Turniej cieni - ebook
Turniej cieni - ebook
Lata 30. XIX wieku
Kluczem do panowania nad Azją jest Afganistan, o który Wielka Brytania rywalizuje z Rosją. W Wielką Grę, nazywaną przez Rosjan Turniejem Cieni wplątane są losy Polaków: Jana Witkiewicza – młodzieńca ułaskawionego z wyroku śmierci i zesłanego na Syberię, Adama Gurowskiego – ucznia Hegla i przyjaciela Heinego, arcyzdrajcy sprawy polskiej, a także Rufina Piotrowskiego – prostego żołnierza i najsłynniejszego uciekiniera z syberyjskiej katorgi.
W śniegach Syberii, na gorących piaskach afgańskich pustyń i wybrzeżach Morza Czarnego trwa Wielka Gra. Bohaterowie rzucają cienie, ktoś jednak pociąga za sznurki marionetek.
Fascynująca opowieść o Polsce. O ludzkich losach, przeznaczeniu, zdradach i niezłomności.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-800-4 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczesnym rankiem nad laskiem grochowskim wisiała zimna mgła. W obozie wojsk Królestwa Polskiego zakazano palenia ognisk, Rosjanie stali bowiem za blisko. Głodni żołnierze spali oparci o szare pnie olch, konie pozbawione furażu żałośnie szukały suchej trawy pod śniegiem. Ten, topniejący poprzedniego dnia, w nocy stężał od mrozu i pokrył się cienką warstwą lodu.
Raz ślizgając się po nim, to znów zapadając pod jego skorupę, szedł Rufin Jozafat Piotrowski, młody dwudziestoparoletni kapral z ogoloną głową, w narzuconym na mundur piechoty zakonnym habicie. Oddech rwał mu się ze zmęczenia, ale szedł coraz szybciej, wiedząc, iż czas, jaki został do walnego starcia, kurczy się. Szedł już niemal tydzień, spod Stoczka, gdzie walczył w zwycięskiej bitwie w pułku piechoty pod generałem Dwernickim i po raz pierwszy w życiu doświadczył smaku krwi. Był młokosem i rekrutem, nie znał wojny. Przygotowywał się do święceń zakonnych u karmelitów bosych w Wiśniowcu, ale gdy wieść o spisku podchorążych i Nocy Listopadowej przekroczyła zamknięte mury klasztoru, gdy feldmarszałek Dybicz ze studwudziestotysięczną armią rosyjską ruszył ku granicom Królestwa Polskiego, gdy z powstania zrobiła się rewolta, a z rewolucji wojna, kleryk, nie bacząc na klauzulę zakonną, przeprosił Boga za niedotrzymane śluby i ruszył w bój. Generał Dwernicki był najbliżej Wiśniowca, Rufin zaciągnął się. Wcielono go do piechoty, dostał karabin tulski z bagnetem, a należał do szczęśliwców, bo dla wielu zamiast karabinów zostały tylko noże, piki i kosy. Jednak Dwernicki nie zapomniał, iż młody rekrut w plecaku ma zakonny habit, i gdy trzeba było kogoś posłać z poufnymi listami, kazał się Piotrowskiemu przebierać za zakonnika i iść. Kleryka nikt nie zaczepiał, nie zatrzymywał, mógł przejść opodal rosyjskich czujek, nie zwracając na siebie uwagi, komu potrzebny młody klecha w czas wojny? Kto by sobie nim głowę zawracał? Serce Rufina rwało się, by z oddziałem podążyć na Wołyń, ale Dwernicki wezwał go i powiedział: „Idź, synu, pod Warszawę, zaniesiesz do naczelnego wodza moją osobistą prośbę. Nie mogę posłać adiutanta, bo ich potrzebuję przy sobie, do noszenia rozkazów. Rzecz ta jest prywatna, choć wojna i nie czas na prywatę, ale honorowa. Spiesz się. Jak ci się uda, ocalisz życie pewnej rodziny, idź, a potem wróć do oddziału, bo wciąż jesteś moim podkomendnym”.
Tak i szedł, i dotarł pod Olszynkę Grochowską. Od generała wiedział, że wojska polskie ustawiają się w wachlarz, który ma osłonić stolicę przed szykującym się do ataku na Warszawę od wschodu feldmarszałkiem Iwanem Dybiczem.
Feldmarszałek Dybicz najpierw próbował zdobyć Olszynkę Grochowską z marszu. Raz, drugi, za trzecim razem piechota polska stawiła mu tak zaciekły opór, że podczas odwrotu własnych wojsk omal nie dostał się do niewoli. Wtedy postanowił poniechać i poczekać z frontalnym atakiem na przyjście sił księcia Szachowskiego, oddalonego od Warszawy o cztery dni drogi. Kazał ustawić w lasku na wzgórzu dwa korpusy piechoty, dwa korpusy doborowej jazdy i jeden korpus grenadierów, w sumie sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi i ponad dwieście dział. Polacy mieli armat nie więcej niż sto, wojska, jeśli wywiad był dobry, też nie więcej niż trzydzieści, może czterdzieści tysięcy. Tylko czekać na wsparcie księcia Szachowskiego i Warszawę z marszu brać!
Na ósmą rano feldmarszałek zaordynował nabożeństwo dla rosyjskiego wojska. Jak patriarcha pobłogosławi świętym obrazem Michała Archanioła, to duch wstąpi w armię! Jednak ledwie odśpiewano pierwsze modlitwy, gdy od strony Białołęki dało się słyszeć armaty. Dybicz skrzywił się:
— Polskie?
Przerwał nabożeństwo i odebrał meldunek od wbiegającego adiutanta:
— Generał Szachowski zaatakowany, od wczoraj broni się zacięcie. Jego armaty ugrzęzły w błocie pod Markami. Nie przyjdzie nam z pomocą, bo sam potrzebuje wsparcia.
A niech go czart! — pomyślał Dybicz. — Zostałem sam. Lód na rzece puści lada dzień, nie ma na co czekać z atakiem, bo wpław nie sforsujemy Wisły. Dzisiaj albo nigdy.
— Dzisiaj? — w lot rozszyfrował jego minę towarzyszący mu książę Konstanty, a Dybicz usłyszał w jego głosie lęk.
Konstanty Romanowicz, namiestnik Królestwa, wciąż nie mógł się pozbierać po ucieczce z Warszawy. Wciąż trawił zdradę Polaków, nie mógł uwierzyć, że jego ukochani żołnierze walczą przeciwko niemu.
— Dzisiaj, Wielki Książę. Dzisiaj przejdziemy Olszynkę Grochowską i zdobędziemy Warszawę — odpowiedział mu i przygładził bokobrody.
A potem rozesłał adiutantów z rozkazami. Sześćdziesiąt pięć batalionów. Osiemdziesiąt sześć szwadronów jazdy. Na prawe skrzydło VI korpus generała Grigorija von Rosena, lewe — generał Piotr Pahlen, rezerwy mają stać pod Miłosną. Frontalny atak artylerii ze wszystkich dwustu dział. Pół godziny ostrzału wroga, a potem falami szturm piechoty.
— Za cara i Matkę Rosję! W bój!
Rufin Piotrowski nie dotarł do pozycji dowództwa polskiego; atak rosyjski zastał go na tyłach lasku grochowskiego. Wciąż przedzierał się w stronę Żelaznego Słupa przy szosie, gdzie, jak mu powiedziano, znajduje się naczelny wódz. Myślał gorączkowo, czy iść do generała Radziwiłła czy raczej do Chłopickiego. Który z nich naprawdę będzie dowodził? A może szukać bitnego Skrzyneckiego i jemu powierzyć to, o co prosił go Dwernicki? Albo do słynnych dowódców jazdy, Umińskiego i Łubieńskiego? Widział chorągwie narodowe z napisem na jednej stronie po polsku, na drugiej po rosyjsku „Za naszą i waszą wolność, za naszą i waszą wiarę”, które dowódcy rozdawali żołnierzom z rozkazem:
— Rzucać między Rosjan, niech czytają przesłanie!
Przedzierał się na tyłach idącej do ataku piechoty, widział, że potężny ostrzał rosyjski nie czyni większych szkód, jest chybiony i pociski ryją tylko pole przed wojskiem. Widział piechotę z trudem ustawiającą się w lasku w bojowy czworobok. Wreszcie, po niemal godzinie, rosyjskie działa umilkły i dywizje Skrzyneckiego i Żymierskiego ruszyły do ataku. Mijali go biegnący do boju żołnierze piechoty liniowej, tacy jak on sam, wszak ich mundur nosił pod habitem. Biegli lekkozbrojni fizylierzy z uwalanymi błotem, kiedyś białymi pomponami; grenadierzy w wysokich kaszkietach z postawionymi na sztorc bagnetami; zacięci woltyżerowie z żółtymi i żółto-granatowymi pomponami. Szereg załamywał się tylko, gdy padli zabici, żołnierze nie cofali się ani na krok. Lasku broniło dwanaście batalionów polskich.
Rufin przeżegnał się i ruszył, by wypełnić swój rozkaz i znaleźć naczelnego wodza.
Po dwukrotnym nieudanym szturmie feldmarszałek Dybicz przegrupował natarcie. W lasku walczyło dwadzieścia siedem rosyjskich batalionów, a adiutanci donosili, że mają duże straty własne. Niech to diabli, dobrze, że wciąż są niewyczerpane rezerwy. Rzucił dziewiętnaście batalionów Rosena, cztery kolejne generała Pahlena, wsparł atak huraganowym ogniem dział.
— Brawo! Brawo! — krzyknął nieopodal Wielki Książę Konstanty.
Dybicz skierował lunetę w to miejsce, w które przez swoją patrzył Konstanty.
A niech to! — zaklął w duchu. — Książę bije brawo Polakom. Skurczybyki dopuszczają naszych na czterdzieści kroków, z zimną krwią! A potem strzelają jak do kaczek. — Odsunął na chwilę lunetę od oka i zerknął na zaróżowione policzki księcia Konstantego. — Przecież nie oskarżę cesarskiego brata o zdradę stanu — pomyślał i z powrotem zerknął przez lunetę.
— Kto to? — spytał na głos, wskazując na pułkownika polskiej artylerii, który biegał od działa do działa, sam je ładował, ustawiał i trafiał za każdym razem.
— Ten wysoki? Pułkownik Chrząszczewski! — odpowiedział Konstanty. — Żołnierze go uwielbiają, och!…
Na ich oczach Chrząszczewski padł. Kula armatnia rozerwała go na dwoje. Dybicz spojrzał na Konstantego z tryumfem. Książę zbladł, nie opuścił lunety. — Ten bazyliszek tak nienawidzi moich ukochanych żołnierzy, że zabija ich samym wzrokiem. Nie odwracając się do feldmarszałka, powiedział zduszonym głosem:
— Patrz pan, generale. Polacy nawet na chwilę nie przestali strzelać.
Rufin, idąc tyłami lasku, niewiele widział. Słyszał wybuchy dział, jakby były tuż obok, słyszał krzyki i wycie rannych, strzały karabinów, huraganowe okrzyki idącej do ataku piechoty. Słup, o którym powiedziano, że przy nim stacjonuje sztab, był już blisko. Wtedy go zobaczył. Cywil w cylindrze, w surducie, z cygarem, na gniadym koniu. Pistolety w olstrach. Za nim trzech adiutantów w barwach grenadierów. Z cygarem w zębach krzyknął:
— Nie pokładałem żadnej nadziei w tych żołnierzach z szybkiego werbunku. Czyś ty widział ten regiment dwudziesty?
— Pułk Dzieci Warszawy, panie generale! — odpowiedział cywilowi adiutant.
— Mieszczanie, plebs, rzezimieszki z kosami, a pod ogień idą jak stara napoleońska gwardia. Nie myślałem, że coś takiego drugi raz w życiu zobaczę. Biją się, jakby całe życie na wojnie spędzili.
Naprzeciw nim nadjechał adiutant.
— Panie generale Chłopicki! Generał Roland wykrwawia się w lasku, broni się drugą godzinę i z prawej strony linia przerwana! Rosjanie znów wdarli się do Olszynki.
Rufin Piotrowski w tej chwili zrozumiał, że cywil z cygarem to Chłopicki, wcześniej dyktator powstania, a po dymisji nieformalny wódz wojsk polskich. Już chciał ku niemu podskoczyć, ale Chłopicki rzucił się konno do przodu i zawołał:
— Wezwać generała Żymirskiego, by wsparł Rolanda i odzyskał lasek!
Dybicz miał dość cholernej Olszynki; dwa razy zdobywana, dwa razy tracona; rzucił kolejne bataliony. Kazał ruszyć generałowi Markowowi. Śledził go przez lunetę.
— Kim jest dowodzący? — spytał Konstantego, który świetnie znał wszystkich dowódców polskich.
— Który, generale? — obojętnie zapytał książę.
— Ten, co prowadzi piechotę! — wściekle krzyknął Dybicz.
— To nie piechota, feldmarszałku. To mój Pułk Czwarty. Moi czwartacy… — Zadrżał wzruszeniem głos księcia. — A prowadzi pułkownik Bogusławski, dawno miałem awansować go na generała.
Oszaleję z tym wariatem — zaklął w myślach Dybicz. Miłość Konstantego do czwartaków była legendarna, Wielki Książę przy kieliszku szampana opowiadał o nich anegdoty z takim zapałem, jakby mówił o własnych synach.
Na minutę ustał ostrzał armatni i obaj usłyszeli, jak generał Markow, na pięćdziesiąt kroków od Pułku Czwartego, krzyczy:
— Bogusławskij! Nie strielaj! Nie strielaj! — i macha uniesionym pałaszem.
Dybicz zdążył pomyśleć, że carski generał nie powinien krzyczeć tak do wroga, nawet jeśli się znają, ale w tej samej chwili któryś z czwartaków strzelił prosto w brzuch generała Markowa. Trafić musiał w tętnicę, bo krew chlusnęła jak purpurowa fontanna. Dybicz z obrzydzeniem odsunął lunetę od oka. Nie zobaczył, że Markow wpycha pięść w ranę i drze się:
— Riebiata, nazad! Nazad!
Gdy ponownie przyłożył ją do oka, jego piechota była w odwrocie.
— Czwartacy! — wyrwało się Konstantemu. Zreflektował się, że strzelili do Markowa, i dodał sztywno: — Aż to chuje.
Feldmarszałek Dybicz zacisnął szczęki i posłał na Polaków kolejne natarcie.
— Artyleria na Olszynkę! Jazda za nimi! Cisnąć półkolem!
— Czwartacy do lasku! Bronić Olszynki, nie puścić! — krzyknął Chłopicki, unosząc się w siodle. — Pułkowniku Bogusławski! Nie ustąpcie!
— Panie generale! Mamy wielkie straty własne! Pułki piechoty po trzydzieści procent stanu zostawiły martwych na polu! Wyrzynają nas — zameldował adiutant na spienionym koniu.
— Jakiż on podobny do Napoleona — wyrwało się Piotrowskiemu.
— Bo to jego nieślubny syn, z Walewską, Aleksander — rzucił z uśmiechem jeden z czwartaków.
— Idziemy z odsieczą! Sam będę przewodził grenadierom! — odkrzyknął Chłopicki. — Jechać z rozkazami do jazdy Umińskiego i Łubieńskiego. Mają nas wesprzeć atakiem oskrzydlającym. Możemy wygrać tę bitwę, do diabła! Możemy ją wygrać teraz!
Piotrowski poczuł skurcz, gdy usłyszał, że generał wzywa sił nieczystych. Rozejrzał się. Jak szukać wodza naczelnego, Radziwiłła? Rzucił się ku szosie, tam w rowie dostrzegł schowany sztab. Gdy wybiegł na szosę, zobaczył, że przed laskiem szeregi polskie się rozproszyły pod naporem Rosjan. Zobaczył Chłopickiego, jak jedzie, bez broni. Jak strzelają do niego, strącają cylinder, koń pod nim pada. Generał wyjął nogi ze strzemion i zeskoczył niemal w locie. Podniósł cylinder, odrzucił cygaro, pochylił się i rannemu zabrał karabin. Stanął, naładował, przyklęknął i strzelił.
— Jeszcze Polska nie umarła! — krzyknął i ruszył przed siebie.
Zestrzelili mu cylinder, Chłopicki poprawił włosy, szedł, a za nim tyralierą grenadierzy.
— Nie umarła, kiedy my żyjemy! — wrzeszczał.
Podprowadzono mu konia, wskoczył na siodło, ruszył. Ledwie skoczył kilka kroków, rosyjski strzelec wycelował i zabił pod nim konia. Doprowadzono mu następnego, on krzyczał:
— Kiedy my żyjemy! — Jechał z uniesionym pałaszem, wiatr rozwiał mu włosy.
Wtedy dogonił go adiutant, krzycząc:
— Umiński i Łubieński nie wykonają pańskiego rozkazu! Mówią, że pan nie jest wodzem! Chcą rozkazu od Radziwiłła.
— A by ich piekło pochłonęło!… — zaklął, ale się zmiarkował, bo był wśród wojska. Zawrócił ku adiutantowi. — Co takiego?
— Łubieński powiedział… pan wybaczy? — wystraszył się Aleksander Walewski.
— Mów! — Chłopicki przetarł dłonią czarną od prochu twarz.
— Powiedział, że nie będzie piechur dowodził jazdą.
— Jadę do Radziwiłła! — krzyknął Chłopicki do generała Skrzyneckiego. — Pan dowodzisz!
Rufin zerwał się do biegu. Między drzewami na skraju lasku koń Chłopickiego przeciskał się z trudem, Rufin biegł niemal przy ich boku. Generał w surducie dostrzegł go.
— Klecha na wojnie? Czego chcesz?
— Kapral Piotrowski od generała Dwernickiego do naczelnego wodza! — krzyknął Rufin.
— Ja nie jestem wodzem! Nie słyszałeś? Jestem generałem doradcą, którego rozkazów nie chce wykonywać dumna jazda polska — strzyknął śliną w bok. — Idź do Radziwiłła!
— Rzecz jest pilna, panie generale!
— To biegnij, klecho! — krzyknął, wyprzedzając go, Chłopicki.
Piotrowski podciągnął habit i biegł. Było niedaleko. Gdy dotarł pod Żelazny Słup, Chłopicki już zdążył zeskoczyć z konia i kłócił się ze starszym, siwowłosym mężczyzną w mundurze generalskim.
— Nie chcą wykonać rozkazu! — krzyczał. — A tylko teraz mamy szansę! Oskrzydlenie kawaleryjskie, szturm naszej piechoty i Dybicz jest nasz! Generale! Morale Moskali padło, ale jak feldmarszałek rzuci na nas kolejne dywizje, to odbiją Olszynkę. Teraz, teraz albo nigdy!
— Atak to zabójstwo, generale Chłopicki! Ja… ja… nie wezmę śmierci tych żołnierzy na swe sumienie…
— To po coś pan się dał zrobić wodzem, do cholery?!
— Niech pan nie klnie! Generale, nie uchodzi!
— Każ pan Umińskiemu i Łubieńskiemu oskrzydlać. Ja nie zostawię tych ludzi! Poprowadzę piechotę w bój!
— Życie panu niemiłe?
Chłopicki chwycił Radziwiłła za ramiona i zbliżył czarną, usmoloną twarz do jego pobladłej twarzy. Krzyknął:
— To nie o życie chodzi, tylko o honor! My tu umrzemy, pan nie rozumiesz?
Puścił wodza, odwrócił się na pięcie, wskoczył na siodło i ruszył.
— Kondotier — rzucił za nim Radziwiłł — istny kondotier!
Piotrowski chciał pobiec za nim, ale miał zadanie.
— Panie generale, kapral Piotrowski od generała Dwernickiego — zameldował się Radziwiłłowi.
— Od Dwernickiego? On na Wołyniu, dostał rozkazy.
— Tak, ale wysłał mnie. Proszę posłuchać, tu nieopodal jest dom, tam rodzina po powstańcu kościuszkowskim, honorowa sprawa. Dwernicki obiecał sierotom opiekę.
— Jak obiecał, niech wypełni, nic mi do tego. Adiutant! Wołać generała Szembeka. Na niego sceduję dowództwo! — Radziwiłł odwrócił się do Rufina. — Z której to strony ten dom?
— Tam.
— Leć pan do… nie wiem do kogo. Kto tam dowodzi? A zresztą, nie mam do tego głowy!…
Rufin odsunął się, bo generał Radziwiłł gniewnie odszedł w bok. Uskoczył. Zobaczył, jak Chłopicki konno wysuwa się przed szereg piechoty, dołącza do generała Prądzyńskiego, jak obraca się, patrzy w lewo, czy idzie wsparcie jazdy, odgarnia mokre włosy z osmalonej twarzy, i w tej samej chwili rozległ się dźwięk rozrywanego granatu. Chłopicki i jego koń zniknęli w chmurze dymu. Jakby ogień piekielny ich pochłonął. Grenadierzy rzucili się ku ranionemu wodzowi.
— Żyje! Ranny, ale żyje… — krzyknął ktoś, lecz nie dokończył zdania, bo został postrzelony.
Generał Prądzyński doskoczył do Chłopickiego wyciągniętego spod szczątków konia.
— Żyjesz pan?
— Żyję i żałuję, że mnie nie zabili. Z tymi ludźmi — uniósł się i pokazał na grenadierów — chciałbym zginąć.
— Komu pan przekazuje dowództwo?
— Skrzyneckiemu.
— Jakie rozkazy?
— Odbić Olszynkę. Zabrać Moskalom lasek choćby za cenę ostatniej krwi.
Dybicz, widząc przez lunetę, jak wynoszą ciało generała z pola bitwy, krzyknął z radości:
— Chłopickiego zabili! Szyk piechoty załamał się! Koniak! Podać koniak! — zawołał do adiutanta. — A wojsku dać wódki! Gdzie są Nieśmiertelni?
— Kirasjerzy, panie marszałku?
— Tak! Synkowie moi złoci!
— Gotowi, panie generale!
— Najjaśniejszy książę! — zawołał Dybicz do Konstantego. — Napij się ze mną!
— Za co? Bitwa jeszcze nieskończona — wzruszył ramionami Konstanty.
— Za zwycięstwo, mój książę! Chłopicki zabity. Spójrz przez lunetę, wojska Szembeka uciekają w stronę Wisły w popłochu, piechota kłębi się w lasku. Odwrót! Polacy w odwrocie! Napij się, książę! — zerknął, zobaczył, że wykonano jego rozkaz i wzdłuż szyku kirasjerów jedzie oddział sztabowy z wódką.
Konstanty na karym koniu podjechał blisko niego. Wyciągnął rękę po koniak. Koń parsknął i obrócił się. Konstanty wypił i rzucił mu pod kopyta kieliszek.
— Do ostatniego ataku! — krzyknął Dybicz.
Książę Konstanty odwrócił się. W oczach miał łzy.
Rufin pobiegł w kierunku, który machnięciem pałasza wskazał mu Radziwiłł. Słyszał świst kul, szczęk tulskich skałkowych karabinów, ale z boku, nie przed sobą. Myślał o poległych i tak bardzo chciał, by wśród nich nie było tej piątki dzieciaków, co przymierały głodem. Musiał więc iść szybciej i szybciej. Las przerzedzał się i Piotrowski wiedział, że okrąg, jaki zatoczył lasem, wyprowadza go o mniej więcej milę od ich chałupy. I słyszał, że bitwa po raz kolejny tego dnia nabiera rozpędu.
— Tak! — odpowiedział zapytany wartownik. — To 1. Pułk Strzelców Pieszych, brygada generała Szembeka.
— Do dowództwa którędy?
Odpowiedział mu nieokreślony ruch ręką, jakby wartownik szukał w powietrzu, między rzadkimi drzewami, między chmurami ciemnego, duszącego dymu.
— Tędy, może tędy?…
Dopiero teraz Rufin zobaczył, że wartownik jest ranny. Chwilę wahał się, czy zostać z nim, czy szukać dowódcy, ale nawet skrawka płótna do opatrunku przy sobie nie miał. Ruszył biegiem. Złapał szeregowca z torbą sanitarną.
— Tam, wartownik trafiony, biegnij, człowieku, biegnij!
Widział żołnierzy wracających z potyczki, osmolone od prochu twarze, czarne dłonie przecierające czoła. Siadali gdzie popadnie, opierali się o drzewa, szukali manierek z wodą. Nie mówili nic. Tylko oddechy, głośne charczenie, zachłyśnięcie wodą, szczęk zębów o blachy manierki. Wiedział, że odpoczną chwilę i znów ruszą do ataku, a to znaczyło, że czas dla tych biedaków, których generał Dwernicki kazał mu ochronić, dramatycznie się kurczy.
— Do dowództwa? Do generała Szembeka? Którędy? Którędy? — pytał każdego z wracających piechurów. Kręcili głowami, ich zmęczone twarze były nieobecne, nieprzytomne; zresztą może nie słyszeli go wcale, bo w uszach wciąż mogli mieć świst po huku wybuchów. Piotrowski w rozpaczy rzucił się ku niewielkiemu pagórkowi na skraju lasu. Na jego szczycie powiewał sztandar, a przy nim kręciło się kilku ludzi, pomyślał, że to musi być kwatera dowództwa.
— W imię Boga! Za naszą i waszą wolność! — wrzeszczał ochrypłym głosem niewysoki mężczyzna w mundurze piechoty i czerwonej rogatywce z białym piórem, wymachując przy tym sztandarem z takim samym hasłem.
Piotrowski stanął w miejscu i patrzył, nie rozumiejąc tego, co widzi. Gdzie jest? Na wojnie z Moskalem czy na rewolucyjnym wiecu? Otarł pot z czoła i dopiero teraz zobaczył, że namiot dowództwa jest obok, oparty o kępę starych brzóz, a na wykrzykującego ze wzgórza rewolucyjne hasła nikt nie zwraca uwagi. Pod płótnem namiotu kilku generałów, których nie znał i których od niższych stopniem rozróżnił tylko po epoletach. Wokół nich adiutanci z mapnikami, konie uwiązane ledwie parę metrów dalej, gorączkowa, pełna okrzyków krzątanina.
— Kapral Piotrowski od generała Dwernickiego… — zameldował się, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W powietrzu padały zagłuszające go raporty bitewne oraz komentarze.
— Generał Skrzynecki miał tylko dziesięć batalionów, a wstrzymał cały korpus Rosena! Moskale stracili tysiąc ludzi, nasz Skrzynecki czterystu ledwie!
— Tylko dziesięć batalionów?
— Ale między nimi słynny Pułk Czwarty, panie generale! Czwartacy to lwy.
— Kapral Piotrowski od generała Dwernickiego…
— Co tu robi ten kleryk? — generał wreszcie go zauważył.
— Ja od generała Dwernickiego — wdarł się szybko Rufin. — Tam, na skraju lasu, jest zniszczony dwór, chałupa właściwie, generał prosi, by zaopiekować się mieszkającą tam rodziną, bo to sieroty po kościuszkowskim powstańcu…
— Pokaż memu adiutantowi gdzie — skinął mu głową generał i Piotrowski domyślił się, że to słynny Piotr Szembek, o którym mówiono: „Ufaj Szembekowi, on nie zdradzi”. — Franciszku, idź z klerykiem.
Jasnowłosy adiutant zasalutował i pociągnął go z namiotu, wskazując na wzgórek.
— Stamtąd będzie coś widać. Jestem Franciszek Kacper Fornalski w służbach u generała Szembeka.
— Kapral Rufin Jozafat Piotrowski.
— Skąd ten habit?
— Do powstania poszedłem wprost z nowicjatu i generał Dwernicki używa mnie do noszenia wiadomości. Jako kleryk nie rzucam się w oczy.
— Ano tak. Pod Stoczkiem walczyłeś?
— Walczyłem.
Ze szczytu wzgórza, na które wchodzili, znów ujrzał tego dziwaka w rogatywce krzyczącego:
— Rewolucja nie kończy się ostatnim strzałem na ulicy, ale ustaleniem nowego porządku! Do diabła ze starym światem!
— Hrabio Gurowski, zamknij się i biegiem do dowództwa. Są rozkazy dla ciebie — odkrzyknął mu lekceważąco adiutant generała.
— Chcecie mnie uciszyć, tak? — Napadł na nich niewysoki człowiek w niebieskich binoklach.
Dopiero teraz Piotrowski zobaczył, że spod czerwonej rogatywki patrzy na nich tylko jedno oko, a drugie jest całkowicie zarośnięte.
— Uciszyć byś się mógł, drogi hrabio, bo tu trwa wojna, nie rewolucja — spokojnie odpowiedział adiutant.
— To jedno i to samo — ryknął jednooki mężczyzna. — To nasze być albo nie być! A ja nie jestem już hrabią! Wyrzekłem się tytułu, bo nie chcę mieć nic wspólnego z tymi darmozjadami! Walczę o Polskę dla ludu! O wolność dla obywateli, a nie ciemnotę mas!
Fornalski wyraźnie nie brał tego człowieka na poważnie. Mówił do niego jak do niesfornego dziecka:
— Nie żyłuj się, panie Gurowski. Masz rozkaz jechać do Paryża, przewieziesz korespondencje dla prasy i pocztę dyplomatyczną.
— Albo wielka Polska niepodległa i wolna, albo żadna!
Adiutant zręcznie wyminął zagradzającego im drogę Gurowskiego i pociągnął Piotrowskiego za rękaw habitu.
— Który to dom? — spytał, osłaniając oczy przed promieniami słońca, które wyszło spomiędzy chmur. — Tam proszę spojrzeć, na tyłach były trzy chałupy i karczma, generalicja wzięła je na kwatery.
— To żadna z nich, tamta stoi osobno, na polance.
— Widzisz artylerię Rzepeckiego? — Adiutant wskazał na pozycje na skraju lasku. — A tam naciera na nas korpus generała Rosena. No, nie widać, bo dym zasłania. I gdzie ten dom?
Piotrowski nie mógł przez chwilę go znaleźć. Widział tylko wybuchające raz po raz pociski. Najpierw ogień, potem chmura czarnego i siwego dymu idąca kominem wzwyż. Wreszcie, gdy chmura opadła, zobaczył działa Rzepeckiego wysuwające się z lasu na odkrytą przestrzeń.
— Szykują kolejny atak — powiedział adiutant.
— A dom jest tam — Piotrowski pobladł i wskazał na chałupę — wprost na ich linii.
— Biegiem do Rzepeckiego! Może zdążymy!
Zbiegali ze wzgórza, potykając się; mijali bataliony piechoty ruszające do natarcia. Żołnierze w marszu robili znak krzyża usmolonymi dłońmi i stawiali bagnety. W powietrzu dźwięk sygnałówek krzyżował się z rozkazami. Gdzieś z boku migała między drzewami czerwona rogatywka jednookiego Gurowskiego, który równo z nimi biegł z bagnetem, nie przestając krzyczeć:
— Za wolność naszą i waszą!
Przedzierali się w poprzek kompanii idących do ataku, raz po raz wpadali na żołnierzy. Piotrowski zahaczył habitem o konar, przewrócił się, zobaczył, jak białe pióro znika między drzewami; stracił też z oczu adiutanta generała Szembeka. Zerwał się ze śniegowego błota, ruszył dalej, wreszcie wybiegł na skraj lasu. Dom już płonął. Przed nim stał wyrostek w za dużym, ojcowym kożuchu i krzyczał rozpaczliwie:
— Zostawcie nas! Zostawcie! To jedyne, co mamy!
Rozkładając szeroko ramiona, dopadł do niego jednooki Gurowski, zasłonił ramionami chłopca i resztę płonącego domu. Wrzasnął ku artylerzystom:
— Zostawcie ich!
— Ktoś ty?! — zawołał ku nim dowódca artylerii.
— Jestem Walenty Dmowski — odkrzyknął zdeterminowany wyrostek. — Syn kościuszkowskiego powstańca.
Jednak w tej samej chwili raca kongrewska wystrzelona z innego punktu ogniowego z szatańskim świstem wbiła się w kryty strzechą dach chałupy. Stanął w ogniu w jednej chwili. Zawirowała w powietrzu płonąca słoma. Gurowski rzucił się ku płonącemu domostwu, Piotrowski, podciągając wysoko habit, dołączył do niego. Z wnętrza wybiegły okutane w chusty dzieci. Piotrowski chwycił kilkuletnią dziewczynkę na ręce i ruszył z nią w stronę lasu. Dziecko miało szeroko otwarte usta, milczało przerażone, jakby zamarłe. Wepchnął dziewczynkę w ramiona kogoś z pierwszego szeregu i pobiegł z powrotem do chałupy. Widział Gurowskiego, który mimo niskiego wzrostu targał pod pachami dwoje mniejszych dzieci. Walenty Dmowski stał jak wmurowany.
— Ilu was tam jeszcze jest? — zawołał do niego Piotrowski.
— Jeszcze matka z kilkumiesięczną siostrą — poruszył ustami wyrostek.
— Pomóż mi — krzyknął do chłopca i już wbiegali w płonące obejście.
Kury i kaczki płonące żywcem biegały, czyniąc zgiełk i machając skrzydłami, przez co rozniecały płomienie na piórach jeszcze bardziej. Kwiczało poparzone, oszalałe prosię. Z domu wybiegła kobieta z szablą w ręku i obrazem Matki Boskiej pod pachą, w drugiej ręce trzymała niemowlę.
— Matulu! — zawołał wyrostek.
— Uratowałam! — krzyknęła do niego, pokazując kościuszkowską szablę. — Uratowałam…
— Ktoś jeszcze? — zawołał, dobiegając, zziajany Gurowski.
— Prosiak — nieprzytomnym wzrokiem potoczył chłopiec — nasz prosiak.
— Zabieraj ich, klecho, ja złapię świniaka — zarządził Gurowski i kapral posłuchał go, jakby wykonywał rozkaz szalonego rewolucjonisty. Zagarnął kobiecinę i jej syna i pchał w stronę lasu. Gdy wbiegali między drzewa, słychać było „Hura!” polskiej szarży i kanonadę moskiewskich karabinów. Piotrowski wepchnął chłopaka i matkę głębiej w zarośla, gdzie czekały mniejsze dzieci, i wybiegł znów na skraj lasu. Artyleria konna wytaczała szybko lekkie sześciofuntowe działa. Pospiesznie szukał Gurowskiego, przepatrując przestrzeń między dopalającą się chałupą a lasem. Padła komenda:
— Od prawego działami ognia!
— Nie strzelajcie! Tam jest człowiek! — zakrzyknął Piotrowski.
— Ecce homo! Tu jestem — klepnął go od tyłu w ramię jednooki.
— A prosię? — odetchnął Rufin.
Gurowski wzruszył ramionami.
— Trzeba nam wojny totalnej, a nie świnie ratować. Jestem mózgiem tej rewolucji i moje życie warte więcej niż strata jednej świni. Nazywają mnie jakobinem i straszą, że Europa nie będzie nam sprzyjać, gdy u siebie będziemy szerzyć hasła rewolucji, a nie rozumieją, że tym właśnie wygrała Francja. Europa nie pójdzie dzisiaj umierać za Polskę. — Strzyknął śliną w bok i otarł usta. — Ale za rewolucję narodów? To chwyci, kleryku. Wolność nasza i wasza! Czym prędzej trzeba przenieść rewolucję za Bug, a nawet dalej, w głąb Rosji, za Kaukaz! Rozlać się niczym wezbrana rzeka i despotów zatopić.
Kapral w habicie patrzył na podporucznika w czapce z białym piórem. Obaj wyglądali cudacznie.
Zagrzmiały działa i z drzew poleciała na nich kora i kruche gałęzie. Osłonili głowy. Gdy rozwiał się dym, na poszarpanym lejami polu przed Olszynką Grochowską ujrzeli kłębiące się trupy koni i moskiewskich kawalerzystów.
— Hurra! Wygrana! Generał Rosen pobity! — krzyczeli żołnierze.
Piotrowski rozejrzał się. Jednooki szalony Gurowski zniknął jak duch.
— Moskale się wycofują! — zawołał ktoś i chwycił go za ramiona.
— Słyszysz? Ucichły armaty! — Śmiał się jak szalony jakiś kanonier z czarną od prochu twarzą. — A Moskal grzmi z armat, odkąd staje do bitwy! Grzmi w ciemno, bo mu się zdaje, że nieprzyjaciela przestraszy! Ha, ha! Na dzikie ludy Kaukazu to pewnie działa, ale nie na nas, co, księżulo? Nie na nas! Sam armatę zagwoździłem! Tymi, tymi rękami! Pobłogosław, no pobłogosław bohatera!
Kanonier obracał Piotrowskim jak w jakimś tańcu upiornym, choć zwycięskim, a z pola równym marszobiegiem wracało na pozycje wojsko.
Drogę Rufinowi przecięła kolumna wracających z szarży kawalerzystów.
— Jazda Umińskiego! — krzyknął ktoś na ich widok.
— Jana Ne-po-mu-ce-na! — odkrzyknął ułan.
— Moskala prać!
— Skórę z niego brać!
Jan Umiński jechał na czele, bez epoletów generalskich, w prostym mundurze fizyliera — a to był ten sam, co wojska napoleońskie wprowadził do Moskwy!
Rufin zrzucił habit i wbiegł pomiędzy nagie pnie lasku. Już mógł, bo wypełnił misję generała Dwernickiego, jego honorowy dług.
— Gdzie dowódca brygady? — spytał pierwszego napotkanego piechura. Ten na głowie miał wysoką czapkę z wyraźną „4”. Czwartacy.
— Tam — rzucił mu wojak bez zęba z przodu, osmalony na wąsach i twarzy. — Kapitan Borzęcki.
Rufin stanął przed oficerem na baczność.
— Kapral Piotrowski melduje się na rozkazy.
— Skąd się wziąłeś? — spytał Borzęcki.
— Spod Stoczka. W zwycięskiej bitwie walczyłem pod generałem Dwernickim. W piechocie liniowej, jak pan.
— Wezmę cię. Mam takie straty, że każdy, kim wypełnię lukę w szeregu, jest cenny. Masz broń? — zadał pytanie dowódca, ładując swoją.
— Nie.
— To weź karabin z bagnetem. Im już niepotrzebne. — Borzęcki głową pokazał na zabitych. — Przed nami Termopile.
— Co? — nie zrozumiał w pierwszej chwili Rufin.
— Straciliśmy dowództwo. Chłopicki ranny. Jazda ruszyła samotrzeć. Artyleria gra, jak jej dusza podpowie. Mój przełożony, generał Skrzynecki, dostał rozkaz bronić Olszynki do upadłego. I moja dusza mówi, że nie oddam tego lasku.
Piotrowski spojrzał na pomarańczowe smugi światła na korze drzew. Zdały mu się wypływającą z ran i zamarzającą krwią, a sterczące ze stratowanego śniegu konary kośćmi ramion zastygłych w pośmiertnym stężeniu.
— Chce pan być Leonidasem? — spytał Rufin, pamiętając, że król Sparty przed bitwą dowiedział się od wyroczni, że zginie.
— Gdyby to miało ocalić Królestwo Polskie? Chciałbym, kapralu — westchnął dowódca brygady czwartaków, nie przestając ładować broni. — Kserkses miał ciężką jazdę, huvaka. A na nas pójdzie armia ciężkozbrojnych kirasjerów. — Uniósł wzrok na Rufina. — Co tak patrzysz, kapralu? Pocisk karabinu nie przebije rosyjskich kirysów. Pozostaje nadzieja, że tak jak w Termopilach, garstka walecznych pobije butnych Persów. Stawaj w szereg i rób to, co moi czwartacy.
Stanął w ostatnim szeregu z bagnetem, który wyjął z rąk zabitego. Kapitan Borzęcki dał rozkaz:
— Na skraj lasu marsz!
Ani skrawka pustej ziemi. Szli po trupach Rosjan i swoich.
Najpierw patrzył, by nie deptać po zmarłych, ale gdy od frontu zaczęły świstać kule, patrzył tylko, by nie złamać szeregu. Stanęli między pierwszymi, rzadkimi drzewami. Spojrzał w górę. Lutowe słońce chyliło się ku zachodowi. Jego oczy rejestrowały chłodną, wiszącą nad ziemią mgłę, a rozbudzona wspomnieniem Leonidasa wyobraźnia podpowiadała, że to ostatnie tchnienia umarłych, które zawisły między ustami żołnierzy a boską wiecznością, ku której nie zdołały się jeszcze przedostać.
Widok na otwartą równinę zasłaniały mu pierwsze szeregi czwartaków, więc zanim zobaczył, najpierw usłyszał rosyjską jazdę. Ziemia drżała pod końskimi kopytami.
— Wyczekać! — krzyknął Borzęcki. — Na czterdzieści kroków. Pal!
Wystrzeliły salwą tulskie karabiny. Kirasjerzy w mundurach z zielonymi wyłogami, na wielkich gniadych rumakach wbijali się w pierwsze szeregi czwartaków. Kule odbijały się od ich srebrnych kirysów. Pierwsza salwa, druga, trzecia.
— Nieśmiertelni… — krzyknął ktoś z pierwszego szeregu. — Naprawdę nieśmiertelni!
— Kule się ich nie imają, ogień ich nie zabije…
Koń wielki jak smok zamajaczył tuż nad nim, Rufin odskoczył w bok, przewrócił się, upadł na zwalony olchowy pień i wylądował twarzą tuż nad wykrzywionym, zastygłym w bólu obliczem poległego grenadiera.
— Kapitanie! Proch się kończy! Nie damy rady! To rycerze samego księcia piekieł! — doskoczył do Borzęckiego żołnierz niemal czarny od prochu.
W tej samej chwili stojący przed Rufinem chłopak o wyglądzie złodziejaszka, dzieciak Warszawy z płową potarganą czupryną, wyciągnął przed siebie kosę, przerażony szarżą kolejnych kopyt i w odruchu obrony wbił ją w koński bok. Na jasne włosy chłopaka prysła gorąca krew. Gniady rumak zakwiczał przeraźliwie i padł w biegu, przygniatając swym ciężarem kirasjera.
Borzęcki, widząc to, krzyknął:
— Czwartacy na kolana! Wysypać proch! Dla nas nie ma innego ratunku. Idziemy na walkę wręcz.
I cały oddział klęknął.
Zdmuchnęli proch z panewki. Ich oczy mówiły: „My nie strzelamy. My idziemy na noże”.
Rufin pomyślał: Co oni robią!? Pozbywają się broni palnej. I zaraz zrozumiał. Idą na życie i śmierć.
— Czwartacy! — krzyknął Borzęcki. — Proch w pył.
Klęcząc, dmuchnęli wszyscy jak na komendę. I odkrzyknęli, składając przysięgę:
— Bóg i Ojczyzna! Dla niej wszystko. Po nas nic.
I powstali jak ta garstka Leonidasa w Termopilach.
Ustawili ostrza bagnetów na wprost pędzących ku nim brzuchów. I darli nimi końskie boki, wypruwali wnętrzności gniadych rumaków, a dumni kirasjerzy spadali w śnieżne błoto jeden za drugim, bez żadnego wystrzału. Dobijano ich bagnetami na ziemi.
— Bóg i Ojczyzna — nic nie ma więcej.
Kirasjerskie hełmy z napisem „Nieśmiertelni” toczyły się pod buty dzieci Warszawy. Szewców, golibrodów, krawców, złodziei. Deptali je, idąc przed siebie, na wprost.
W tym samym czasie, jakby na komendę „wsparcie piechoty”, generał Skalski odpalił race kongrewskie. Te z przeraźliwym, wężowym sykiem, z ogonem ognia, wpadały między kolejne nadciągające bataliony moskiewskich jeźdźców. Spłoszyły doborową jazdę Dybicza. Konie stawały dęba w miejscu, zrzucając jeźdźców. Rakieta za rakietą Polacy odpalali swój gniew.
Kolejne pułki piechoty, zbrojne tylko w bagnety i piki, wychodziły z mokradeł Olszynki. Artyleria nie miała pocisków, rzuciła się do walki wręcz.
Rufin Piotrowski, idąc w jednym szeregu z czwartakami, na noże, bagnety i kosy, myślał, że odkąd bitwa straciła wodzów, odkąd dowództwo przeszło w ręce oficerów i zwykłych żołnierzy, odtąd Polacy wzięli zwycięstwo. Stali się murem, którego niezwyciężeni kirasjerzy nie mogli pokonać.
On sam deptał po ciałach poległych i szedł naprzód, wypierając Rosjan z Olszynki. I wtedy zrozumiał, że kłótnie dowództwa i spory ideologów zrywu były próżne. Bo trzon armii stanowili prości ludzie. Ci, którzy zdmuchnęli proch z panewki, składając przysięgę, że liczy się tylko Ojczyzna i Bóg.
— Feldmarszałku! — Na słaniających się nogach porucznik z trudem meldował. — Pułk imienia Albrechta Pruskiego nie istnieje. Z tysiąca Nieśmiertelnych ostało się osiemdziesięciu. Tylko łasce pułkownika Kickiego zawdzięcza życie dowódca Nieśmiertelnych, Egor Fedorowicz Meyendorff.
— Odwrót! — zakrzyknął feldmarszałek Iwan Dybicz do swego dowództwa. — Ocalić resztki armii! Ooodwrót!
Ostro podjechał ku nim adiutant, za nim dwaj oficerowie z ubłoconymi, biało-czerwonymi chorągwiami.
— Wielki Książę! Panie generale! Takie chorągwie Polacy rzucali naszym pod stopy! — zameldował.
— Rozwinąć! — nakazał Dybicz.
„Za naszą i waszą wolność, za naszą i waszą wiarę”.
— Zwinąć! Schować w tabory — warknął feldmarszałek.
— Zwycięstwo było przy Polakach — powiedział suchym głosem książę Konstanty, składając lunetę i odwracając twarz od Dybicza tak, by ten nie mógł zobaczyć jego łez. — Ja, feldmarszałku, nie wrócę już do Warszawy.
— Żałujesz, Wielki Książę? — krzyknął Dybicz, zawracając konno.
— Czy ja żałuję? — szepnął Konstanty Romanowicz i jego koń rzucił się w bok, w stronę polskiej stolicy. Książę szarpnął wodze. — Od dzisiaj idę w cień…
Koń Konstantego zarżał, a on sam zasłonił ramieniem twarz.
Słońce schowało się za horyzontem. Krwawa poświata przeciągała ostrzem po zbrukanym, stratowanym śniegu.Sankt Petersburg, siedziba III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, sierpień 1833 r.
Naprzeciwko pałacu Michajłowskiego, w budynku nad rzeką Fontanką, nazywanym „domem przy Moście Łańcuchowym”, w siedzibie III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, zwanej czasem „tajną kancelarią” lub po prostu „tajną policją rosyjską”, siedzieli jej szef i jego zastępca, Aleksander Benckendorf i Leoncjusz Dubelt. Obaj w randze generałów, choć o ile Benckendorf, wychowanek szkoły wojskowej, nosił z dumą mundur paradny na co dzień, o tyle Dubelt nie wkładał go nigdy. Korzystał z przywileju, jakim była funkcja zastępcy szefa tajnej policji, i ubierał się wyłącznie po cywilnemu, w dodatku z wyszukaną elegancją. Stała też za tym jego cicha umowa z szefem, Benckendorfem, z czasów, gdy obaj tworzyli zręby III Oddziału, jego myśl przewodnią i filozofię służby. Skoro bowiem do zadań kancelarii należała całość spraw związanych z jak najszerzej rozumianą kontrolą obywateli i bezpieczeństwem Imperium, to dobrze było wysłać obywatelom sygnał: Jesteśmy wszędzie i wszystko nam wolno, nie znacie dnia i godziny, czuwamy nad wami jak armia i wchodzić możemy w wasze życie jak cywile. Tak więc Dubelt pod nienagannie skrojoną kamizelką i surdutem nie krył się, a wręcz przeciwnie! Wypełniał jedynie swą misję.
— Jak podróż, Leoncjuszu? — zagaił Benckendorf zastępcę, siedząc za swym ukochanym, wielkim mahoniowym biurkiem zdobionym w rzeźbione łby polarnych niedźwiedzi.
— Wybornie! Poczyniłem jednak kilka intrygujących spostrzeżeń. Moje nazwisko, tak zresztą jak pańskie, Aleksandrze, nie sugerowało w Paryżu Rosjanina. Tym samym doświadczałem dwóch różnych przyjęć. Pierwsze, gdy wchodziłem do hotelu lub siadałem w restauracji, naturalne, uprzejme i grzeczne, nazwałbym je naturalną reakcją na człowieka z naszej sfery. Drugie zaś, gdy meldowałem się lub w rozmowie wspomniałem, iż jestem Rosjaninem. To powodowało natychmiastowe ochłodzenie relacji, a nawet opuszczenie mego stolika przez gości, Francuzów, naturalnie. Cóż za egzaltowany naród. Ale spotkanie z prefektem francuskiej policji, panem Henrim Gisquetem wypadło świetnie, powiem nawet: wybornie! Francuska policja wie, iż w jej dobrze pojętym interesie jest inwigilowanie środowisk polskich uchodźców. Gisquet to stara szkoła Josepha Fouche! Najlepsze czasy francuskiej policji politycznej, oni naprawdę wiedzą, jak to robić. Czy pan wie, Aleksandrze, że prefekt zatrudnił na stanowisku kierownika wydziału kryminalnego dawnego kryminalistę, niejakiego Eugene’a Vidocqa? Nieprawdopodobne, czyż nie? Korzystać z usług kogoś, kto zna przestępców niemal po imieniu. Wracając do naszej sprawy, wprawdzie prefekt Gisquet przyznaje, iż spośród Polaków trudno mu werbować agenturę, lecz z racji na ich liczbę w Paryżu i tak są to wielkości satysfakcjonujące.
— Podzielą się agentami?
— Agentami się nie podzielą — Dubelt płasko rozciągnął usta w czymś, co świetnie udawało uśmiech — ale wynikami ich pracy, owszem. Możemy złożyć zapotrzebowanie na informacje dotyczące poszczególnych Polaków lub środowisk, które nas interesują wyjątkowo.
— Zatem wszystkie. — Benckendorf sięgnął po koniak i zreflektował się, że pije sam. — Leoncjuszu? Pozwolisz?
— Odrobinę. Proponuję metodę drabinkową, by nie przestraszyć Francuzów. Dadzą nam coś, poprosimy o dwie następne informacje wynikające z pierwszej i trzecią nową. I tak dalej.
— Akceptuję — kiwnął głową Benckendorf.
— Uważam jednak, panie generale, że powinniśmy nabrać rozmachu w sprawie ulubionej przez nas obu broni.
— Agenci wpływu? Mamy ich.
— Teraz jest czas, by przyspieszyć ich działania. Zintensyfikować.
— Nie przesadzasz, Leoncjuszu? To najdroższa część naszej pracy.
— Ja wiem, że taniej kosztuje zwerbować agenta, przeszkolić, wysłać do Londynu czy Paryża, by tam wmieszał się w szeregi emigracji polskiej, ale sam policz, takich mamy w tej chwili ze trzy dziesiątki w samym Paryżu, kilku jeszcze na szkoleniu. I co? Co z tego, że oni nam donoszą, co się gada w Towarzystwie Demokratycznym, na spotkaniach weteranów czy na kolacjach u Czartoryskiego?
— Nie postponuj ich pracy! Oni znoszą nam informacje jak pszczoły nektar do ula! — Benckendorf uniósł się.
— Nie śmiałbym! — Na twarzy Leoncjusza Dubelta odbiło się szczere zaprzeczenie. — Ja tylko mówię, iż teraz czas na ofensywę prasową. Musimy zmienić oblicze Rosji w oczach zachodnich czytelników, przebić się nazwiskami świetnych publicystów do opinii publicznej na Zachodzie!
— W Paryżu mamy genialnego księcia Elima Mieszczerskiego, sieć wpływów, jakie stworzył wśród publicystów francuskich, jest nieoceniona! Balzak bywa u niego na przyjęciach! W Wiedniu mamy świetnego Karola Schweitzera. W Londynie jest moja siostra, Dorothea Lieven. Nie zaprzeczysz, że podbiła angielskie salony…
— …i alkowy!
Benckendorf zaśmiał się.
— Gorąca krew Dorothei! Cóż ona poradzi, że mężczyźni na stanowiskach tracą dla niej głowę…
— …a ona z tej ich atencji czyni użytek w słynnych „zielonych listach” do cara Mikołaja. Czy to prawda, że car, czytając listy pańskiej siostry, każe wyjść nawet adiutantowi?
— Prawda — z dumą potwierdził Benckendorf i zasępił się — choć nie wiem dlaczego sukcesy mojej siostry przypisuje sobie głównie nasz minister spraw zagranicznych.
— Wyślijmy do Paryża Jakowa Tołstoja — nieoczekiwanie mocno poprosił Dubelt. — Jest już gotów. Jego pióro odświeży paryską prasę. I będzie nasz!
— Zastanowię się — wymijająco odpowiedział Benckendorf i zanurzył usta w koniaku.
Dubelt przez chwilę milczał. Wahał się, czy warto teraz poruszać temat, na którym zależało mu najbardziej, czy przypadkiem nie trafił na zły dzień przełożonego. Zwyciężyła ciągota do ryzyka.
— Skoro doszliśmy do porozumienia w kwestii agentów wpływu — zaczął mówić tym głosem, który tak lubił jego zwierzchnik, głosem pokornego Leoncjusza Dubelta — chciałbym zapytać pana, drogi Aleksandrze, jaka jest pańska opinia o praktykowanej w islamie postawie takijja?
— Czego? — szczerze zdziwił się Benckendorf.
— Takijja, inaczej ketman, czyli muzułmanin, który może się zaprzeć i wyrzec wiary w Allacha, w istocie pozostając mu wiernym. Korzystają z tego w sytuacjach przymusowych, gdy przebywają wśród niewiernych i mogłaby im grozić śmierć z powodu wyznania. Koran na to zezwala.
— Zaprzaństwo? — skrzywił się Benckendorf.
— Pozorne. Niektórzy praktykują ketman latami, w głębi duszy będąc jednocześnie najgorliwszymi z wyznawców.
— Do czego zmierzasz? Chcesz przejść na islam?
— Proszę nie żartować, panie generale! — Dubelt uniósł w górę swój kieliszek. — Świat bez koniaku mnie nie pociąga. Zastanawiam się nad nową koncepcją pracy z agentem…
— Przecież to pomysł stary jak historia naszej służby.
— Owszem! Cieszę się, że tak to pan postrzega. Myślę jednak o pójściu dalej niż wprowadzenie do środowisk polskich zwerbowanych przez nas ludzi. Myślę o grze w grze.
— Podwójna agentura to klasyczny wynalazek — żachnął się Benckendorf.
— Dlatego nie ją mam na myśli. Wyobrażam sobie człowieka niepospolitego, wybijającego się walorami umysłu, charyzmatycznego, który byłby dla Polaków wręcz symbolem ich zrywu…
— Wybacz, Leoncjuszu — Benckendorf najwyraźniej dosyć miał już rozmów — ale nie. Ja rozumiem, do czego zmierzasz, lecz to islam musi się uczyć od nas, a nie my od islamu. Taka jest cywilizacyjna kolej rzeczy.
A zatem nic nie rozumiesz, drogi Aleksandrze — pomyślał Leoncjusz Dubelt. — Myślisz utartymi schematami, zbyt utartymi jak na szefa tajnej służby. Ale ja jestem zastępcą doskonałym, więc ci o tym nie powiem, bo twoja ignorancja czyni moje pole działania niewidzialnym, a to w naszej pracy jest najważniejsze, prawda?
— W naszej pracy najważniejsza jest systematyczność — ciągnął Benckendorf. — O co cię prosiłem?
— Bym prześwietlił Towarzystwo Demokratyczne Polskie. — Dubelt ułożył dłonie na kolanach jak uczeń.
— Tak jest. Zamiast śnić o ketmanie, zajmij się lepiej Gurowskim.
— Już się zająłem — powiedział Leoncjusz Dubelt, po czym wstał i z nienagannym uśmiechem skłonił się przełożonemu.