Tunel - ebook
Tunel - ebook
Debiutancka powieść Magdaleny Parys łączy w sobie cechy wirtuozersko skonstruowanej beletrystyki obyczajowej z walorami wciągającego kryminału politycznego. Akcja zaczyna się w 2000 roku, gdy w tajemniczych okolicznościach ginie dawny nadzorca budowy owianego tajemnicą tunelu pod murem berlińskim. Czy jego śmierć może mieć coś wspólnego z ucieczką Franza, który w 1981 roku tunelem przedostał się do Berlina Zachodniego?
Intryga się zagęszcza, a siatka powiązań polityczno-towarzyskich sprawia, że żaden z bohaterów nie pozostaje poza podejrzeniem.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3372-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klaus otworzył oczy.
Szum w uszach narastał i cichł w zależności od wibracji dzwonka. Początkowo słychać było wysokie tony przechodzące w niskie, a pod koniec już tylko żałosne drżenie. Mężczyzna wstał gwałtownie i spojrzał w okno. Ledwie świtało. Narzucił na plecy szlafrok i wyszedł na zimny korytarz. Dzwonek rzęził ostatkiem sił. Klaus szarpnął za klamkę. Za drzwiami stał starszy człowiek w eleganckim płaszczu.
– Witam! – Nieznajomy uśmiechnął się szeroko i zrobił krok naprzód.
W tej samej chwili z ciemnego kąta wyłoniła się masywna postać z wygoloną czaszką i pchnęła drzwi z olbrzymią siłą. Klaus odbił się od ściany i runął na kolana. Gość od dzwonka wszedł do środka, a za nim podążył Łysy, który jednym spojrzeniem zlustrował korytarz i ruszył dalej, w głąb mieszkania. Poruszał się zwinnie, automatycznie, jakby stworzono go wyłącznie dla tych kilku czynności.
– Gość w dom, Bóg w dom – powiedział nieznajomy i spojrzał na Klausa.
– Czego? – Klaus nie dokończył.
Łysy podszedł do niego, pogroził mu palcem i zniknął. Został sam z człowiekiem w eleganckim płaszczu. To na pewno tylko sen, pomyślał. Uszczypnął się w łydkę.
– Nazywam się Johannes Foerster – przerwał ciszę nieznajomy.
– Jestem dobrze wychowanym człowiekiem i nie lubię chamstwa, ale czasem... – Foerster rozłożył szeroko ręce.
Nieznajomy czuł się jak u siebie w domu, ściągał skórzane rękawiczki i płaszcz. Ukazała się elegancka apaszka z końcami sczepionymi dużym pierścieniem, a potem dwurzędowa kamizelka. Kamizelka i spodnie w niemal niewidoczną szkocką kratkę były szyte na miarę.
Jak wszyscy żylaści mężczyźni Foerster pozbawiony był brzucha, ale nie należał do najszczuplejszych. Miał grubą szyję, szerokie dłonie z bardzo długimi palcami, które świadczyły o tym, że był jeszcze silny w rękach. Jego twarz była wypielęgnowana, pokryta delikatną opalenizną charakterystyczną dla ludzi o jasnej karnacji. Szpeciła ją jednak głęboka blizna między oczami, sprawiając, że twarz wyglądała jak przecięta na pół. Szpakowate, rzadkie włosy nosił zaczesane gładko do tyłu. Spod wysokiego czoła zerkały bladoniebieskie oczy. Delikatna cera, blizna, gruba szyja, wąskie palce, nic do siebie nie pasowało. Zdawało się, że był w świetnej kondycji, chociaż już dawno przekroczył siedemdziesiątkę.
Oliwkowe rękawiczki spoczęły na kuchennym stole. Johannes Foerster pogładził je lekko, powiesił płaszcz na oparciu krzesła i usiadł. Następnie rozpiął guziki przy mankietach koszuli i podciągnął rękawy. Jeszcze chwila i zrobi mi śniadanie, pomyślał Klaus. Ale nie, rozsiadł się wygodnie, spojrzał na beżowe lakierki z cieniowanej skóry i delikatnie je przetarł. Westchnął i skierował wzrok na Klausa.
– Nie jest pan zbyt gościnny, panie... Kreifeld. Czy powinienem raczej zwracać się do ciebie Steinbach? Jak pan woli? – powiedział, przechodząc znów na pan.
Klaus wyczytał w jego oczach siłę i dostrzegł, że mają chytry, inteligentny wyraz. Czuł, że ten człowiek przyszedł tu po coś konkretnego i pragnął to mieć natychmiast, ale nie chciał się pozbawić zabawy, jaką niesie ze sobą poznawanie kogoś, kto może to dać. Nie odpowiedział. Wyciągnął z kieszeni szlafroka paczkę cameli i rozejrzał się za zapalniczką. Foerster nie spuszczał z Klausa wzroku.
– I do tego palacz! – Pokręcił z dezaprobatą głową.
Klaus podszedł do okna. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby ogarnąć sytuację. Na dole parkował nieznany, dość duży samochód, a na rogu stał smętny facet. Środki ostrożności na miarę prezydenta. Ale Foerster nie był prezydentem.
– Zasłania pan światło. – Foerster uśmiechnął się i rzucił na kuchenny blat foliowy woreczek z ciemnym proszkiem. Po kuchni rozszedł się zapach świeżo prażonej kawy. – Zalać gorącą wodą. Nie wrzątkiem! Gorącą!
Klaus nie zareagował. Zapalił papierosa i oparł się o ścianę. Miał świetny widok na korytarz.
Foerster wstał, mówiąc:
– Żyje pan skromnie, jak widzę. Nie lubi pan przepychu? – Przeciągnął palcem po półce. – Można by pomyśleć, że ludzie tacy jak pan nie mają nic do stracenia. Albo prawie nic. No cóż – ciągnął. – Prawie to nie do końca nic, prawda? Dla jednych wszystko to kobiety, dla innych praca, dla jeszcze innych wódka i na przykład... – tu zawiesił głos i spojrzał Klausowi prosto w oczy – siostra.
Klaus nie okazał zdenerwowania, chociaż ściskało go w żołądku.
Milczeli. Foerster odezwał się dopiero po dłuższej chwili:
– Pan ma siostrę, słyszałem? Tylko ją jedną... Tak, mała rodzina, cenna rodzina...
Klaus zastanawiał się, jaki kolor ma pole magnetyczne. Czy energia, jaką wytwarza ciało, widoczna jest na monitorach komputerów? Może przyspieszone bicie jego serca rejestruje właśnie elektrokardiogram? Może nawet tam na dole je słychać? Wstał.
– Przejdźmy do interesów. Otóż widzi pan... – Foerster zakasłał. – To sprawa poufna i zależy mi na szczerej rozmowie. Wczoraj przeczytałem pewien artykuł, który mnie zaniepokoił. Postanowiłem niezwłocznie porozmawiać z jego autorem. Niestety, okazało się, że nie żyje. Co za pech, prawda?
Klaus nie miał pojęcia, o czym jego gość mówi. Wstawił wodę. Zagotowała się błyskawicznie. Wsypał do kubka ziarnisty proszek i zalał wrzątkiem, zapomniał o gorącej wodzie.
– Nawet jeśli jedno zdanie z tego artykułu odpowiada prawdzie... – Foerster urwał, kiedy Klaus tak postawił przed nim biały kubek z kawą, że ją rozlał. – Pan jest zdenerwowany? – spytał.
– Nie, spokojny jak baranek – uśmiechnął się Klaus.
– A mnie się wydaje, że pan się denerwuje. Na czym to stanęliśmy? – spojrzał na swego rozmówcę spod powiek.
W tym momencie Klaus pomyślał, że jednak mu kogoś przypomina, ale kogo... Johannes, Johannes, Johannes Foerster...
– Mówiąc krótko, chodzi mi o parę informacji dotyczących naszego... – Foerster zawiesił głos – wspólnego znajomego. Bo widzi pan, w tym artykule było sporo o naszym wspólnym znajomym.
Teraz Klaus nie spuszczał z niego wzroku.
– Chciałbym się upewnić, czy człowiek, o którym ten nieszczęśnik pisał, jeszcze żyje. Nie będą ukrywał, pragnę wiedzieć o tym człowieku wszystko.
Klaus patrzył bezmyślnie przed siebie. Wciąż nie rozumiał, o co chodzi, czy o tego, co pisał i umarł, czy też o tego, co nie żyje, a on myśli, że żyje. Poza tym był jeszcze jeden problem.
– Widzi pan – powtórzył Klaus za swoim gościem – problem w tym, że gówno mnie to obchodzi.
– Filip Kreifeld – wycedził Foerster niespodziewanie i jego oczy pociemniały. Dosłownie wpiły się w twarz Klausa.
Klaus uśmiechnął się i zanim Foerster zdążył się zorientować, włączył na cały regulator radio. Na złość tym na dole.
– Żyje czy nie? – Na skroniach Foerstera widać było silne zaczerwienienie, typowe dla ludzi o cienkiej skórze.
– Chce mi się spać – przerwał mu Klaus.
– Żyje czy nie?! – Foerster jednym silnym szarpnięciem wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Zapanowała cisza. Mimo to musiał się mocno wysilić, by uchwycić sens słów, kiedy Klaus bezgłośnie poruszał wargami:
– Filip Kreifeld nie żyje, zmarł na atak serca w 1988 roku.
^(*)
Victoria postawiła przed Klausem obiad i chciała właśnie wyłączyć telewizor, kiedy na ekranie pokazał się jakiś materiał archiwalny. Stanęła wpatrzona w ekran. Czarno-białe migawki z lotniska. Otwierają się drzwi, wychodzi wysoki brunet w eleganckim płaszczu. Powoli schodzi po schodkach. Zbliżenie. Jego gładko, po amerykańsku zaczesane włosy, wysokie czoło, rybie usta powodują, że wątróbka z przypieczoną cebulką stanęła Klausowi w gardle. Klaus wstał. Spikerka coś mówiła. Następne zdjęcie, ten sam człowiek, ale nieco starszy. To już nie były zdjęcia archiwalne. Jeszcze jeden materiał filmowy, tym razem kolorowy. Ten sam człowiek znów na lotnisku, czarny płaszcz, kapelusz. Victoria podeszła do telewizora, Klaus też. Wpatrywali się w ciemne worki pod oczami szpakowatego mężczyzny. Nie mieli najmniejszej wątpliwości, to on. Wszystko nieco zniekształcone, jakby większe, obwisłe policzki, duży nos, krzaczaste brwi, ale to on. Victoria przeniosła wzrok z ekranu na Klausa.
– To niemożliwe – powiedziała.
– Niemożliwe – powtórzył za nią Klaus.
Przed oczami mieli twarz człowieka, który żyje, chociaż z całą pewnością nie żyje, nie może. Przecież wiedzą o tym. Nie dalej jak dwa dni temu musiał to powtórzyć kilka razy Johannesowi Foersterowi, a potem raz jeszcze opowiedzieć o wszystkim bardzo szczegółowo, bo nalegała na to masywna postać z wygoloną czaszką.
Victoria poszła do domu. Klaus siedzi w kuchni i patrzy przed siebie. Na stole stoi butelka wódki, którą przyniósł mu parę dni temu rzeźnik, ten od wątróbki. Chce wstać, odkręcić zakrętkę i pić z gwinta, ale nawet mu się nie chce wstać. Ktoś, kto pije latami, dobrze wie, ile mu potrzeba, wie, że pół litra nie wystarczy, że będzie po nocy leciał po następną flaszkę. To lepiej już nie zaczynać... Ale w tej chwili ma inne problemy. Wdepnął w gówno, nie wychodząc z domu.
11.12.2000
Poniedziałek, godzina 12.10
Od kilkunastu minut podróżował sam, nieliczni podróżni wysiedli już wcześniej. Pociąg monotonnie posuwał się, mijając to, co zazwyczaj mija pociąg. Klaus poczuł senność i przymknął powieki. Starał się nie tracić z oczu przesuwających się stacji, ale powieki same się zamykały. Dopiero kiedy wjechali w tunel i zobaczył w odbiciu szyby swoją twarz, senność zastąpiło rozdrażnienie. W brudnej szybie na trasie Berlin – Rostock o godzinie dwunastej dziesięć odkrył zaskakujące podobieństwo do rodziców. Nos długi jak u ojca, głęboko osadzone matczyne oczy i jakaś niepokojąca bruzda ciągnąca się od nosa po kąciki ust. Pociąg wjechał w otwartą przestrzeń i wlókł się w nieznane. W szyby uderzyły krople deszczu, a spod krzaczastych brwi zerkały na Klausa podkrążone oczy matki. Zaklął pod nosem i przeniósł wzrok na swoje buty, doczyszczone, starannie zasznurowane. Victoria, jego siostra, zwracała na takie rzeczy uwagę.
Deszcz padał coraz mocniej.
Spojrzał na zegarek – półgodzinne opóźnienie, ale to już chyba niedaleko. Ostatni rzut oka na wypastowane buty i na komórkę. Klaus wstał, ściągnął z półki plecak i wyszedł. Minął przedział, w którym siedziała kobieta z dzieckiem, ostatni pasażerowie – pozostałe przedziały były puste. Pociąg powoli wtaczał się na peron.
Peron był tak krótki, że zatrzymały się przy nim tylko pierwsze wagony, ostatni stał w szczerym polu. Oprócz Klausa nikt nie wysiadł. Zeskoczył na popękane kamienne płyty. Konduktor podniósł lizak do góry i po chwili zatrzasnął drzwi. Pociąg ruszył. Pusty peron. Nieznane miejsce. Wokół szumiący las. Peron wygląda, jakby za chwilę miał się zawalić. Nad wyjściem kołysze się banner z reklamą gumy do żucia. Takiej stacji jak ta jeszcze nie widział.
Rozejrzał się dookoła, nie dowierzając, że dziesięć lat po zjednoczeniu są jeszcze w Niemczech takie miejsca. Niepewnie schodził po walących się schodkach. Nieoświetlone i długie przejście podziemne okazało się jedynym wyjściem z peronu. Miarowe kroki odbijały się głuchym echem od ścian. Mimowolnie obejrzał się za siebie. Po dziesięciu sekundach dotarł do stromych schodków i wyszedł wprost na jezdnię. Nie spodziewał się tętniącego życiem miasta, jednak to, co zobaczył, zaskoczyło go nie mniej niż peron. Zdewastowany przystanek, waląca się ławka i ponury las. Tu kończył się świat.
Dobrze, że przestało padać. W Berlinie nie uświadczysz ani grama śniegu, ale tutaj między drzewami było biało. Westchnął i sięgnął po komórkę. Minęło kilka chwil, zanim zorientował się, że nie ma zasięgu. Przeszedł kilka metrów w tę i we w tę, kreseczki pokazały się dopiero wtedy, kiedy uniósł rękę wysoko do nieba. Żeby się gdzieś dodzwonić, musiałby chyba wdrapać się na drzewo. Rozejrzał się dookoła jeszcze raz z niedowierzaniem. W końcu wyjął z plecaka puszkę piwa i pociągnął za zawleczkę. Odgłos rozniósł się echem po całym lesie.