- nowość
- promocja
Tu spoczywa mściwa suka - ebook
Tu spoczywa mściwa suka - ebook
Myśleli, że zabili dziewczynę.
Stworzyli jednak potwora.
Uwięziona między zaniedbującą rodzinę matką i niewiernym ex, Annie Lane była przyzwyczajona do tego, że wiecznie zostawała w tyle. W mieście i tak wszyscy uważali ją za zepsutą, pyskatą dziewczynę, która ma zły wpływ na swoją najlepszą przyjaciółkę.
Jednak to nie powód, aby ją zabijać i porzucać jej zwłoki na górze, o której wszyscy mówią, że wskrzesza umarłych!
Annie nie pamięta, kto ją zamordował, wspomnienia z tamtej nocy są zamazane. Nie cofnie się jednak przed niczym, aby odkryć prawdę i sprawić, by ktoś za to zapłacił. Doskonale wie, że dziewczyny takie jak ona, jeśli pragną sprawiedliwości, to muszą wymierzyć ją na własną rękę.
Lista osób, które mogły tego chcieć, nie jest krótka: toksyczna matka, niewierny były chłopak, czy jego kumple z zespołu, którym do tej pory wszystko uchodziło na sucho. I jeszcze jej były szef z restauracji, który zawsze był trochę zbyt przyjazny...
Ktoś zna prawdę.
Ktoś jest winny.
Ktoś musi zapłacić za to, co spotkało Annie Lane.
Ten dynamiczny i sarkastyczny horror spodoba się czytelnikom "Carrie" Stephena Kinga oraz fanom serialu "Wednesday".
Książka odpowiednia dla czytelników 16+
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-3300-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka, pod pewnymi względami, jest wynikiem egzorcyzmów przeprowadzonych na moich własnych doświadczeniach – i porusza tematy, które być może dotyczą także ciebie. Uwzględnij, proszę, poniższy spis przy podejmowaniu decyzji, czy to właściwy moment w twoim życiu, aby zagłębić się w tę historię.
Tu spoczywa mściwa suka obfituje w opisy dotyczące:
• przemocy i zabijania,
• agresji emocjonalnej, słownej i fizycznej,
• zawoalowanych gróźb o podtekście seksualnym,
• molestowania o podłożu seksualnym,
• pornografii/nagich zdjęć wykorzystywanych do zemsty,
• narkotyków podawanych bez przyzwolenia,
• pożarów i poparzeń,
• rozlewu krwi i wymiocin,
• zastraszania,
• alkoholu, nikotyny i narkotyków,
• śmierci bliskich.JEDEN
Tym razem naprawdę dałam dupy.
To znaczy wiem, że jestem mistrzynią w dawaniu dupy, ale jeśli czekaliście na moją największą popisówę, proszę bardzo: oto ona.
Ryję palcami w ziemi. Zimny piach oblepia moje odrapane czerwone paznokcie. Rwący nurt, jak obłapiające ręce, szarpie moje skostniałe nogi, próbując wciągnąć mnie z powrotem do ciemnego koryta rzeki. Z powrotem tam, gdzie właśnie się ocknęłam, zanurzona w lodowatej wodzie.
Nie mam pojęcia, jak tam trafiłam. Kiedy otworzyłam oczy, znajdowałam się już w młócącej kipieli. Światło dnia błyska wśród złotych liści, co oznacza, że sporo mnie ominęło – bo ostatnie, co pamiętam, to tłum spoconych dzieciaków cisnących się w klubie, gdzie czekałam na występ kapeli mojego eksa.
A teraz jestem tutaj. Wyczołguję się z rzeki. We włosach mam pełno liści. Zimna woda leje mi się z ust. Pod zabłoconymi palcami wyczuwam korzeń drzewa, więc go chwytam. Kamienie na brzegu kaleczą mi nogi, czepiając się moich podartych pończoch, gdy wydostaję się ze wzburzonego chłodu.
Szczękając zębami i drżąc na całym ciele, gramolę się na brzeg, aż wreszcie siadam i opieram się o pień drzewa. Kora drapie mnie w plecy przez przemoczoną małą czarną. Wszędzie wokół widzę więcej drzew, ciągnących się w każdym możliwym kierunku. Mogę znajdować się w dowolnym miejscu bezkresnych państwowych lasów, które otaczają moje miasto rodzinne.
Co wydarzyło się zeszłej nocy?
Wypiłam za dużo tequili, którą przemyciłam do klubu w torebce? Czy Gun i jego kumple zostawili mnie tutaj dla żartu? Ostatnie, co pamiętam, to, że byłam z nim. Ale wrzucenie mnie do rzeki świadczy o kiepskim poczuciu humoru, nawet jak na mojego narcystycznego eksa i liżących mu dupę ziomali z kapeli.
Nie. Cokolwiek wydarzyło się zeszłej nocy, wątpię, żeby ktoś się przy tym ubawił.
Kiedy zamykam oczy, widzę ten sam co teraz las, ale spowija go mrok, a ja uciekam. Uciekam przed kimś. Otwieram oczy i charczę, kiedy coś dusi mnie w gardle. Wsuwam palce do ust i ściągam sobie z języka zabłocone igły sosnowe oraz gałązki.
„Co. Do. Chuja?”
Gapię się na leśne szczątki oblepiające moje palce, rozgryzając pozostałości, które utknęły mi między zębami. W głowie mam sieczkę, a całe moje ciało wydaje się wykonane dokładnie z tego samego materiału, który właśnie wykaszlałam, iglastego i zawilgotniałego. Wycieram palce w uda i mrugając, rozglądam się ponownie przez krople wiszące mi na rzęsach.
Może i nie wiem, gdzie jestem, ale nie zamierzam czekać na powrót tego, kto mnie tutaj zostawił. Muszę stąd spadać.
Wstaję. Uginają się pode mną kolana. W butach mi chlupocze. Drżę, kiedy wiatr smaga moją mokrą skórę i ledwo okrywającą mnie sukienkę. Nie wiem, gdzie przepadła moja kurtka – podobnie zresztą jak moja torebka i mój telefon. Może utonęły w rzece, z której niedawno się wyczołgałam. Zdecydowanie jednak nie zamierzam ich tam szukać.
Obejmuję się rękami za brzuch, obieram kurs na chybił trafił i ruszam. Powłóczę nogami, idąc przez suche liście, jakbym brnęła w śniegu. Temperaturę ciała mam, zdaję się taką, jak różowy świderek o smaku wiśniowym rozpuszczający się w temperaturze pokojowej. Gdy tak maszeruję w zimnym świetle poranka, słońce wznosi się coraz wyżej, ale przeświecające przez brązowiejący baldachim liści promienie ledwo mnie ogrzewają.
Nie jestem pewna, jak długo tak idę. Moje myśli pędzą, gałęzie się kołyszą, woda na mojej skórze nie wysycha. I nagle drzewa się rozstępują, ujawniając jasnożółty ganek porośnięty mchem.
„Cywilizacja”. Przy odrobinie szczęścia wydostałam się z lasu… żeby móc zacząć ustalać, jak tutaj trafiłam, do kurwy nędzy.
Moje odrętwiałe nogi słabną z każdym krokiem. Chwiejnie mijam linię drzew i upadam w wysoką trawę za domem. Zwracam twarz ku niebu i dostrzegam pęknięcia w żółtej okładzinie. Światło słoneczne odbija się pstrokato w potłuczonych szybach okiennych.
Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi pomóc. Od dłuższego czasu nikogo tu nie ma.
Nogi zapadają mi się w trawę. Myślę, że mogłyby się tak teraz rozpuścić i ściec między grudkami ziemi oraz kamieniami, wsiąkając w gliniastą ziemię. Może reszta mojego ciała wzięłaby z nich przykład. Mogłabym nawodnić ten skrawek zieleni, złapać światło słoneczne na źdźbłach trawy i odejść wraz z mijającą jesienią. Zastanawiam się nad tym przez chwilę, ale potem wstaję i chwiejnym krokiem okrążam dom.
Przez wysuszony trawnik prowadzi piaszczysta droga, która wije się między drzewami, oraz kolejnymi dawno opustoszałymi budynkami. Naprzeciwko żółtego domu za moimi plecami stoi niebieska chatka. Na jej drzwiach ktoś napisał czarną farbą „diabeł tu był”. Wzdragam się, po czym przyspieszam kroku.
Przynajmniej już wiem, gdzie jestem.
– Hej! – krzyczy ktoś. – Dokąd tak pełzniesz, robaku?
– No. Zaczekaj lepiej na ranne ptaszki!
Odwracam się. Dwóch chłopaków stoi na drodze za mną. Ich oczy mają ten sam lśniący odcień miedzi co ich włosy. Noszą workowate swetry, a na ich identycznych twarzach malują się szerokie uśmiechy. Choć nie mogą być znacznie młodsi ode mnie, są znacznie mniejsi. Ich drobne sylwetki i mizerne kończyny tylko potęgują moje uczucie dyskomfortu, kiedy tak na nich patrzę.
Jeśli właściwie ustaliłam swoją lokalizację, nie powinnam tutaj spotkać żywej duszy.
– Potrzebuję pomocy – chrypię. – Macie telefon?
– Telefon? I do kogo byś zadzwoniła? – Chłopak po prawej chichocze.
– Paniusiu, żadna gorąca linia nie zda się na twój problem – dodaje ten po lewej.
Ten po prawej unosi rękę, jakby trzymał w niej słuchawkę starego telefonu. Ten po lewej robi dokładnie to samo.
– Centrala – mówi ten po prawej.
Ten drugi podnosi głos do falsetu, udając mnie.
– Halo, centrala, potrzebuję pomocy…
– No, paniusiu, tobie potrzebny jest grabarz!
– Dajcie jej spokój, smarkacze – warczy trzeci głos nieopodal mnie. Należy do dziewczyny, która czym prędzej ściąga z ramion dziergany szal, aby mnie nim opatulić.
Zaciskam palce na suchej wełnie, podczas gdy nieznajoma o poważnym spojrzeniu ciska śliwką w chłopaków na drodze. Jeden z nich chwyta owoc i wgryza się w niego. Krwistoczerwony sok wycieka mu między zębami.
– Ta tutaj potrzebuje pomocy – szydzi chłopak po prawej, po czym kradnie śliwkę swojemu lustrzanemu odbiciu.
– Jaki masz, u diabła, problem? – warczę.
– Taki sam jak ty – odpowiada, kładąc dłonie na biodrach, jakby obrzucał mnie wyzwiskami na placu zabaw.
Dziewczyna ściska mnie za ramiona, po czym obraca mnie plecami do nich.
– Zjeżdżajcie obaj. Nie żartuję – rzuca przez ramię.
Wyrostki nie przestają komentować za naszymi plecami, ale nie ruszają się z miejsca.
– Są nieszkodliwi – tłumaczy mi dziewczyna, gdy tylko mijamy zakręt. – Wydaje im się, że to świetna zabawa.
– Jasne. Boki zrywać.
– To Pogoń i Pogwar. A ja jestem Fern – kontynuuje.
– Annabel – przedstawiam się.
– No dobrze, Annabel. Wiesz, gdzie jesteś?
Oczywiście, że wiem. Wyludnione miasto na szczycie Góry Zmartwychwstania obrosło w tych stronach legendą. Wybrałam się tutaj raz ze swoim starszym bratem, Neilem, według którego powodem takiego stanu rzeczy było zamknięcie papierni w latach pięćdziesiątych. Kiedy zabrakło pracy, ludzie spakowali się i odeszli.
Nawet jeśli miał rację, słyszałam, że miasto opustoszało nie tylko z tego powodu. W dzieciństwie szeptaliśmy sobie o tym podczas wspólnych nocowanek, zduszonymi, cichymi głosami, jakby w obawie, że z góry spełzną duchy, które w ciemności wyrwą nas ze śpiworów. Zawsze pojawiała się wtedy wzmianka o widmowym zabójcy, który jedną połowę miasta wyrżnął, a drugą zmusił do ucieczki. O sadystycznym demonie, którego nie dało się złapać i pewnie nadal wałęsał się po okolicy. Góra Zmartwychwstania była paliwem na nasze koszmary, naszą historią opowiadaną przy ognisku, naszą gęsią skórką i bezsennymi nocami.
Ale to tylko jedna z miejskich legend. W zasadzie nikogo nie powinno tutaj być.
Moje rozmokłe nogi uginają się pode mną, ale Fern wydaje się na to gotowa. Ręką obejmującą moje ramiona przyciska mnie mocno do siebie, żebym nie upadła. Ściąga razem usta, ale utrzymuje mój ciężar i podejmujemy marsz. Oczywiście miło z jej strony i nie narzekam, jednak nie mogę przestać się zastanawiać, co dziewczyna robi bladym świtem w tym wyludnionym mieście. Dlaczego przechadza się tutaj w sztruksowych kapciach, z włosami związanymi niebieskim jedwabiem, jakby dopiero co się obudziła? I dokąd mnie prowadzi?
Kamienny obelisk na rogu informuje, że ulica, którą idziemy, nazywa się On Jest Drogą. Opadam z sił.
– Naprawdę potrzebuję pomocy – szepczę. – Myślę, że coś przytrafiło mi się zeszłej nocy…
Fern ugniata palcami moje otulone szalem ramię.
– Wiem – odpowiada. – Pomożemy ci. Dobrze? Opowiesz mi, co się stało?
Co się stało…
Co się stało?
Zamykam oczy i w głowie przelatują mi obrazy. Widzę oślepiające mnie światła reflektorów. Potłuczone szkło pod butami. Swoją twarz zawieszoną nad muszlą klozetową w różowej kabinie. Drzewa widziane z poziomu ziemi, kiedy na nią upadłam. Krew na moich dłoniach, połyskującą czernią w blasku księżyca.
Kręcę głową, zmuszając powieki, aby się uniosły. Wbijam wzrok w bramę strzegącą wejścia do opustoszałej posiadłości w najwyższym punkcie wzniesienia. Jedno z wykutych z żelaza skrzydeł jest otwarte, wabi nas.
– Nie – mówię. – Ja nie… Nie jestem pewna…
– Dobrze – odpowiada Fern, kiedy mijamy bramę. – Wszystko jest dobrze. Możemy wejść do środka?
– Do środka? – powtarzam. – Mieszkacie tutaj? Myślałam, że nikt tutaj nie mieszka…
– Właściwie to nie – rzuca Fern, prowadząc mnie zakurzonym podjazdem.
Rezydencja z wieku pozłacanego to butwiejące świadectwo okresu, gdy przemysł tego miasta nie odszedł jeszcze do lamusa. U mnie w domu wszyscy nazywali ją Świątynią, pewnie ze względu na katedralne dodatki do romańskiej architektury tej okazałej konstrukcji.
Wątły bluszcz otula ciągnącą się wokół budynku werandę. Pociemniałe cegły mają barwę dawno zaschniętej krwi. Widzę wieżyczkę, która przypomina iglicę kościelną wznoszącą się do żółtego nieba. Uważam, że to spoko miejscówka na przenocowanie, jeśli nie masz nic lepszego do wyboru, ale nadal nie mogę uwierzyć, że ktoś mieszka tutaj na stałe. Droga wiodąca na szczyt Góry Zmartwychwstania to zapuszczona nitka, ledwo widoczny zjazd z autostrady przecinającej moje rodzinne miasto. Niełatwo przemieszczać się po niej tam i z powrotem, gdy potrzebujesz jedzenia, sprzętu – albo pomocy.
Fern prowadzi mnie schodami na zacienioną werandę. Podpiera mnie, kiedy moje glany zsuwają się po wyschniętym na wiór drewnie. Wychudzony, niebiesko-szary kot przemyka między słupkami balustrady i ukrywa się w przerośniętym krzewie, aby obserwować nas z ciemnej kryjówki.
Podwójne drzwi inkrustowane są szkłem witrażowym; jedno okno prezentuje lwa ze złotą aureolą, a drugie węża przebitego sztyletem. Z ołowianych ramek ktoś wydłubał oczy lwu, więc w ich miejscu zieją teraz dziury, które wydają świszczące dźwięki, kiedy Fern popycha drzwi, ujawniając hol z wysoko zawieszonym sufitem.
– Sam? – woła, ale nikt nie odpowiada.
Wleczemy się przez hol w kierunku obszernych schodów z misternie rzeźbioną poręczą. Jęczę, kiedy zaczynamy się wspinać, a w okolicach piątego czy szóstego stopnia wyślizguję się z objęć Fern. Tyłkiem uderzam o drewno, a głową walę w poręcz. Wykrztuszam trochę wody i zwijam się w kłębek.
– Masz telefon? – bełkoczę, zbyt zziębnięta i wyczerpana, aby wymyślić cokolwiek innego. – Potrzebuję pomocy…
Fern kuca, żeby potrzeć moje ramiona. Ciaśniej opatula mnie szalem, który mi dała, po czym odpowiada:
– Możesz zaczekać? Sprowadzę pomoc. Nie ruszaj się. Zostań tutaj, Annabel.
Kiwam głową, trąc skronią o filigran z rzeźbionego drewna. Zamykam oczy.
Kiedy uchylam powieki, nie leżę już na schodach. W dodatku nie jestem sama. Pomruki zwracają moją uwagę na dwie zacienione postaci przy kominku. Obserwuję je przez rzęsy, spod przymkniętych powiek.
Rozpoznaję Fern. Zagadką pozostaje jednak, kim jest jej rozmówca. Z zaczesanymi do tyłu włosami, w butach motocyklowych i błękitnych dżinsach chłopak wygląda, jakby starał się o główną rolę w najnowszej wersji Buntownika bez powodu.
Leżę na kanapie w salonie, nadal przemoczona, pod wełnianym szalem Fern. Ozdobiony sztukaterią sufit prezentuje jakąś abstrakcyjną scenę z dżungli. Fern i chłopak rozmawiają cicho, podczas gdy słaby płomień trzaska za ekranem kominkowym
– Pogodziła się już z losem denatki? – pyta chłopak.
– Nie do końca – odpowiada Fern. – Ale jeśli powiemy jej, że jesteśmy…
– Możesz na moment wstrzymać koniec? – przerywa chłopak, unosząc rękę. – Wpędzisz ją z powrotem do grobu. Chyba nie chcesz, żeby dokonała żywota jak miejscowi?
– Ona nie jest taka jak oni – upiera się Fern, zerkając przez ramię na okno za plecami. Przez pofalowane szkło widzę zarośnięte domy Góry Zmartwychwstania. Fern odwraca się do kolegi ze słowami: – Jest taka jak my.
Chłopak potakuje, wyciągając papierosa zza ucha, po czym pociera zapałkę o kominek.
– Chyba wiesz, co to znaczy? – rzuca.
– Tak, wiem – odpowiada Fern. Obraca plecioną bransoletkę zdobiącą jej nadgarstek. – Ale widziałam, jak sobie radzi. Ona nie zgaśnie.
– Niemniej… Daj jej trochę czasu, żeby przywykła do kołysania, zanim wyrzucisz ją za burtę. Dobrze?
– A żebyś sczezł raz jeszcze – kwituje Fern.
Chłopak uśmiecha się półgębkiem, a w jednym z jego policzków pojawia się dołeczek.
Mam dość leżenia bez ruchu. Siadam więc i wyciągam rękę spod szala Fern. Wyciągam ją w ich stronę, poruszając palcami.
– Mogę prosić? – pytam chłopaka.
Posklejane tuszem rzęsy nie przesłaniają mi już widoku, kiedy mu się przyglądam. Jego brwi szybują nad okrągłe, szylkretowe oprawki okularów. Oczy ma czarne jak atrament, spojrzenie – nieodgadnione. Muszę sugerować się uniesieniem jednego z kącików jego ust, aby ustalić, co myśli o mojej obcesowej prośbie. Obraca papierosa ustnikiem w moją stronę i podchodzi, aby wsunąć mi go między palce. Przysuwam go do warg, mrużąc oczy, żeby ochronić je przed dymem w momencie zaciągania.
– Uważaj. W tej rurze nie ma nic prócz spalin – ostrzega.
Dociera do mnie, co ma na myśli, gdy tylko substancje smoliste wypełniają mi płuca. Ten papieros nie ma filtra. Dym drapie mnie w gardło, kiedy go wypuszczam. Nie kaszlę jednak.
– Dzięki – mruczę, jakby ten papieros nie był totalnie do bani. Przenoszę spojrzenie z chłopaka na Fern. – Przepraszam, że zemdlałam.
– Szczerze mówiąc, zaczynałaś mi już ciążyć – odpowiada Fern, opadając na kanapę obok mnie. – A tak w ogóle to jest Sam – tłumaczy. I zanim zdążę się przedstawić, pyta jeszcze: – Jak się czujesz?
– Jakby ktoś mi zrobił lobotomię wiertarką – mówię, stękając.
– Aua. – Fern się krzywi. – Wiesz… co się wydarzyło?
Tym razem nie zamykam oczu, kiedy zadaje to pytanie, ale i tak słyszę szum wody w uszach. Papierosowy dym przypieka rzeczny szlam w moim gardle. Przełykam go, po czym się odzywam:
– Nie. Nie bardzo.
– Musisz coś pamiętać – nalega Fern. – Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie?
Zerkam na Sama, którego czarne oczy przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Spuszczam wzrok na papierosa palącego się w moich palcach i wzruszam ramionami.
– Zeszłej nocy byłam… w klubie w Newton z moim byłym. Grała jego kapela. Miała grać. Nie… pamiętam, żeby grali, tylko… – Unoszę wolną rękę i odgarniam grzywkę z czoła. Mam mokrą dłoń. „Czemu jeszcze nie wyschłam?” – Hm… pamiętam, że tam z nim przyjechałam, ale nie wiem… co się stało… Chyba przesadziłam z alkoholem czy coś…
Wiem, że to bez sensu. Miałam butelkę tequili upchniętą w torebce, ale upijałam z niej tylko małe łyczki między zdrowym pociąganiem Guna. Celowo utrzymywałam spokojne tempo; nie chciałam doprowadzić się do stanu, w którym za dobry pomysł uznam bzyknięcie swojego eksa. Ale ostatnie, co pamiętam wyraźnie, to jak przysuwał się do mnie Gun. Jego broda drapała mnie w policzek, kiedy przekrzykiwał panujący w lokalu hałas, tłumacząc, że musi wyjść, żeby pomóc swoim kumplom ze sprzętem…
Wszystko, co wydarzyło się potem, jest mętne i zamazane. Kiedy o tym myślę, jest tak, jakbym próbowała zobaczyć dno koryta rzeki przez pędzącą wodę. Unoszę piekące oczy ku Fern i napotykam jej spojrzenie.
– Nie wiem. Klub to ostatnie, co pamiętam.
Fern przygląda mi się spokojnie, szukając czegoś, czego jednak nie znajduje.
– Jesteś pewna? – pyta. – Nie ma nic więcej? Nic a nic?
Właściwie to jest. Pamiętam, jak biegłam między drzewami. Ktoś mnie gonił.
Wrzaski rozrywające mi płuca. Krew ściekająca po palcach. Chłód w moim nosie i ustach.
Kaszlę lodowatą wodą. Ścieka mi po brodzie i plami pierś, gdzie wsiąka w szal w kolorze słomy. Spoglądam na sufit, ale nie widzę fresków. Widzę natomiast czarne liście kołyszące się na tle fioletowego nieba. Widzę wodę rozbryzgującą mi się nad głową. Widzę kształt, ciemny i wściekły, kucający nade mną…
Fern chwyta mnie za ramiona i wyciąga na powierzchnię. Gwałtownie nabieram powietrza, jakbym właśnie się topiła. Papieros upada mi na kolana, syczy na moich mokrych pończochach. Wykrztuszam jeszcze trochę wody i pochylam się, wciskając czoło w zagłębienie ramienia Fern. Drżę w jej objęciach, gdy grzmot pędzącej rzeki cichnie w moich uszach.
– Och, Annabel, tak mi przykro. Tylko… tylko nie zatracaj się tam… w tamtej chwili… Jesteś tutaj. Jesteś tutaj, jesteś bezpieczna, wszystko już dobrze…
Obejmuję ją, splatam dłonie między jej ramionami i unoszę twarz na tyle, by spojrzeć na chłopaka, który stoi przy kominku. Spięty i nieruchomy, nie odrywa ode mnie wzroku. Nie mam pojęcia, skąd to przerażenie na jego twarzy. Przecież to ja tonę na suchym lądzie.
– Nie wiem, co się stało – szepczę, szczękając zębami. – Nie wiem, co mi się stało.
– Już dobrze – mówi Fern. Ściska mnie za ramiona. – Czy chcesz, hm… Czy nadal chcesz do kogoś zadzwonić?
Przygryzam drżącą wargę, analizując różne możliwości. Wiem, że wcześniej prosiłam o telefon, ale teraz, kiedy się nad tym zastanawiam… nawet nie wiem, do kogo miałabym się zwrócić po pomoc. Nie do mamy. Pewnie dopiero co skończyła pracę i zmierza do mieszkania swojego chłopaka, żeby przespać się po nocnej zmianie. Zeszłej nocy miałam się zająć swoimi młodszymi braćmi, więc gdybym zadzwoniła do mamy, a ona musiałaby niewyspana jechać godzinę, żeby mnie stąd zabrać, na pewno by mnie zabiła.
Nie chcę się kontaktować także ze swoją najlepszą przyjaciółką, Maurą. Kiedy ostatnio ją widziałam, strasznie się pożarłyśmy o mój odgrzewany związek z Gunem. Wolałabym pieszo pokonać całą drogę na dół, niż wysłuchiwać jej gównianego a-nie-mówiłam na wieść, że po spotkaniu z moim szujowatym eksem obudziłam się w rzece. I zdecydowanie nie połączę się ze sto dwanaście. Zakładam, że te dzieciaki mieszkają tutaj na dziko, i wątpię, żeby miały ochotę na towarzystwo policji.
Poza tym… tata Maury jest szeryfem, więc, gdybym poinformowała go, gdzie wylądowałam zeszłej nocy, wpakowałabym się w jeszcze większe bagno niż w przypadku konfrontacji z nią czy moją mamą. Szeryf Harker zawsze traktował mnie jak przybraną córkę, ale mógłby stracić resztki rodzicielskiego uczucia do mnie, gdyby przyszło mu odbierać mnie stąd, skacowaną i przemoczoną, w mojej najobciślejszej, czarnej sukience.
Prawda jest więc taka, że nie znam nikogo, kto zechciałby mi teraz pomóc.
– Nie – chrypię. – Nie mam do kogo zadzwonić.
Fern ponownie spogląda na Sama. On wsuwa ręce do kieszeni dżinsów i rusza w stronę łukowego przejścia wykończonego lśniącym drewnem.
– Więc zostań z nami. Fern cię ogarnie. Tylko się nie rozklejaj. W porządku? – Jego ciemne oczy wędrują ode mnie ku Fern. – A mnie czeka pogawędka z bliźniakami.
Potem wychodzi.
Fern pomaga mi wstać. Jej pełne usta nie ulegają grymasowi.
– To koniec twoich trosk, Annabel – mówi, kiedy okrążamy niski stolik, kierując się do wyjścia na korytarz. – Z nami jesteś bezpieczna.
A ja jej wierzę. Może ta stara rezydencja i otaczające ją miasto duchów powinny mnie przerażać. Lecz ja boję się tylko tego, co widzę, kiedy zamykam oczy.DWA
Widok Fern przechadzającej się w kapciach na szczycie Góry Zmartwychwstania utwierdził mnie w przekonaniu, że dziewczyna czuje się tutaj jak w domu, ale nic nie przygotowało mnie na coś takiego…
– Czy to cholerna suknia balowa? – pytam, unosząc wieszak z tym, co istotnie jest cholerną suknią balową.
A mają tu tego więcej. Więcej tiulów i połyskujących paciorków, uwydatniających rząd ekstrawaganckich galowych kreacji. Nie tylko sukni balowych.
Z salonu, gdzie się obudziłam, Fern poprowadziła mnie labiryntem korytarzy do tego miejsca w Świątyni, które uczyniła swoją sypialnią – a stamtąd prosto do garderoby. I nie samo pomieszczenie okazało się takim zaskoczeniem. Cała rezydencja to kompozycja z połyskującego szkła i rzeźbionego mahoniu, a przepych garderoby prezentuje się w tym samym tonie. Tutaj jednak wpadające przez opalizujący świetlik promienie słoneczne oświetlają wieszaki pełne ubrań i kremowe półki uginające się pod ciężarem butów oraz torebek, poukładanych kolorami w równych rzędach.
– Pewnie – odpowiada Fern, kiedy ja ściskam jedną z jej sukni balowych. – Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie zrobić się na bóstwo.
– Skąd masz te wszystkie rzeczy? – pytam, odwieszając kreację na miejsce, po czym przesuwam palcami po ubraniach ciągnących się pod ścianami.
– No cóż, większość zrobiłam sama. – Fern wzrusza ramionami.
– To twoje dzieło?
Ponownie rozglądam się po garderobie, próbując dokonać obliczeń w pamięci, ale nic mi się nie zgadza. Skąd wytrzasnęła te tkaniny? Kiedy znalazła tyle czasu?
– Mm-hmm. – Fern wzdycha. – Niektóre z tych rzeczy tylko przerobiłam. Niektóre uszyłam od zera. Zawsze chciałam zostać projektantką mody. Jak Elsa Schiaparelli w czasach McCardell.
Nie mam pojęcia, o kim mówi, ale sposób, w jaki to robi – czas przeszły, cały ten smutek i tęsknota – sprawia, że przeszywa mnie nieprzyjemny dreszcz. Ściągam brwi, przesuwając na bok cętkowaną sukienkę retro, żeby przyjrzeć się spódnicy w dwóch gryzących się kolorach, oszołomiona wrażeniem, że coś mi umyka.
– Powiedziałabym, że jesteś projektantką mody, skoro to wszystko twoje. Co mogę założyć?
Z gardła Fern wyrywa się śmiech. Opiera łokcie na wyspie z marmurowym blatem pośrodku garderoby.
– Cokolwiek zechcesz. Jeśli zamierzasz się tu trochę pokręcić, muszę poznać twój styl.
– Aha. Mam nadzieję, że to żaden test – odpowiadam. Przesuwam kolejne wieszaki, zmierzając ku elementom garderoby w ciemniejszych barwach. Zdejmuję z wieszaka czarną halkę i pokazuję ją Fern do akceptacji. – Może być?
– Wiesz, że nie musisz się ograniczać do bielizny? – śmieje się Fern.
– Bez znaczenia – rzucam. – Równie dobrze od razu mogę wyznać, że mam kiepski gust.
– Paskudny, skarbie – komentuje Fern. Znowu wstaje i unosi ręce, żeby poprawić jedwab otulający jej włosy. – Chcesz wziąć prysznic? Tylko… – dodaje, zanim zdążę opędzić się od jej pytania. – Nie szalej z pioruńskimi wodociągami. Mamy przepompownię i elektrownię, którą zasila rzeka. Nasza złota rączka to prawdziwy skarb. Nawet nas zelektryfikował.
– Wasza złota rączka?
– Tak, Dearborn. Jest raczej grubo ciosany. Poznasz go później – wyjaśnia Fern.
Przechodzi przez garderobę i otwiera drzwi naprzeciwko tych, przez które do niej weszłyśmy. Prowadzą do łazienki z czarną marmurową podłogą i oknami w złotych framugach. Jest tam głęboka wanna z pordzewiałą mosiężną armaturą, do połowy osłonięta przezroczystą zasłoną prysznicową. Na szmaragdowych ścianach wymalowano ogród pełen polnych kwiatów, z pszczołami i motylami rozsianymi w psychodelicznych pąkach. Wszystko wygląda na stare, ale dobrze utrzymane.
Rzucam halkę na złoty wieszak na ręczniki, podczas gdy Fern kręci kurkami przy wannie, żeby puścić wodę.
– To miejsce jest odjechane – mówię, przyglądając się barwnej roślinności na ścianie. Spoglądam na Fern i ściągam z ramion jej szal. – Tak w ogóle to dzięki. Za wszystko.
– Nie ma za co – odpowiada, machając ręką, jakby opędzała się od wdzięczności. Wyciąga puchaty ręcznik z masywnej dębowej szafki przy wannie i podaje mi go. – Piorunem pobiegnę na dół. Zaczekaj w moim pokoju, jeśli wyjdziesz, zanim wrócę. W porządku?
Kiwam głową i przyciskam ręcznik do piersi. Zimna woda ścieka mi po plecach z wciąż mokrych włosów.
– Świetnie. Wracam migusiem. Obiecuję – zapewnia mnie Fern. – Przepraszam za wodę!
– A co jest nie tak z wodą? – mruczę, ale ona już zamyka za sobą drzwi.
Przez kilka chwil bezruchu wsłuchuję się w szum wody tryskającej ze słuchawki prysznicowej. Robię uspokajający wdech i umieszczam ręcznik na wieszaku. Zrzucam przemoczone buty i zdzieram z siebie sukienkę, którą wybrałam na durny występ Guna zeszłego wieczoru. Zsuwam pończochy, po czym upuszczam je na marmur. Lądują na ziemi z satysfakcjonującym plaśnięciem.
Szukam siniaków albo skaleczeń na mojej pokrytej błotem skórze, ale żadnych nie widzę. Dlaczego więc… nie mogę wyrzucić z pamięci obrazu moich dłoni połyskujących krwią w blasku księżyca minionej nocy?
Sięgam przed siebie i podstawiam rękę pod słuchawkę prysznicową. Woda jest tak zimna, że piecze mnie od niej skóra. Przez moment kręcę kurkami i szarpię za nie, ale woda nie robi się ani trochę cieplejsza.
Wchodzę pod lodowaty strumień. Tak zimny, jakby ten dom wykasływał go ze starożytnej skały pod fundamentami. Równie zimny jak woda, w której się obudziłam. Jak pędząca rzeka, z której wypełzłam z samego rana. Jak wzbierająca fala w mojej piersi. Jak nóż w bebechach.
Gwałtownie zasysam powietrze, przyciskając ręce do miejsca pod żebrami.
„Krew na moich dłoniach…”
Nagle czuję się jak wata cukrowa w strugach deszczu. Woda, zamiast po mnie spływać, przepływa przeze mnie, rozpuszczając mnie, zamieniając w kałużę. Kiedy lecę z nóg, chwytam zasłonę prysznicową i zrywam kilka mosiężnych kółek, na których wisi.
Plecami uderzam o porcelanową wannę. Zimna woda bulgocze mi w gardle. Przerażona patrzę, jak moje kończyny spływają do odpływu, w którym tworzy się wir. Kurczowo ściskam brzeg wanny. Zagryzając zęby, kopię, żeby nie dać się wessać. Nie ma mowy, żebym przepadła bez śladu.
Młócę nogami kipiącą wodę. Fale chłoszczą porcelanę. Przyciągam kolana do piersi i palcami ugniatam łydki, upewniając się, że moje nogi są całe, solidne, namacalne. Szczękam zębami. Lodowaty strumień smaga moje ramiona. Może byłoby łatwiej, gdybym po prostu się rozpuściła. Ale nadal tu jestem. Wbijam paznokcie w kostki. Wpatruję się w wodę wirującą w odpływie.
„Nadal tu jestem”.
Co, u diabła, spotkało mnie zeszłej nocy? Może i nie mam żadnych ran, ale nie czuję się dobrze. I na pewno nie męczy mnie zwykły kac. Żadna ilość tequili nigdy wcześniej nie rozpuściła mi nóg.
Sięgam po kostkę mydła leżącą na brzegu wanny i ściskam ją palcami. Rozgniecione płatki róż w mlecznych mydlinach pokrywają moje ręce. Kiedy ścieram szlam, który klei mi się do ciała, zastanawiam się, czy nie śnię.
Może obudzę się w swojej wymiętej pościeli i będę musiała napisać do Maury i przeprosić, że tak chujowo się wczoraj zachowałam, aby potem móc opowiedzieć jej swój sen o kąpieli w Świątyni. Może jeśli wyznam, jak bardzo mnie to rozwaliło, Maura zaprosi mnie do siebie na noc.
Ale gdybym śniła, nie zastanawiałabym się nad tym, czy śnię…
Już mam zacząć rozważać inne scenariusze, kiedy coś słyszę. Cichy syk, stłumiony przez zasłonę okalającą wannę. Drobne skrzypnięcie desek podłogowych. Drapanie o porcelanę za moimi plecami.
Odwracam się i dostrzegam coś za cienką zasłoną. Najpierw to tylko plama czerni za zaparowanym plastikiem, ale kiedy się przysuwa, wyraźnie widzę spaloną skórę naciągniętą na tlące się kości. Poczerniałe palce pełzną po krawędzi wanny.
– Oni nie są szczerzy – szepcze głos parujący jak żywica na płonącym polanie. Dym wydostaje się z trawionych ogniem szczelin w twarzy, a popiół sypie się ze spalonej sukienki, upodabniając się do roju muszek. – Robią, co im każe. Król kłamstw. Nie ma w nim prawdy.
Chcę krzyczeć, ale gardło mam pełne wody. Gwałtownym ruchem odsuwam zasłonę, lecz nikogo nie znajduję.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji