Tureckie rozstanie - ebook
Tureckie rozstanie - ebook
Ostatnia część bestsellerowej tureckiej sagi.
Demir przygotowuje się do wyjazdu do Polski, gdzie ma rozpocząć pracę, tymczasem Basia decyduje, że zostanie w Turcji. Wcześniej jednak oboje goszczą na ślubie Ruzgara i Arife, który daje początek serii zaskakujących zdarzeń.
Czy niespodziewany prezent od byłego męża, nad którego przyjęciem zastanawia się Basia, stanie się przyczyną kłopotów? Jak para poradzi sobie z rozłąką? Czy uda im się pokonać trudności? Jak zachowa się Demir, gdy na jego drodze stanie kolejna piękna Polka?
Ostatnia część Tureckiej sagi to pełna zwrotów akcji opowieść o miłości, ale też kopalnia wiedzy o tureckich obyczajach i zasadach rządzących tym krajem. Czy kobieta, która przeszła już tak wiele, wreszcie odnajdzie prawdziwe szczęście?
Mira Hafif – pisząca pod pseudonimem Polka, która dzieli życie między Turcję, gdzie mieszka, a Polskę, która jest jej rodzinnym domem. W 2019 roku w dramatycznych dla siebie okolicznościach postanowiła opisać swoją turecką historię na jednym z forów internetowych. Gdy tylko może, udziela w internecie porad kobietom, które zastanawiają się nad porzuceniem wszystkiego dla wakacyjnej miłości. Zadebiutowała powieścią Turecka rozkosz, rozpoczynającą pięciotomową sagę, którą pokochały czytelniczki.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-497-9 |
Rozmiar pliku: | 421 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie mówisz poważnie! – jęknęłam, wpatrując się w Demira, trzymającego w dłoni ozdobny kartonik. Było to zaproszenie na ślub Ruzgara i Arife. Widziałam je już wcześniej, w dawnej pracy. Moja eksszefowa była ciotką przyszłej panny młodej. Przyszła panna młoda to z kolei moja była przyjaciółka, która właśnie wychodziła za mąż za mojego byłego męża!
„Niezły serial sobie zafundowałaś”, prychnęła kiedyś moja mama. Kibicowała co prawda mojemu związkowi z tureckim mężczyzną, ale temu pierwszemu, który okazał się kompletną porażką. Gdy po zdradzie, poronieniu i rozwodzie oznajmiłam, że znów jestem zakochana i wracam do Turcji, po prostu wpadła w szał. Obraziła się do tego stopnia, że nie przyjechała na mój ślub z Demirem. Załamywała ręce już nie tylko nad faktem, że – cytuję – „niczego się nie nauczyłam”, ale też nad tym, że mój ukochany jest kuzynem mojego byłego. Uważała, że mogą z tego wyniknąć tylko kłopoty.
Cóż, i tu się nie pomyliła. Rodzina Ruzgara okazała się wyjątkowo mściwa. I choć niczego od nich nie chciałam: ani pieniędzy, na których ci bogacze dosłownie spali, ani zadośćuczynienia, ani złota ze ślubu, które formalnie należy się pannie młodej, ani nawet przeprosin; choć nie zniszczyłam reputacji ich syna playboya – a mogłam, idąc do mediów, które z pewnością ucieszyłyby się z historii o dziedzicu fortuny bzykającym wszystko, co się rusza w Stambule – postanowili zniszczyć moje nowe życie, i to jeszcze zanim na dobre się ono zaczęło. Moja była teściowa wyrzuciła rodziców i siostry Demira z domu, który formalnie należał do niej. Poinformować ich o tym postanowiła – a jakże – podczas uroczystości weselnej, na której miałam pierwszy raz zobaczyć swoją nową teściową. I zobaczyłam, owszem, a nawet usłyszałam – wszyscy weselnicy usłyszeli – jak matka Demira miesza mnie z błotem, nazywając szatańskim pomiotem. Trudno było się spodziewać, że po takim wstępie kiedykolwiek się dogadamy, zwłaszcza że to wcale nie był koniec. Później próbowała przecież na moich oczach ponownie zeswatać Demira z jego byłą dziewczyną, ostentacyjnie ignorowała mnie i moje przyjazne gesty i starania, jak choćby wtedy, gdy po pogrzebie teścia zamówiłam w jego intencji lokmę – małe pączki w słodkim syropie cukrowym, rozdawane przechodniom, by życzliwie pomyśleli o zmarłym i pomodlili się za jego duszę. Okazało się wtedy, że ten popularny w Izmirze zwyczaj nie jest dobrze widziany na wsi pod Diyarbakırem, przynajmniej nie w tej, w której mieszkała moja teściowa. I nie przez nią, choć pewnie gdyby coś takiego zrobiła Fahriye, jej niedoszła synowa, nie mogłaby się jej nachwalić. Pogodziłam się w końcu z losem i zaakceptowałam fakt, że z rodziną Demira się nie dogadam, zupełnie tak jak on z moją, choć moi rodzice przynajmniej nie byli w stosunku do niego tacy wredni. Po prostu nie mieli z nim kontaktu, ze mną za to – sporadyczny. Wiedziałam, że i tak nie przylecieliby do Alanyi na nasz ślub, więc nawet nie wysyłałam do nich zaproszenia, Demir zresztą też nie. A jednak to jego matka i siostry pojawiły się na uroczystości, i to jeszcze ze złotem dla mnie! Kto by pomyślał! Moi rodzice w końcu też zaakceptowali nasz związek, a przynajmniej się starali. Chociaż złośliwe komentarze o serialu, który stał się moim udziałem, wygłaszane przez mamę raczej temu przeczyły.
„Ciebie to akurat powinno cieszyć. Sama mnie namawiałaś na śledzenie tureckich telenowel!” – warknęłam, na dobre zamykając jej usta, bo faktycznie mama najpierw namawiała mnie, żebym oglądała z nią tasiemce znad Bosforu, a potem jak szalona kibicowała mojemu związkowi z Ruzgarem. Pretensje o złe wybory życiowe powinna zatem sobie darować.
No, ale tym razem musiałam przyznać jej rację. Sytuacja rzeczywiście coraz bardziej przypominała zawiły scenariusz psychodelicznego serialu o jakiejś szalonej rodzinie. Mój obecny mąż trzymał w ręku zaproszenie na ślub mojego byłego męża, a to mogło znaczyć tylko jedno.
– Musimy tam pójść – powiedział Demir prosząco. – Wierz mi, ja też nie mam ochoty. Ta cała Arife omal nas nie rozdzieliła, a ja mam teraz winszować jej zamążpójścia?
– A więc to wszystko wina kobiety, tak? No oczywiście! – warknęłam szybciej, niż pomyślałam, by po chwili się zreflektować, że mój ukochany z trudem powstrzymuje śmiech. – Sorry, to silniejsze ode mnie.
– Co takiego? Lojalność wobec dziewczyny, która cię okłamywała, próbowała uwieść narzeczonego i miesiącami nami manipulowała? – upewnił się Demir, odkładając zaproszenie. – Chyba przesadzasz z tą… jak ty to mówisz? Solidarnością jajników? – wydukał po polsku hasło, które powtarzałam wystarczająco często, by w końcu załapał nie tylko jego sens, ale i wymowę.
W ogóle coraz lepiej radził sobie z polskim. Odkąd się okazało, że będzie pracował w mojej ojczyźnie, podszedł do tematu bardzo ambicjonalnie. Wkuwał słówka, a nawet jakieś dziwaczne idiomy, a potem wyskakiwał z nimi w najmniej odpowiednich momentach, doprowadzając mnie do ataków niepohamowanego śmiechu. Ot, choćby teraz:
– Baba z wozu, koniom lżej – oznajmił, całując mnie w czoło.
– No dzięki wielkie! – obruszyłam się, nie mogąc powstrzymać wesołości. – Chcesz się mnie pozbyć? Żeby ci było lżej? To sam sobie jedź na ten ich ślub!
– Pozbyć? Nigdy!
– To co mi tu o babach z wozu opowiadasz!
– Baba to Arife. Bo zła to baba, a dobra kobieta. Albo dziecinka – wyjaśnił łopatologicznie, po czym, kręcąc głową, zapytał: – Ty na pewno znać mówić po polsku?!
– Tak, na pewno znać mówić. I dziewczynka – poprawiłam go odruchowo. – Dziecinka to dziecko.
– Może być i dziecko… – wymruczał mi do ucha z rozmarzeniem.
Szybko wstałam, żeby uciąć temat. Ostatnio zbyt często przebąkiwał o dzieciach. Odkąd się okazało, że jego siostra, Ayşe, która kilka miesięcy temu wyszła za mąż, jest w ciąży, nie mógł się napatrzeć na maluchy na placach zabaw, a nawet przeszukiwał internet, polując na podarki dla siostrzenicy lub siostrzeńca. Nie naciskał na mnie, niczego nie wymuszał, znał przecież historię ciąży, którą straciłam po gigantycznej awanturze z moim byłym mężem.
Nie planowałam tamtego dziecka – było ono efektem szalonych uniesień podczas podróży poślubnej, w którą ruszyliśmy z Ruzgarem do Kapadocji. Parę razy daliśmy się porwać namiętności, zapominając o zabezpieczeniu. Po powrocie do Stambułu okazało się, że wymioty, które mnie męczyły, nie są skutkiem zatrucia, tylko objawem ciąży. Ruzgar oszalał ze szczęścia, takie przynajmniej sprawiał wtedy wrażenie. Zresztą kto wie, może rzeczywiście się cieszył. W tureckiej kulturze dziecko to chyba najwspanialszy dar, jakim Allah może pobłogosławić człowieka. Nawet w państwowych szpitalach drzwi porodówek dekoruje się kokardami i balonami, a położnicę i malucha obdarowuje złotem. Relacje w rodzinach też – przynajmniej na pierwszy rzut oka – wydają się znacznie cieplejsze niż u nas. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy byliśmy z Ruzgarem z wizytą u jego znajomych. Ona – pani domu, on – żołnierz. Ich córeczka, może pięcioletnia, bawiła się filiżankami do kawy, bujając się na krześle. Mama kilka razy zwróciła jej uwagę, ale mała puściła to mimo uszu. W końcu stało się nieuniknione – dziewczynka razem z krzesłem fiknęła do tylu, ciągnąc za sobą obrus i puste na szczęście filiżanki. Zanim którakolwiek z nas zdołała zareagować, jej ojciec – jednym susem – doskoczył do krzesła. Chwycił córkę w ramiona i zanim ta zdążyła się rozpłakać, zaczął ją uspokajać, sprawdzając, czy się nie pokaleczyła. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jaką miałam wtedy minę. Na twarzy musiało mi się malować bezbrzeżne zdziwienie i kompletne niezrozumienie sytuacji. Przecież każdy polski rodzic, przynajmniej w czasach, gdy sama byłam dzieckiem, wściekłby się, huknął albo siarczyście zaklął. Owszem, sprawdziłby, czy maluch się nie zranił, ale zaraz odesłałby go do pokoju albo wręczył szufelkę i zmiotkę.
Regularnie widywałam też na spacerach czy w restauracjach dzieci z niezwykłą ufnością tulące się do ojców, gramolące im się na kolana, ciągnące za uszy. Rozradowani, wniebowzięci tatusiowie, których przepełnia duma z ojcostwa, to w Turcji widok znacznie częstszy niż w Polsce.
– Nie bądź naiwna – powiedziała mi kiedyś Elif, moja niemiecko-turecko-kurdyjska przyjaciółka, którą poznałam podczas pobytu w Diyarbakırze u rodziców Demira. – To wszystko pięknie wygląda na ulicy i na zdjęciach. W domu już gorzej. Może i dzieci tulą się do ojców, ale to na matkach spoczywa cały ciężar wychowania. Myślisz, że jakiś ojciec się pofatyguje na zebranie w szkole albo zainteresuje, co dziecko ma zadane? Oni są od wydawania rozkazów, a matki mają umyć, uprać, kupić, ugotować, zabrać do lekarza…
– Chyba trochę przesadzasz – weszłam jej w słowo. – Coś tam jednak robią ci faceci.
– Tak, kolejne dzieci – fuknęła, ale po chwili zeszło z niej powietrze. – Sorry, zagalopowałam się. Wiem, że są wyjątki. Murat Magdy albo twój Demir. Ten to na pewno będzie świetnym, zaangażowanym ojcem.
Cholera, ona też, pomyślałam. Bo rzeczywiście ostatnio wszyscy jakby się uwzięli, żeby powiększać mi rodzinę. O ile u Demira takie zaczepki były oczywiste – w końcu był moim mężem i sprawa dotyczyła też jego – o tyle wtrącania się, nawet najlepszych przyjaciółek, po prostu nie trawiłam.
Przypomniała mi się historia sprzed wielu lat, gdy jeszcze byłam w liceum. Razem z chłopakiem spędzaliśmy tydzień wakacji na działce u mojej przyjaciółki. Ona od paru lat sypiała już ze swoim chłopakiem, ja z moim jeszcze nie, choć on bardzo nalegał. Tamtego lata on pojechał do nich na Mazury nieco wcześniej i najwyraźniej przygotowywał grunt, bo gdy po paru dniach tam dotarłam, przyjaciółka wzięła mnie na długi spacer, podczas którego klarowała, że już najwyższa pora, bym poszła z nim do łóżka. I że sama zobaczę, ile problemów to załatwi. Zatkało mnie wtedy zupełnie, nawet nie pamiętam, co jej odpowiedziałam. Chyba nic, tak byłam zażenowana jej wystąpieniem. Czułam się zdradzona – i przez chłopaka, z którym zresztą niedługo potem zerwałam, i przez przyjaciółkę, która – zamiast kazać mu spadać na drzewo i cierpliwie czekać, aż będę gotowa – wzięła jego stronę i bezceremonialnie pozwoliła sobie wleźć z butami do naszego łóżka.
Do dziś miałam alergię na takie zachowania i długo zajęło mi pogodzenie się z faktem, że w Turcji są one wpisane w coś w rodzaju normy kulturowej. Tutaj każdy uważa, że ma prawo zapytać o wszystko, a gdy odpowiedź go nie satysfakcjonuje, wyrazić własną opinię. Pytania, które usłyszałam od obcych ludzi w ciągu tych kilku lat spędzonych w Turcji, bywały naprawdę dziwaczne, i to delikatnie mówiąc. W Polsce uznalibyśmy je za nietaktowne, a wręcz bezczelne. Ile zarabiasz? Ile zarabia twój tata? Dlaczego tak przytyłaś? Dlaczego tak schudłaś? Dlaczego jeszcze nie masz dzieci? Dlaczego jeszcze nie przeszłaś na islam? – to tylko promil tego, z czym musiałam się mierzyć. Pytający – czasem była to kobieta na targu, czasem sąsiadka z parteru, czasem sprzedawca migdałów, a czasem pani na poczcie – walili prosto z mostu i nie widzieli w tym nic zdrożnego. Niekiedy nawet Demir, jeśli akurat ze mną był, nie rozumiał, dlaczego tak pomstuję na kolejny zestaw pytań jak z jakiegoś teleturnieju, tyle że dużo bardziej osobistych. On się tu wychował, i choć sam – podobnie jak jego zmarły ojciec – był dość małomówny, przyzwyczaił się do funkcjonowania w świecie, w którym wszyscy we wszystko się wtrącają.
Ale Elif? Po niej spodziewałam się więcej taktu! Czasem własny kraj frustrował ją bardziej niż mnie, cudzoziemkę, często zresztą się z tego śmiała. Bywało, że ja tłumaczyłam jej, dlaczego ktoś w Turcji zachowuje się tak, a nie inaczej, bo po latach na „zgniłym, imperialnym Zachodzie”, jak niektórzy Turcy mawiają o Europie, trudno jej było to załapać. Elif była Kurdyjką, czuła się Turczynką, a wychowała się w Niemczech. Tam chodziła do szkoły, skończyła uniwersytet i różne genderowe kursy, po czym wróciła do Diyarbakıru i zaczęła pracę w lokalnej fundacji wspierającej kobiety. W ten sposób próbowała chyba poradzić sobie z traumą, jakiej doświadczyła jako nastolatka. Podczas wakacji przed ostatnią klasą liceum rodzice jej najlepszej przyjaciółki zabrali córkę na kurdyjską wieś. Nic niepodejrzewająca dziewczyna, która zamierzała zdawać na medycynę, a w Hamburgu miała chłopaka, została tam – wbrew swojej woli – wydana za mąż za syna krewnego. Podobno rodziny umówiły się tak, gdy dzieci były jeszcze w kołyskach. Elif dowiedziała się o tym po kilku miesiącach, zaniepokojona, że przyjaciółka nie wróciła przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego i nie można było się z nią skontaktować. Poszła w końcu do jej rodziców, których przecież znała od lat i lubiła, i usłyszała, że ich córka od dwóch miesięcy wiedzie żywot szczęśliwej mężatki.
– A co ze studiami?! – zapytała Elif głupawo, jakby to fakt, że przyjaciółka nie skończy w Niemczech medycyny, był w tej sytuacji najważniejszy. Była jednak w takim szoku, że nic mądrzejszego nie przyszło jej do głowy.
– Są ważniejsze role dla kobiety. Jest żoną, będzie matką. To wszystko, czego jej trzeba – odpowiedziała spokojnie matka dziewczyny, ta sama, która jeszcze niedawno goniła córkę do nauki i żądała najwyższych not na każdym jej świadectwie.
– W wieku siedemnastu lat?! – krzyknęła Elif. Do oczu napłynęły jej łzy. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale mama przyjaciółki nie nawykła, by na nią krzyczeć. Spod zmrużonych ze złości powiek rzuciła Elif nienawistne spojrzenie.
– Niech się cieszy, że dopiero teraz! Kuzyn już trzy lata temu nalegał na ślub – warknęła.
– Trzy lata temu miałyśmy po czternaście lat – szepnęła Elif, z trudem łapiąc oddech.
– Tyle, ile ja, gdy urodziłam córkę. A za mąż wyszłam rok wcześniej! I jakoś żyję! – odpowiedziała kobieta.
Wtedy Elif zrozumiała, że ta rozmowa nie ma żadnego sensu. Ci ludzie, z pokolenia jej rodziców, choć żyli na Zachodzie od wielu lat, choć na ulicach zachowywali się tak jak ich niemieccy sąsiedzi, w głębi duszy wciąż pozostawali dziećmi kurdyjskiej wsi, pełnymi przekonań o tym, jak powinno się żyć – zupełnie innych niż te, które ich dzieciom wpajała zachodnia kultura, szkoła i niemieccy rówieśnicy. Elif zdarzało się wcześniej słyszeć historie o kurdyjskich dziewczynach dotkliwie pobitych przez ojców lub braci, gdy tylko ci usłyszeli plotkę, że prowadzają się za rękę z chłopakami w szkole albo – uchowaj Boże – całują na ulicy. Od czasu do czasu w niemieckich dziennikach ukazywały się artykuły o dziewczynach, córkach emigrantów, wydanych za mąż podczas wakacji w Turcji czy Pakistanie, ale Elif nigdy nie miała poczucia, że coś takiego może wydarzyć się w jej środowisku. Jej własny ojciec, słysząc takie rewelacje w telewizyjnych wiadomościach, cmokał z dezaprobatą. „Nic dziwnego, że mają nas za dzikusów”, mruczał niezadowolony, a matka tylko kiwała głową. Elif była przekonana, że rodzice jej przyjaciółek myślą tak samo. Bardzo się pomyliła.
Gdy w końcu udało jej się skontaktować telefonicznie z koleżanką, ta mówiła tylko półsłówkami i w ogóle nie przypominała dawnej siebie. Była w ósmym miesiącu ciąży i choć starała się przedstawić swoją sytuację z jak najlepszej strony, Elif wyczuła, że to kit wciskany przez dziewczynę, która nie może swobodnie mówić. Gdzieś z głębi mieszkania dobiegły zresztą wrzaski – męski głos domagał się po kurdyjsku, by kończyła rozmawiać „z tą niemiecką kurwą”. W końcu trzasnęła słuchawka, a do przyjaciółki już nigdy nie udało się dodzwonić. Parę miesięcy później jej rodzice przywieźli do domu niemowlaka, ale po jego matce nie było śladu. Okazało się, że tuż przed porodem mąż tak dotkliwie pobił swoją nastoletnią żonę, że ta zapadła w śpiączkę. Dziecko udało się uratować – jej nie.
Elif nigdy się z tym nie pogodziła i nigdy nie wybaczyła sobie, że wtedy, choć sama była tylko licealistką, nie zrobiła nic więcej. Po latach wróciła do ojczyzny, którą znała tylko ze zdjęć, i całkowicie poświęciła się pracy dla kobiet, które same często nie były w stanie walczyć o swoje prawa. Załatwiała adwokatów prowadzących sprawy rozwodowe, pomagała zorganizować lokal ofiarom przemocy, które musiały uciekać od partnerów, znajdowała im pracę albo kierowała na specjalistyczne kursy. Sama miałam okazję obserwować ją w akcji. Za pierwszym razem, gdy próbowałyśmy, bez rezultatu, ratować Mine, młodą dziewczynę z Diyarbakıru, która sprzeciwiła się rodzicom planującym wydanie jej za mąż i uciekła z domu, by w końcu do niego wrócić i targnąć się na własne życie. Potem pomagałyśmy jej siostrze, która – choć wyraźnie przyczyniła się do zorganizowania nagonki na Mine, uważając, że ta przyniosła wstyd i hańbę rodzinie – ostatecznie zrobiła coś, co w oczach konserwatywnego społeczeństwa zostało uznane za znacznie większą zbrodnię. Nie dość, że zaszła w ciążę, to jeszcze jej wybrankiem okazał się niedoszły ksiądz z syryjskiego kościoła w Diyarbakırze. Wpadłam kiedyś do biura Elif właśnie w momencie, gdy rozmawiała z tą parą, doradzając jak najpilniejsze opuszczenie miasta. Była konkretna i zdeterminowana, by im pomóc. Udało się, co więcej – po jakimś czasie rodzice, za namową nowego imama, postanowili wybaczyć córce, zaakceptować jej związek, a do tego całym sercem pokochali swoją malutką wnuczkę.
W takich chwilach Elif dosłownie promieniała. W innych pomstowała na patriarchat, społeczeństwo niechętne zmianom, leniwych facetów i matki, które chuchając i dmuchając na synów, pomiatają córkami.
– Nie uwierzysz – powiedziała mi kiedyś, pokazując ankiety przeprowadzone wśród uczestniczek warsztatów dla kobiet. – Większość ich do niedawna sądziła, że to zupełnie w porządku, gdy siostry obsługują braci. Wiesz, nawet małe dziewczynki. Że po nich sprzątają, piorą im, prasują i podsuwają jedzenie pod nos!
– W Polsce też znajdziesz kobiety i mężczyzn, którzy tak sądzą – mruknęłam.
– Ale na pewno mniej! – Nie dawała za wygraną. – No i w Europie faceci jednak bardziej angażują się w obowiązki domowe.
– Niby tak – przyznałam. Po chwili jednak przypomniał mi się artykuł, na który natrafiłam ostatnio w jakiejś tureckiej gazecie. Turecki ojciec opiekujący się w domu córkami, którego żona robi karierę naukową, opowiadał w nim, jak potwornie ciężko jest mu funkcjonować w świecie, gdzie rola opiekunki przypisana jest wyłącznie kobiecie. – Idzie na dwór z córką w wózku i zaraz piętnaście kobiet go obskakuje, mówiąc, że dziecko źle ubrane, że pewnie głodne, że mu za ciepło, za zimno, a w ogóle to gdzie jest matka. Jakby sam był dzieckiem, które musi prosić żonę o pozwolenie, by wyjść z własną córką. Chciałby świata, w którym nie musi się w kółko tłumaczyć, dlaczego to on jest w domu, a żona w pracy – streściłam.
Elif niechętnie przyznała mi rację.
– Nie spojrzałam na to w ten sposób. Nawet jeśli takich jest tylko kilku, trzeba im oddać sprawiedliwość: łatwo w Turcji nie mają.
Wtedy zrozumiałam, że moja przyjaciółka nie jest aż tak ostra, jaką zgrywa. Bo skoro potrafi odpuścić, zamiast upierać się przy swoim…
– Wiesz, okropnie się czuję, gdy wszyscy wkoło pytają mnie o dziecko – wyznałam. – Nie jestem gotowa, by zmierzyć się z tym tematem, a te naciski, zwłaszcza ze strony bliskich, źle na mnie działają.
Elif popatrzyła na mnie zaskoczona. A potem po prostu mnie przytuliła.
– Ozur dilerim. Przepraszam – powiedziała. – Chyba jestem już bardziej turecka, niż myślałam. Nie chciałam ci robić przykrości.
– Wiem. I rozumiem. Ja z kolei jestem już chyba coraz mniej polska. Kiedyś nigdy bym ci tego nie powiedziała, tylko cierpiała w milczeniu, wściekając się na ciebie – zażartowałam, by rozładować atmosferę.
W głębi ducha wiedziałam jednak, że to najszczersza prawda.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI