Turcja. Poza utartym szlakiem - ebook
Turcja. Poza utartym szlakiem - ebook
Jak wygląda Turcja poza utartymi szlakami i hotelami all inclusive? Co warto zobaczyć poza sezonem? Czy powielane o Turkach stereotypy są prawdziwe? Czy można czuć się bezpiecznie, mieszkając na dziko w kamperze? I jak spełniać marzenia o dalekich wyprawach, mając na pokładzie dwójkę małych dzieci?
Spędź sześć miesięcy z naszą rodziną, zobacz kawałek Turcji poza kurortami i poznaj van life od kuchni!
W tej podróży odwiedzisz gorące źródła w Pamukkale i wzgórze Chimery z wiecznie płonącym ogniem. Będziesz podziwiać balony w Kapadocji i opuszczone miasto Kayaky. Spędzisz leniwe dni na bajecznie pustych plażach, zwiedzisz Stambuł, Sanliurfę i Adanę. Dowiesz się, gdzie zjeść najlepszą pistacjową baklavę i szafranowe lody. Przeżyjesz nietuzinkowe spotkania z mieszkańcami oraz niefortunny wypadek, który postawi całą podróż pod znakiem zapytania.
Brzmi jak szalony plan, który nie może się udać? A jednak!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383171944 |
Rozmiar pliku: | 7,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wybrzeże Morza Czarnego
Zakup kampera
marzec 2021 roku
Jest połowa marca 2021 roku. Po wielu zmianach zdania w końcu decydujemy się na zakup kampera. Maciek jedzie oglądać wypatrzony w internecie egzemplarz, a ja zostaję w domu z dziećmi: dwumiesięczną córką i trzyipółletnim synem. Wspólna wyprawa na drugi koniec zaśnieżonej Polski i oglądanie pojazdu w takim towarzystwie nie wróży nic dobrego. Trudno, ewentualną decyzję o zakupie Maciek będzie musiał podjąć na miejscu, z moim zdalnym wsparciem. Od niespełna roku w takim trybie funkcjonują największe firmy na świecie, prowadząc wielomilionowe inwestycje. W porównaniu z tym kupno kampera za trzydzieści kilka tysięcy złotych to pestka. Przynajmniej tego się trzymamy. Zresztą posiadany obecnie samochód osobowy kupiliśmy na japońskiej aukcji, bez oglądania go. Do pierwszego spotkania doszło dwa miesiące później, już w Polsce, bo auto kilka tygodni płynęło do nas z drugiego końca świata. Swoją drogą, nie był to jedyny pojazd zakupiony w ten sposób. Obejrzenie kampera na żywo to i tak duży krok.
Jedna z naszych pierwszych dzikich miejscówek na wybrzeżu
Pierwsza myśl o kamperze pojawiła się w Japonii, w której spędziliśmy dwa lata (2018–2020). Z Kraju Kwitnącej Wiśni sprowadziliśmy w sumie trzy samochody, więc formalności nie były przeszkodą. Za to wielkość dostępnych na japońskim rynku kamperów już tak. Przy naszym wzroście i liczbie członków rodziny (wówczas niektórzy jeszcze w planach) zakup tak małego pojazdu nie miał najmniejszego sensu. Zresztą, w przeciwieństwie do samochodów osobowych, ceny domów na kółkach nie były specjalnie kuszące. Plan pod tytułem „kamper” został więc przesunięty na przyszłość. Jak się szybko okazało, nie tak wcale daleką. Po powrocie do Polski miotaliśmy się między „kamper nam niepotrzebny”, a „kamper jest dla naszego stylu podróżowania wręcz idealny”. Tę drugą myśl ugruntował dwumiesięczny pobyt w Europie, głównie w Portugalii, podczas którego nocowaliśmy pod namiotem. Jego codzienne rozkładanie, w połączeniu z gorączkowymi próbami docierania na kempingi przed ich zamknięciem, przechyliło szalę. Kiedy więc zapadła wstępna decyzja, szybko rozpoczęliśmy poszukiwania, żeby uniknąć kolejnego zawahania – po co niepotrzebnie kusić los.
W dniu zakupu z odsieczą przybywa szwagier – vanlifer na pełen etat. Maciek, wtedy jeszcze zupełny żółtodziób, zdecydowanie potrzebuje wsparcia człowieka z doświadczeniem. Zwłaszcza że wybrany egzemplarz wydaje się obiecujący. Podskórnie czujemy, że to może być TEN. Właściwie, jako jeden z niewielu dostępnych, zachęca do obejrzenia. Większość to obraz nędzy i rozpaczy. I to jeszcze źle sfotografowanej. „Jestem stary, zalany i zagrzybiały – nie kupuj mnie” – krzyczą zdjęcia, podczas gdy treść ogłoszeń mówi zupełnie co innego. Czyli mniej więcej „jestem w świetnym stanie, bez ukrytych wad, gotowy do jazdy, okazja życia”. Owszem, całkiem możliwe, ale chyba trzydzieści lat temu, a nie dziś. Daleko jeszcze nam – Polakom – do opanowania nienachalnych, acz wysublimowanych i spójnych technik sprzedażowych. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, jesteśmy pozytywnie nastawieni. Nie zapominamy jednak, że Maciek ogląda kamper z 1989 roku. Trzydziestodwuletni. Nie spodziewamy się więc idealnego egzemplarza bez widocznych wad. Bo tego, że ukryte są, jesteśmy pewni. Ale o nich dowiemy się później. Dziś nie ma co sobie nimi zawracać głowy.
Zresztą, co do kampera, mamy konkretne założenia: szukamy egzemplarza, który będzie gotowy do jazdy. Nie wyobrażamy sobie renowacji wnętrza, mając pracę na cały etat i dwójkę małych dzieci. Te wszystkie, prezentowane w mediach społecznościowych, odświeżone w imponujący sposób kampery oraz zbudowane od zera piękne bohovany robią wrażenie. I cudownie byłoby mieć dom na kółkach skrojony na miarę potrzeb, ale oczami wyobraźni widzimy ogrom czasu, pieniędzy i pracy niezbędnych do jego posiadania. Nie tym razem. Może kiedyś, ale nie dziś. Zupełnie jak nie my – mierzymy siły na zamiary.
Na miejscu, jak na nasze zamówienie, okazuje się, że kamper jest całkiem w porządku. Mechanicznie, przynamniej na pierwszy rzut oka, sprawny. Środek też wydaje się przyzwoity, dobrze zachowany i przyjemny. Trochę nawet powiewa luksusem (tym z lat osiemdziesiątych, oczywiście), bo zabudowa wnętrza to Hymer – uznawana za tę z wyższej półki. Świetnie maskuje podeszły wiek. Konstrukcyjnie również nie ma się do czego przyczepić: nie widać śladów zalania, które często dopada stare kampery. Właściciele sprzedają go, bo planują zakup tak zwanej pełnej integry, czyli kampera składającego się z jednej bryły. Przeznaczenie. Po dokładnym obejrzeniu i krótkiej konsultacji zdalnej zapada decyzja. I tak oto stajemy się właścicielami półzintegrowanego Peugeota J5 z 1989 roku. Nie posiadamy się z radości i czekamy na premierową podróż. Oraz ujawnienie się pierwszych ukrytych wad.
Pierwsze podróże
marzec–czerwiec 2021 roku
Przez kilka miesięcy postanowiliśmy testować nasz nowy dom na kółkach na rodzimych terenach. Zaczęliśmy nieśmiało, bo podróżą trwającą mniej więcej trzy godziny. Kamperem, oczywiście, bo samochodem osobowym jechalibyśmy co najmniej godzinę krócej. Tym samym odkryliśmy, że podróżowanie kamperem mierzy się innym czasem. Takim, który nijak ma się do tego wskazywanego przez Google Maps. A może po prostu jest to czas stosowny do wieku pojazdu…? W każdym razie, maksymalna prędkość 90 kilometrów na godzinę na autostradach i trasach szybkiego ruchu oraz odpowiednio mniejsza na gorszych drogach robi swoje. Szybko zorientowaliśmy się też, że w trakcie jazdy nie porozmawiamy: moje miejsce, z racji ograniczonych przestrzeni na foteliki dziecięce, znajduje się w części domowej, a hałas w kabinie kierowcy jest, delikatnie mówiąc, znaczny. Zresztą ten w części domowej wcale od niego nie odbiega. Ale może to i lepiej. Kto wie, ilu małżeńskich kłótni dzięki temu unikniemy. Staramy się szukać pozytywów.
Defekty, niestety, pojawiły się szybciej, niż się spodziewaliśmy. Początkowo niewielkie. Podczas pierwszego wyjazdu zorientowaliśmy się, co warto zmienić dla większego komfortu – decyzję mocno determinowała obecność niemowlaka. Walczyliśmy również z nowo zakupionym, choć używanym, bojlerem. Szwankowała też lodówka. Mechanicznie, na szczęście, nie było żadnych problemów. Dojechaliśmy do celu i co więcej – wróciliśmy do domu. A to akurat, przy kolejnych podróżach, nie było już tak oczywiste. Zdaliśmy sobie też sprawę, że w kamperze może nie jest tak superkomfortowo, jak w domu, ale z powodzeniem można spędzić w nim Wielkanoc, ugotować świąteczny barszcz i – co najważniejsze – pokroić sałatkę jarzynową. Jednym słowem: zaraziliśmy się kamperowaniem. Nie było odwrotu.
Tego błyskawicznego połknięcia bakcyla pożałowaliśmy dość szybko, czyli przy kolejnych, dalszych i odważniejszych wyjazdach, w trakcie których ukryte wady przestały chować się po kątach, a kamper odmawiał posłuszeństwa. I to za każdym razem. Czuliśmy się lekko zawiedzeni, bo już go pokochaliśmy, a on nam takie rzeczy… Początkowo nieśmiało droczył się z nami problemami z odpalaniem. Raz działał bez zarzutu, a innym razem potrzebował wsparcia. Lepiej albo gorzej, ale jeździł. Jednak poruszanie się takim wadliwym egzemplarzem nie było zbyt komfortowe: trzeba było temat ogarnąć, zanim pojazd stanie w szczerym polu. Po długiej i wcale niełatwej analizie padła diagnoza: rozrusznik do wymiany. Tym samym zaczęliśmy naszą przygodę z naprawami, poznając ciemne strony kamperowej mechaniki pojazdowej. A scenariusze zazwyczaj są dwa: na słowo kamper słyszymy „my się takimi samochodami nie zajmujemy” albo dostajemy informację o kosztach naprawy, ewentualnie terminie realizacji (kilka miesięcy!), które powodują, że sami szybko rezygnujemy.
Finalnie, trochę z braku laku, tym razem zdecydowaliśmy się na naprawę rozrusznika w pobliskim warsztacie, który, jako jedyny, zrobił to w miarę szybko. Lżejsi o tysiąc złotych wyjechaliśmy zadowoleni i postanowiliśmy ruszyć sprawnym kamperem w kolejną podróż: na długi, czerwcowy weekend na Suwalszczyznę. Było pięknie. Przez dwa dni, dopóki kamper nie stanął na stacji benzynowej. I żadną miarą nie chciał ruszyć dalej. Szczęście w nieszczęściu, które – jak się potem okazało, zawsze towarzyszyć nam będzie w kamperowych przygodach, stacja znajdowała się w zagłębiu warsztatów samochodowych. Ja zostałam z dziećmi, a Maciek poszedł szukać pomocy. Za kilkanaście minut wrócił, a niecałą godzinę później podjechał pracownik warsztatu i po szybkim rekonesansie orzekł, że nie działa… rozrusznik. Ten sam, który wymieniliśmy kilka dni wcześniej. Wieczne problemy z odpalaniem, psujące się jeden po drugim rozruszniki… Podejrzane. Zgodnie stwierdziliśmy, że poprzednim właścicielom może niekoniecznie chodziło o kupno innego modelu, a o dziwną usterkę, której ewidentnie nie można zlokalizować. Przez dwa dni mieszkaliśmy więc na stacji benzynowej, w kamperze, rzecz jasna, z widokiem na myjnię samochodową, w oczekiwaniu na nową część oraz jej wymianę. Weekend życia. Ale nie zrażaliśmy się – w końcu nie tylko nam zdarza się kupować nowy rozrusznik do tego samego samochodu co kilka dni. Chyba… Zresztą, mieliśmy jeszcze parę dni wolnego i jakoś trzeba było wrócić do domu. W zasadzie nie mieliśmy wyboru – musieliśmy czekać. Po wymianie rozrusznika, pewni, że problemy z kamperem już za nami, kontynuowaliśmy podróż i pełni nadziei planowaliśmy kolejną.
Nad polskie morze wybraliśmy się pod koniec czerwca. Pogoda wymarzona: żar leje się z nieba, brak tłumów, nawet znośna miejscówka, o co wcale niełatwo nad Bałtykiem. Idealnie. Prawie, bo, niestety, w trakcie pobytu zauważyliśmy problemy z ładowaniem akumulatorów: zarówno tego domowego, jak i samochodowego. Wisi nad nami widmo kolejnych problemów z odpalaniem, ale staramy się zachować zimną krew i cieszyć okolicznościami przyrody. Do domu ruszamy w niedzielne popołudnie. Na stacji, kilkadziesiąt kilometrów dalej, nie możemy odpalić kampera. Dzwonię po pobliskich mechanikach, prosząc o pomoc. Ciekawe, ilu z nich myśli „Co za wariatka! ”. Jeden na pewno nie, bo lituje się nad nami. Akurat jego wspólnik jest z córką na przejażdżce rowerowej w pobliżu, więc podjedzie. Kilka minut później rzeczywiście zjawia się na miejscu i nieco zaskoczony ogląda samochód, majstruje pod maską, aby chwilę później zasugerować odpalenie „na popych”. Trochę szalona wizja, ale cóż innego nam pozostaje. O dziwo, przy pomocy drugiego wizjonera udaje się odpalić w ten sposób trzyipółtonowy pojazd. Ruszamy! Na koniec słyszymy, żeby na wszelki wypadek nie stawać po drodze, albo, przynajmniej, nie gasić silnika. Niska cena, jak za dojazd do domu oddalonego o trzysta kilometrów. Trzymamy się umówionego planu. Wprawdzie w trakcie jazdy silnik sam gaśnie, ale, siłą rozpędu, na całe szczęście, odpala. Po chwilowym zawale serca, kontynuujemy podróż. Do czasu. Jakieś dwa kilometry od domu kamper staje na światłach i koniec. Śmierć na miejscu. Jest lekko po północy. Postanawiamy zepchnąć go na bok, korzystając z pomocy kolejnego wizjonera. Zabieramy dzieci, najpotrzebniejsze rzeczy, zamawiamy taksówkę i wracamy do domu. To jest właśnie ten moment, kiedy mówimy sobie szczerze: to nie był nasz najlepszy zakup. Jedni w kamperach odkrywają gigantyczne zalania, zmuszające do kapitalnego remontu wnętrza, inni boksują się z kulawą mechaniką. Zazwyczaj stare kampery kryją w sobie jakąś niemiłą niespodziankę. Nam w udziale przypadła akurat ta druga.
Fantazyjny dom na kółkach zaparkowany w kamperowej wiosce
Naprawa kampera
lipiec–sierpień 2021 roku
Tym razem nie liczyliśmy na łut szczęścia. Skończył się czas na nietrafione wybory. Maciek znalazł najlepszego mechanika od starych kamperów w okolicy, a ten dał nam nadzieję. Orzekł bowiem, że kamper będzie jeszcze sprawny, ale trzeba, bagatela, wymienić silnik na nowszy. Nie mylić z nowym, bo znalezienie jakiegokolwiek sprawnego silnika do tak starego auta jest nie lada wyczynem. O nówce sztuce nie wspominając. Odczuliśmy to na własnej skórze, znajdując jeden jedyny, używany i wcale nie najmłodszy egzemplarz za mocno wygórowaną cenę. Ale po raz kolejny: nie mieliśmy wyboru. Z rozrzewnieniem wspominaliśmy, jak bezproblemowo wyglądało nasze życie bez domu na kółkach. Czy naprawdę był on aż tak niezbędny? Aż tak męczyło nas to ciągłe rozkładanie namiotu? Pytania trafne, ale trochę na nie za późno. Z kamperowania ciężko się wyleczyć, a my nie należymy do ludzi, którzy łatwo się poddają. Kupiliśmy więc silnik i przystaliśmy na wymianę rozrządu oraz kilku innych pomniejszych elementów. To wszystko w lipcu i sierpniu – w pełni sezonu kamperowego. Zgadza się: kupiliśmy kamper, który przez pierwsze trzy miesiące nieustannie się psuje, a potem niemal cały letni sezon stoi u mechanika. Trochę nas to frustrowało. Ale tylko trochę, bo wiedzieliśmy, że te naprawy są… przygotowaniem do podróży, o której nieśmiało rozmawialiśmy od jakiegoś czasu. Podróży trwającej kilka miesięcy i prowadzącej daleko za granice naszego kraju. Podróży, podczas której zasmakujemy życia na pełen etat w kamperze. Tak, po tych wszystkich perturbacjach i mimo powracającej frustracji, ani w głowie nam sprzedaż domu na kółkach. Jakkolwiek szaleńczo to brzmi, mamy chęć na więcej. Dlatego, lżejsi o kolejnych kilka tysięcy (dla zdrowia psychicznego przestajemy liczyć te wydatki), pod koniec lata udajemy się na testy wyremontowanym pojazdem. Ludzie mają różne hobby, w które wkładają niemałe sumy pieniędzy. Dla nas takim konikiem staje się dom na kółkach. O dziwo, podczas tej podróży kamper działa bez zarzutu. Nie możemy wyjść z podziwu. Renoma mechanika nie była przesadzona. Kolejny wrześniowy wypad również przebiegł bez żadnych problemów. Coś tam wprawdzie trochę stukało w skrzyni biegów, ale ogólnie było dobrze, bo wróciliśmy bez kłopotów do domu. To chyba znak.
Decyzja
wrzesień 2021
Kilkakrotnie staliśmy przed decyzjami, które przerażały nas swoją wagą i konsekwencjami. Głównie tymi trudnymi do przewidzenia. Zawsze wiedzieliśmy, że decyzje te są ryzykowne i mogą zmienić nasze życie nieodwracalnie, w takim lub innym aspekcie. Z jednej strony pociągało nas nieznane, z drugiej baliśmy się, co możemy odkryć lub czego się o sobie dowiedzieć. Skąd wiedzieliśmy, że dana decyzja jest właśnie jedną z nich? Stąd, że oboje mieliśmy świadomość, że już ją podjęliśmy, ale nie mogliśmy zdobyć się na odwagę, aby powiedzieć to głośno. Czasem dużo o tym dyskutowaliśmy, rozważając za i przeciw, czasem milczeliśmy. Zawsze jednak czując podskórnie, że tak naprawdę wszystko już przesądzone. Obydwoje wiemy, że tak właśnie chcemy zrobić, tylko jakoś ciężko przechodzi nam to przez gardło. Z wyartykułowaniem tego kluczowego zdania czekaliśmy więc do ostatniej chwili. Z decyzją o tym wyjeździe też tak było. Jeszcze nie mówimy tego głośno, ale już wiemy – pojedziemy w tę podróż.
W moim przypadku znaczący wpływ na pozytywne podejście do pomysłu miała jeszcze jedna istotna kwestia. W lipcu dostałam skierowanie na biopsję guza tarczycy. Właściwie to profilaktycznie, tak na wszelki wypadek, żeby mieć pewność, że niczego nie przeoczono. Przy jego wielkości, statystycznie, ryzyko, że okaże się złośliwy, było właściwie zerowe. Niestety, tylko statystycznie. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Kilka tygodni później, spacerując po parku z dziećmi, zupełnie niespodziewanie dostałam telefon z informacją, że w 75 procentach badany guz jest złośliwy. Informacja o raku była dla mnie gigantycznym zaskoczeniem. Na tyle, że dałam radę wymienić z lekarzem jedynie kilka nieskładnych zdań. Umówiłam się na wizytę na kolejny dzień, aby, bez zalewających mnie emocji, dowiedzieć się o dostępnych opcjach leczenia. Domyślam się, że nikt nie jest nigdy gotowy na taką wiadomość, ale na własnej skórze przekonałam się, jak bardzo może być ona zaskakująca.
W ekspresowym tempie, bo już dwa tygodnie później, trafiłam do szpitala na operację, zostawiając w domu dwójkę dzieci, w tym jedno niespełna siedmiomiesięczne, nadal karmione piersią. Podczas trzech dni pobytu na oddziale onkologicznym, zwłaszcza w dniu operacji, czułam się jak w kiepskim serialu medycznym. Zjazd do sali operacyjnej usytuowanej w podziemiach szpitala na wózku inwalidzkim, w specjalnym stroju i z wymalowaną na szyi czarnym flamastrem linią wskazującą miejsce rozcięcia. Moment położenia się na wysokim łóżku operacyjnym w zimnej sali. Oczekiwanie na działanie znieczulenia, które kompletnie odcięło mnie od świadomości. A potem pobudka i koszmarne, kilkugodzinne mdłości. Jedno z najbardziej abstrakcyjnych i nieprzyjemnych przeżyć w moim dotychczasowym życiu. Po wyniku histopatologicznym otrzymanym kilka tygodni później, który potwierdził złośliwość guza, ale wykluczył obecność innych komórek rakowych, czułam się, jakbym dostała drugie życie. Miałam „tylko” wyleczalnego mikroraka, a przecież mogło skończyć się zupełnie inaczej. Zresztą przez kilka tygodni przez moją głowę przewijały się przeróżne scenariusze. Pozytywny finał pokazał mi, że wyświechtana sentencja „życie jest kruche” wcale nie jest taka banalna. I że na realizację marzeń nie ma co czekać, bo nigdy nic nie wiadomo…
Przygotowania
październik–listopad 2021 roku
Decyzja podjęta. Powoli myślimy o zakupie rzeczy, które podniosą komfort podroży: zamawiamy świetnej jakości, niemalże luksusowy dywan, kupujemy nowy fotelik dziecięcy z odpowiednim montażem, instalujemy gasbank, umożliwiający tankowanie gazu na stacjach benzynowych, i uzupełniamy wyposażenie kampera, który będzie naszym domem przez sześć miesięcy. Podrzucamy jeszcze pojazd do mechanika na wymianę, bagatela, skrzyni biegów. Dziwny stukot wydawał się wprawdzie niegroźny, ale po otwarciu skrzyni diagnoza okazała się bezlitosna. W międzyczasie Maciek składa w pracy wniosek o urlop rodzicielski i wychowawczy, kilka dni później rozpatrzony pozytywnie. Wypowiadamy umowę wynajmowanego od niedawna mieszkania, aby miesiąc później po raz kolejny spakować nasze życie w kartony, zostawić je u rodziców i ruszyć po nową przygodę. Pozostaje nam już tylko podjęcie ostatniej decyzji – tej dotyczącej kierunku podróży.
Dlaczego Turcja?
listopad 2021 roku
Opcji na spędzenie zimy w słonecznym klimacie, we względnie niewielkiej odległości od Polski jest właściwie kilka. Maroko, Portugalia, południe Hiszpanii i Turcja. Maroko, które zjechaliśmy pociągami w 2013 roku, było tej zimy poza zasięgiem. Promy z Hiszpanii zostały wstrzymane, oficjalnie z powodu pandemii. Te z Francji zaś powalały wysoką ceną biletów. Zresztą jakoś nie do końca braliśmy ten kierunek pod uwagę. Tak naprawdę, z jednej strony kusił nas powrót do ukochanej Portugalii – marzymy, by w niej zamieszkać – a przy okazji odkrycie mało znanej nam Hiszpanii. Z drugiej jednak, pociągała nas zupełnie inna od zachodniej kultura. I, nie oszukujmy się, kuchnia. Z niemałym podekscytowaniem zdecydowaliśmy się więc na Turcję. I wtedy się zaczęło.
„Turcja?! Kamperem?! Co to za pomysł!?”. Szybko dowiedzieliśmy się, że jesteśmy nieodpowiedzialni, bo wybieramy dziki, czyli muzułmański kraj. Że przecież tam zdarzają się ataki terrorystyczne. Że do Turcji, do hotelu na all inclusive, to owszem, ale kamperem i to na dziko (czyli nie na kempingach), to jakieś szaleństwo. Że przecież w Turcji porywają dzieci i znajomi znajomych dalekich krewnych pojechali z dwójką, a wrócili już tylko z jednym. Że tam jest tak niebezpiecznie. Pojawiało się też standardowe: a co będzie, jak dzieci zachorują, oraz co z pracą: czy to odpowiedzialne robić przerwę w karierze, żeby podróżować. No i koronne: że tym starym, wiecznie psującym się kamperem w taką trasę. I to z dziećmi. Wszystko to, rzecz jasna, słyszeliśmy od osób prowadzących poukładane życie, niemających pojęcia o podróżach kamperem albo tych, które nigdy nie były w Turcji. Ewentualnie, tylko na tygodniowych wakacjach w pięciogwiazdkowym hotelu. Z jednej strony trochę udzielił nam się ten wszechobecny strach, ale z drugiej mieliśmy już doświadczenie w podejmowaniu podobnej decyzji. Wprawdzie okoliczności i kierunek były inne, ale w przypadku Japonii pojawiały się niemal identyczne pytania, zwłaszcza w kontekście pracy i dzieci. Po raz kolejny przekonaliśmy się więc, że karmienie się cudzym strachem nie wychodzi nam na dobre, a podejmowanie mniej popularnych decyzji wymaga odwagi i samozaparcia. Nierzadko trzeba liczyć się z krytyką, a nawet utratą wieloletnich przyjaźni, które nie są wystarczająco silne na dźwignięcie różnicy w stylach życia. Wszystko ma swoją cenę. Zawsze.
Trzeba jednak przyznać, że te wszystkie negatywne opinie o Turcji działały na nas trochę jak magnes. Zresztą, sami też mieliśmy na temat tego kraju jakieś wyobrażenie, niekoniecznie w każdym aspekcie pozytywne, i bardzo chcieliśmy skonfrontować je z rzeczywistością. Wprawdzie konkretnego planu zwiedzania nie posiadaliśmy, bo ten miał zależeć w dużej mierze od pogody i tego, co zastaniemy na miejscu, ale po cichu marzyliśmy, żeby dojechać na wschód Turcji, aż pod syryjską granicę. A jak wyjdzie – czas pokaże.
Plaża w Çıralı
Początkowo czuliśmy się jak pionierzy. Starym kamperem, na dziko, do Turcji, z dziećmi – to jest coś. Ale podczas przeglądania mediów społecznościowych w poszukiwaniu vanliferskich ekip, okazało się, że chyba wszyscy tego roku wybierali się na zimę do Turcji. Wprawdzie, w przypadku Polaków, były to głównie pary i osoby podróżujące samodzielnie (co, jak później zauważamy, ma ogromne znaczenie), ale jednak nie jechaliśmy tam jako jedyni. Szybko pożegnaliśmy się więc z odznaką pionierów wyciętą z ziemniaka, a jednocześnie utwierdziliśmy w słuszności decyzji. Turcjo, nadjeżdżamy!ROZDZIAŁ II: TURCJA WELCOME TO – PRZED
Gӧreme
11 lutego 2022 roku, godzina 19.00
Jest wczesny wieczór. Czekamy na Maćka i moją siostrę, którzy pojechali jednym kamperem zrobić zakupy do pobliskiego miasteczka. Na dworze zrobiło się trochę chłodno, więc my siedzimy w drugim domu na kółkach. Wszyscy jesteśmy nieco zmęczeni emocjami wywołanymi spotkaniem po kilku długich miesiącach. Koło dwudziestej Maciek z Irminą wracają, więc przerzucamy się do naszego kampera. Chwilę potem jemy kolację i kładziemy dzieci spać. Córka usypia w mgnieniu oka, ale syn niechętnie podchodzi do tego pomysłu. Już lekko zirytowana, zeskakuję do niego z alkowy, słysząc w tym samym momencie w tle dziwny, nieznany dotąd dźwięk. Ignoruję go jednak i próbuję przekonać syna do snu. W międzyczasie, obudzona płaczem brata, budzi się córka. Kolejne kilka minut są jak żywcem wyjęte z filmu katastroficznego. Zmienią wszystko. Na tyle, że będziemy je odtwarzać w głowach jeszcze wiele razy.
Turcja – kraj śmieci, psów i kotów
początek grudnia 2021 roku
Przed wyjazdem, pod koniec listopada, myślimy o dłuższych przystankach w Bułgarii i może Serbii. Nigdy tam nie byliśmy, więc uznajemy, że fajnie byłoby odwiedzić jedno albo dwa miejsca w każdym z nich. Ale kiedy wyruszamy 8 grudnia, a śnieg zasypuje drogi w każdym kolejnym państwie, ochota na zwiedzanie mija jak ręką odjął. Jeszcze kiedyś tu wrócimy, powtarzamy sobie w myślach, zagłuszając wyrzuty sumienia. W pięć dni pokonujemy trasę spod Radomia do Kapikule – przejścia granicznego w Turcji. Tysiąc osiemset kilometrów. Po drodze dobrowolnie stajemy na Węgrzech, żeby liznąć klimatu świąt na jednym z jarmarków bożonarodzeniowych. I z przymusu, w Serbii, u lekarza. Jeszcze daleko przed Turcją odpowiadamy więc sobie na zadawane nam kilka tygodni wcześniej pytanie: a co będzie, jak dzieci zachorują? Okazuje się, że przy dobrym ubezpieczeniu wszystko można ogarnąć.
Do Turcji wjechaliśmy późnym wieczorem. Na granicy zostaliśmy bardzo miło obsłużeni, a tuż za nią zobaczyliśmy pierwszy meczet. Serce zabiło mi mocniej, bo meczety są dla mnie jednymi z bardziej fascynujących i tajemniczych budowli. Niestety, nie zawsze mam możliwość do nich wejść. W Turcji to się na szczęście zmieni. Na najbliższej stacji benzynowej kupiliśmy kartę SIM i ruszyliśmy na pierwszą miejscówkę – w mieście Edirne, którą znaleźliśmy w aplikacji Park4night. Korzystają z niej licznie użytkownicy kamperów i vanów, zwłaszcza ci parkujący „na dziko”. Co istotne, ta forma postoju w Turcji jest całkowicie legalna i bezpieczna.
Riwiera Turecka
Noc minęła bardzo spokojnie, chociaż byliśmy lekko zdenerwowani, bo to pierwsza w Turcji. Tej samej, w której porywają dzieci i jest bardzo niebezpiecznie – więc nie ma się czemu dziwić. Wspominamy, jak przed wyjazdem myśleliśmy o kupieniu gazu pieprzowego, uznając jednak, że nie ma co kusić losu. Kto mieczem wojuje… A tak naprawdę, z naszym szczęściem, prędzej niż my, dorwałyby go dzieci. Wygrało pokojowe nastawienie i wiara w drugiego człowieka. Po sześciu miesiącach wiemy, że gaz w Turcji byłby zbędnym gadżetem.
Przez sen, po raz pierwszy, słyszeliśmy śpiew muezzina, wzywający do modlitwy, dochodzący z pobliskiego meczetu. Rano, oprócz szarości nieba, tej, od której uciekliśmy z Polski (sic!), przywitała nas zaśmiecona okolica i chmara psów. Jak się później okazuje, te dwa ostatnie elementy to w Turcji norma. Plaże, wręcz przepełnione śmieciami, mimo obecności koszy, spotykamy właściwie wszędzie. Te hotelowe wydają się wprawdzie odrobinę lepsze, ale i tak nie idealnie czyste, zapewne ze względu na okres posezonowy. Ewidentnie, nie są to tylko odpady wyrzucane przez morskie fale (swoją drogą, one też nie wzięły się znikąd), tylko rzeczy pozostawiane przez mieszkańców. Zresztą, brak zwyczaju wyrzucania śmieci do koszy widać też w miastach i miasteczkach. A obraz Turka, ciskającego pustą butelkę po napoju obok własnej nogi, a nie do kosza stojącego dwa metry dalej, jest dość częsty. I raczej nie chodzi tu o energię, którą musiałby spożytkować, żeby trafić do pojemnika, a nawyk, którego Polakom brakowało jeszcze dwadzieścia parę lat temu. My, podobnie jak Turcy teraz, nie segregowaliśmy wówczas śmieci. Dziś jest to dla nas nie do pomyślenia. Zapewne do Turcji ten obowiązek, prędzej czy później, dotrze. Póki co, śmieci są nieodzownym elementem tureckiego krajobrazu. Niestety.
Podobnie zresztą jak psy i koty. Wprawdzie czytaliśmy o wszechobecności bezpańskich zwierząt, ale przeczytać to jedno, a zobaczyć na własne oczy – drugie. Zwłaszcza że jest ich mnóstwo. Mówi się nawet o czterystu do sześciuset tysiącach błąkających się zwierząt. Jeśli chodzi o psy, te zazwyczaj chodzą bandami, choć zdarzają się też pojedyncze sztuki. Początkowo jest to dość dramatyczny i przerażający obraz, do którego jednak, o dziwo, można się z czasem przyzwyczaić. Zwłaszcza że zwierzęta nie wydają się groźne. Chociaż, niestety, zdarzają się ataki psów na przechodniów. Problem bezpańskich zwierząt wynika ponoć z łatwego procesu ich zakupu i adopcji. Właściciele, którzy, na przykład, po kilku miesiącach stwierdzają, że posiadanie pupila nie jest im na rękę, po prostu wyrzucają go z domu. W Turcji istnieje wiele organizacji zajmujących się bezpańskimi zwierzętami, niektóre są więc pod stałą opieką: karmione, zaszczepione i wykastrowane, co potwierdza obecność chipa w uszach. Zresztą wielu Turków chętnie dokarmia bezdomne zwierzęta, ale z racji ich liczby, pomocy nie uzyskują wszystkie. I problem jest właśnie z tymi, które, zaniedbane, mogą przenosić choroby. A do tego, głodne, potrafią być niebezpieczne.
Te niedokarmione chętnie kręcą się koło kamperów i vanów w poszukiwaniu jedzenia. Potrafią krążyć nieustannie wokół ludzi, żeby dostać cokolwiek. A jeśli coś otrzymają, zawsze wracają. Ale nie tylko jedzenia szukają bezpańskie psy – wiele z nich liczy na trochę uwagi i zabawy. Na jednej z miejscówek, na której staliśmy kilka dni, codziennie odwiedzał nas pies, który, z uporem maniaka, prosił o rzucanie piłki. Potrafił się tak bawić cały dzień. My już niekoniecznie.
Niektóre psy są na tyle uparte i… słodkie, że znajdują wśród vanlifersów nowych właścicieli. W takim przypadku wystarcza jedynie wizyta u weterynarza i pies zyskuje nowy dom, tym razem na kółkach, a vanlifer – towarzysza podróży. Znamy co najmniej trzy ekipy, które przygarnęły psiaka. Z bezpańskimi kotami mamy o wiele mniej styczności, bo one wybierają chyba raczej zamieszkane tereny i miasta. Tam też najczęściej je widzimy: siedzące, gdzie popadnie. Tak, Turcja to zdecydowanie kraj psów i kotów.
Zimowe Pamukkale
19 grudnia 2021 roku
Jedziemy w głąb Turcji. Jest dość chłodno i nadal chodzimy w zimowych kurtkach. A przecież nie tego szukamy. Zapada więc decyzja o dalszej drodze na wybrzeże, ale nie możemy odmówić sobie wizyty w Pamukkale – jednej z najbardziej obleganych atrakcji. Na szczęście nie w grudniu, kiedy ludzi, w porównaniu z miesiącami letnimi, jest jak na lekarstwo. Wchodzimy przez Hierapolis (jedno z trzech dostępnych wejść) – miasto z drugiego wieku przed naszą erą, nazywane „świętym”, z racji licznych świątyń. Hierapolis, kilkukrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi, w dużej mierze odbudowane przez Rzymian, przestało istnieć w XIV wieku.
Od wejścia podziwiamy antyczne ruiny. Niektóre są całkiem dobrze zachowane, a bardziej zniszczone elementy leżą na ziemi. Właściwie to można się o nie potknąć. Potknąć. O starożytne ruiny.
Jeden z basenów termalnych wypełniony gorącą wodą
Kilka minut później dochodzimy do basenów termalnych. Początkowo białe wapienne tarasy okazują się puste, choć – zgodnie ze zdjęciami z Google i Instagrama – powinna znajdować się w nich piękna, błękitna woda. Przyjmujemy korektę na ten błękit, podkręcony w Photoshopie, nadal jednak to nie to, po co przyszliśmy. Nie poddajemy się, bo 400 lir, które w sumie zapłaciliśmy za bilety wstępu, piechotą nie chodzi. Po chwili docieramy jednak do robiącego wrażenie celu. I oto one – białe wapienne tarasy wypełnione błękitną wodą. Zapewne przy innym oświetleniu i czystym niebie ów błękit byłby wyraźniejszy, ale i tak widok jest wart tych czterech stów.
Pamukkale, inaczej nazywane Bawełnianym Zamkiem, razem z Hierapolis w 1988 roku zostało wpisane na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miejsce to, swojego czasu, było najlepszą miejscówką spa z naturalnymi basenami w Turcji, ale zdecydowanie taką bardziej Juratą aniżeli Mielnem. Do basenów, do których woda spływa ze źródeł termalnych po zboczach gór, w wyniku ochłodzenia wytrąca się węglan wapnia, wypełniając wodę białym osadem. W Pamukkale jest siedemnaście gorących źródeł, których temperatura oscyluje między 35 a 100 stopniami Celsjusza. Nie wiem, jakie wrażenie ma się latem, ale w zimie jest niezwykle przyjemnie. Czujemy to na własnej skórze, wchodząc boso do basenu. Warto mieć dobre ubezpieczenie, bo dno momentami jest bardzo śliskie i o upadek nietrudno. Co niezwykle istotne, nie wszystkie baseny wypełnia woda. Ponoć w sezonie Pamukkale prezentuje się lepiej, właśnie z racji większej liczby pełnych zbiorników, ale za to ledwo można je dostrzec, z powodu zatrważającej liczby turystów, którzy zjeżdżają tu z nadmorskich hoteli. Tych mocno oddalonych także.
Spacer w basenach termalnych jest wart wydanych na bilet pieniędzy
Zastanawiamy się nad zamoczeniem stóp, a odwagi dodaje nam rosyjski turysta, dziarsko zmierzający w stronę basenów w opiętych slipkach. Przez chwilę czuję się, jak nad polskim morzem. Stojąc niemal po kolana w gorącej wodzie i w pełnym słońcu, które łaskawie wyszło na kilkanaście minut, podziwiamy wymyślne akcesoria do zdjęć, oferowane przez lokalnych fotografów. Ewidentnie w tym roku prym wiodą wielkie anielskie skrzydła w kilku kolorach, wypożyczane w pobliskiej budce. Reklamowane przez roznegliżowane modelki, mogą rozpalić zmysły aspirujących gwiazd mediów społecznościowych. I to nie tylko płci żeńskiej, bo skrzydła chętnie wypożyczają również panowie. Niestety, wszystko, co…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej