia­łem na­dzie­ję, że do­pły­nę do któ­rej z wysp ar­chi­pe­la­gu ho­len­der­skie­go. Tym­cza­sem mi­jał dzień za dniem, a nie do­strze­ga­łem lądu. Trud­no so­bie wy­obra­zić strasz­niej­sze­go po­ło­że­nia; by­łem sam je­den na stat­ku, zgu­bio­ny na bez­brzeż­nym oce­anie. Zda­rza­ły się też róż­ne wy­pad­ki, raz na­wet okręt ob­tarł się o pod­mor­ską, rafę, szczę­ściem jed­nak nie zo­stał uszko­dzo­ny; wi­docz­nie Opatrz­ność czu­wa­ła na­de­mną.

Na­resz­cie we dwa ty­go­dnie po owej strasz­nej bu­rzy, uj­rza­łem zda­le­ka wy­spę i ku memu zdzi­wie­niu uno­si­ły się nad nią mno­gie dymy, jak­by z wie­lu roz­pa­lo­nych ognisk na wy­brze­żu. Zro­zum­nia­łem, że to były ja­kieś sy­gna­ły i wy­obra­zi­łem so­bie, że to ja­kaś wy­spa za­miesz­ka­na przez przy­ja­znych Ma­laj­czy­ków, ale przy­pa­trzyw­szy się bli­żej ogni­skom, stra­ci­łem tę na­dzie­ję, gdyż był tam tłum dzi­kich, zu­peł­nie na­gich, któ­rzy bie­ga­li po wy­brze­żu i po­trzą­sa­li groź­nie dzi­da­mi, zwró­co­ne­mi ku mnie.

Wca­le mi się to nie po­do­ba­ło i za­miast dą­żyć ku wy­spie, chcia­łem zwró­cić sta­tek od tych nie­go­ścin­nych brze­gów, tym­cza­sem z wiel­kim nie­po­ko­jem spo­tka­łem się z prą­dem, któ­ry niósł mnie wprost na nie i to wśród raf ko­ra­lo­wych. Prąd był tak sil­ny, iż wal­czyć z nim nie mo­głem. Do­wie­dzia­łem się po­tem, że była to cie­śni­na, po­mię­dzy wy­spa­mi Me­lvil­le i Ba­thurst.

Tra­ci­łem na­dzie­ję wy­do­by­cia się z tego zło­wro­gie­go miej­sca, gdyż bę­dąc sam je­den na, okrę­cie, nie mo­głem wal­czyć z prą­dem. Szczę­ściem prze­pły­wał on wśród ska­li­stych brze­gów, z któ­rych tyl­ko wy­gra­ża­li mi dzi­cy, kie­ru­jąc ku mnie swo­je łuki. Była to naj­węż­sza część cie­śni­ny, a dzi­cy ol­brzy­mie­go wzro­stu wy­glą­da­li strasz­nie wo­jow­ni­czo. Chro­ni­łem się przed strza­ła­mi, jak mo­głem, kil­ka z nich pa­dło na po­kład. Były one zro­bio­ne z bar­dzo twar­de­go drze­wa i mo­gły nie­za­wod­nie za­da­wać cięż­kie rany. Dzi­cy przy­tem wy­da­wa­li strasz­li­we wrza­ski. Tym­cza­sem prąd uno­sił ra­nie tak szyb­ko, iż nie­ba­wem stra­ci­łem ich z oczu.

Z ra­do­ścią zna­la­złem się zno­wu na peł­nem mo­rzu. Mia­łem w praw­dzie na okrę­cie dużo bro­ni i amu­ni­cyi, ale osta­tecz­nie nic­bym na wal­ce nie wy­grał i wo­la­łem trzy­mać się zda­le­ka od na­past­ni­ków.IV.

W czte­ry dni po spo­tka­niu dzi­kich, zno­wu za­no­si­ło się na bu­rzę i kie­dym był za­ję­ty ścią­ga­niem ża­gli, uj­rza­łem na­gle wzdy­ma­ją­cą się falę tuż pra­wie przy okrę­cie i ogrom­na czar­na ryba, wy­sko­czy­ła w górę pra­wie do bur­tu mo­je­go stat­ku. Wzro­stem do­rów­ny­wa­ła nie­mal wie­lo­ry­bom i cią­gle trzy­ma­ła się przy okrę­cie, przej­mu­jąc mnie trwo­gą tak, iż by­łem bar­dzo szczę­śli­wy, gdy się wresz­cie od­da­li­ła. Tym­cza­sem ze­rwa­ła się bu­rza i mu­sia­łem zno­wu z nią wal­czyć, po­le­ca­jąc się Bogu.

Przez ten cały czas nie bra­ko­wa­ło mi żyw­no­ści. Nie mo­głem wpraw­dzie nic go­to­wać, ale było pod do­stat­kiem kon­serw tak, iż mo­głem i sie­bie i mego psa na­kar­mić. Był to dla mnie praw­dzi­wy to­wa­rzysz, prze­ma­wia­łem do nie­go ca­łe­mi go­dzi­na­mi, zda­wa­ło mi się, że on mnie ro­zu­mie i to była moja je­dy­na po­cie­cha. Wresz­cie uj­rza­łem rano całe mo­rze bia­łe od pia­ny, z po­wo­du raf ota­cza­ją­cych; pró­bo­wa­łem kie­ro­wać okrę­tem, ale nie­ste­ty było to nie­po­do­bień­stwem, wpadł w wir i po chwi­li uczu­łem strasz­ne ude­rze­nie, któ­re rzu­ci­ło mnie na po­most. Bru­no, jak­by ro­zu­mie­jąc nie­szczę­ście, za­wył ża­ło­śnie. W tej chwi­li ol­brzy­mi bał­wan wdarł się na po­most i zmiótł wszyst­ko, co się na nim znaj­do­wa­ło. Nie wiem sam ja­kim cu­dem nie uniósł mnie tak­że.

Gdym się pod­niósł po­tłu­czo­ny i skrwa­wio­ny, ude­rzy­ła mnie ja­kaś gro­bo­wa ci­sza. Przed chwi­lą głu­szył mnie szum bał­wa­nów, te­raz wi­dzia­łem w praw­dzie burz­li­we mo­rze, alem go już nie sły­szał.

Stop­nio­wo do­pie­ro zda­łem so­bie spra­wę z okrop­nej praw­dy. By­łem głu­chy, jak pień. Gwał­tow­ne ude­rze­nie bał­wa­nu, rzu­ca­jąc mnie gło­wą, o burt, ode­bra­ło mi słuch zu­peł­nie. Co się ze mną dzia­ło, gdym to zro­zum­niał, opi­sać nie po­tra­fię. Jed­nak­że nie wszyst­ko jesz­cze było stra­co­ne, bo na­za­jutrz rano, uczu­łem ja­kieś trza­śnie­cie w le­wem uchu i na­tych­miast po­sły­sza­łem zno­wu szum mo­rza, wy­cie wi­chru i szcze­ka­nie mego uko­cha­ne­go psa. Ale na pra­we ucho po­zo­sta­łem głu­chy na za­wsze.

Za­czy­na­łem my­śleć, że naj­gor­sze nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło, gdy zno­wu dał się sły­szeć zło­wro­gi zgrzyt okrę­tu o pod­wod­ną rafę. Z roz­pa­czą spoj­rza­łem w koło i prócz raf uj­rza­łem tyl­ko wąz­ki pas pia­sczy­stej za­spy, wy­nu­rza­ją­cej się opo­dal. Jed­no­cze­śnie okręt uszko­dzo­ny po­czął się za­nu­rzać. Wi­dząc to wy­rzu­ca­łem w wodę paki i becz­ki, w na­dziei, że może do­sta­ną się do lądu, pró­bo­wa­łem też zbu­do­wać so­bie tra­twę, ale nie mia­łem na to cza­su, bo wkrót­ce wraz z psem zna­la­złem się w mo­rzu, usi­łu­jąc pły­nąć ku wy­spie.

Na nie­szczę­ście wszyst­kie ło­dzie prze­pa­dły wraz z ka­pi­ta­nem i nur­ka­mi w ów dzień fa­tal­ny. Te­raz mo­rze było tak wzbu­rzo­ne, (wał raf ota­czał okręt, fala szła prze­ciw­ko mnie), że był­bym nie­za­wod­nie uto­nął, gdy­by wier­ny pies nie przy­szedł mi z po­mo­cą, chwy­ta­jąc mnie za wło­sy, któ­re mia­łem dłu­gie, bom ich od­daw­na nie strzygł i w ten spo­sób do­sta­li­śmy się do lądu. Pies ten z ga­tun­ku au­stra­lij­skich był nad­zwy­czaj sil­ny i zmyśl­ny.

Kie­dy przy­sze­dłem do sie­bie po tej strasz­nej prze­pra­wie i mo­głem się utrzy­mać na no­gach, ob­sze­dłem wy­spę… – ra­czej mie­li­znę, na któ­rej się zna­la­złem. Dzię­ki Bogu nie przy­szło mi wów­czas przez myśl, że na­tem mi­kro­sko­pij­nym skraw­ku zie­mi, przyj­dzie mi prze­żyć całe pół­trze­cia roku, bo po­dob­na myśl by­ła­by mnie chy­ba przy­pra­wi­ła o sza­leń­stwo.

By­łem na nie­uro­dzaj­nem pust­ko­wiu, bez krzacz­ka na­wet lub ja­kiej­kol­wiek ro­ślin­no­ści, na któ­rej wzrok mógł­by spo­cząć. Żad­ne sło­wa nie wy­po­wie­dzą okrop­no­ści tych dni i mie­się­cy, ja­kie tam prze­by­łem. Gała mie­li­zna mia­ła za­le­d­wie sto łok­ci dłu­go­ści, a dzie­sięć sze­ro­ko­ści, wy­nie­sio­ną była po­nad przy­pływ mor­ski o ja­kie ośm stóp; zwie­rza nie było tu wca­le, pta­ki jed­nak przy­la­ty­wa­ły licz­nie, a naj­wię­cej pe­li­ka­ny.

Szcze­gó­ło­we obej­ście wy­spy nie trwa­ło może i dzie­się­ciu mi­nut, spo­strze­głem wów­czas z nie­opi­sa­nem prze­ra­że­niem, że nie było na niej śla­du słod­kiej wody. Z Ja­kim­że nie­po­ko­jem ba­da­łem z da­le­ka sta­tek mój uwię­zły na, ra­fie. Do­pó­ki on ist­niał, by­łem oca­lo­ny, za­wie­rał bo­wiem i żyw­ność i wodę. Jak­żem dzię­ko­wał Bogu za wiał ko­ra­lo­wy, któ­ry go bro­nił od wście­kło­ści bał­wa­nów, a że w krót­ce bu­rza uspo­ko­iła się znacz­nie i księ­życ przy­świe­cał, po­sta­no­wi­łem po­pły­nąć na okręt i za­brać z tam­tąd tro­chę żyw­no­ści i rze­czy.

Do­sta­łem się na okręt bez wiel­kich wy­sił­ków, ale po­nie­waż po­kład był pod wodą nie­wie­le co mo­głem zdzia­łać. Zde­cy­do­wa­łem, się na­resz­cie nur­kiem zejść do ka – jut i za­bra­łem z nich parę koł­der, ale żyw­ność nie wpa­dła mi w ręce. Z nie­zmier­nym tru­dem zbu­do­wa­łem z ka­wał­ków drze­wa, zna­le­zio­nych na po­kła­dzie lub pły­wa­ją­cych do koła, coś na­kształt tra­twy, na któ­rej zło­ży­łem koł­dry, ku­fer dę­bo­wy i parę in­nych rze­czy, ale gdy spu­ści­łem tra­twę, prze­ko­na­łem się, że te­raz nie do­pły­nę do wy­spy z po­wo­du od­pły­wu.

Czas był prze­ślicz­ny, po­sta­no­wi­łem więc prze­no­co­wać na okrę­cie, któ­re­go przód wy­sta­wał nad wodą, gdyż po­trze­bo­wa­łem bar­dzo wy­po­czyn­ku. Noc prze­szła spo­koj­nie, a zbu­dzi­łem się o świ­cie.

Te­raz sprzy­jał mi przy­pływ, więc przy­pro­wa­dzi­łem moją tra­twę do wy­spy. Szu­ka­jąc na niej miej­sca do wy­lą­do­wa­nia i osie­dle­nia się, przej­rza­łem ją zno­wu uważ­nie i zro­bi­łem od­kry­cie, któ­re prze­ję­ło mnie prze­ra­że­niem. Oto do­strze­głem przy dole głę­bo­kim na parę stóp ludz­ką czasz­kę i obej­rzaw­szy dół, do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że był wy­ko­pa­nym ło­pa­ta­mi, za­tem przez isto­ty, ma­ją­ce ja­kąś cy­wi­li­za­cyę za­czą­łem pal­ca­mi roz­grze­by­wać go głę­biej. Wte­dy z nie­opi­sa­ną trwo­gą do­grze­ba­łem się wie­lu szcząt­ków ludz­kich. "Boże!" po­my­śla­łem ze zgro­zą "wkrót­ce pew­nie i moje ko­ści po­mie­sza­ją się z temi, co się tu znaj­du­ją. "

Wi­dok ten spra­wił na mnie tak przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie, iż mu­sia­łem za­jąć się czem in­nem, aże­by je za­trzeć, ale po pew­nem cza­sie za­pa­no­wa­łem nad memi ner­wa­mi i zno­wu wró­ci­łem do tej ta­jem­ni­czej mo­gi­ły. Na­li­czy­łem w niej szes­na­ście szkie­le­tów, po­mię­dzy któ­re­mi dwa mniej­sze mu­sia­ły na­le­żyć do ko­biet lub nie­do­rost­ków

Tego rana za śnia­da­nie po­słu­ży­ły mi su­ro­we jaj­ka mew, na­po­ju nie mia­łem żad­ne­go. Po­mię­dzy dzie­wią­tą a dzie­sią­tą, go­dzi­ną przy naj­niż­szym od­pły­wie, uda… łem się zno­wu na okręt i za­bra­łem tyło rze­czy, ile tyl­ko mo­głem. Po­szu­ki­wa­nia w ka­ju­tach były bar­dzo trud­ne z po­wo­du wody, któ­ra je na­peł­nia­ła, jed­nak­że wy­do­by­łem z nich to­ma­hawk, oraz mój łuk i strza­ły. Jesz­cze w Szwaj­ca­ryi wpra­wia­łem się w ten ro­dzaj spor­tu i by­łem do­brym łucz­ni­kiem, wzią­łem tak­że ko­cieł ku­chen­ny. Wszyst­kie te rze­czy mia­ły dla mnie pierw­szo­rzęd­ne zna­cze­nie, szcze­gól­niej łuk i strza­ły sta­no­wi­ły o mo­jem ży­ciu, bo da­wa­ły moż­ność za­bi­ja­nia mor­skie­go ptac­twa na po­ży­wie­nie. "Wpraw­dzie na okrę­cie było wie­le bro­ni pal­nej i ła­dun­ków, ale po­nie­waż proch za­mókł, nie za­bie­ra­łem ich wca­le.

Za po­mo­cą to­ma­haw­ku od­cią­łem wie­le ka­wał­ków drze­wa z okrę­tu i za­bra­łem na opał.

Po­wró­ciw­szy na wy­spę, pró­bo­wa­łem spo­so­bem tar­cia roz­pa­lić ogień, ale na­próż­no, po go­dzi­nie cięż­kiej pra­cy drze­wo za­le­d­wie się co­kol­wiek roz­grza­ło, a po­mi­mo, że nie usta­wa­łem w usi­ło­wa­niach, nie zdo­ła­łem dojść do upra­gnio­ne­go re­zul­ta­tu. Za­sta­na­wia­łem się nad wa­run­ka­mi, w ja­kich dzi­cy otrzy­mu­ją ogień w ten spo­sób, jak o tem nie­raz czy­ta­łem. Do tego cza­su nie zbu­do­wa­łem so­bie żad­ne­go schro­ni­ska. Sy­pia­łem na pia­sku otu­lo­ny w moje koł­dry. Do­pie­ro po kil­ku dniach, prze­ko­na­łem się z wiel­ką ra­do­ścią, że przy naj­niż­szem od­pły­wie mo­rza było rze­czą moż­li­wą przejść w bród po ska­łach do okrę­tu i wów­czas też spro­wa­dzi­łem so­bie z nie­go parę ba­ry­łek wody, cały za­pas kon­serw i nie­wiel­ką ba­rył­kę mąki; to wszyst­ko z ża­gla­mi, li­na­mi i róż­ne­go ro­dza­ju od­pad­ka­mi, sta­no­wi­ło te­raz całe moje mie­nie. Za­raz po po­łu­dniu zbu­do­wa­łem so­bie ja­kie ta­kie le­go­wi­sko do spa­nia.

Gdy zno­wu by­łem na okrę­cie, przy­wio­złem nóż krze­mien­ny, któ­ry jako cie­ka­wość do­sta­łem od Pa­pu­asów, i za­pas bar­dzo twar­de­go drze­wa z No­wej Gwi­nei, któ­re to drze­wo mo­gło tlić się przez całe go­dzi­ny nie wy­bu­cha­jąc pło­mie­niem. Te­raz naj­waż­niej­szą rze­czą było skrze­sa­nie ognia, za­czą­łem więc, po nad gał­gan­ka­mi usku­ba­ne­mi z koł­der ude­rzać jed­ną o dru­gę moje dwie bro­nie: to­ma­ha­wek i nóż krze­mien­ny.

Tym ra­zem uda­ło mi się otrzy­mać iskrę i ku mo­jej nie­wy­po­wie­dzia­nej ra­do­ści za­bły­snął mi wkrót­ce we­so­ły pło­mień. Od tej chwi­li nie­ustan­nem sta­ra­niem mem było nie dać mu wy­ga­snąć i przez czas kie­dy by­łem więź­niem na wy­spie, nie wy­gasł nig­dy. Ogień był moją, pierw­szą my­ślą po prze­bu­dze­niu, a w nocy tlał pod­sy­ca­ny drze­wem z No­wej Gwi­nei, o któ­rem wspo­mnia­łem, a któ­re­go zna­la­złem duży za­pas na okrę­cie. Sam okręt zresz­tą słu­żył mi na opał, a przy­tem znaj­do­wa­łem nie­kie­dy na wy­brze­żu drze­wo przy­nie­sio­ne przez fale

Nie­raz za­sta­na­wia­łem się z dresz­czem prze­ra­że­nia, coby się ze­mną było sta­ło, gdy­by okręt po­szedł od­ra­zu w głę­bię. Ja­kież był­bym prze­cho­dził dłu­gie mę­czar­nie gło­du i pra­gnie­nia, za­nim na­stą­pi­ła­by śmierć, śmierć sa­mot­na. Na tej okrop­nej wy­dmie, przy­był­by je­den szkie­let wię­cej, do tych co się na niej znaj­do­wa­ły.

Daie mi­ja­ły je­den po dru­gim. Nie mia­łem wy­obra­że­niu gdzie się znaj­du­ję, ale wie­dzia­łem nie­ste­ty, że by­łem od­da­lo­ny od zwy­kłych mor­skich szla­ków, któ­re­mi prze­pły­wa­ją stat­ki i ta myśl spra­wia­ła mi ból do­tkli­wy. Jed­nak­że za­tkną­łem fla­gę na kiju, ma­ją­cym za­le­d­wie parę łok­ci wy­so­ko­ści w na­dziei, że ten sy­gnał doj­rza­ny może bę­dzie przez ja­kiś za­błą­ka­ny okręt i że on wska­że ist­nie­nie tu­taj opusz­czo­ne­go roz­bit­ka. Co rano bie­głem do mo­je­go sy­gna­łu i upa­try­wa­łem ża­gla na ho­ry­zon­cie i za­wsze na­próż­no. Sta­ło się to u mnie przy­zwy­cza­je­niem. A jed­nak tak trud­no czło­wie­ko­wi po­zbyć się na­dziei, że przez ciąg dłu­gich mie­się­cy, za­wód za­wsze był mi rów­nie bo­le­sny.

Bu­dzi­łem się zwy­kle o 6-ej rano. W tych zwrot­ni­ko­wych stre­fach słoń­ce sta­le wscho­dzi i za­cho­dzi oko­ło 6-tej, z małą, bar­dzo róż­ni­cą. W nocy spa­da­ła ob­fi­ta rosa i roz­kosz­nie ochła­dza­ła po­wie­trze, ale w dzień upał był tak strasz­ny, iż nie mo­głem znieść na so­bie odzie­nia, okry­łem się więc je­dwab­ną chust­ką, któ­ra zwie­sza­ła mi się koło cia­ła. Po­tem jed­nak i tę rzu­ci­łem, a dzię­ki cią­głym ką­pie­lom mor­skim, moje cia­ło za­har­to­wa­ło się na dzia­ła­nie zwrot­ni­ko­we­go słoń­ca.

Całą moją ener­gię zwró­ci­łem na ob­dar­cie bied­ne­go okrę­tu ze wszyst­kie­go, co mo­gło mi przy­nieść po­ży­tek, pra­co­wa­łem więc nad tem go­rącz­ko­wo, bom się za­wsze lę­kał, by jaka bu­rza do resz­ty go nie za­to­pi­ła. Trwa­ło to parę mie­się­cy, aż wresz­cie prze­nio­słem na ląd na­wet musz­le per­ło­we, a była to trud­na ro­bo­ta, raz z po­wo­du, że więk­sza część okrę­tu była pod wodą, po­wtó­re, mo­głem tyl­ko ko­rzy­stać z naj­niż­szych od­pły­wów, bo je­dy­nie w cza­sie peł­ni i no­wiu, mo­głem do­sta­wać się w bród na okręt. Z cza­sem jed­nak za­czął on ule­gać znisz­cze­niu, a ja sam do­po­ma­ga­łem temu za po­mo­cą mego to­ma­haw­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: