- W empik go
Tu i tam, i jeszcze siam - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tu i tam, i jeszcze siam - ebook
Kiedy na drodze Marii staje Kuba, doświadcza ona wspomnień, których wcześniej nie miała. Od tej pory mierzy się z ciągłym poczuciem odrealnienia i poruszania się pomiędzy różnymi wariantami samej siebie. Zdaje się nie mieć nad tym żadnej kontroli. Czy uda jej się dowiedzieć, w jakim celu pojawił się w jej życiu?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
*
Czuła się, jakby błądziła we mgle. Światła było tylko tyle, żeby obecni na parkiecie mogli mijać się bez szwanku. Sylwetki gości majaczyły jej przed oczami niewyraźne jak duchy. Światło ślizgało się między nimi, jeszcze bardziej rozmywając rysy twarzy tych, którzy nie nosili masek. Większość jednak je miała. Szukała wzrokiem Adama. Nosił czerwoną muchę, więc łatwo powinna go wychwycić. A raczej byłoby łatwo gdyby nie fakt, że w ciągu kilku minut widziała dwóch innych mężczyzn noszących identyczne. I żaden z nich nie był jej mężem. Musiała podejść bardzo blisko, żeby to zrozumieć. Drugi z nich wyglądał na rozbawionego jej pomyłką i spytał, czy chce drinka. Nie mogła się nie uśmiechnąć. Podciągnęła w górę gorset i sprawdziła w lustrze, czy jej biust nie jest za bardzo wyeksponowany. Zaczynała żałować, że dała się namówić na bal maskowy. Czuła się idiotycznie w tym stroju i w otoczeniu ludzi w maskach. Jej własna drapała ją w nos. Była pewna, że następnego dnia będzie miała na nim ślad. Przeciskając się w stronę swojego stolika, potrąciła trenem swojej sukni kilka siedzących osób. Opadła na krzesło wyczerpana. Jakby w odpowiedzi na to orkiestra nagle ucichła i zapalono część ściennych lamp.
– Cycki ci się wylewają – usłyszała głos Kamili i podskoczyła wystraszona. – W twoim wieku to chyba nie wypada.
– Odwal się. – Machnęła ręką, odganiając muchę. – Sama mnie namówiłaś. Wyglądamy jak dwie kretynki.
– Mów za siebie. – Jej przyjaciółka z gracją zdjęła rękawiczki. – Ja bawię się doskonale.
Usiadła na krześle po drugiej stronie okrągłego stolika na cztery osoby i zsunęła z twarzy srebrną maskę. W tym oświetleniu, a raczej jego braku, wyglądała całkiem korzystnie. Maria odruchowo szukała wzrokiem lustra, w którym mogłaby sprawdzić, czy i jej to dotyczy.
– Te buty to jakiś żart. – Kamila schyliła się do kostek i słychać było, jak zrzuca szpilki ze stóp. – Są dowodem na zniewolenie kobiet.
Maria sięgnęła po kieliszek wina. Okazał się pusty, czego ona z odległości metra nie widziała. Zaklęła w duchu.
– Nikt nie każe ci ich nosić – powiedziała do przyjaciółki. – Sama siebie katujesz.
– Nieprawda. – Kamila kiwnęła głową przechodzącemu nieopodal kelnerowi.
– To po cholerę je zakładasz?
– To przez łydkę królowej.
– Że co?
– Wyglądają w nich fantastycznie. To zniewolenie ukryte. Produkują buty, w których kobiety wyglądają seksownie, a potem stawiają je na półkach. Że niby same mamy wybór.
Do stolika podszedł kelner.
– Czy możemy prosić o białe wino? – Maria uniosła swój kieliszek, a mężczyzna kiwnął głową.
– Oczywiście, zaraz przyniosę.
– No więc wchodzisz do takiego sklepu i mierzysz takie buty. Nie masz zamiaru ich kupować, nie potrzebujesz ich. W domu masz pięć par we wszystkich kolorach tęczy, i na cholerę ci nowe?
– Tęcza ma tylko pięć kolorów? – Maria sięgnęła do krzesła obok, gdzie na oparciu wisiała marynarka Adama. Poprawiła zwinięty rękaw.
– Wkładasz je na nogi. – Kamila nakładała sobie na talerz koreczki serowe. – I myślisz, że to tylko dla zabawy. W domu masz siedem par innych, o które stary robi ci awantury…
– Przed chwilą było pięć. – Maria szukała wzrokiem męża. – Jak w ciągu sekundy zdążyłaś je rozmnożyć? Jesteś Jezusem czy co?
– … bo zajmują zbyt dużo miejsca, a wcale ich nie nosisz. – Kamila nie przejmowała się jej docinkami. – Więc mierzysz w sklepie dziesiątą parę…
– Serio?
– Podchodzisz do lustra i rzucasz okiem. Na łydkę od boku. Rozumiesz.
– Nie podoba mi się brak konsekwencji w twoich opowieściach. – Maria uśmiechnęła się do kelnera, który podszedł do stolika z butelką wina. – I zastanawiam się, jak to rzutuje na twoją pracę.
– I to jest miłość od pierwszego wejrzenia: ty i twoja łydka. Ale tylko w tym bucie. Już wiesz, że wszystko co widziałaś do tej pory, nie ma żadnego znaczenia. Całe życie czekałaś tylko na tę chwilę. Na łydkę królowej.
W końcu go zobaczyła. Rozmawiał z jakąś kobietą w fioletowej sukni i w złotej masce. Maria pomyślała, że ona sama też pewnie ją zna, ale wzrok nie pozwala jej na rozpoznanie.
– Wychodzisz ze sklepu z kolejną parą szpilek, i to jest uwłaczające. Powinno być zdelegalizowane.
Adam wyraźnie szukał jej wzrokiem, wiedziała to. Nawet jeśli nie była w stanie określić wyrazu jego twarzy, wiedziała, że szuka wzrokiem właśnie jej. Uniosła rękę, żeby mu ułatwić.
– Ty nie kupujesz butów, tylko wizję samej siebie. Jako wampirzycy, zniewalającej anielicy.
– Jedno wyklucza drugie.
– _Femme Fatale_, której nikt nie może się oprzeć, nawet kobiety. To właśnie kupujesz i z tym wychodzisz z tego cholernego sklepu.
– Jeżeli tłumaczysz z taką samą dbałością o szczegóły, z jaką opowiadasz te swoje historie, to współczuję twoim klientom. – Maria uniosła kieliszek do ust, patrząc, jak jej mąż żegna się ze znajomą i kieruje w stronę ich stolika. Teraz jego czekało przeciskanie się między siedzącymi ludźmi. Mimowolnie się uśmiechnęła, patrząc, jak nieporadnie mu idzie.
– Pamiętaj, że mówisz o ludziach, którzy uważają, że liczba słów w zdaniu francuskim i polskim powinna być taka sama. – Kamila wachlowała się swoim kapeluszem. – Więc nie wyjeżdżaj mi tu z dbałością o szczegóły.
Maria się zaśmiała.
– Dziwna impreza. – Adam opadł na krzesło obok. – Jesteśmy na to za starzy.
Kamila przewróciła oczami.
– Zaraz się porzygam – powiedziała. – Mówicie to samo, nie konsultując się ze sobą. Jesteście odpychająco uroczy. Obrzydliwe po prostu.
Adam rzucił Marii rozbawione spojrzenie.
– Buty ją gniotą – odpowiedziała na to. – Uciskają na mózg.
Kamila wierciła się niespokojnie. W końcu sięgnęła po swój kieliszek i duszkiem wychyliła zawartość.
– Widzieliście Zbyszka? – spytała. – Słyszę, że puszczają walca. Chcę tańczyć.
– To tango – sprostowała Maria. – Nie widziałam.
– Kilka minut temu palił na zewnątrz.
– Jesteś dżentelmenem, prawda? – Kamila się schyliła, żeby wsunąć stopy w szpilki. – I nie odmówisz mi tańca. Zawsze lubiłam walca.
– Tango. – Maria się uśmiechnęła, bo wiedziała, że Kamila drażni się z nią umyślnie.
– Przestań się popisywać – rzuciła jej przyjaciółka, ciągnąc Adama za ramię. – Jeśli namierzysz Zbyszka, daj znać. A teraz cię na moment przeprosimy.
Maria patrzyła, jak, tym razem we dwójkę, przemierzają tę samą karkołomną drogę, tyle że w stronę parkietu. Przed chwilą pusty, zaczął się tymczasem wypełniać parami. Fioletowa suknia weszła Marii w pole widzenia dokładnie w momencie, kiedy Kamila z Adamem podali sobie ręce, stając przodem do siebie. Złota maska zbliżyła się i kobieta, która ją nosiła, zsunęła ją. Maria rozpoznała Sylwię.
– Ładna suknia – stwierdziła jej szwagierka, siadając na krześle zajmowanym wcześniej przez Zbyszka. – Sama szyłaś?
Roześmiały się. To był ich stały dowcip, ilekroć jedna chciała żartobliwie skrytykować strój drugiej. Maria spojrzała na ścienny zegar wiszący nad parkietem, ale nie była w stanie odczytać godziny. Podejrzewała, że dochodzi północ. Jedyne o czym teraz marzyła, to łóżko.
– Widzę, że wczułaś się w rolę. – Sylwia zsuwała koronkowe rękawiczki w kolorze złotym. – Pewnie pójdziesz w niej spać. A rano obudzisz się ze spuchniętą twarzą.
Maria nagle zrozumiała, że tamta mówi o masce, której przez cały ten czas nie zdjęła, pomimo drapania. Zsunęła ją teraz ostrożnie z oczu i rzuciła na stół.
– Która godzina? – zapytała.
– Pięć po jedenastej – odparła Sylwia. – Dopiero się rozkręca. Nie uciekajcie jeszcze, chcę cię o coś spytać.
Przy stoliku pojawił się nagle Zbyszek. Widząc, że jego krzesło jest zajęte, usiadł obok Marii. Odruchowo odsunęła z oparcia klapę marynarki Adama.
– Kamila pewnie tańczy? – zapytał, szukając wzrokiem żony wśród majaczących na parkiecie par. Nie zgaszono ponownie światła, więc były wyraźnie widoczne. – Zawsze lubiła tango.
– Prosiła, żebyś się pokazał. – Maria rozmasowywała sobie miejsce pomiędzy brwiami. Była pewna, że ma tam ślad. – Chce tańczyć.
– Ale ja nie chcę – odparł. – Obiecałem brać udział w tym cyrku jedynie pod warunkiem, że nie będzie mnie zmuszać.
Zielona suknia Kamili mignęła w oddali tylko po to, żeby ponownie zniknąć w tłumie kolorowych atłasów.
– Karolina wybrała już studia? – ponownie odezwała się Sylwia. – Wraca do domu, czy przenosi się gdzie indziej?
Marię zaskoczyło pytanie. Wydawało jej się w tej chwili nie na miejscu. Była zmęczona i zła na siebie, że dała się namówić na ten bal. I jeszcze wciągnęła w to Adama.
– Właściwie to nawet nie wiem – stwierdziła – ale mam nadzieję, że wybierze studia w innym mieście.
Zbyszek prychnął śmiechem, a Sylwia spojrzała na nią zaskoczona.
– Po prostu już się przyzwyczailiśmy. – Maria poczuła się nieswojo pod obstrzałem wzroku szwagierki. – I ona też. Wątpię, żeby mogła nas znieść po czterech latach mieszkania w internacie.
– Co racja to racja – wtrącił się Zbyszek. – Nasze dzieci nas nienawidzą i nawet się z tym specjalnie nie kryją.
– Byliście dla nich za dobrzy – stwierdziła Sylwia – i tak to się kończy. Maryśka i Adaśko trzymają swoją córkę krótko.
– Rzeczywiście krótko, kilkaset kilometrów stąd – zażartował Zbyszek.
– Czemu pytasz o jej studia? – Maria powróciła do poprzedniego wątku.
Sylwia podciągnęła fioletowy gorset.
– Błażej chce do Warszawy. Chciałam się poradzić.
Skończył się utwór, do którego tańczyli Kamila z Adamem. Maria widziała, jak oboje przepychają się między stolikami w ich stronę.
– Co chcesz wiedzieć?
– Jak go sprawdzać, na przykład.
Zbyszek klasnął w dłonie.
– Sprawdzać? Co masz na myśli? – zapytał. – Mówisz o kontroli?
– Coś w ten deseń.
– Mówisz o kontroli dwudziestolatka? – upewnił się z drwiną w głosie, kiedy Adam z Kamilą podeszli do stolika. Adam przysunął sobie puste krzesło od sąsiedniego stołu.
– Będzie miał dziewiętnaście. – Sylwia wyglądała na lekko zmieszaną. – Chodzi mi tylko o to, żeby jakoś go trzymać w ryzach.
Maria poczuła się bardzo senna. Spojrzała wymownie na Adama, a on w odpowiedzi na to zerknął na zegarek. Ten sam który kupili razem z okazji piętnastej rocznicy ślubu.
– Nie wiem, co ci powiedzieć. – Sięgnęła po szklankę z wodą. – Bo my jej nie kontrolujemy prawie w ogóle. Wyjechała w wieku piętnastu lat i od tamtej pory prowadzi osobne życie.
Odstawiła szklankę i wytarła serwetką usta.
– Dużo rozmawiamy. Na tym polega nasza kontrola. Pytamy, co u niej, a ona opowiada – dorzuciła, sięgając po szal wiszący na oparciu krzesła. Okryła nim nagie ramiona.
– O czym wy właściwie mówicie? – Kamila zsunęła swoją maskę na czoło.
– I to wystarczy? – szczerze zdziwiła się Sylwia. – Tak po prostu?
Maria wzruszyła ramionami, a Adam sięgnął po swoją marynarkę.
– Jest już dorosła – wyjaśniła. – Od dłuższego czasu sama o siebie dba. Nie ma potrzeby jakoś specjalnie jej tłamsić. My będziemy się zbierać.
Kamila wachlowała się dłonią.
– A! Już wiem. Mówicie o pasożytach – stwierdziła znudzona. – Temat rzeka.
Maria wstała, po chwili Adam zrobił to samo.
– Wy chyba żartujecie? – obruszył się Zbyszek. – Impreza dopiero się rozkręca! Wszyscy mnie dziś denerwujecie!
– Daj spokój, Maryśka. Dzieci wam w domu nie płaczą – dodała Sylwia, po czym spojrzała na brata. – Weź jej coś powiedz. Mieliśmy potańczyć, przecież po to tu przyszliśmy. Żeby poćwiczyć. Na kursie to co innego, tutaj w końcu możemy porządnie praktykować.
Maria schyliła się i pocałowała ją w policzek. Potem podeszła do Kamili i zrobiła to samo. Schyliła się w stronę Zbyszka.
– Jesteście okropni – stwierdził. – Zawsze to robicie.
– Do zobaczenia w piątek – powiedział Adam.
– Nie czuję się najlepiej, musicie mi odpuścić – tłumaczyła się Maria.
– Nienawidzimy cię.
Skierowała się w stronę wyjścia i zaczęła żmudne przeciskanie pomiędzy stolikami. Suknia utrudniała każdy ruch i w połowie drogi zrozumiała, że zapomniała wziąć maskę. Przy drzwiach do drugiej sali odwróciła się i zobaczyła, że Adam jeszcze rozmawia. I wówczas za plecami usłyszała głos.
– Z tego, co pamiętam, rok temu było nieco inaczej – mówił, a Maria poczuła ucisk w klatce piersiowej.
Przekonała sama siebie godzinę wcześniej, że tylko jej się zdawało. Że to nie jego widziała przy oszklonych drzwiach prowadzących na taras małej sali, w której znajdowały się wyłącznie fotele i kanapy. Tam nikt nie tańczył, nie było na to miejsca. Muzyka orkiestry dobiegała przytłumiona, można było więc spokojnie rozmawiać.
– Śniegu było znacznie więcej – mówił teraz – dlatego mieliśmy problemy, żeby dojechać pod samą kwaterę.
To był on, wiedziała to. A zatem to jego widziała wcześniej przy oszklonych drzwiach. Kiepski wzrok nie pozwalał na jednoznaczne stwierdzenie, ale teraz była pewna. O ile nie mogła ufać swoim oczom, o tyle mogła słuchowi. Chciała się odwrócić, ale nie miała siły dzisiaj się z nim mierzyć. Odkąd go zobaczyła, spędziła w napięciu niemal pół godziny, wypatrując go w drzwiach do auli balowej. Kolejne dwadzieścia minut dochodziła do siebie po to, żeby ostatecznie odpuścić i uwierzyć, że jej się wydawało. Teraz się okazało, że jednak nie. Była wykończona.
– Podobno padało przez dwie noce przed naszym przyjazdem.
A więc był z kobietą. Wiedziała, że musi jakąś mieć. Tacy jak on nie pozwalali sobie na samotne życie nawet przez krótki okres. Przez sekundę mignęła jej uczesana w kok filigranowa brunetka w czerwonej sukni. Maria zastanawiała się teraz, ile mogła mieć lat. I czy była młodsza, czy w tym samym wieku co ona.
Nie oglądając się, ruszyła w stronę szatni. Postanowiła poczekać na Adama na zewnątrz. Ubrała płaszcz i owinęła szyję szalikiem.
– Twoja maska. – Drgnęła na dźwięk głosu męża. – Wybiegłaś jak oparzona. Wszystko w porządku?
Schowała maskę do torebki, w zasadzie nie wiedziała po co. Prawdopodobnie nigdy więcej jej nie użyje.
– Duszno mi jakoś – wyjaśniła. – Muszę szybko stąd wyjść. Poczekam w samochodzie.
Wyglądał na zmartwionego. Zamknęła za sobą szklane drzwi i uderzyło ją mroźne powietrze. Wciągnęła je bardzo mocno, aż rozbolała ją głowa. Wsiadła do auta i zamknęła oczy. Teraz nadchodziło to, czego nie cierpiała najbardziej. Tak było za każdym razem i to ją wykańczało. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu.
– Mamo, gdzie jesteście? – usłyszała głos Karoliny. – Znowu gdzieś wyjechaliście? Nic nie mówiłaś o urlopie.
Słowa córki natychmiast sprowadziły ją na ziemię.
– Na balu maskowym – odparła zdziwiona, nie wiadomo czy z powodu telefonu córki czy faktu, który właśnie tamtej oznajmiła. – Akurat mamy wracać. A czemu pytasz? Gdzie jesteś?
Karolina westchnęła z rezygnacją.
– A idź w cholerę – powiedziała. – Chciałam wam zrobić niespodziankę, ale właśnie sama ją spaliłam.
– Przyjechałaś?! – Maria poczuła, jak wraca do niej spokój. Przyjemnie było znowu czuć grunt pod nogami. Zaraz potem zreflektowała się jednak. – Nie miałaś spędzić ferii u Justyny? Wszystko w porządku?
– Zmiana planów, bo coś wyskoczyło. Siedzę od dwóch godzin i czekam na was jak stara dewotka – zaśmiała się Karolina. – Tymczasem wy, widzę, bawicie się jak młodzież.
Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i do auta wsiadł Adam. Podała mu kluczyki.
– Sugerujesz, że nią nie jesteśmy?
– Karolcia? – spytał, a Maria kiwnęła głową. Poznawał po tonie, kiedy rozmawiała z ich córką.
– W życiu bym tego nie powiedziała.
– Będziemy za pół godziny.
– Mamo?
– Tak?
– Gdzie są czyste poszewki? Nie widzę ich w dużej szafie. Chyba robiłaś jakieś roszady.
– Są teraz w pawlaczu, w mniejszym pokoju. Bierz te spod spodu.
– Tak, wiem. Musi być rotacja.
– Rotacja musi być – powiedział do siebie Adam, a Maria prychnęła śmiechem.
– Nastaw wodę. Tak żeby była gorąca za pół godziny – poprosiła. – Na razie.
– Narka.
Uśmiechnęli się do siebie bez słowa, kiedy odpalał samochód. Maria zamknęła oczy i poczuła się znowu bezpiecznie.
*
Obudziły ją dźwięki wiolonczeli, więc pozwoliła się nimi otulić, nie otwierając oczu. Sięgnęła prawą ręką w stronę Adama, ale poczuła tylko równość małżeńskiego łóżka. Chwilę macała na oślep, upewniając się, że jego tam nie ma. Sekundę później poczuła intensywną woń parzonej kawy. Jej córka brylowała teraz pomiędzy struną ,,C” i ,,G” sennego legato jakiegoś nieznanego Marii utworu, czemu towarzyszyły pobrzękiwania wyciąganych z kuchennej szafki kubków. Uwielbiała tak wsłuchiwać się w odgłosy budzącego się do życia, ich życia, domu. Pozostawała wtedy w zawieszeniu jeszcze przez kilka minut i pławiła się w rozkosznym poczuciu bezpieczeństwa i harmonii. W końcu, tak jak teraz, otwierała oczy. Słońce wślizgiwało się przez nie do końca zasunięte rolety i padało na jego bezładnie porzucony na krześle szlafrok. Wstała powoli i zarzuciła go na siebie, był długi prawie do kostek. Podeszła do okna i odsłoniła roletę, a następnie je uchyliła, wpuszczając zimne jeszcze, lutowe powietrze. Wyszła z sypialni i skierowała się do salonu, skąd dobiegała muzyka. Karolina siedziała tyłem do niej ubrana w zbyt dużą piżamę, którą nosiła tylko wtedy, gdy ich odwiedzała. Rude włosy miała zwinięte byle jak z tyłu głowy. Siedziała przodem do okna i do pulpitu, na którym tkwił zeszyt nut. Maria patrzyła przez chwilę, jak jej córka potrząsa głową przy nagłych zmianach struny. A potem, nie odzywając się ani słowem, zawróciła w stronę kuchni.
– Obudziła cię – powiedział Adam, mieszając kawę w kubkach. – Mówiłem jej, żeby się powstrzymała. Mam wrażenie, że zrobiła to specjalnie.
Maria się uśmiechnęła. Kiedyś wspomniała, że tęskni za czasami porannych sobotnich ćwiczeń i że nawet lubiła się przy nich budzić. Karolina musiała to zapamiętać i aktem pozornego egoizmu sprawiała dziś matce tę odgrzebaną z przeszłości przyjemność.
– Dawno nie grała – stwierdziła, biorąc w dłonie kubek i siadając przy dużym drewnianym stole. – Dobrze, żeby rozruszała paluchy.
Adam wyjął z dolnej szafki patelnię.
– Nie czekaliśmy na ciebie ze śniadaniem – poinformował. – Zjedliśmy gofry.
– Bardzo słusznie. Najpierw muszę się dobudzić. Zostaw, posadzę sobie za chwilę. Jeszcze nie dam rady niczego zjeść – powiedziała, widząc, jak Adam sięga po jajka.
Z salonu dobiegały teraz szarpane dźwięki, Karolina zaczęła nowy utwór. Maria podeszła do okna z dużym drewnianym parapetem, na którym leżały dwie kolorowe poduszki. Usiadła na jednej z nich i rozciągnęła nogi. Miała stąd widok na sąsiednią kamienicę, która jednak stała pod takim kątem, że nie można było sobie bezczelnie zaglądać w okna. Adam usiadł przy stole i zwyczajowo otworzył swój kalendarz w skórzanej oprawie, gdzie zapisywał zaplanowane do zrobienia rzeczy.
– Cześć, Śpiąca Królewno. – W drzwiach stanęła Karolina. Piżama miała wzorek w misie. Kolor włosów podkreślał piegi zdobiące jej młodą wychudzoną buzię. – Wyspałaś się?
Maria przyglądała się córce bez powściągliwości. Wydawało się jej, że dziewczyna znowu schudła.
– Wyżywienie masz na stołówce wykupione, prawda? – spytała ni stąd, ni zowąd i zobaczyła, jak ich dwójka patrzy na nią zaskoczona. Postanowiła się zreflektować. – Przepraszam, po prostu wydajesz się taka mizerna.
Adam prychnął śmiechem, a Karolina zrobiła groteskową minę. Maria wiedziała, co myślą.
– Tato, weź jej coś powiedz. – Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego na krześle. – Ona mnie nęka. To podchodzi pod sąd rodzinny.
Sięgnął po kubek z kawą.
– Nie pozwalaj sobie, bo przestaniemy cię karmić – uciął – i wtedy ci sądy rodzinne nie pomogą.
Karolina wyciągnęła rękę po jego kubek, ale go od niej odsunął, bez słowna wskazując głową na czajnik. Wstała więc i nastawiła wodę.
Maria lustrowała córkę od tyłu, próbując się przebić przez tkaninę grubej piżamy.
– Przyjechałam, bo mam sprawę do załatwienia – mówiła dziewczyna, nie odwracając się. – Poza tym kilka dni u was dobrze mi zrobi.
„U was” zabrzmiało, jakby nie uznawała ich domu za własny i prawie przyćmiło „sprawę do załatwienia”. Maria i Adam spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Ich córka dość wcześnie zaczęła przejawiać przebłyski autonomiczności. O ile można było o takowej mówić w przypadku finansowo uzależnionego od rodziców dziecka.
– Matura za niecałe trzy miesiące – przypomniał Adam, a Marię zszokowała ta uwaga, zupełnie jakby dopiero poprzedniego dnia się dowiedziała, że mają dorastającą córkę, która przecież niedługo zacznie studia. – Wierzymy, że masz wszystko poukładane – dodał i mrugnął do żony.
Karolina otworzyła lodówkę i przez dłuższą chwilę zaglądała do środka.
– Nie ma mleka – poinformował Adam. – Gdybyśmy wiedzieli, kupilibyśmy.
– Podjęłam decyzję, gdzie składam papiery – zwróciła się do wnętrza lodówki ich córka. – Jagielloński.
Maria poczuła nagłe zmieszanie. Nie spodziewała się, że Karolina po czterech latach szkoły z internatem nagle zdecyduje się wrócić do rodzinnego miasta. Nie było oczywiście tak, że tego nie chcieli. Po prostu już się przyzwyczaili mieć osobne życie. Ona też raczej nie przejawiała chorobliwego przywiązania do rodziców w średnim wieku. Adam odchrząknął, jak zawsze kiedy nie wiedział, co powiedzieć. Karolina odwróciła się do nich w końcu, a na jej twarzy gościł drwiący uśmiech.
– Ach te wasze lica – powiedziała powoli słodkim głosem. – Niczego nie potraficie ukryć. Wszystko macie na nich wypisane.
Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, a Adam zachichotał.
– Nadchodzi decydujący moment mojego życia, a wy martwicie się tylko tym, że przerwę wam wasze słodkie trele. Wstydźcie się.
– Przestań się wymądrzać. – Adam chwycił leżący w koszu na stole pomarańcz i zrobił ruch, jakby chciał nim w nią cisnąć. – Lepiej w końcu powiedz, który kierunek.
– Niemiecki.
Maria starała się dojść do siebie. Chwilowo nie wiedziała, co ma powiedzieć, słowa dziewczyny za bardzo ją zaskoczyły.
– Będziemy musieli zwolnić ci sypialnię – oznajmiła teraz bardziej sobie niż im – i z powrotem przenieść się do dużego pokoju.
Karolina zaśmiała się triumfalnie.
– Wiedziałam, że będziesz w rozpaczy – zażartowała. – Dlatego powiem ci szybko, nim zdążysz się rozchorować.
– Co ty kombinujesz?
Dziewczyna, z wyrazem powagi na twarzy, uniosła prawą rękę, w której dzierżyła kabanosa.
– Już mam wszystko zaplanowane – oświadczyła, jakby wygłaszając przemowę do dużego audytorium. – Wynajmę mieszkanie razem z Kaśką i Zośką. To mieszkanie ciotki Zośki, więc będzie taniej. Ona tu przyjeżdża raz na rok, na wakacje. Poza tym okresem mieszkanie stoi cały czas puste.
Adam spojrzał na Marię, a ona nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Sama nie wiedziała, czy z radości czy raczej rozbawiona pragmatycznością córki.
– Nie stać nas, żeby płacić za dwa mieszkania – powiedziała.
Karolina rzuciła matce spojrzenie pełne wyrzutu, że ta wątpi w jej zaradność.
– Ciotka sama zaproponowała Zośce, bo chce mieć opłacone rachunki, weźmie niewiele ponad to. Jest plan, żeby zamieszkać we czwórkę na dwóch pokojach.
– We czwórkę?
– Zośka, jej chłopak, Kaśka i ja.
Maria była teraz dumna jak nigdy, że wychowali tak inteligentne dziecko. W zasadzie to rozumieli się bez słów, po prostu myśleli tak samo. I to było w tym wszystkim najpiękniejsze.
– Nie musisz tego robić – stwierdził Adam, choć ton jego głosu nie zdradzał entuzjazmu. – Zawsze przecież możesz wrócić tutaj.
Karolina żuła i popijała kawę z kubka.
– Daj spokój, widziałam jak wam się oczy ze szczęścia zaświeciły. Idę jeszcze chwilę poćwiczyć. Aha, i tym razem zabieram ze sobą wiolonczelę. Już zapomniałam, jak mnie uspokaja. Dobrze mi zrobi przed maturą.
To mówiąc, wyszła z kuchni.
*
Minęły lata od momentu, kiedy ostatni raz miała te makabryczne myśli. Te, które rodziły się na manowcach wyobraźni i kazały odtwarzać tamten dzień na nowo, tyle że wszechwidzącym okiem. Wyobrażała sobie wtedy jej fizyczny ból, kiedy ta umierała samotnie na poboczu drogi, w zupełnej ciemności. Padało tamtej nocy, więc Maria okiem wyobraźni widziała, jak wpadające do auta przez zdeformowany szyberdach strugi deszczu obmywają jej twarz. Zupełnie jakby chciały ją oczyścić, żeby mogła odrodzić się na nowo, w innym życiu. Być może nie byłoby w nim miejsca dla Marii, nie tylko jako jej siostry, ale w ogóle w jakiejkolwiek postaci. Oko wyobraźni kazało jej teraz patrzeć na wygięte blachy wgniecionego w przydrożne drzewo passata, którego razem kupiły miesiąc wcześniej. Widziała zdjęcia wraku, wiedziała więc, że dach był wygięty w łuk, a klapa szyberdachu odstawała na tyle, że deszcz musiał dostawać się do środka. Po prostu nie było innej możliwości. Również na podstawie zdjęcia odgadła, z której strony samochód wprasował się w drzewo. Wyobrażała sobie nienaturalnie powyginane ciało Magdaleny, dopasowujące się do nowego kształtu jej samochodu. Samochodu po który jechały kilkaset kilometrów, bo Magda się uparła, że chce właśnie ten. Zupełnie jakby wybierała sobie trumnę. Wsiadły więc w cuchnący pociąg i wysiadły z niego kilka godzin później. Wlókł się niemiłosiernie i zatrzymywał na każdej stacji po drodze, a one, dla zabicia czasu, grały w statki. Potem wysiadły, obejrzały potencjalny nabytek, którym ówczesny właściciel podjechał pod dworzec. Nie były w stanie ocenić jego stanu. Dwie młode siksy, z których jedna dopiero otrzymała prawo jazdy. Niedługo potem zrobiły sobie te kretyńskie tatuaże.
Maria odruchowo spojrzała na wewnętrzną część nadgarstka, gdzie widniała czterolistna koniczyna. Identyczną miała Magda. Oko jej wyobraźni powiodło ją znowu do tamtego dnia i kazało patrzeć na, nie do końca zagojoną jeszcze, ranę po igle. Napuchniętą i zaczerwienioną, i obmywaną przez deszcz. Tego była pewna. Tego była pewna. Potrząsnęła głową i chwyciła za zmiotkę. Na płycie plątało się kilka zagubionych liści, które wiatr przywiał nie wiadomo skąd. Maria początkowo była wściekła na rodziców, ponieważ pochowali Magdę w zwykłym grobie, nie poddali jej kremacji. Co prawda w ich małym miasteczku taka możliwość nie istniała, ale przecież na pewno dałoby się to jakoś załatwić, musiał być jakiś sposób. Nie mogła znieść bólu, jaki zadawała jej wyobraźnia, podsuwając obraz rozkładu siostrzanego ciała. Czuła, że rozpada się razem z nią i że razem z nią popada w unicestwienie. Budziła się w nocy, nie mogąc złapać oddechu, i dopiero dawka roztartych tabletek na uspokojenie pozwalała ogłuszyć ból. Teraz, sprzątając zużyte znicze z płyty nagrobnej, przypomniała sobie tamte miesiące po wypadku, i swój stan. Nie pozwoliła dotknąć żadnej rzeczy, która należała do Magdy. Znowu potrząsnęła głową i usiadła na ławeczce. Nie po to tu przyszłam, pomyślała, żeby po raz kolejny roztrząsać coś, co zostało już przemaglowane tysiąc razy.
– Chcę z tobą pogadać – powiedziała, sprawdzając najpierw, czy nikogo nie ma w pobliżu. Musiała mówić na głos, inaczej to nie miało sensu. Myśleć mogła sobie zawsze, ale rzeczy wypowiedziane nabierały nowego znaczenia. Albo traciły to, które niesłusznie im się przypisywało.
– Pamiętasz, jak jakiś czas temu mówiłam ci o tym facecie? – zaczęła, a wiatr jakby w odpowiedzi na jej słowa przewrócił niewielką, stojącą na sąsiednim grobie doniczkę z uschniętym kikutem.
– Widzę, że pamiętasz. To dobrze – zaśmiała się z dowcipu, który opowiedziała sama sobie. – No to wiedz, że przedwczoraj znowu go widziałam. Dlatego musiałam tu dzisiaj przyjechać, choć to przecież kawał drogi. Muszę to z siebie wyrzucić.
Sąsiednią alejką przeszła starsza kobieta, nucąc coś piskliwie pod nosem w stylu staruszek. Maria poczekała, aż się oddali.
– To nie jest tak, że ja sobie coś dopowiadam. Za każdym razem ze wszystkich sił to neguję. Ale to nic nie daje. To nic nie daje, rozumiesz?
Usłyszała za plecami szelest, więc się odwróciła. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna patrzył na nią współczującym wzrokiem, kiedy wrzucał do dużego śmietnika reklamówkę pełną zużytych zniczy. Poczekała, aż się oddali.
– Myślę sobie: ,,tak mi się tylko wydaje”. Może potrzebuję uwagi i mój umysł pewne rzeczy fabrykuje, stąd takie wrażenie. Ale potem znowu go spotykam i znowu jest to samo. To jest tak cholernie mocne, że tego nie da się opisać. Cała reszta traci znaczenie. Łącznie ze wszystkim, co do tej pory przeżyłam. – Zawahała się chwilę, nim dodała – Łącznie z ludźmi, których do tej pory kochałam, i tymi którzy nadal są w moim życiu. Wiesz, co chcę powiedzieć?
Zamknęła oczy, próbując zrozumieć, jakie ma odczucia. Wiedziała, że siostra jej nie odpowie, że to niemożliwe. Nie zrobiła tego przez ćwierć wieku, więc nie było powodu, żeby robiła to teraz. Jedyne na co Maria liczyła, to oswojenie się z niewypowiedzianymi myślami. Chciała je z siebie wyrzucić, bo w ten sposób traciły na znaczeniu. To osłabiało ich moc. Podobny mechanizm zadziałał teraz, kiedy jej wewnętrzna pustka pęczniała, zupełnie jak rosnąca bańka mydlana. Odetchnęła z ulgą. Dawny sposób sprawdził się po raz kolejny i o to właśnie chodziło. Zapaliła dwa znicze i postawiła po dwóch stronach płyty. Potem wyjęła z torebki paczkę niebieskich L&M-ów, które paliła wyłącznie na cmentarzu i tylko w samotności. Sama nie wiedziała dlaczego, ale za każdym razem, odwiedzając tutaj Magdę, czuła wewnętrzny przymus, by to robić. Patrzyła na dym i pozwalała, żeby targające nią emocje, z którymi tu przyszła, powoli ulotniły się razem z nim. Pieprzona czterolistna koniczynka. Maria spojrzała na swoją, która przez tyle lat zdążyła brzydko wyblaknąć. Dopaliła papierosa i podniosła się z ławki, rzucając ostatnie spojrzenie na grób Magdaleny. Potem wyszła na alejkę schodzącą stromo w stronę głównej bramy cmentarza. I wtedy nagle, z otchłani pamięci, ponownie spłynęło na nią jego spojrzenie, a ona znowu wewnątrz zamarła. Tamto uczucie powróciło ze zdwojoną siłą, kiedy, odganiając wspomnienie jego twarzy, wściekłym krokiem kierowała się w dół.
*
Zaczęło się, kiedy miały sześć lat. Były to dni pełne napięcia i ciszy, które zawsze niosły za sobą zniknięcie któregoś z nich. Częściej był to tato. Zwykle na wieszaku przy drzwiach wejściowych brakowało jego płaszcza bądź kurtki. Znikały późnym wieczorem. Wstając rano, nie zastawali ojca, zwyczajowo siedzącego z gazetą w swoim fotelu. Mama jednym zdawkowym zdaniem informowała, że musiał na kilka dni wyjechać. Maria czuła wtedy, że zbiera jej się na płacz, ale poprzestawała na wykrzywieniu ust w podkówkę. Za to Magda, przeciwnie, zarzucała rodzicielkę bezczelnymi pytaniami, nie okazując powściągliwości, którą powinno przejawiać dobrze wychowane dziecko, kiedy między rodzicami dzieje się coś niedobrego.
– Dokąd musiał wyjechać? – dociekała, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy – i czemu nic nam nie powiedzieliście?
Była bezpośrednia, pytała zawsze wprost i szczerze odpowiadała. Nie umiała obserwować w ciszy jak Maria, która dzięki temu o wiele szybciej potrafiła pewne rzeczy zrozumieć. Między innymi to, że rodzicom jest ze sobą źle. I że próbują za wszelką cenę utrzymać związek, ze względu na nie i na Julka.
– Miał coś do załatwienia z babcią – odpowiedziała mama, a Marię uderzyła perfidia tego kłamstwa. – Późno się dowiedział i nie chciał was budzić.
Magda żuła powoli swoją kanapkę z żółtym serem. Na jej piegowatej twarzy malowało się skupienie.
– Dziwne – stwierdziła. – Babcia mieszka daleko. Jak tata zdąży do pracy?
Maria patrzyła w milczeniu na żółte kwadraty sera, kiedy w drzwiach pojawił się ich dziesięcioletni brat.
– Widziałem, jak tata w nocy wychodzi z walizką – zaanonsował. – Rozwodzicie się?
Mama rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Nie gadaj głupot – odparła ostro – i siadaj do śniadania. Macie dwadzieścia minut do wyjścia.
Nie powiedziała nic więcej, a ich trójka o nic więcej nie pytała. Jedynie Magda od czasu do czasu wyrywała się z jakimś mało subtelnym stwierdzeniem. Była niczym Ania z Zielonego Wzgórza: ruda, piegowata i bezczelna.
Okresy kilkudniowych dezercji jednej czy drugiej strony powtarzały się mniej więcej trzy razy w roku i trwały od tygodnia do miesiąca. Mama jechała do swojej siostry, która mieszkała z rodziną na obrzeżach miasta, w dość dużym domu. Czasami zabierała ze sobą Marię i Magdę, czasami Julka, ale nigdy całej trójki na raz. Dowoziła ich stamtąd do szkoły starym autem wujka. Z kolei tato zwykle przenosił się do swojego przyjaciela bądź do matki, która faktycznie po pewnym czasie przeprowadziła się do ich miasteczka. Te okresy kiedy rozdzielano je z bratem, ale nigdy ze sobą, były specyficzne. Trochę jak wakacje. Kiedy było ciepło, spędzały czas w ogrodzie, szukając mrówek i tworząc „widoczki”. Polegało to na kładzeniu zerwanych kwiatów i liści w niewielkim zagłębieniu i przykrywaniu tak stworzonej kompozycji kawałkiem szkła. Nauczyli je tego kuzyni, którzy zresztą zamiast roślin używali dżdżownic. Ci dwaj na przyjazd dziewczyn zawsze reagowali rozczarowaniem, gdyż woleli Julka, ale ostatecznie cała czwórka świetnie się razem bawiła. Marii pozwalało to zapominać, że znalazły się tam z powodu znacznie poważniejszego niż wewnętrzna potrzeba układania kwiatków i liści w wymyślne konfiguracje.
Nie było natomiast nic gorszego niż sytuacja odwrotna, kiedy mama zabierała ze sobą Julka. Zostawały z tatą same, ten zaś odpływał w papierowy świat książek, osnuty dymem z papierosa. Nie poświęcał im żadnej uwagi i wydawał się nieobecny duchem. Po powrocie z pracy zaczynał swoje powolne spacery pomiędzy dużym pokojem a kuchnią. Odziany w stary szlafrok i milczące cierpienie mocno przypominał postać pacjenta szpitala psychiatrycznego z filmu, który kiedyś rodzice niechcący pozwolili im obejrzeć. Schodziły mu z drogi z przerażeniem porównywalnym do takiego, jakie może u dziecka wzbudzić przekonanie o ujrzeniu ducha.
– To już staje się nudne – skwitowała Magda, kiedy w piętnaste urodziny piły swoje pierwsze wino. – To ich poświęcenie dla rodziny. Chce mi się rzygać, kiedy tak na nich patrzę. Są beznadziejni.
– Trochę za ostro. – Maria z obrzydzeniem pociągała z butelki. – W końcu chcą dobrze. Nie powinnaś aż tak ich krytykować.
– Wręcz przeciwnie. – Na twarz jej siostry wystąpiły niezdrowe rumieńce. – Mam dość tego ciężaru. Nie umieją się rozstać? W porządku. Ale niech nie zwalają tego na nas. Ja nie mam z tym nic wspólnego. To oni są tchórzami.
– Skoro nie rozwodzą się ze względu na dzieci – wybełkotał ich podchmielony kolega, ten sam który wziął na siebie odpowiedzialność za wprowadzenie ich w świat wina – to nie zostało im już wiele czasu.
Maria spojrzała na Sławka, ciemnookiego bruneta, przystojnego jak jasna cholera. Ale równie mocno głupiego. Jeśli chodziło o chłopaków, miały zupełnie różne gusta. Odkąd zaczęły się nimi interesować, czyli w wieku około trzynastu lat, wybierały skrajnie różniących się od siebie. Sławek był w typie Magdy, zaś Maria go nie znosiła. To on zaproponował picie wina na łące ukrytej wśród bloków osiedla, na którym mieszkał. Siedzieli więc we trójkę, w piętnaste urodziny dziewczyn, na trawie wtłoczonej w środek pustyni z betonu. Byłoby całkiem przyjemnie gdyby nie Sławek. Maria nie znosiła głupoty.
– Przyznaj, że cię drażni, bo w końcu ktoś zwraca większą uwagę na mnie niż na ciebie – powiedziała Magda, kiedy niechęć Marii przybrała na sile.
– Bredzisz – odparła. – To ty jesteś gwiazdą. Dużą, czerwoną i bezczelną. I masz niewyparzoną mordę.
– Ale ty jesteś o wiele ładniejsza – stwierdziła Magda z cieniem żalu w głosie.
– Po pierwsze: to nieprawda. A po drugie: to nie ma wielkiego znaczenia.
– Łatwo mówić komuś, kto przyciąga swoją gębą tabuny kolesi. – Magdy żal się pogłębiał. – Wtedy łatwo mówić, że uroda nie ma znaczenia.
– Nawet jeśli ja przyciągam kogoś swoją gębą, to tylko na chwilę. Potem i tak wszyscy zakochują się w tobie.
To była prawda i obie o tym wiedziały. Ciemnowłosa i zielonooka Maria przyciągała wielu adoratorów od młodych dziewczęcych lat. Przychodzili dla niej, ale zostawali dla jej siostry. Charyzma Magdy nie pozostawiała im wyboru i szybko zmieniali obiekt zainteresowań. Ruda i piegowata nie była typem piękności. Ale wystarczyło, że otworzyła usta, i świat chłopięcych marzeń natychmiast dryfował spod nóg jej siostry prosto pod jej. Tak było za każdym razem. Później, w dorosłym życiu, Maria niejednokrotnie się zastanawiała, czy tak samo byłoby z Adamem. Ale tego nie mogła się dowiedzieć, Adama poznała bowiem już na studiach, trzy lata po wypadku.
*
Lubiła wracać myślami do ich pierwszego spotkania. Chyba nigdy wcześniej nie widziała tak szpetnej kobiety. A przynajmniej nie potrafiła sobie przypomnieć, by czyjaś brzydota aż tak ją uderzyła. Sama siebie ganiła w duchu za to spostrzeżenie, ocenianie na podstawie wyglądu wydawało jej się mocno przyziemne. Ale w tym wypadku nie mogła się pohamować i taka myśl pojawiła się niezależnie od jej woli, tym bardziej że tamta bezczelnie się na nią gapiła. W spojrzeniu tym była otwarta wrogość i Maria początkowo nie wiedziała, o co chodzi. Ale w pewnym momencie zobaczyła, jak tamta rozmawia właśnie z nim. Starzy znajomi, to było widać od razu. Szpetna raz za razem spoglądała to na niego, to na Marię. I wówczas to stało się oczywiste: przyjaciółka była przecież strażniczką jego cnoty! Zauważyła ich wzajemne reakcje na siebie i poczuła się w obowiązku przeciwdziałać, a przynajmniej odstraszyć niepożądaną kusicielkę. Marię to rozbawiło i postanowiła ostentacyjnie ignorować zarówno jego, jak i ją. Schlebiało jej, że ktoś ją postrzega jako zagrożenie. Skoncentrowała uwagę na szwedzkim stole i zaczęła lustrować jego zawartość. Mimo to kątem oka widziała, że on nie odrywa od niej wzroku. Irytowała ją tego rodzaju arogancja. Miała wrażenie, że robi sobie z niej żarty, że zdaje sobie sprawę, jak piorunujące wrażenie wywiera na niej jego obecność i że postanowił się tym faktem bawić. Pewnie ma nudne życie i szuka przygody, pomyślała, i skierowała się w przeciwległy kąt. Zwiększywszy odległość między nim a sobą, poczuła częściowo powracający spokój. Zobaczyła figi, więc sięgnęła po jedną, używając do tego wykałaczki. Skupiła się na żuciu, jakby to była teraz najważniejsza rzecz pod słońcem, i lustrowała stoisko z ulotkami umieszczone pod ścianą, kilka metrów od niej. Logo widniejące na jednej z nich było jej nieznane, więc Maria zmrużyła oczy, próbując dostrzec szczegóły, choć wiedziała, że prawdopodobnie będzie to niemożliwe. I wtedy w pole jej widzenia znowu wszedł on. Widziała jego ruchy w zwolnionym tempie, kiedy podszedł do stoiska bokiem do niej i sięgnął po żółtą ulotkę, a następnie ją otworzył, obracając się twarzą do niej. Patrzyła jak urzeczona, bo wydawało się jej, że śni. Ten facet ją prześladował, nawet o tym nie wiedząc. I wtedy on, jakby słysząc jej myśli, podniósł wzrok i spojrzał prosto na nią. Tak jakby tylko czekał, aż ona straci czujność i da się przyłapać na obserwowaniu go. Brzydula weszła w pole widzenia Marii sekundę potem.
– Gdzie się szwendasz? – Głos Kamili wyrwał ją z zamyślenia. – Wszędzie cię szukam. Artur chce iść na wykład z etyki, ale mu powiedziałam, że idziemy na metafory. Masz jakieś preferencje?
Maria widziała, jak on spuszcza wzrok na ulotkę, a potem wraca nim do niej. Było to perfidne i ewidentne, i nie mogło jej się wydawać. A więc jednak prześladował ją w sposób świadomy, czyli był albo flirciarzem, albo desperatem. Jedno i drugie było dość odstręczające i Maria ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami w momencie, kiedy wzrok szpetnej blondynki podążył za jego.
Czuła się, jakby błądziła we mgle. Światła było tylko tyle, żeby obecni na parkiecie mogli mijać się bez szwanku. Sylwetki gości majaczyły jej przed oczami niewyraźne jak duchy. Światło ślizgało się między nimi, jeszcze bardziej rozmywając rysy twarzy tych, którzy nie nosili masek. Większość jednak je miała. Szukała wzrokiem Adama. Nosił czerwoną muchę, więc łatwo powinna go wychwycić. A raczej byłoby łatwo gdyby nie fakt, że w ciągu kilku minut widziała dwóch innych mężczyzn noszących identyczne. I żaden z nich nie był jej mężem. Musiała podejść bardzo blisko, żeby to zrozumieć. Drugi z nich wyglądał na rozbawionego jej pomyłką i spytał, czy chce drinka. Nie mogła się nie uśmiechnąć. Podciągnęła w górę gorset i sprawdziła w lustrze, czy jej biust nie jest za bardzo wyeksponowany. Zaczynała żałować, że dała się namówić na bal maskowy. Czuła się idiotycznie w tym stroju i w otoczeniu ludzi w maskach. Jej własna drapała ją w nos. Była pewna, że następnego dnia będzie miała na nim ślad. Przeciskając się w stronę swojego stolika, potrąciła trenem swojej sukni kilka siedzących osób. Opadła na krzesło wyczerpana. Jakby w odpowiedzi na to orkiestra nagle ucichła i zapalono część ściennych lamp.
– Cycki ci się wylewają – usłyszała głos Kamili i podskoczyła wystraszona. – W twoim wieku to chyba nie wypada.
– Odwal się. – Machnęła ręką, odganiając muchę. – Sama mnie namówiłaś. Wyglądamy jak dwie kretynki.
– Mów za siebie. – Jej przyjaciółka z gracją zdjęła rękawiczki. – Ja bawię się doskonale.
Usiadła na krześle po drugiej stronie okrągłego stolika na cztery osoby i zsunęła z twarzy srebrną maskę. W tym oświetleniu, a raczej jego braku, wyglądała całkiem korzystnie. Maria odruchowo szukała wzrokiem lustra, w którym mogłaby sprawdzić, czy i jej to dotyczy.
– Te buty to jakiś żart. – Kamila schyliła się do kostek i słychać było, jak zrzuca szpilki ze stóp. – Są dowodem na zniewolenie kobiet.
Maria sięgnęła po kieliszek wina. Okazał się pusty, czego ona z odległości metra nie widziała. Zaklęła w duchu.
– Nikt nie każe ci ich nosić – powiedziała do przyjaciółki. – Sama siebie katujesz.
– Nieprawda. – Kamila kiwnęła głową przechodzącemu nieopodal kelnerowi.
– To po cholerę je zakładasz?
– To przez łydkę królowej.
– Że co?
– Wyglądają w nich fantastycznie. To zniewolenie ukryte. Produkują buty, w których kobiety wyglądają seksownie, a potem stawiają je na półkach. Że niby same mamy wybór.
Do stolika podszedł kelner.
– Czy możemy prosić o białe wino? – Maria uniosła swój kieliszek, a mężczyzna kiwnął głową.
– Oczywiście, zaraz przyniosę.
– No więc wchodzisz do takiego sklepu i mierzysz takie buty. Nie masz zamiaru ich kupować, nie potrzebujesz ich. W domu masz pięć par we wszystkich kolorach tęczy, i na cholerę ci nowe?
– Tęcza ma tylko pięć kolorów? – Maria sięgnęła do krzesła obok, gdzie na oparciu wisiała marynarka Adama. Poprawiła zwinięty rękaw.
– Wkładasz je na nogi. – Kamila nakładała sobie na talerz koreczki serowe. – I myślisz, że to tylko dla zabawy. W domu masz siedem par innych, o które stary robi ci awantury…
– Przed chwilą było pięć. – Maria szukała wzrokiem męża. – Jak w ciągu sekundy zdążyłaś je rozmnożyć? Jesteś Jezusem czy co?
– … bo zajmują zbyt dużo miejsca, a wcale ich nie nosisz. – Kamila nie przejmowała się jej docinkami. – Więc mierzysz w sklepie dziesiątą parę…
– Serio?
– Podchodzisz do lustra i rzucasz okiem. Na łydkę od boku. Rozumiesz.
– Nie podoba mi się brak konsekwencji w twoich opowieściach. – Maria uśmiechnęła się do kelnera, który podszedł do stolika z butelką wina. – I zastanawiam się, jak to rzutuje na twoją pracę.
– I to jest miłość od pierwszego wejrzenia: ty i twoja łydka. Ale tylko w tym bucie. Już wiesz, że wszystko co widziałaś do tej pory, nie ma żadnego znaczenia. Całe życie czekałaś tylko na tę chwilę. Na łydkę królowej.
W końcu go zobaczyła. Rozmawiał z jakąś kobietą w fioletowej sukni i w złotej masce. Maria pomyślała, że ona sama też pewnie ją zna, ale wzrok nie pozwala jej na rozpoznanie.
– Wychodzisz ze sklepu z kolejną parą szpilek, i to jest uwłaczające. Powinno być zdelegalizowane.
Adam wyraźnie szukał jej wzrokiem, wiedziała to. Nawet jeśli nie była w stanie określić wyrazu jego twarzy, wiedziała, że szuka wzrokiem właśnie jej. Uniosła rękę, żeby mu ułatwić.
– Ty nie kupujesz butów, tylko wizję samej siebie. Jako wampirzycy, zniewalającej anielicy.
– Jedno wyklucza drugie.
– _Femme Fatale_, której nikt nie może się oprzeć, nawet kobiety. To właśnie kupujesz i z tym wychodzisz z tego cholernego sklepu.
– Jeżeli tłumaczysz z taką samą dbałością o szczegóły, z jaką opowiadasz te swoje historie, to współczuję twoim klientom. – Maria uniosła kieliszek do ust, patrząc, jak jej mąż żegna się ze znajomą i kieruje w stronę ich stolika. Teraz jego czekało przeciskanie się między siedzącymi ludźmi. Mimowolnie się uśmiechnęła, patrząc, jak nieporadnie mu idzie.
– Pamiętaj, że mówisz o ludziach, którzy uważają, że liczba słów w zdaniu francuskim i polskim powinna być taka sama. – Kamila wachlowała się swoim kapeluszem. – Więc nie wyjeżdżaj mi tu z dbałością o szczegóły.
Maria się zaśmiała.
– Dziwna impreza. – Adam opadł na krzesło obok. – Jesteśmy na to za starzy.
Kamila przewróciła oczami.
– Zaraz się porzygam – powiedziała. – Mówicie to samo, nie konsultując się ze sobą. Jesteście odpychająco uroczy. Obrzydliwe po prostu.
Adam rzucił Marii rozbawione spojrzenie.
– Buty ją gniotą – odpowiedziała na to. – Uciskają na mózg.
Kamila wierciła się niespokojnie. W końcu sięgnęła po swój kieliszek i duszkiem wychyliła zawartość.
– Widzieliście Zbyszka? – spytała. – Słyszę, że puszczają walca. Chcę tańczyć.
– To tango – sprostowała Maria. – Nie widziałam.
– Kilka minut temu palił na zewnątrz.
– Jesteś dżentelmenem, prawda? – Kamila się schyliła, żeby wsunąć stopy w szpilki. – I nie odmówisz mi tańca. Zawsze lubiłam walca.
– Tango. – Maria się uśmiechnęła, bo wiedziała, że Kamila drażni się z nią umyślnie.
– Przestań się popisywać – rzuciła jej przyjaciółka, ciągnąc Adama za ramię. – Jeśli namierzysz Zbyszka, daj znać. A teraz cię na moment przeprosimy.
Maria patrzyła, jak, tym razem we dwójkę, przemierzają tę samą karkołomną drogę, tyle że w stronę parkietu. Przed chwilą pusty, zaczął się tymczasem wypełniać parami. Fioletowa suknia weszła Marii w pole widzenia dokładnie w momencie, kiedy Kamila z Adamem podali sobie ręce, stając przodem do siebie. Złota maska zbliżyła się i kobieta, która ją nosiła, zsunęła ją. Maria rozpoznała Sylwię.
– Ładna suknia – stwierdziła jej szwagierka, siadając na krześle zajmowanym wcześniej przez Zbyszka. – Sama szyłaś?
Roześmiały się. To był ich stały dowcip, ilekroć jedna chciała żartobliwie skrytykować strój drugiej. Maria spojrzała na ścienny zegar wiszący nad parkietem, ale nie była w stanie odczytać godziny. Podejrzewała, że dochodzi północ. Jedyne o czym teraz marzyła, to łóżko.
– Widzę, że wczułaś się w rolę. – Sylwia zsuwała koronkowe rękawiczki w kolorze złotym. – Pewnie pójdziesz w niej spać. A rano obudzisz się ze spuchniętą twarzą.
Maria nagle zrozumiała, że tamta mówi o masce, której przez cały ten czas nie zdjęła, pomimo drapania. Zsunęła ją teraz ostrożnie z oczu i rzuciła na stół.
– Która godzina? – zapytała.
– Pięć po jedenastej – odparła Sylwia. – Dopiero się rozkręca. Nie uciekajcie jeszcze, chcę cię o coś spytać.
Przy stoliku pojawił się nagle Zbyszek. Widząc, że jego krzesło jest zajęte, usiadł obok Marii. Odruchowo odsunęła z oparcia klapę marynarki Adama.
– Kamila pewnie tańczy? – zapytał, szukając wzrokiem żony wśród majaczących na parkiecie par. Nie zgaszono ponownie światła, więc były wyraźnie widoczne. – Zawsze lubiła tango.
– Prosiła, żebyś się pokazał. – Maria rozmasowywała sobie miejsce pomiędzy brwiami. Była pewna, że ma tam ślad. – Chce tańczyć.
– Ale ja nie chcę – odparł. – Obiecałem brać udział w tym cyrku jedynie pod warunkiem, że nie będzie mnie zmuszać.
Zielona suknia Kamili mignęła w oddali tylko po to, żeby ponownie zniknąć w tłumie kolorowych atłasów.
– Karolina wybrała już studia? – ponownie odezwała się Sylwia. – Wraca do domu, czy przenosi się gdzie indziej?
Marię zaskoczyło pytanie. Wydawało jej się w tej chwili nie na miejscu. Była zmęczona i zła na siebie, że dała się namówić na ten bal. I jeszcze wciągnęła w to Adama.
– Właściwie to nawet nie wiem – stwierdziła – ale mam nadzieję, że wybierze studia w innym mieście.
Zbyszek prychnął śmiechem, a Sylwia spojrzała na nią zaskoczona.
– Po prostu już się przyzwyczailiśmy. – Maria poczuła się nieswojo pod obstrzałem wzroku szwagierki. – I ona też. Wątpię, żeby mogła nas znieść po czterech latach mieszkania w internacie.
– Co racja to racja – wtrącił się Zbyszek. – Nasze dzieci nas nienawidzą i nawet się z tym specjalnie nie kryją.
– Byliście dla nich za dobrzy – stwierdziła Sylwia – i tak to się kończy. Maryśka i Adaśko trzymają swoją córkę krótko.
– Rzeczywiście krótko, kilkaset kilometrów stąd – zażartował Zbyszek.
– Czemu pytasz o jej studia? – Maria powróciła do poprzedniego wątku.
Sylwia podciągnęła fioletowy gorset.
– Błażej chce do Warszawy. Chciałam się poradzić.
Skończył się utwór, do którego tańczyli Kamila z Adamem. Maria widziała, jak oboje przepychają się między stolikami w ich stronę.
– Co chcesz wiedzieć?
– Jak go sprawdzać, na przykład.
Zbyszek klasnął w dłonie.
– Sprawdzać? Co masz na myśli? – zapytał. – Mówisz o kontroli?
– Coś w ten deseń.
– Mówisz o kontroli dwudziestolatka? – upewnił się z drwiną w głosie, kiedy Adam z Kamilą podeszli do stolika. Adam przysunął sobie puste krzesło od sąsiedniego stołu.
– Będzie miał dziewiętnaście. – Sylwia wyglądała na lekko zmieszaną. – Chodzi mi tylko o to, żeby jakoś go trzymać w ryzach.
Maria poczuła się bardzo senna. Spojrzała wymownie na Adama, a on w odpowiedzi na to zerknął na zegarek. Ten sam który kupili razem z okazji piętnastej rocznicy ślubu.
– Nie wiem, co ci powiedzieć. – Sięgnęła po szklankę z wodą. – Bo my jej nie kontrolujemy prawie w ogóle. Wyjechała w wieku piętnastu lat i od tamtej pory prowadzi osobne życie.
Odstawiła szklankę i wytarła serwetką usta.
– Dużo rozmawiamy. Na tym polega nasza kontrola. Pytamy, co u niej, a ona opowiada – dorzuciła, sięgając po szal wiszący na oparciu krzesła. Okryła nim nagie ramiona.
– O czym wy właściwie mówicie? – Kamila zsunęła swoją maskę na czoło.
– I to wystarczy? – szczerze zdziwiła się Sylwia. – Tak po prostu?
Maria wzruszyła ramionami, a Adam sięgnął po swoją marynarkę.
– Jest już dorosła – wyjaśniła. – Od dłuższego czasu sama o siebie dba. Nie ma potrzeby jakoś specjalnie jej tłamsić. My będziemy się zbierać.
Kamila wachlowała się dłonią.
– A! Już wiem. Mówicie o pasożytach – stwierdziła znudzona. – Temat rzeka.
Maria wstała, po chwili Adam zrobił to samo.
– Wy chyba żartujecie? – obruszył się Zbyszek. – Impreza dopiero się rozkręca! Wszyscy mnie dziś denerwujecie!
– Daj spokój, Maryśka. Dzieci wam w domu nie płaczą – dodała Sylwia, po czym spojrzała na brata. – Weź jej coś powiedz. Mieliśmy potańczyć, przecież po to tu przyszliśmy. Żeby poćwiczyć. Na kursie to co innego, tutaj w końcu możemy porządnie praktykować.
Maria schyliła się i pocałowała ją w policzek. Potem podeszła do Kamili i zrobiła to samo. Schyliła się w stronę Zbyszka.
– Jesteście okropni – stwierdził. – Zawsze to robicie.
– Do zobaczenia w piątek – powiedział Adam.
– Nie czuję się najlepiej, musicie mi odpuścić – tłumaczyła się Maria.
– Nienawidzimy cię.
Skierowała się w stronę wyjścia i zaczęła żmudne przeciskanie pomiędzy stolikami. Suknia utrudniała każdy ruch i w połowie drogi zrozumiała, że zapomniała wziąć maskę. Przy drzwiach do drugiej sali odwróciła się i zobaczyła, że Adam jeszcze rozmawia. I wówczas za plecami usłyszała głos.
– Z tego, co pamiętam, rok temu było nieco inaczej – mówił, a Maria poczuła ucisk w klatce piersiowej.
Przekonała sama siebie godzinę wcześniej, że tylko jej się zdawało. Że to nie jego widziała przy oszklonych drzwiach prowadzących na taras małej sali, w której znajdowały się wyłącznie fotele i kanapy. Tam nikt nie tańczył, nie było na to miejsca. Muzyka orkiestry dobiegała przytłumiona, można było więc spokojnie rozmawiać.
– Śniegu było znacznie więcej – mówił teraz – dlatego mieliśmy problemy, żeby dojechać pod samą kwaterę.
To był on, wiedziała to. A zatem to jego widziała wcześniej przy oszklonych drzwiach. Kiepski wzrok nie pozwalał na jednoznaczne stwierdzenie, ale teraz była pewna. O ile nie mogła ufać swoim oczom, o tyle mogła słuchowi. Chciała się odwrócić, ale nie miała siły dzisiaj się z nim mierzyć. Odkąd go zobaczyła, spędziła w napięciu niemal pół godziny, wypatrując go w drzwiach do auli balowej. Kolejne dwadzieścia minut dochodziła do siebie po to, żeby ostatecznie odpuścić i uwierzyć, że jej się wydawało. Teraz się okazało, że jednak nie. Była wykończona.
– Podobno padało przez dwie noce przed naszym przyjazdem.
A więc był z kobietą. Wiedziała, że musi jakąś mieć. Tacy jak on nie pozwalali sobie na samotne życie nawet przez krótki okres. Przez sekundę mignęła jej uczesana w kok filigranowa brunetka w czerwonej sukni. Maria zastanawiała się teraz, ile mogła mieć lat. I czy była młodsza, czy w tym samym wieku co ona.
Nie oglądając się, ruszyła w stronę szatni. Postanowiła poczekać na Adama na zewnątrz. Ubrała płaszcz i owinęła szyję szalikiem.
– Twoja maska. – Drgnęła na dźwięk głosu męża. – Wybiegłaś jak oparzona. Wszystko w porządku?
Schowała maskę do torebki, w zasadzie nie wiedziała po co. Prawdopodobnie nigdy więcej jej nie użyje.
– Duszno mi jakoś – wyjaśniła. – Muszę szybko stąd wyjść. Poczekam w samochodzie.
Wyglądał na zmartwionego. Zamknęła za sobą szklane drzwi i uderzyło ją mroźne powietrze. Wciągnęła je bardzo mocno, aż rozbolała ją głowa. Wsiadła do auta i zamknęła oczy. Teraz nadchodziło to, czego nie cierpiała najbardziej. Tak było za każdym razem i to ją wykańczało. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu.
– Mamo, gdzie jesteście? – usłyszała głos Karoliny. – Znowu gdzieś wyjechaliście? Nic nie mówiłaś o urlopie.
Słowa córki natychmiast sprowadziły ją na ziemię.
– Na balu maskowym – odparła zdziwiona, nie wiadomo czy z powodu telefonu córki czy faktu, który właśnie tamtej oznajmiła. – Akurat mamy wracać. A czemu pytasz? Gdzie jesteś?
Karolina westchnęła z rezygnacją.
– A idź w cholerę – powiedziała. – Chciałam wam zrobić niespodziankę, ale właśnie sama ją spaliłam.
– Przyjechałaś?! – Maria poczuła, jak wraca do niej spokój. Przyjemnie było znowu czuć grunt pod nogami. Zaraz potem zreflektowała się jednak. – Nie miałaś spędzić ferii u Justyny? Wszystko w porządku?
– Zmiana planów, bo coś wyskoczyło. Siedzę od dwóch godzin i czekam na was jak stara dewotka – zaśmiała się Karolina. – Tymczasem wy, widzę, bawicie się jak młodzież.
Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i do auta wsiadł Adam. Podała mu kluczyki.
– Sugerujesz, że nią nie jesteśmy?
– Karolcia? – spytał, a Maria kiwnęła głową. Poznawał po tonie, kiedy rozmawiała z ich córką.
– W życiu bym tego nie powiedziała.
– Będziemy za pół godziny.
– Mamo?
– Tak?
– Gdzie są czyste poszewki? Nie widzę ich w dużej szafie. Chyba robiłaś jakieś roszady.
– Są teraz w pawlaczu, w mniejszym pokoju. Bierz te spod spodu.
– Tak, wiem. Musi być rotacja.
– Rotacja musi być – powiedział do siebie Adam, a Maria prychnęła śmiechem.
– Nastaw wodę. Tak żeby była gorąca za pół godziny – poprosiła. – Na razie.
– Narka.
Uśmiechnęli się do siebie bez słowa, kiedy odpalał samochód. Maria zamknęła oczy i poczuła się znowu bezpiecznie.
*
Obudziły ją dźwięki wiolonczeli, więc pozwoliła się nimi otulić, nie otwierając oczu. Sięgnęła prawą ręką w stronę Adama, ale poczuła tylko równość małżeńskiego łóżka. Chwilę macała na oślep, upewniając się, że jego tam nie ma. Sekundę później poczuła intensywną woń parzonej kawy. Jej córka brylowała teraz pomiędzy struną ,,C” i ,,G” sennego legato jakiegoś nieznanego Marii utworu, czemu towarzyszyły pobrzękiwania wyciąganych z kuchennej szafki kubków. Uwielbiała tak wsłuchiwać się w odgłosy budzącego się do życia, ich życia, domu. Pozostawała wtedy w zawieszeniu jeszcze przez kilka minut i pławiła się w rozkosznym poczuciu bezpieczeństwa i harmonii. W końcu, tak jak teraz, otwierała oczy. Słońce wślizgiwało się przez nie do końca zasunięte rolety i padało na jego bezładnie porzucony na krześle szlafrok. Wstała powoli i zarzuciła go na siebie, był długi prawie do kostek. Podeszła do okna i odsłoniła roletę, a następnie je uchyliła, wpuszczając zimne jeszcze, lutowe powietrze. Wyszła z sypialni i skierowała się do salonu, skąd dobiegała muzyka. Karolina siedziała tyłem do niej ubrana w zbyt dużą piżamę, którą nosiła tylko wtedy, gdy ich odwiedzała. Rude włosy miała zwinięte byle jak z tyłu głowy. Siedziała przodem do okna i do pulpitu, na którym tkwił zeszyt nut. Maria patrzyła przez chwilę, jak jej córka potrząsa głową przy nagłych zmianach struny. A potem, nie odzywając się ani słowem, zawróciła w stronę kuchni.
– Obudziła cię – powiedział Adam, mieszając kawę w kubkach. – Mówiłem jej, żeby się powstrzymała. Mam wrażenie, że zrobiła to specjalnie.
Maria się uśmiechnęła. Kiedyś wspomniała, że tęskni za czasami porannych sobotnich ćwiczeń i że nawet lubiła się przy nich budzić. Karolina musiała to zapamiętać i aktem pozornego egoizmu sprawiała dziś matce tę odgrzebaną z przeszłości przyjemność.
– Dawno nie grała – stwierdziła, biorąc w dłonie kubek i siadając przy dużym drewnianym stole. – Dobrze, żeby rozruszała paluchy.
Adam wyjął z dolnej szafki patelnię.
– Nie czekaliśmy na ciebie ze śniadaniem – poinformował. – Zjedliśmy gofry.
– Bardzo słusznie. Najpierw muszę się dobudzić. Zostaw, posadzę sobie za chwilę. Jeszcze nie dam rady niczego zjeść – powiedziała, widząc, jak Adam sięga po jajka.
Z salonu dobiegały teraz szarpane dźwięki, Karolina zaczęła nowy utwór. Maria podeszła do okna z dużym drewnianym parapetem, na którym leżały dwie kolorowe poduszki. Usiadła na jednej z nich i rozciągnęła nogi. Miała stąd widok na sąsiednią kamienicę, która jednak stała pod takim kątem, że nie można było sobie bezczelnie zaglądać w okna. Adam usiadł przy stole i zwyczajowo otworzył swój kalendarz w skórzanej oprawie, gdzie zapisywał zaplanowane do zrobienia rzeczy.
– Cześć, Śpiąca Królewno. – W drzwiach stanęła Karolina. Piżama miała wzorek w misie. Kolor włosów podkreślał piegi zdobiące jej młodą wychudzoną buzię. – Wyspałaś się?
Maria przyglądała się córce bez powściągliwości. Wydawało się jej, że dziewczyna znowu schudła.
– Wyżywienie masz na stołówce wykupione, prawda? – spytała ni stąd, ni zowąd i zobaczyła, jak ich dwójka patrzy na nią zaskoczona. Postanowiła się zreflektować. – Przepraszam, po prostu wydajesz się taka mizerna.
Adam prychnął śmiechem, a Karolina zrobiła groteskową minę. Maria wiedziała, co myślą.
– Tato, weź jej coś powiedz. – Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego na krześle. – Ona mnie nęka. To podchodzi pod sąd rodzinny.
Sięgnął po kubek z kawą.
– Nie pozwalaj sobie, bo przestaniemy cię karmić – uciął – i wtedy ci sądy rodzinne nie pomogą.
Karolina wyciągnęła rękę po jego kubek, ale go od niej odsunął, bez słowna wskazując głową na czajnik. Wstała więc i nastawiła wodę.
Maria lustrowała córkę od tyłu, próbując się przebić przez tkaninę grubej piżamy.
– Przyjechałam, bo mam sprawę do załatwienia – mówiła dziewczyna, nie odwracając się. – Poza tym kilka dni u was dobrze mi zrobi.
„U was” zabrzmiało, jakby nie uznawała ich domu za własny i prawie przyćmiło „sprawę do załatwienia”. Maria i Adam spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Ich córka dość wcześnie zaczęła przejawiać przebłyski autonomiczności. O ile można było o takowej mówić w przypadku finansowo uzależnionego od rodziców dziecka.
– Matura za niecałe trzy miesiące – przypomniał Adam, a Marię zszokowała ta uwaga, zupełnie jakby dopiero poprzedniego dnia się dowiedziała, że mają dorastającą córkę, która przecież niedługo zacznie studia. – Wierzymy, że masz wszystko poukładane – dodał i mrugnął do żony.
Karolina otworzyła lodówkę i przez dłuższą chwilę zaglądała do środka.
– Nie ma mleka – poinformował Adam. – Gdybyśmy wiedzieli, kupilibyśmy.
– Podjęłam decyzję, gdzie składam papiery – zwróciła się do wnętrza lodówki ich córka. – Jagielloński.
Maria poczuła nagłe zmieszanie. Nie spodziewała się, że Karolina po czterech latach szkoły z internatem nagle zdecyduje się wrócić do rodzinnego miasta. Nie było oczywiście tak, że tego nie chcieli. Po prostu już się przyzwyczaili mieć osobne życie. Ona też raczej nie przejawiała chorobliwego przywiązania do rodziców w średnim wieku. Adam odchrząknął, jak zawsze kiedy nie wiedział, co powiedzieć. Karolina odwróciła się do nich w końcu, a na jej twarzy gościł drwiący uśmiech.
– Ach te wasze lica – powiedziała powoli słodkim głosem. – Niczego nie potraficie ukryć. Wszystko macie na nich wypisane.
Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, a Adam zachichotał.
– Nadchodzi decydujący moment mojego życia, a wy martwicie się tylko tym, że przerwę wam wasze słodkie trele. Wstydźcie się.
– Przestań się wymądrzać. – Adam chwycił leżący w koszu na stole pomarańcz i zrobił ruch, jakby chciał nim w nią cisnąć. – Lepiej w końcu powiedz, który kierunek.
– Niemiecki.
Maria starała się dojść do siebie. Chwilowo nie wiedziała, co ma powiedzieć, słowa dziewczyny za bardzo ją zaskoczyły.
– Będziemy musieli zwolnić ci sypialnię – oznajmiła teraz bardziej sobie niż im – i z powrotem przenieść się do dużego pokoju.
Karolina zaśmiała się triumfalnie.
– Wiedziałam, że będziesz w rozpaczy – zażartowała. – Dlatego powiem ci szybko, nim zdążysz się rozchorować.
– Co ty kombinujesz?
Dziewczyna, z wyrazem powagi na twarzy, uniosła prawą rękę, w której dzierżyła kabanosa.
– Już mam wszystko zaplanowane – oświadczyła, jakby wygłaszając przemowę do dużego audytorium. – Wynajmę mieszkanie razem z Kaśką i Zośką. To mieszkanie ciotki Zośki, więc będzie taniej. Ona tu przyjeżdża raz na rok, na wakacje. Poza tym okresem mieszkanie stoi cały czas puste.
Adam spojrzał na Marię, a ona nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Sama nie wiedziała, czy z radości czy raczej rozbawiona pragmatycznością córki.
– Nie stać nas, żeby płacić za dwa mieszkania – powiedziała.
Karolina rzuciła matce spojrzenie pełne wyrzutu, że ta wątpi w jej zaradność.
– Ciotka sama zaproponowała Zośce, bo chce mieć opłacone rachunki, weźmie niewiele ponad to. Jest plan, żeby zamieszkać we czwórkę na dwóch pokojach.
– We czwórkę?
– Zośka, jej chłopak, Kaśka i ja.
Maria była teraz dumna jak nigdy, że wychowali tak inteligentne dziecko. W zasadzie to rozumieli się bez słów, po prostu myśleli tak samo. I to było w tym wszystkim najpiękniejsze.
– Nie musisz tego robić – stwierdził Adam, choć ton jego głosu nie zdradzał entuzjazmu. – Zawsze przecież możesz wrócić tutaj.
Karolina żuła i popijała kawę z kubka.
– Daj spokój, widziałam jak wam się oczy ze szczęścia zaświeciły. Idę jeszcze chwilę poćwiczyć. Aha, i tym razem zabieram ze sobą wiolonczelę. Już zapomniałam, jak mnie uspokaja. Dobrze mi zrobi przed maturą.
To mówiąc, wyszła z kuchni.
*
Minęły lata od momentu, kiedy ostatni raz miała te makabryczne myśli. Te, które rodziły się na manowcach wyobraźni i kazały odtwarzać tamten dzień na nowo, tyle że wszechwidzącym okiem. Wyobrażała sobie wtedy jej fizyczny ból, kiedy ta umierała samotnie na poboczu drogi, w zupełnej ciemności. Padało tamtej nocy, więc Maria okiem wyobraźni widziała, jak wpadające do auta przez zdeformowany szyberdach strugi deszczu obmywają jej twarz. Zupełnie jakby chciały ją oczyścić, żeby mogła odrodzić się na nowo, w innym życiu. Być może nie byłoby w nim miejsca dla Marii, nie tylko jako jej siostry, ale w ogóle w jakiejkolwiek postaci. Oko wyobraźni kazało jej teraz patrzeć na wygięte blachy wgniecionego w przydrożne drzewo passata, którego razem kupiły miesiąc wcześniej. Widziała zdjęcia wraku, wiedziała więc, że dach był wygięty w łuk, a klapa szyberdachu odstawała na tyle, że deszcz musiał dostawać się do środka. Po prostu nie było innej możliwości. Również na podstawie zdjęcia odgadła, z której strony samochód wprasował się w drzewo. Wyobrażała sobie nienaturalnie powyginane ciało Magdaleny, dopasowujące się do nowego kształtu jej samochodu. Samochodu po który jechały kilkaset kilometrów, bo Magda się uparła, że chce właśnie ten. Zupełnie jakby wybierała sobie trumnę. Wsiadły więc w cuchnący pociąg i wysiadły z niego kilka godzin później. Wlókł się niemiłosiernie i zatrzymywał na każdej stacji po drodze, a one, dla zabicia czasu, grały w statki. Potem wysiadły, obejrzały potencjalny nabytek, którym ówczesny właściciel podjechał pod dworzec. Nie były w stanie ocenić jego stanu. Dwie młode siksy, z których jedna dopiero otrzymała prawo jazdy. Niedługo potem zrobiły sobie te kretyńskie tatuaże.
Maria odruchowo spojrzała na wewnętrzną część nadgarstka, gdzie widniała czterolistna koniczyna. Identyczną miała Magda. Oko jej wyobraźni powiodło ją znowu do tamtego dnia i kazało patrzeć na, nie do końca zagojoną jeszcze, ranę po igle. Napuchniętą i zaczerwienioną, i obmywaną przez deszcz. Tego była pewna. Tego była pewna. Potrząsnęła głową i chwyciła za zmiotkę. Na płycie plątało się kilka zagubionych liści, które wiatr przywiał nie wiadomo skąd. Maria początkowo była wściekła na rodziców, ponieważ pochowali Magdę w zwykłym grobie, nie poddali jej kremacji. Co prawda w ich małym miasteczku taka możliwość nie istniała, ale przecież na pewno dałoby się to jakoś załatwić, musiał być jakiś sposób. Nie mogła znieść bólu, jaki zadawała jej wyobraźnia, podsuwając obraz rozkładu siostrzanego ciała. Czuła, że rozpada się razem z nią i że razem z nią popada w unicestwienie. Budziła się w nocy, nie mogąc złapać oddechu, i dopiero dawka roztartych tabletek na uspokojenie pozwalała ogłuszyć ból. Teraz, sprzątając zużyte znicze z płyty nagrobnej, przypomniała sobie tamte miesiące po wypadku, i swój stan. Nie pozwoliła dotknąć żadnej rzeczy, która należała do Magdy. Znowu potrząsnęła głową i usiadła na ławeczce. Nie po to tu przyszłam, pomyślała, żeby po raz kolejny roztrząsać coś, co zostało już przemaglowane tysiąc razy.
– Chcę z tobą pogadać – powiedziała, sprawdzając najpierw, czy nikogo nie ma w pobliżu. Musiała mówić na głos, inaczej to nie miało sensu. Myśleć mogła sobie zawsze, ale rzeczy wypowiedziane nabierały nowego znaczenia. Albo traciły to, które niesłusznie im się przypisywało.
– Pamiętasz, jak jakiś czas temu mówiłam ci o tym facecie? – zaczęła, a wiatr jakby w odpowiedzi na jej słowa przewrócił niewielką, stojącą na sąsiednim grobie doniczkę z uschniętym kikutem.
– Widzę, że pamiętasz. To dobrze – zaśmiała się z dowcipu, który opowiedziała sama sobie. – No to wiedz, że przedwczoraj znowu go widziałam. Dlatego musiałam tu dzisiaj przyjechać, choć to przecież kawał drogi. Muszę to z siebie wyrzucić.
Sąsiednią alejką przeszła starsza kobieta, nucąc coś piskliwie pod nosem w stylu staruszek. Maria poczekała, aż się oddali.
– To nie jest tak, że ja sobie coś dopowiadam. Za każdym razem ze wszystkich sił to neguję. Ale to nic nie daje. To nic nie daje, rozumiesz?
Usłyszała za plecami szelest, więc się odwróciła. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna patrzył na nią współczującym wzrokiem, kiedy wrzucał do dużego śmietnika reklamówkę pełną zużytych zniczy. Poczekała, aż się oddali.
– Myślę sobie: ,,tak mi się tylko wydaje”. Może potrzebuję uwagi i mój umysł pewne rzeczy fabrykuje, stąd takie wrażenie. Ale potem znowu go spotykam i znowu jest to samo. To jest tak cholernie mocne, że tego nie da się opisać. Cała reszta traci znaczenie. Łącznie ze wszystkim, co do tej pory przeżyłam. – Zawahała się chwilę, nim dodała – Łącznie z ludźmi, których do tej pory kochałam, i tymi którzy nadal są w moim życiu. Wiesz, co chcę powiedzieć?
Zamknęła oczy, próbując zrozumieć, jakie ma odczucia. Wiedziała, że siostra jej nie odpowie, że to niemożliwe. Nie zrobiła tego przez ćwierć wieku, więc nie było powodu, żeby robiła to teraz. Jedyne na co Maria liczyła, to oswojenie się z niewypowiedzianymi myślami. Chciała je z siebie wyrzucić, bo w ten sposób traciły na znaczeniu. To osłabiało ich moc. Podobny mechanizm zadziałał teraz, kiedy jej wewnętrzna pustka pęczniała, zupełnie jak rosnąca bańka mydlana. Odetchnęła z ulgą. Dawny sposób sprawdził się po raz kolejny i o to właśnie chodziło. Zapaliła dwa znicze i postawiła po dwóch stronach płyty. Potem wyjęła z torebki paczkę niebieskich L&M-ów, które paliła wyłącznie na cmentarzu i tylko w samotności. Sama nie wiedziała dlaczego, ale za każdym razem, odwiedzając tutaj Magdę, czuła wewnętrzny przymus, by to robić. Patrzyła na dym i pozwalała, żeby targające nią emocje, z którymi tu przyszła, powoli ulotniły się razem z nim. Pieprzona czterolistna koniczynka. Maria spojrzała na swoją, która przez tyle lat zdążyła brzydko wyblaknąć. Dopaliła papierosa i podniosła się z ławki, rzucając ostatnie spojrzenie na grób Magdaleny. Potem wyszła na alejkę schodzącą stromo w stronę głównej bramy cmentarza. I wtedy nagle, z otchłani pamięci, ponownie spłynęło na nią jego spojrzenie, a ona znowu wewnątrz zamarła. Tamto uczucie powróciło ze zdwojoną siłą, kiedy, odganiając wspomnienie jego twarzy, wściekłym krokiem kierowała się w dół.
*
Zaczęło się, kiedy miały sześć lat. Były to dni pełne napięcia i ciszy, które zawsze niosły za sobą zniknięcie któregoś z nich. Częściej był to tato. Zwykle na wieszaku przy drzwiach wejściowych brakowało jego płaszcza bądź kurtki. Znikały późnym wieczorem. Wstając rano, nie zastawali ojca, zwyczajowo siedzącego z gazetą w swoim fotelu. Mama jednym zdawkowym zdaniem informowała, że musiał na kilka dni wyjechać. Maria czuła wtedy, że zbiera jej się na płacz, ale poprzestawała na wykrzywieniu ust w podkówkę. Za to Magda, przeciwnie, zarzucała rodzicielkę bezczelnymi pytaniami, nie okazując powściągliwości, którą powinno przejawiać dobrze wychowane dziecko, kiedy między rodzicami dzieje się coś niedobrego.
– Dokąd musiał wyjechać? – dociekała, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy – i czemu nic nam nie powiedzieliście?
Była bezpośrednia, pytała zawsze wprost i szczerze odpowiadała. Nie umiała obserwować w ciszy jak Maria, która dzięki temu o wiele szybciej potrafiła pewne rzeczy zrozumieć. Między innymi to, że rodzicom jest ze sobą źle. I że próbują za wszelką cenę utrzymać związek, ze względu na nie i na Julka.
– Miał coś do załatwienia z babcią – odpowiedziała mama, a Marię uderzyła perfidia tego kłamstwa. – Późno się dowiedział i nie chciał was budzić.
Magda żuła powoli swoją kanapkę z żółtym serem. Na jej piegowatej twarzy malowało się skupienie.
– Dziwne – stwierdziła. – Babcia mieszka daleko. Jak tata zdąży do pracy?
Maria patrzyła w milczeniu na żółte kwadraty sera, kiedy w drzwiach pojawił się ich dziesięcioletni brat.
– Widziałem, jak tata w nocy wychodzi z walizką – zaanonsował. – Rozwodzicie się?
Mama rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Nie gadaj głupot – odparła ostro – i siadaj do śniadania. Macie dwadzieścia minut do wyjścia.
Nie powiedziała nic więcej, a ich trójka o nic więcej nie pytała. Jedynie Magda od czasu do czasu wyrywała się z jakimś mało subtelnym stwierdzeniem. Była niczym Ania z Zielonego Wzgórza: ruda, piegowata i bezczelna.
Okresy kilkudniowych dezercji jednej czy drugiej strony powtarzały się mniej więcej trzy razy w roku i trwały od tygodnia do miesiąca. Mama jechała do swojej siostry, która mieszkała z rodziną na obrzeżach miasta, w dość dużym domu. Czasami zabierała ze sobą Marię i Magdę, czasami Julka, ale nigdy całej trójki na raz. Dowoziła ich stamtąd do szkoły starym autem wujka. Z kolei tato zwykle przenosił się do swojego przyjaciela bądź do matki, która faktycznie po pewnym czasie przeprowadziła się do ich miasteczka. Te okresy kiedy rozdzielano je z bratem, ale nigdy ze sobą, były specyficzne. Trochę jak wakacje. Kiedy było ciepło, spędzały czas w ogrodzie, szukając mrówek i tworząc „widoczki”. Polegało to na kładzeniu zerwanych kwiatów i liści w niewielkim zagłębieniu i przykrywaniu tak stworzonej kompozycji kawałkiem szkła. Nauczyli je tego kuzyni, którzy zresztą zamiast roślin używali dżdżownic. Ci dwaj na przyjazd dziewczyn zawsze reagowali rozczarowaniem, gdyż woleli Julka, ale ostatecznie cała czwórka świetnie się razem bawiła. Marii pozwalało to zapominać, że znalazły się tam z powodu znacznie poważniejszego niż wewnętrzna potrzeba układania kwiatków i liści w wymyślne konfiguracje.
Nie było natomiast nic gorszego niż sytuacja odwrotna, kiedy mama zabierała ze sobą Julka. Zostawały z tatą same, ten zaś odpływał w papierowy świat książek, osnuty dymem z papierosa. Nie poświęcał im żadnej uwagi i wydawał się nieobecny duchem. Po powrocie z pracy zaczynał swoje powolne spacery pomiędzy dużym pokojem a kuchnią. Odziany w stary szlafrok i milczące cierpienie mocno przypominał postać pacjenta szpitala psychiatrycznego z filmu, który kiedyś rodzice niechcący pozwolili im obejrzeć. Schodziły mu z drogi z przerażeniem porównywalnym do takiego, jakie może u dziecka wzbudzić przekonanie o ujrzeniu ducha.
– To już staje się nudne – skwitowała Magda, kiedy w piętnaste urodziny piły swoje pierwsze wino. – To ich poświęcenie dla rodziny. Chce mi się rzygać, kiedy tak na nich patrzę. Są beznadziejni.
– Trochę za ostro. – Maria z obrzydzeniem pociągała z butelki. – W końcu chcą dobrze. Nie powinnaś aż tak ich krytykować.
– Wręcz przeciwnie. – Na twarz jej siostry wystąpiły niezdrowe rumieńce. – Mam dość tego ciężaru. Nie umieją się rozstać? W porządku. Ale niech nie zwalają tego na nas. Ja nie mam z tym nic wspólnego. To oni są tchórzami.
– Skoro nie rozwodzą się ze względu na dzieci – wybełkotał ich podchmielony kolega, ten sam który wziął na siebie odpowiedzialność za wprowadzenie ich w świat wina – to nie zostało im już wiele czasu.
Maria spojrzała na Sławka, ciemnookiego bruneta, przystojnego jak jasna cholera. Ale równie mocno głupiego. Jeśli chodziło o chłopaków, miały zupełnie różne gusta. Odkąd zaczęły się nimi interesować, czyli w wieku około trzynastu lat, wybierały skrajnie różniących się od siebie. Sławek był w typie Magdy, zaś Maria go nie znosiła. To on zaproponował picie wina na łące ukrytej wśród bloków osiedla, na którym mieszkał. Siedzieli więc we trójkę, w piętnaste urodziny dziewczyn, na trawie wtłoczonej w środek pustyni z betonu. Byłoby całkiem przyjemnie gdyby nie Sławek. Maria nie znosiła głupoty.
– Przyznaj, że cię drażni, bo w końcu ktoś zwraca większą uwagę na mnie niż na ciebie – powiedziała Magda, kiedy niechęć Marii przybrała na sile.
– Bredzisz – odparła. – To ty jesteś gwiazdą. Dużą, czerwoną i bezczelną. I masz niewyparzoną mordę.
– Ale ty jesteś o wiele ładniejsza – stwierdziła Magda z cieniem żalu w głosie.
– Po pierwsze: to nieprawda. A po drugie: to nie ma wielkiego znaczenia.
– Łatwo mówić komuś, kto przyciąga swoją gębą tabuny kolesi. – Magdy żal się pogłębiał. – Wtedy łatwo mówić, że uroda nie ma znaczenia.
– Nawet jeśli ja przyciągam kogoś swoją gębą, to tylko na chwilę. Potem i tak wszyscy zakochują się w tobie.
To była prawda i obie o tym wiedziały. Ciemnowłosa i zielonooka Maria przyciągała wielu adoratorów od młodych dziewczęcych lat. Przychodzili dla niej, ale zostawali dla jej siostry. Charyzma Magdy nie pozostawiała im wyboru i szybko zmieniali obiekt zainteresowań. Ruda i piegowata nie była typem piękności. Ale wystarczyło, że otworzyła usta, i świat chłopięcych marzeń natychmiast dryfował spod nóg jej siostry prosto pod jej. Tak było za każdym razem. Później, w dorosłym życiu, Maria niejednokrotnie się zastanawiała, czy tak samo byłoby z Adamem. Ale tego nie mogła się dowiedzieć, Adama poznała bowiem już na studiach, trzy lata po wypadku.
*
Lubiła wracać myślami do ich pierwszego spotkania. Chyba nigdy wcześniej nie widziała tak szpetnej kobiety. A przynajmniej nie potrafiła sobie przypomnieć, by czyjaś brzydota aż tak ją uderzyła. Sama siebie ganiła w duchu za to spostrzeżenie, ocenianie na podstawie wyglądu wydawało jej się mocno przyziemne. Ale w tym wypadku nie mogła się pohamować i taka myśl pojawiła się niezależnie od jej woli, tym bardziej że tamta bezczelnie się na nią gapiła. W spojrzeniu tym była otwarta wrogość i Maria początkowo nie wiedziała, o co chodzi. Ale w pewnym momencie zobaczyła, jak tamta rozmawia właśnie z nim. Starzy znajomi, to było widać od razu. Szpetna raz za razem spoglądała to na niego, to na Marię. I wówczas to stało się oczywiste: przyjaciółka była przecież strażniczką jego cnoty! Zauważyła ich wzajemne reakcje na siebie i poczuła się w obowiązku przeciwdziałać, a przynajmniej odstraszyć niepożądaną kusicielkę. Marię to rozbawiło i postanowiła ostentacyjnie ignorować zarówno jego, jak i ją. Schlebiało jej, że ktoś ją postrzega jako zagrożenie. Skoncentrowała uwagę na szwedzkim stole i zaczęła lustrować jego zawartość. Mimo to kątem oka widziała, że on nie odrywa od niej wzroku. Irytowała ją tego rodzaju arogancja. Miała wrażenie, że robi sobie z niej żarty, że zdaje sobie sprawę, jak piorunujące wrażenie wywiera na niej jego obecność i że postanowił się tym faktem bawić. Pewnie ma nudne życie i szuka przygody, pomyślała, i skierowała się w przeciwległy kąt. Zwiększywszy odległość między nim a sobą, poczuła częściowo powracający spokój. Zobaczyła figi, więc sięgnęła po jedną, używając do tego wykałaczki. Skupiła się na żuciu, jakby to była teraz najważniejsza rzecz pod słońcem, i lustrowała stoisko z ulotkami umieszczone pod ścianą, kilka metrów od niej. Logo widniejące na jednej z nich było jej nieznane, więc Maria zmrużyła oczy, próbując dostrzec szczegóły, choć wiedziała, że prawdopodobnie będzie to niemożliwe. I wtedy w pole jej widzenia znowu wszedł on. Widziała jego ruchy w zwolnionym tempie, kiedy podszedł do stoiska bokiem do niej i sięgnął po żółtą ulotkę, a następnie ją otworzył, obracając się twarzą do niej. Patrzyła jak urzeczona, bo wydawało się jej, że śni. Ten facet ją prześladował, nawet o tym nie wiedząc. I wtedy on, jakby słysząc jej myśli, podniósł wzrok i spojrzał prosto na nią. Tak jakby tylko czekał, aż ona straci czujność i da się przyłapać na obserwowaniu go. Brzydula weszła w pole widzenia Marii sekundę potem.
– Gdzie się szwendasz? – Głos Kamili wyrwał ją z zamyślenia. – Wszędzie cię szukam. Artur chce iść na wykład z etyki, ale mu powiedziałam, że idziemy na metafory. Masz jakieś preferencje?
Maria widziała, jak on spuszcza wzrok na ulotkę, a potem wraca nim do niej. Było to perfidne i ewidentne, i nie mogło jej się wydawać. A więc jednak prześladował ją w sposób świadomy, czyli był albo flirciarzem, albo desperatem. Jedno i drugie było dość odstręczające i Maria ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami w momencie, kiedy wzrok szpetnej blondynki podążył za jego.
więcej..