- promocja
Tu i teraz - ebook
Tu i teraz - ebook
Nowa, niesamowita powieść uwielbianej autorki Santy Montefiore.
Gdy możesz stracić wszystko, liczy się tylko tu i teraz...
Marigold poświęciła życie, aby troszczyć się o otaczających ją ludzi. Jednocześnie dbała o ognisko domowe i prowadziła lokalny sklep, będąc przy tym aktywną przywódczynią miejscowej społeczności. Gdy zaczęła mieć luki w pamięci, wszyscy kładli to na karb jej wieku. Lecz z Marigold coś było nie tak i ludziom coraz trudniej przychodziło ignorowanie tego faktu.
Gdy zdrowie Marigold wciąż się pogarsza, jej rodzina musi nauczyć się dbać o kobietę, która zawsze dbała o nich. Lokalna społeczność, chcąc okazać wsparcie, zapewnia, że nadal uwielbia Marigold i że utrata pamięci nigdy tego nie zmieni, bo są ludzie, którzy mogą pamiętać wszystko za nią...
Sugestywna, emocjonalna, tętniąca życiem… Nowa powieść Santy Montefiore „Tu i teraz” to najbardziej poruszająca książka, jaką przeczytacie w tym roku.
„The Sunday Times”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-959-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Padał śnieg. Z nieba sypały duże grube płatki, puszyste niczym kłaczki bawełny, podczas gdy świt dzielnie walczył, by przebić się przez baldachim gęstej chmury i zapowiedzieć dzień. Marigold stała przy oknie kuchennym z kubkiem herbaty w ręce. Korpulentna, w różowej podomce i pasujących do niej puchatych kapciach, z zachwytem obserwowała krajobraz powoli wyłaniający się w całej swej wspaniałości. Ogród stopniowo otrząsał się z nocy. Cisowy żywopłot, rabaty i krzewy, drzewa o sękatych, powykręcanych gałęziach, skulone i spokojne spały głębokim snem pod luksusową kołdrą. Trudno było wyobrazić sobie życie na tej zamarzniętej ziemi. Niemal niemożliwe – przywołać obraz kwitnących wiosną kaliny i jaśminu. Nie sposób myśleć o wiośnie w środku zimy.
Na końcu ogrodu, przy szopie jej męża Dennisa, zza zasłony śniegu wyłaniała się jabłoń przypominająca mityczne stworzenie; jej gruby pień i gruzłowate gałęzie wydawały się zastygłe w bezruchu, jakby ktoś rzucił zaklęcie. A może po prostu skamieniały z zimna, ponieważ naprawdę panował okropny ziąb. Marigold dostrzegła karmnik zwisający smętnie z gałęzi. Karmnik przyciągnął jakiegoś nieustraszonego ptaka, który trzepotał wokół niego w nadziei znalezienia przeoczonego ziarna. Poprzedniego dnia Marigold nasypała karmę, teraz jednak karmnik był pusty. Zrobiło jej się żal głodnych ptaków; mogły przetrwać zimę dzięki niej. Gdy tylko dopije herbatę, włoży buty i wyjdzie, by nasypać ziarna.
Wyczuła, że ktoś ją obserwuje, odwróciła się i zobaczyła Dennisa. Stał w drzwiach i przypatrywał się jej z czułością. Był ubrany do kościoła, w ciemnoniebieski garnitur i krawat, siwe włosy miał uczesane z przedziałkiem, brodę przyciętą. Marigold uważała, że jest przystojny, wciąż patrzyła na niego oczami dwudziestoletniej dziewczyny, którą była, gdy się poznali ponad czterdzieści lat temu. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do męża wesoło.
– Na kogo tak patrzysz? – zapytała.
– Na ciebie – odparł z błyskiem w niebieskich oczach.
Pokręciła głową i odwróciła się w stronę ogrodu.
– Pada śnieg – powiedziała.
Dennis stanął przy niej i oboje z przyjemnością oglądali widok za oknem.
– Pięknie – westchnął. – Naprawdę pięknie. – Objął żonę w talii, przyciągnął bliżej i pocałował w skroń. – Pamiętasz, jak pierwszy raz trzymałem cię za rękę, Goldie? Wtedy też padał śnieg, czyż nie?
Marigold się roześmiała.
– Przypominasz mi o tym za każdym razem, gdy pada.
Uśmiechnął się nieśmiało.
– Lubię to wspominać. Piękna kobieta, piękny wieczór, śnieg i jej ręka w mojej. Była ciepła, ta twoja ręka. Nie zabrałaś jej. Wiedziałem więc, że mam szansę. Pozwoliłaś mi trzymać się za rękę. W tamtych czasach to była duża rzecz.
– Ale z ciebie stary romantyk! – Marigold przechyliła głowę, wiedząc, że Dennis znów ją pocałuje.
– A ty kochasz swojego starego romantyka – szepnął z ustami w jej włosach.
– Owszem. Jesteś rzadkim okazem. Teraz już takich nie robią. – Poklepała go po piersi. – Usiądź, przyniosę ci herbatę.
– Nie robią już takich jak ty – zapewnił Dennis, ruszając do stołu, przy którym czekał już na jego krześle czarno-biały kot Mac. – Trzymałem cię wtedy za rękę i wiedziałem, że spotkałem kogoś wyjątkowego.
Do kuchni weszła, powłócząc nogami, zaspana Suze, ich córka, w kwiecistej piżamie, długim szarym swetrze i skarpetkach do spania. Nieuczesane blond włosy opadały jej na przykute do smartfonu oczy.
– Dzień dobry, kochanie – powiedziała wesoło Marigold. – Widziałaś śnieg?
Suze nie podniosła wzroku. Widziała śnieg. I co z tego? Usiadła na swoim krześle, obok ojca, i wymamrotała ledwie dosłyszalne:
– Dzień dobry.
Dennis i Marigold spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Marigold, tak jak co dzień, nalała mężowi herbatę, a córce kawę. Lubiła ten poranny rytuał. Dzięki niemu czuła się potrzebna, a uwielbiała być potrzebna. Potem przypomniała sobie, że teraz nie są już tylko we troje, i dostawiła jeszcze jeden kubek.
– O raju, widzieliście, co się dzieje na dworze? Śnieg! Sparaliżuje cały kraj – oznajmiła ponuro matka Marigold, wkraczając do kuchni. Starsza pani usilnie doszukiwała się we wszystkim złych stron i była naprawdę zadowolona tylko wówczas, gdy je znalazła. – Pamiętacie zimę sześćdziesiątego trzeciego? – Wciągnęła powietrze. – Byliśmy uwięzieni w domu przez tydzień. Twój tata musiał odkopywać nas łopatą. – Owinęła się mocniej szlafrokiem i zadygotała. – Nigdy nie zapomnę tego zimna. Istna Syberia.
– Byłaś kiedyś na Syberii, Busiu? – zapytała Suze bez specjalnego zainteresowania, nie odrywając oczu od telefonu.
Busia zignorowała to pytanie.
– Nie mieliśmy wtedy takich luksusów jak centralne ogrzewanie, Suze. Było ciężko. Na oknach od wewnątrz był lód i musieliśmy biegać przez ogród do ubikacji. Wtedy nie mieliśmy w domu toalety. Nawet nie wiecie, jakie macie szczęście.
Marigold spojrzała za okno. Widok śniegu podnosił ją na duchu. Kraj może i zostanie sparaliżowany, ale będzie pięknie jak w bajce.
– Wspaniale – pochwaliła Busia, gdy pojawił się przed nią kubek herbaty. Miała osiemdziesiąt sześć lat, jej kręcone włosy były białe, ciało słabowite, a twarz pomarszczona niczym krepina, ale umysł pozostał ostry i bystry jak zawsze. Czas zabrał jej wiele, ale nie to. Marigold podała matce krzyżówkę z gazety i podeszła do kredensu, aby włożyć do tostera dwie kromki chleba.
Busia zamieszkała z Marigold i Dennisem dopiero tydzień wcześniej, po miesiącu łagodnych perswazji i zachęt. Nie chciała opuścić domu, w którym zamieszkała po ślubie i wychowała dwoje dzieci, Patricka i Marigold, choć od domu córki dzieliło ją zaledwie kilka minut drogi. Upierała się, że świetnie potrafi o siebie zadbać i narzekała, że czuje się tak, jakby przeniesiono ją do poczekalni do nieba, na co nie była w żadnym razie gotowa. Mimo tych utyskiwań sprzedała jednak dom za okrągłą sumę, przeprowadziła się do córki i urządziła się wygodnie w swoim nowym pokoju. Zażądała, aby Dennis zdjął ze ścian obrazy i zawiesił jej własne, a Dennis posłusznie spełnił tę prośbę. Marigold pomogła rozpakować rzeczy matki i rozmieścić je tak, jak chciała. Matka i córka szybko i bez problemów przywykły do nowej sytuacji. Busia odkryła, że dobrze jest mieć kogoś na każde zawołanie, a Marigold cieszyła się, że ma się kim opiekować, ponieważ lubiła czuć się przydatna. Marigold od ponad trzydziestu lat prowadziła sklep i urząd pocztowy we wsi. Zasiadała w różnych stowarzyszeniach przy domu kultury, miejscowym kościele i towarzystwach dobroczynnych – lubiła być zajęta. W wieku sześćdziesięciu sześciu lat wcale nie zamierzała zwolnić. Obecność Busi w domu dawała jej miłe poczucie, że wciąż jest potrzebna.
– Cóż, ja uwielbiam śnieg – powiedziała, rozbijając jajka na patelnię.
Busia, w okularach na nosie, studiowała krzyżówkę.
– Cały kraj będzie sparaliżowany, wspomnicie moje słowa – powtórzyła, kręcąc głową. – Pamiętam zimę w sześćdziesiątym trzecim. Bydło zdychało, ludzie umierali z zimna, nic nie działało. Wszędzie była śmierć i zniszczenie.
– A ja pamiętam zimę w dwa tysiące dziesiątym i wszyscy daliśmy sobie radę – wtrąciła Suze, wciąż wpatrzona telefon.
– Co ty właściwie robisz z tą rzeczą? – Busia bacznie przypatrywała się smartfonowi. – Cały ranek nie odrywasz od tego oczu.
– To moja praca – mruknęła Suze, odgarniając grzywkę z twarzy wymanikiurowaną dłonią.
– Ona jest influencerką – wyjaśniła Marigold i skinęła głową do córki. Suze nawet tego nie zauważyła, podobnie jak nie zauważyła dumy na twarzy nieco zmieszanej matki.
– Co to znaczy „influencerką”? – chciała wiedzieć Busia.
– To znaczy, że każdy chce być mną – poinformowała ją Suze bezbarwnym tonem pozbawionym ironii.
– Ona pisze o modzie, jedzeniu i w ogóle o stylu życia, prawda, kochanie? – dodała Marigold. – O wszystkim po trochu, a potem umieszcza to na swoim koncie na Instagramie. Powinnaś to zobaczyć, zdjęcia są śliczne.
– Zarabiasz jakieś pieniądze, robiąc wszystkiego po trochu? – zapytała Busia; w jej głosie dało się słyszeć powątpiewanie w to, że bycie „influencerką” jest popłatnym zajęciem.
– Suze zamierza dobrze zarabiać – odpowiedział Dennis za swoją córkę, ponieważ zarabianie pieniędzy było kwestią drażliwą. Suze skończyła latem dwadzieścia pięć lat, nie planowała jednak wyprowadzki ani starań o „odpowiednią” w mniemaniu rodziców posadę. Po cóż miałaby opuszczać dom, skoro dzięki matce było jej tu tak wygodnie, a rodzice ją utrzymywali? Niewielkie pieniądze, które zarabiała jako niezależna dziennikarka, wydawała na ubrania i kosmetyki prezentowane w mediach społecznościowych, ale żadne z rodziców nie było gotowe do rozmowy z córką na ten temat. Suze łatwo było rozzłościć, zwłaszcza że popadła w głęboką frustrację, ponieważ na razie nie odnosiła sukcesów na miarę swoich ambicji. Jej starsza siostra, Daisy, ukończyła uniwersytet i prowadziła teraz światowe życie w Mediolanie wraz ze swoim włoskim chłopakiem, pracowała w znanym na całym świecie muzeum i spędzała weekendy w Paryżu i Rzymie, a Suze utknęła w małej wsi, gdzie się urodziła, mieszkała z rodzicami i snuła niespełnione marzenia o sławie i bogactwie.
– Zarabiam, pisząc o tym do gazet i magazynów. Buduję profil i gromadzę grupę wiernych obserwujących. To wymaga czasu. – Suze westchnęła, ubolewając nad faktem, że starzy ludzie nie rozumieją mediów społecznościowych.
– Wy młodzi i ta wasza nowoczesność! – Dennis uśmiechnął się w nadziei ugłaskania córki. – Wprawiacie nas, starszych, w zakłopotanie.
– Mam prawie trzydzieści tysięcy obserwujących na Instagramie – oznajmiła trochę rozpogodzona Suze.
– Naprawdę, kochanie? – zapytała Marigold. Nie wiedziała dokładnie, co to znaczy, przypuszczała jednak, że jest ważne. Suze dała matce dostęp do swojego konta na Instagramie, aby mogła utrzymywać kontakt z córką, nadążyć za nią. Marigold wchodziła na Instagram, ale nie zamieszczała postów. Niezbyt lubiła swoją komórkę. Wolała rozmowę twarzą w twarz.
Dennis rozłożył gazetę i czytając, popijał herbatę. Marigold tymczasem przygotowywała mężowi jego niedzielny przysmak – dwa jajka sadzone, chrupiący bekon, kiełbaskę, pełnoziarnisty tost i łyżkę fasoli w sosie pomidorowym; właśnie tak, jak lubił. Gdy postawiła przed nim talerz, uśmiechnął się, patrząc na nią z czułością. Dennis i Marigold wciąż patrzyli na siebie łagodnie i czule, tak jak ludzie, których miłość stawała się z upływem lat coraz silniejsza.
– Suze, masz na coś ochotę? – zapytała Marigold. Suze nie odpowiedziała, jej twarz szczelnie zasłaniały blond włosy. – W takim razie pójdę nakarmić moje ptaki.
– To nie są twoje ptaki, mamo – zauważyła Suze spod czupryny. – Dlaczego zawsze nazywasz je swoimi? To są po prostu ptaki.
– Ponieważ ona je karmi, podobnie jak daje jeść tobie – odparł Dennis, przeżuwając kiełbaskę. Reszta zdania: „a skoro ona cię karmi i dba o ciebie, możesz okazać jej wdzięczność i uprzejmość” pozostała niewypowiedziana. – To jest bardzo dobre, Goldie. Pyszne!
– Te ptaki i tak wszystkie umrą na tym zimnie – stwierdziła Busia, widząc oczyma duszy martwe ptaki w całym ogrodzie.
– Ach, zdziwiłabyś się, jakie one są wytrzymałe, mamo.
Busia pokręciła głową.
– No cóż, jeśli wyjdziesz tak ubrana, zamarzniesz na śmierć i tak to się skończy.
– Wyjdę na dwór tylko na minutę. – Marigold włożyła buty na gołe stopy, wzięła torbę ziarna z półki koło tylnych drzwi i wyszła do ogrodu. Zignorowała krzyki matki, że powinna włożyć płaszcz. Była dobrze po sześćdziesiątce, matka nie musiała jej mówić, co powinna zrobić. Miała nadzieję, że nie pożałuje propozycji, żeby Busia się do nich przeprowadziła.
Na widok pierwszego śladu swojej stopy na śniegu Marigold westchnęła z prawdziwej radości. Wszystko było białe, miękkie i ciche. Zachwycała ją ta czarodziejska cisza, która otulała świat, gdy padał śnieg. To nie była zwykła cisza. Było tak, jakby ktoś rzucił urok i cały świat zastygł zaczarowany. Marigold powoli przebrnęła przez śnieg i ostrożnie zdjęła karmnik z drzewa. Nasypała ziarna i odwiesiła karmnik na gałąź. Na dachu szopy Dennisa zauważyła rudzika. Obserwował ją świdrującymi czarnymi oczkami i podskakiwał w kółko, zostawiając ślady pazurków na śniegu.
– Jesteś głodny, prawda? – zapytała, uśmiechając się do tego dzielnego ptaszka, który często podchodził blisko, gdy klęczała na grządce, sadząc coś lub pieląc. Wiosną w ogrodzie aż roiło się od ptaków, lecz w końcu listopada większość była już w ciepłych krajach. Zostały tylko ten rudzik o puchatej czerwonej piersi, a także różne kosy i drozdy, uprzykrzone gołębie i oczywiście mewy, ponieważ wioska leżała parę kilometrów od morza. – Nie słuchaj Busi. Wcale nie umrzesz. Dopóki cię karmię, dasz radę przetrwać zimę, a niedługo znów będzie wiosna.
Marigold odeszła kawałek, a rudzik podleciał do karmnika. Patrzyła, jak ptaszek zajada, i czuła ciepło na sercu. Wkrótce dołączą do niego inne ptaki. Zadziwiające, jak szybko rozchodzą się wśród nich wieści; trochę tak, jak plotki we wsi. Gdy otwierała tylne drzwi, przypomniała sobie o kościele. Musiała pójść na górę i się przebrać. Posprząta po śniadaniu, już ubrana. Dennis lubił wyruszać do kościoła trochę wcześniej, aby pogadać z ludźmi. Nie chciała, żeby czekał. Ciężko pracował w swojej szopie cały tydzień, robiąc wspaniałe rzeczy z drewna, podobnie jak niegdyś jego ojciec. W niedzielę miło było więc wypocząć, spotkać się z przyjaciółmi i znajomymi. Dla Marigold i Dennisa wyjście do kościoła oznaczało nie tylko udział w nabożeństwie; było także wydarzeniem towarzyskim, zawsze gorąco wyczekiwanym.
Dawniej Dennis wychodził co wieczór do pubu pograć w rzutki, wypić parę piw, pobyć wśród ludzi. Teraz wolał zostać w domu i oddawać się swojemu hobby – rzeźbieniu swymi dużymi, lecz pewnymi rękami małych figurek, które ustawiał na półkach w całym domu. Rzeźbił rycerzy, żołnierzy z czasów pierwszej wojny światowej i postacie fantastyczne, wyrosłe w jego wyobraźni. Najnowszym pomysłem był kościół. To znaczy, miał to być kościół, ale szybko stawał się katedrą, a Marigold pomyślała, że równie dobrze może wyjść z tego całe miasteczko ze wszystkimi mieszkańcami idącymi na nabożeństwo. Przez całe godziny spokojnie i starannie modelował kształty, a potem malował je pięknie niczym urodzony artysta. Przypominało to Marigold domek dla lalek, który Dennis zrobił dla córek, gdy były dziećmi. Prawdziwe dzieło miłości, z podłogami z dębowych desek, kominkami i tapetami. Ten miniaturowy domek był bardziej kunsztowny niż wszystkie domki, jakie można kupić w sklepie z zabawkami.
Gdy Marigold szła na górę, aby się przygotować, Suze rozmawiała przez telefon ze swym chłopakiem, Battym. Różnica w tonie jej głosu była uderzająca. Jakby mówiły dwie różne osoby. Jedna nadąsana i małomówna, druga – pełna życia i rozgadana. Atticus Buckley, zwany Battym, i Suze chodzili ze sobą od trzech lat. Marigold zastanawiała się, czy tych dwoje kiedyś się pobierze. Gdy ona poznała Dennisa, poszli do ołtarza po niespełna pół roku. Batty był dobrym chłopcem mimo głupiego przezwiska. Oboje jego rodzice byli nauczycielami, a on wciąż mieszkał z nimi w ich dużym domu w mieście. Marigold nie rozumiała, dlaczego Batty się nie wyprowadzi, nie wynajmie mieszkania. Z tego, co mówiła Suze, wynikało przecież, że jego firma projektująca ogrody ma się dobrze. Ach, ci młodzi, pomyślała, kręcąc głową. Ale być może wiedzą, co robią. Po co wydawać ciężko zarobione pieniądze na wynajem mieszkania, skoro mogą mieszkać z rodzicami za darmo?
W chwili gdy Marigold już miała zejść na dół, by posprzątać po śniadaniu, zadzwonił telefon przy łóżku. Zirytowana zmarszczyła brwi, zastanawiając się, kto im zawraca głowę w niedzielę rano. Podniosła słuchawkę.
– Mamo?
Irytacja wyparowała na dźwięk przygnębionego głosu starszej córki.
– Daisy, wszystko u ciebie w porządku, kochanie?
– Przyjeżdżam do domu.
Marigold zdała sobie sprawę, że córce nie chodzi po prostu o przyjazd na Boże Narodzenie. Serce w niej zamarło.
– Co się stało?
– To koniec. – W głosie Daisy czuło się napięcie. – Wyjeżdżam, jak tylko uda mi się zabukować lot.
Na chwilę zapadła cisza. Marigold usiadła na krawędzi łóżka i próbowała zrozumieć to, co właśnie usłyszała. Lubiła Lukę. Bardzo. Był starszy od Daisy o jedenaście lat, co początkowo niepokoiło Marigold, ale później podbiły ją jego urok i czułość, z jaką patrzył na jej córkę. Luca był fotografem; wydawało jej się to bardzo romantyczne. Marigold lubiła ludzi twórczych, jednego przecież sama poślubiła, a Luca miał barwną, żywiołową osobowość artysty. Myślała, że ten związek będzie trwały. Nigdy w to nie wątpiła. Sześć lat to dużo czasu, uważała więc za rzecz oczywistą, że w końcu wezmą ślub i będą rodziną.
– Po prostu chcę być w domu, mamo – powiedziała Daisy. – Z tobą i z tatą.
– Możemy porozmawiać o tym przy filiżance herbaty – zaproponowała Marigold uspokajającym tonem. – Nic tak nie poprawia nastroju jak filiżanka herbaty.
Daisy wyczuła, że w mniemaniu matki rozstanie było tylko chwilowe, dodała więc stanowczo:
– To naprawdę koniec, mamo. Nie wrócę. Luca i ja chcemy czego innego. – W głosie Daisy wyraźnie było słychać rozczarowanie. – Po prostu chcemy czego innego – powtórzyła cicho.
Marigold rozłączyła się, lecz zdenerwowana nadal siedziała na łóżku. Daisy miała trzydzieści dwa lata. Czas uciekał. Poznała Lukę, gdy po ukończeniu historii sztuki na uniwersytecie wyjechała do Włoch do pracy, i krótko potem się z nim związała. Marigold zastanawiała się, o jakiego rodzaju różnice chodziło córce. Prawdopodobnie jedną z nich była kwestia małżeństwa. Cóż innego mogło wchodzić w grę? Czy Daisy zmarnowała sześć lat życia, mając nadzieję, że on będzie Tym Jedynym? Marigold, w młodości nowoczesna na miarę swoich czasów, wciąż wierzyła, że u kobiet bardzo silne jest instynktowne pragnienie założenia rodziny. Czy Daisy zdąży znaleźć kogoś innego, zanim będzie za późno?
Nie mogąc uporać się z nieprzyjemnymi uczuciami wywołanymi przez te rozważania, poszukała w myślach czegoś pozytywnego, czegoś, co pozwoli na odrobinę optymizmu w tej sytuacji. Ku swej wielkiej radości znalazła – Daisy wraca do domu.
Szybko zeszła na dół, aby znaleźć Dennisa. Był w kuchni, pracował nad swym miniaturowym kościołem. Busia przygotowywała się do wyjścia w swoim pokoju, a Suze w pokoju dziennym nadal rozmawiała z Battym przez telefon; od lat nie chodziła do kościoła.
– Dzwoniła Daisy – oznajmiła Marigold, łapiąc oddech. – Przyjeżdża.
Dennis odłożył pędzel i zdjął okulary.
– Ona i Luca się rozstają. Ona mówi, że chcą czego innego.
– Och. – Dennis wydawał się skonsternowany. – I potrzebowali sześciu lat, żeby się o tym przekonać?
Marigold zaczęła sprzątać ze stołu. Tak przywykła do sprzątania po rodzinie, że robiła to machinalnie i nie złościła się, że nikt jej nie pomaga. – Miło będzie mieć ją znów w domu.
Dennis uniósł brwi.
– Znam jedną osobę, tu, niedaleko, która z pewnością nie będzie z tego zadowolona!
– Cóż, Busia zajęła dawny pokój Daisy, więc Suze będzie musiała dzielić pokój z siostrą. Ostatecznie ma tam podwójne łóżko.
– Ale Suze przyzwyczaiła się mieć cały pokój dla siebie, prawda? – Dennis się uśmiechnął. – Może to ją skłoni do znalezienia pracy i wyprowadzki.
– W dzisiejszych czasach dzieci się nie wyprowadzają. Czytałam o tym. Nie pamiętam, gdzie. Bez końca mieszkają z rodzicami. Chyba dlatego, że nie stać ich na kupno mieszkania.
– Nie można kupić mieszkania, jeśli nie ma się dobrej pracy. – Dennis westchnął i pokręcił głową. – Rozpuściłaś ją – dodał. – Oboje ją rozpuściliśmy.
– Kiedyś znajdzie dobrą pracę i się wyprowadzi, a wtedy będziemy za nią tęsknili. – Marigold włożyła patelnię do zlewu. Westchnęła. – Wspaniale, że Daisy przyjeżdża do domu.
– Zachowaj to dla siebie, jeśli chcesz mieć spokojną niedzielę – powiedział Dennis, wstając, by odstawić miniaturowy kościół na stolik.
Marigold zachichotała.
– Masz rację. Mama orzeknie, że to się nie może udać, a Suze będzie miała załamanie nerwowe. Na razie zachowajmy to dla siebie.
*
Dennis, Marigold i Busia, w płaszczach i kapeluszach, brnęli po śniegu do kościoła oddalonego o pięć minut drogi. Busia trzymała się Dennisa, jakby od tego zależało jej życie, Marigold szła obok męża z rękami w kieszeniach płaszcza. Minęli szkołę podstawową, do której chodziły Daisy i Suze, i dom kultury, gdzie bywały na zbiórkach skautek. Ale pewne rzeczy się zmieniły. Wioska chlubiła się niegdyś małą stacją benzynową, gdzie Reg Tucker, niezmiennie w niebieskim kombinezonie, osobiście napełniał baki samochodów i co miesiąc wystawiał klientom rachunki. W latach dziewięćdziesiątych stacja zmieniła się w elegancki dom kryty strzechą, teraz przysypaną śniegiem. Reg zmarł lata temu, został pochowany na cmentarzu przy kościele, widocznym teraz za rozwidleniem dróg.
Na szczycie pomnika ofiar wojny stojącego na trójkątnym skwerku przed bramą śpiewał kos. Wieniec z czerwonych maków u stóp pomnika, na tle śniegu przywodził na myśl plamy krwi poległych.
Przez całą drogę Busia narzekała.
– To wygląda ładnie tylko przez kilka godzin, potem zamienia się w burą breję, a ludzie się ślizgają i ciągle przewracają. Pewnie się pośliznę i złamię kark. Takie już moje szczęście, czyż nie? Powinni przewidzieć, że spadnie śnieg i posypać solą. Ale nie, nocą to zamieni się w lód, a ja złamię sobie kark jutro.
Marigold nie próbowała pocieszać matki. Przywykła do jej utyskiwań, odbijały się od niej jak krople deszczu od blaszanego dachu. Rozkoszowała się widokiem otulonej śniegiem wioski.
– Jak pięknie, prawda, Dennisie? – powiedziała, przywierając do ramienia męża.
– Bardzo ładnie – zgodził się Dennis, zadowolony, że oddycha rześkim porannym powietrzem i że zobaczy się z przyjaciółmi. – Czy to nie wspaniałe, dziewczęta?! – zawołał wesoło. – Idziemy sobie razem po śniegu.
– Mów za siebie – zrzędziła Busia. – Lepiej trzymaj mnie mocno, bo się przewrócę.
– Myślałem, że się przewrócisz i złamiesz kark jutro – odparł Dennis z uśmiechem.
Busia go nie słyszała. Była już rozkojarzona, przyglądała się ludziom przechodzącym przez bramę na ścieżkę prowadzącą do drzwi kościoła.
– Widzę, że odśnieżyli ścieżkę – zauważyła. – Ale nie bardzo się postarali. Lepiej trzymaj mnie do samego kościoła. Powinniśmy byli zostać w domu, zamiast wychodzić na tę okropną pogodę.
Dennis posłusznie eskortował teściową, witając się po drodze ze znajomymi. Wszyscy wykrzykiwali: „Czyż nie jest pięknie?!”, ponieważ pogoda jest dla Brytyjczyków ulubionym tematem rozmów.
– Musiałam wyciągnąć z szafki zimowe buty – powiedział ktoś.
– Musieliśmy odśnieżyć podjazd od frontu – dorzucił ktoś inny.
Busia prychnęła z dezaprobatą.
– Mój mąż, świeć Panie nad jego duszą, nadwerężył sobie kręgosłup, gdy łopatą odkopywał nas ze śniegu – oznajmiła. – Na twoim miejscu byłabym bardzo ostrożna.
W kościele pachniało przyjemnie woskiem i kwiatami. Busia puściła ramię zięcia. Nie lubiła rozmów z ludźmi o pogodnym usposobieniu, ruszyła więc przed siebie, aby znaleźć miejsce siedzące. Marigold posłusznie poszła za matką.
Dennis, tak jak jego ojciec, był miejscowym stolarzem. W wiosce prawie nie było domu, w którym by nie pracował. Kredens tu, stół tam, regały na książki, szafki kuchenne, domek do zabawy dla dzieci czy
szopa w ogrodzie dla dziadka. Znał wszystkich i lubił ucinać sobie pogawędki. Wielu uważało go za prawdziwy skarb, honorowego członka rodziny, ponieważ tyle samo spędzał na pogaduszkach, co na ustawianiu zrobionych przez siebie rzeczy, a często bez dodatkowej zapłaty wymieniał na miejscu gałkę u drzwi, która odpadła, lub poprawiał fugę w łazience. Dennis był po prostu dobrym człowiekiem.
Ciężka praca odbiła się jednak na jego zdrowiu. Miał problemy z kolanami i chroniczne bóle w plecach od noszenia ciężkich przedmiotów, a także blizny na lewym kciuku po skaleczeniach ostrymi narzędziami. Mimo to nigdy nie narzekał. Uważał się za szczęściarza, ponieważ mógł robić to, co lubił. Niedomagania wydawały się niewielką za to ceną.
Marigold była dumna z męża, mistrza w swoim rzemiośle. Gdy ktoś podawał to w wątpliwość, mawiała: „Wystarczy dać mu kawałek drewna, a będzie szczęśliwy jak dziecko”. I miała rację. Dennis nigdy nie był tak zadowolony jak wówczas, gdy pracował w swojej szopie, słuchając muzyki w radiu, podczas gdy kot Mac obserwował go w milczeniu z parapetu okiennego.
Najwięcej radości sprawiało mu jednak przygotowywanie prezentu dla Marigold na Boże Narodzenie.
Co roku robił jej puzzle. Marigold wiedziała, co dostanie, nie była więc zaskoczona, lecz nie wiedziała, co będzie przedstawiała układanka, więc zawsze oczekiwała niespodzianki. Dennis najpierw wybierał temat, potem obrazki, które naklejał na cienką sklejkę, a na koniec wycinał elementy wyrzynarką. Wymagało to precyzji i cierpliwości, ale on lubił takie wyzwania. W zeszłym roku tematem były kwiaty, ponieważ Marigold kochała kwiaty. Rok wcześniej – ptaki. W tym roku wybrał staroświecką scenę na lodowisku, z dorosłymi i dziećmi jeżdżącymi w padającym śniegu. Znalazł obrazek w sklepie z używanymi rzeczami i uznał, że spodoba się żonie. Siedząc w ławce kościelnej, rozmyślał o układance i podekscytowany poczuł ciepło w środku, takie jak wówczas, gdy chodził zimą do szkoły z gorącym kartoflem wkładanym mu przez matkę do kieszeni palta. Marigold zawsze lubiła układanki, a Dennis potrafił je wykonać. Co roku próbował zrobić nieco bardziej skomplikowaną lub trochę większą, aby utrudnić jej zadanie. Tegoroczna przewyższała wszystkie dotychczasowe. Składała się z ponad stu małych kawałków, a poukładanie ich wymagało dużo czasu, ponieważ Dennis nie zrobił zdjęcia obrazka jako wzoru. Zerknął na siedzącą obok zaróżowioną po przechadzce żonę; jej orzechowe oczy błyszczały z zadowolenia. Wziął ją za rękę i uścisnął. Z uśmiechem oddała uścisk. Busia to zauważyła, cmoknęła z dezaprobatą i pokręciła głową. Oni są o wiele za starzy na takie rzeczy, pomyślała cierpko.
Po nabożeństwie wierni zebrali się w sali parafialnej na herbatę i ciasteczka. Tę część niedzielnego poranka Dennis i Marigold lubili najbardziej. Busia lubiła ją najmniej. Mieszkała w wiosce od ślubu, lecz w przeciwieństwie do męża bardzo niechętnie udzielała się towarzysko. Od kiedy została wdową, ruszała do wyjścia, gdy tylko proboszcz wygłosił błogosławieństwo. Teraz nie miała wyboru, musiała zostać wśród ludzi, ponieważ była zależna od córki i zięcia; aby wrócić do domu, potrzebowała ramienia Dennisa.
Marigold i Dennis rozmawiali ze swoimi sąsiadami, Johnem i Susan Glennami, gdy Marigold poczuła lekkie klepnięcie w ramię. Odwróciła się i zobaczyła wyraźnie przejętą Eileen Utley, która miała ponad dziewięćdziesiąt lat i wciąż grała na organach na każdym niedzielnym nabożeństwie, nie popełniając żadnego błędu. Eileen trzymała w ręce torebkę Marigold.
– Zostawiłaś to w ławce – wyjaśniła.
Marigold spojrzała na torebkę i zmarszczyła brwi. Potem zerknęła na prawe ramię, spodziewając się zobaczyć na nim torebkę. Ale ku swemu zaskoczeniu nie zobaczyła.
– Dziwne. Musiałam się zamyślić – tłumaczyła się. Może to dlatego, że Daisy wraca do domu? – Dziękuję.
Westchnęła.
– Ostatnio zrobiłam się trochę roztargniona. Nie pierwszy raz coś zostawiam. Ale spójrz na siebie, Eileen. Bystra jak zawsze. Niczego nie zapominasz!
– Mam dziewięćdziesiąt dwa lata – oznajmiła Eileen z dumą. – I wszystkie klepki w porządku. Sekret tkwi w krzyżówkach i sudoku. Utrzymują umysł w ruchu. Jak mięśnie. Musisz tego spróbować.
– Mama codziennie rozwiązuje krzyżówkę.
– I spójrz na nią. – Obie popatrzyły na Busię, która z filiżanką herbaty w dłoni żaliła się proboszczowi na brak soli na drodze. Proboszcz słuchał tych narzekań z iście anielską cierpliwością. – Ona też ma wszystkie klepki w porządku, prawda?
– O, tak.
– Jak to jest mieć ją w domu?
– Myślę, że jest szczęśliwsza, mieszkając z nami. Tata nie żyje od piętnastu lat, a samotność nie jest dobra. Mama nie lubi zwierząt, nigdy nie chciała mieć psa ani kota do towarzystwa. Toleruje Maca, a on trzyma się od niej z daleka. Tak czy inaczej, uznaje tylko Dennisa. Wydawało się logiczne, że zamieszka u nas, skoro dawny pokój Daisy stał pusty. To najmniej, co mogłam zrobić. W końcu ona opiekowała się mną przez osiemnaście lat, czyż nie?
– Jesteś dobrą dziewczyną, Marigold. – Eileen poklepała ją po ramieniu. – Zobaczymy się jutro. – Codziennie o dziewiątej rano Eileen wpadała do sklepu, który prowadziła Marigold, nie dlatego, że czegoś potrzebowała, lecz dlatego, że nie miała nic lepszego do roboty.
Marigold zawiesiła torebkę na ramieniu, zastanawiając się, jak mogła nie zauważyć, że jej nie ma. Do tej pory nie należała do osób, które zostawiają gdzieś swoje rzeczy. Chyba się starzeję, stwierdziła trochę przygnębiona. Poszukała w myślach czegoś pocieszającego. Znalazła. Daisy wraca do domu…ROZDZIAŁ 3
– Mam plan – oznajmiła Daisy. Siedziała przy kuchennym stole obok ojca i Busi, naprzeciwko Suze, która przyglądała jej się spod długiej grzywki, próbując bez powodzenia udawać zainteresowanie. W obecności siostry, rozsądnej, niezależnej i utalentowanej zawsze czuła się gorsza.
Marigold stała przy kuchence. Jakie to typowe dla Daisy, że już znalazła rozwiązanie, pomyślała z dumą. Ta dziewczyna zawsze była zorganizowana i radziła sobie sama.
– Jaki plan? – zapytała.
– Zaoszczędziłam dość pieniędzy, aby robić to, co zawsze chciałam robić – odparła Daisy, uśmiechając się nieśmiało.
– Czyli co? – dopytywała Marigold.
– Będę rysowała i malowała. To znaczy, nie jako hobby, co robiłam przez lata, lecz zawodowo.
– Najwyższy czas – stwierdził Dennis z wielkim zadowoleniem. Zawsze pragnął, by Daisy została artystką. Była w tym dobra, do tego się urodziła. Uważał, że się marnuje, pracując w muzeum, zamiast pozwolić swemu talentowi rozkwitnąć.
– Tak – zgodziła się Daisy, biorąc głęboki oddech. Wydawała się trochę zdenerwowana, jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę z ryzyka. – Spróbuję.
Busia wydęła usta.
– Wątpię, czy malowaniem zarobisz dużo pieniędzy – powiedziała.
– Hockney raczej by się z tobą nie zgodził, Busiu – odparła Daisy.
– Ani Peter Doig czy Damien Hirst – dodał Dennis z uśmiechem.
– Kto to jest Peter Doig? – zapytała Suze, marszcząc z niesmakiem nos.
– Ale pomyśl o tysiącach malarzy, o których nikt nigdy nie słyszał – ciągnęła Busia. – Bez grosza przy duszy, żyjących na łasce rodziny. – Rzuciła znaczące spojrzenie Marigold, która udała, że tego nie widzi. Wiedziała, że jej matka będzie miała dużo do powiedzenia, gdy ona i Dennis będą musieli utrzymywać obie córki.
– Każdy musi jakoś zacząć, Busiu – powiedziała Daisy. – Nie będę wiedziała, jeśli nie spróbuję.
– Co będziesz malowała? – zainteresowała się Suze, teraz już pełna niepokoju, ponieważ jej siostra chyba naprawdę nie miała zamiaru wracać do Mediolanu.
– Zwierzęta. Będę malowała portrety zwierząt. Jestem w tym dobra. Później, gdy nabiorę pewności siebie, będę malowała także ludzi.
– Wspaniały pomysł! – zachwyciła się Marigold.
– Dzięki, mamo.
– To znaczy, że rzuciłaś pracę – upewniała się Suze.
– Owszem.
– A oni pozwolili ci odejść? Tak po prostu?
– Pozwolili.
Suze uniosła brwi.
– A to miejsce nie rozpadnie się bez ciebie?
Daisy się roześmiała.
– Pracowałam w muzeum, Suze, nie rządziłam krajem!
Suze opadły ramiona.
– A więc rzeczywiście zostajesz tu na dobre?
– Tak. Nie zamierzam wracać.
– Cieszymy się z tego, prawda, Goldie? – rzucił Dennis wesoło.
– Bardzo – zgodziła się Marigold tak uszczęśliwiona, że nie pozostało już w niej miejsca na niepokoje czy wątpliwości. Rozwiązała troczki fartucha i odłożyła drewnianą łyżkę. – Kolacja gotowa – oznajmiła. – Myślę, że powinniśmy otworzyć butelkę wina, nie sądzisz, Dennisie? Żeby uczcić powrót Daisy do domu.
– Wzniosę za to toast! – zawołał Dennis i wstał.
– A ja wypiję na pohybel Luce – powiedziała Busia, krzywiąc się. – Nigdy go nie lubiłam.
*
Po kolacji Dennis wciągnął walizkę Daisy na górę, do pokoju Suze, milcząco i stanowczo ogłaszając koniec dyskusji. Suze musiała ugryźć się w język i przyjąć do wiadomości, że jej siostra będzie tu mieszkała. Na razie. Zawsze istniała szansa, że Daisy i Luca się pogodzą albo że siostra uzna pokój Suze za zbyt ciasny i poszuka czegoś do wynajęcia. Suze zupełnie sobie nie wyobrażała dzielenia z nią pokoju przez dłuższy czas. Fakt, że Daisy nawet nie próbowała wypakować swoich rzeczy, dawał nadzieję. Suze przyglądała się, jak siostra przetrząsa ubrania, by znaleźć piżamę, lecz nie zaproponowała, że opróżni kilka półek. Ledwie wystarczało jej miejsca dla siebie.
Później, gdy obie leżały już w łóżkach, a światło było zgaszone, Suze usłyszała, że Daisy cicho płacze w poduszkę i serce jej zmiękło. To, że miała naturę egoistki, nie oznaczało, że była bez serca.
– Jutro zabiorę swoje rzeczy, żebyś miała trochę miejsca – szepnęła, wiedząc, że rano tego pożałuje.
– Przykro mi. Nie spodziewałaś się, że będziesz musiała dzielić ze mną pokój, prawda?
– W porządku. Przez chwilę damy radę. Bo to nie będzie trwało wiecznie? – zapytała z nadzieją.
– A jak ci idzie z Battym?
– Dobrze. Bardzo dobrze. Co się stało między tobą a Luką?
– On nie chce małżeństwa i… – Daisy oddychała nierówno – nie chce dzieci.
– Och. – Suze nie spodziewała się czegoś takiego. – Wy naprawdę chcecie czego innego.
– Tak.
– Znam zwierzaka akurat dla ciebie, mogłabyś go namalować. To pies. Ogromny, duży jak koń. Właśnie zagryzł kota, więc wygląda na groźnego i głodnego, czyli dla ciebie będzie bardziej interesujący.
– Naprawdę zagryzł kota?
– Konkretnie kotkę Dolly Nesbit.
– Okropne. Jak ona się nazywała? Skarb? Dolly musi być załamana.
– Zemdlała. Naprawdę mogła umrzeć.
– Och, Suze! Nie mów tak.
– Przecież ona jest stara, a starzy ludzie źle znoszą takie wstrząsy. – Suze zachichotała. – Już wcześniej wydawała się półżywa. Można powiedzieć, że teraz wygląda jak trzy ćwierci do śmierci.
Obie się roześmiały.
– To było zabawne – przyznała Daisy.
– Wiem. – Suze westchnęła ciężko. – Powinnam być komiczką.
– Tego bym nie powiedziała.
– Wszystko byłoby lepsze niż to, co robię. Mama, tata i babcia uważają, że powinnam znaleźć normalną pracę.
– Gdybyś została komiczką, raczej by tego nie uznali za normalną pracę.
– I tak byłaby lepsza od tej obecnej.
– Powinnaś napisać książkę. Gdy byłyśmy małe, wciąż pisałaś jakieś opowiastki. Dobrze operujesz słowami i masz talent. Po prostu brak ci wiary w siebie.
Suze zachichotała.
– Nie wiedziałabym, o czym pisać.
– O swoich przeżyciach. Czy nie tak robią pisarze?
– Nie przeżyłam zbyt wiele, Daisy. W przeciwieństwie do ciebie całe życie spędziłam w małej wsi nad morzem i nigdy mi się nie przydarzyło coś rzeczywiście ekscytującego.
– No więc napisz o tym, co cię interesuje.
– Z tego, co mnie interesuje, nie będzie dobrej książki. Moda i kosmetyki lepiej nadają się do magazynów. I do mojego konta na Instagramie.
– A nawiasem mówiąc, jak ci idzie?
– Powoli.
– Będą z tego jakieś pieniądze?
– W końcu będą. Jeśli przyciągnę wystarczająco dużo obserwujących, firmy będą mi płaciły za pokazywanie ich produktów.
– Ilu obserwujących potrzebujesz, żeby tak się stało?
– Kilkaset tysięcy.
– A ilu masz?
– Prawie trzydzieści tysięcy.
Zapadła chwila ciszy, ponieważ Daisy próbowała wymyślić coś pocieszającego.
– W porządku, czyli wiesz, co robić i dopniesz swego.
– Pracuję nad tym. Czasami wierzę, że podbiję świat, ale najczęściej wątpię, czy uda mi się podbić cokolwiek.
Daisy się zaśmiała.
– A więc jesteśmy dwie!
– No tak – zgodziła się Suze, zaskoczona, jak bardzo podniosła ją na duchu świadomość, że nie jest sama. – Dobranoc, Daisy.
– Dobranoc, Suze.
Zasnęły obie, w pokoju było słychać tylko rytmiczny szmer spokojnych oddechów.
*
Następnego dnia niebo się przejaśniło, a słońce świeciło mocno. Marigold stała za ladą sklepu, gdy przyszła Mary Hanson, aby kupić piwo dla robotników malujących jej dom. Przywiązała do słupka swojego bernardyna, Berniego, a pies położył się na śniegu, zamieniając go w topniejącą breję. Dyszał ciężko, wydmuchując kłęby pary. Eileen opierała się o ladę, a Tasha rozpakowywała na zapleczu dostawę fasoli w sosie pomidorowym. Marigold miała nadzieję, że Eileen nie wspomni o kocie Dolly.
– Dzień dobry, Mary – przywitała się Marigold.
– Dzień dobry. Czyż nie jest pięknie? Nareszcie słońce.
– Miła odmiana, prawda? – zgodziła się Marigold.
– Z pewnością.
– Hm, Mary, zastanawiałam się, czy mogę poprosić cię o przysługę.
– Jasne, Marigold. Co mogę dla ciebie zrobić? – Mary wyczekująco uniosła brwi w nadziei, że sprawa zostanie szybko załatwiona. Naprawdę musiała wracać do swoich robotników.
– Moja córka wróciła właśnie z Włoch i chciałaby sprawdzić się jako malarka. Jest bardzo dobra. Zawsze była dobra, tylko brakowało jej pewności siebie. Zastanawiała się, czy pozwoliłabyś jej namalować portret twojego psa.
Mary aż pojaśniała na twarzy.
– Berniego? Chciałaby namalować Berniego? Oczywiście, że może. Będzie mu się podobało.
– Świetnie. Powiem jej. Wyskoczyła gdzieś, ale wróci za jakiś czas.
– Dam ci numer mojej komórki, a ty powiedz Daisy, żeby do mnie zadzwoniła.
Marigold podała Mary kartkę papieru, a ona zaczęła pisać.
– Przystojny łobuz, ten mój Bernie – powiedziała. – I wręcz uwielbia ludzi. – Po czym weszła na zaplecze poszukać piwa.
– Nie można powiedzieć tego samego o kotach – mruknęła Eileen pod nosem.
Chwilę później Mary wróciła z dwunastoma puszkami piwa.
– Czekam na telefon od Daisy – powiedziała, wyjmując portfel z torebki. – I przekażę Berniemu dobre wieści. Będzie podekscytowany. Nigdy wcześniej nikt go nie malował.
– Jeśli dobrze pójdzie, Daisy mogłaby pokazać portret w domu kultury – entuzjazmowała się Marigold. – Ma nadzieję, że otworzy jej to drogę do kariery, rozumiesz.
– Doskonały pomysł. I świetne miejsce na reklamę. Anglicy mają bzika na punkcie swoich psów. – Mary uśmiechnęła się figlarnie. – A ja wolę mieć portret Berniego niż moich dzieci. Tylko nie mów Brianowi!
Marigold się roześmiała.
– Nie powiem.
Gdy za Mary zamknęły się drzwi, Eileen pokręciła głową.
– A ja nie powiem Dolly. Morderca jej kotki uwieczniony na obrazie, to już byłoby dla niej nie do zniesienia.
*
Daisy szła ścieżką wijącą się wzdłuż wierzchołków klifów. Nie spacerowała tu od wieków. Przyjeżdżała do domu kilka razy w roku, na Boże Narodzenie i zwykle latem, nigdy jednak nie znalazła czasu na spacery. Jako mała dziewczynka biegała po tej ścieżce w podskokach; pamiętała głos przywołującej ją matki i porywy wiatru wiejącego od morza. To się nie zmieniło. Było zupełnie tak jak zawsze. Ale ona się zmieniła. Tęskniła teraz za dzieciństwem. Życie było wtedy prostsze. Mniej zmartwień, przynajmniej tak się wydawało. Sześć lat we Włoszech, dobrych lat, a teraz okazywały się stracone, zmarnowane niczym nietrafiona inwestycja. Bała się, że jej zranione serce nigdy się nie zagoi. Smutek ciążył jej w piersiach jak ołów. Opłakiwała śmierć związku, choć miłość żyła i nie miała gdzie się podziać.
Było prawdą, że Luca nigdy nie kłamał w kwestii małżeństwa i dzieci. To ona głupio wierzyła, że zdoła go zmienić. Wierzyła, że kocha ją dostatecznie mocno, by dać jej to, czego chciała, i sądziła, że jeśli będzie konsekwentna, on się w końcu podda. Jednak przyszła chwila, gdy zdała sobie sprawę, że on nie zmieni zdania. To się stało w zeszłym tygodniu.
Luca jej nie zdradził. To ona go zdradziła. Przecież tak wiele ich łączyło. Oboje obracali się w środowisku bohemy. Byli wolnymi duchami. Kochali sztukę, muzykę, w ogóle kulturę. Żadne z nich nie przywiązywało szczególnej wagi do spraw materialnych. Po prostu prowadzili beztroskie życie, rozkoszując się przyjemnościami, jakie oferowały Włochy – jedzeniem, słońcem, sztuką i architekturą, a przede wszystkim pięknymi pejzażami. Luca wierzył, że oboje pragną tego samego, podczas gdy ona w skrytości ducha od początku chciała więcej. To nie on zmienił reguły, tylko ona. Jeśli przez sześć lat prowadziła ryzykowną grę i przegrała, mogła mieć pretensje tylko do siebie.
Teraz wróciła do domu i musiała zacząć od nowa. A nowa kariera i nowe życie – to przypominało raczej powrót do dawnego życia. Daisy nie chciała mieszkać u rodziców, jak Suze. Tak naprawdę nie chciała także mieszkać w tej małej wiosce. Przywykła do życia za granicą, w kosmopolitycznym wielkim mieście. Przyzwyczaiła się do niezależności, nie miała jednak wyboru. Nie wystarczało jej pieniędzy na zakup mieszkania, a nie chciała wydawać tego, co ma, na czynsz, skoro mogła mieszkać w domu za darmo. Musiała ograniczyć wydatki, jeśli chciała malować. Na początku nie będzie miała klientów, a gdy już się pojawią, jej prace jako nowej artystki na rynku nie osiągną wysokich cen. Busia miała rację, nie będzie z tego dużych pieniędzy, ale czy to ma znaczenie, jeśli ona będzie szczęśliwa? Z pewnością lepiej robić to, co się kocha, niż ślęczeć nad jakąś nudną robotą tylko po to, by zarobić pieniądze. Gdyby udało jej się zostać uznaną artystką i z tego żyć, mogłaby zdecydować, gdzie chce zapuścić korzenie. Problem polegał na tym, że ułożyła sobie życie w Mediolanie i nigdzie indziej nie czuła się jak w domu, nawet tutaj.
Słońce się schowało, lecz spacer okazał się ożywczy. Na wzgórzach nadal leżał śnieg, powietrze było zimne i rześkie. Na klifie szalał przenikliwy wiatr. Mewy krążyły pod lodowato niebieskim niebem, na morzu wyłaniały się spośród fal i opadały w dół małe łodzie, a rybacy zarzucali sieci. Wszystko było takie piękne. Daisy westchnęła zachwycona, jej smutek trochę zelżał. Cudownie było wrócić, tylko szkoda, że ze złamanym sercem. Zdawała sobie sprawę, że będzie tęskniła za Włochami i tamtejszymi przyjaciółmi, musiała jednak się nauczyć znowu żyć w Anglii. Znaleźć nowych przyjaciół. Myśl o zaczynaniu wszystkiego od nowa była przygnębiająca. Daisy zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś się zakocha. Włożyła ręce do kieszeni i ruszyła w kierunku wsi. Musiała zrozumieć, kim jest tutaj, bez Luki, daleko od Włoch, i musiała polubić tę osobę, zanim w ogóle zacznie rozważać, czy chce się z kimś związać. W tej chwili nie potrafiłaby nawet pomyśleć o miłości do kogoś innego niż Luca.
Po powrocie do domu poszła do sklepu porozmawiać z matką. Marigold obsługiwała Komandora, którego Daisy znała od dziecka. Komandor Wilfrid Braithwaite był przyjacielem jej dziadka. Na widok Daisy jego małe oczka się zaświeciły, a twarz pomarszczyła się jeszcze bardziej, gdy się uśmiechnął, odsłaniając garnitur krzywych zębów.
– Cóż za widok dla obolałych oczu! – zawołał. – Już przyjechałaś na Boże Narodzenie?
Daisy odpowiedziała uśmiechem. Komandor, w trzyczęściowym garniturze i krawacie oraz filcowym kapeluszu, wyglądał jak typowy wiejski dżentelmen.
– Wróciłam na dobre – powiedziała.
Starszy pan zmarszczył krzaczaste białe brwi.
– Ojej, i porzuciłaś swojego włoskiego faceta?
– Owszem.
– Przykro mi to słyszeć.
– Ale miło wrócić do domu – odparła, nie chcąc, aby zapadło częste w takich chwilach kłopotliwe milczenie.
– Nie przypuszczam, żeby we Włoszech padało dużo śniegu.
– Mieszkałam w Mediolanie, a tam śniegu jest więcej niż tutaj.
– Aha.
Komandor zapłacił za herbatniki pełnoziarniste w czekoladzie. Marigold przypatrywała się im ze zmarszczonymi brwiami. Całkiem niedawno widziała takie same na stole, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie.
– Lubię maczać je w herbacie – powiedział Komandor. To samo powiedział ktoś inny, pomyślała Marigold, lecz za nic nie mogła sobie przypomnieć, kto.
Komandor wyszedł ze sklepu, a Marigold podeszła do stojaka z czasopismami, by poszukać czegoś z sudoku. Naprawdę musiała ćwiczyć mózg. Tasha stanęła przy kasie.
– Miło, że do nas wróciłaś – powiedziała do Daisy. – Tylko szkoda, że… no, wiesz. – Uśmiechnęła niepewnie, nie wiedząc, jak wyrazić współczucie słowami. – Chwilę temu była tu Mary Hanson, zostawiła swój numer twojej mamie. Mówi, że możesz namalować jej psa.
– Naprawdę? To wspaniale. Ten pies jest duży, prawda?
– To bernardyn. Wiesz, jeden z tych dużych szwajcarskich psów z beczułkami brandy na szyjach, tyle że Bernie nie nosi beczułki. Może byłby trochę bardziej lubiany, gdyby nosił. – Tasha zmarszczyła nos.
Marigold pojawiła się z magazynem z sudoku.
– To jest do ćwiczenia mózgu – wyjaśniła z uśmiechem. – Ostatnio zrobiłam się strasznie zapominalska.
– Wszystkie mogłybyśmy poćwiczyć nasze mózgi – stwierdziła Tasha i też się uśmiechnęła.
– Mam nadzieję, że to działa – dodała Marigold. – Nie jestem jeszcze gotowa, żeby zdziecinnieć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki